Niezapowiedziany gość - Antologia - ebook

Niezapowiedziany gość ebook

Antologia

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mistrzynie polskiej literatury obyczajowej – Agnieszka Krawczyk, Katarzyna Misiołek, Agnieszka Lingas-Łoniewska, Natasza Socha, Małgorzata Warda, Sabina Waszut i Ilona Gołębiewska – prezentują tom niezwykłych, oprószonych świąteczną magią opowieści, idealnych na długie zimowe wieczory. Czy wraz z pojawieniem się pierwszej gwiazdki zdarzy się cud? W grudniu wszystko jest możliwe!

W wigilijne popołudnie, podczas szalejącej zadymki zadzwoniłaś do moich drzwi i zostałaś na zawsze.

Niespodziewani goście zjawiają się nagle, bez uprzedzenia. Mateusz przywozi list, na który się nie czeka. Dominika źle skręca, wracając zaśnieżoną, leśną trasą od klienta. Kamila pokonuje długą drogę, by w grudniową noc, na mazurskim pomoście spotkać Janka. Sergiusz przyjeżdża prawdziwym psim zaprzęgiem. Manuel, miłośnik mrożonej kawy, zstępuje z wysokości (dosłownie).

Siedem magicznych opowieści o tym, że nic nie stoi w miejscu. Świąteczny czas przynosi prezent każdemu, a los odmienia się niekiedy w niewytłumaczalny sposób. Najlepsze pisarki literatury obyczajowej w historiach o miłości, która przychodzi niezapowiedziana i zwykle wtedy, gdy najmniej się jej spodziewamy.

"Niezapowiedziany gość" to wyjątkowa książka, która powinna trafić pod każdą tegoroczną choinkę!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 260

Oceny
4,3 (183 oceny)
94
60
20
8
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Talie_04

Nie oderwiesz się od lektury

Zbiór super opowiadań. Niektóre mniej wzruszające niektóre bardziej. Na szczególną uwagę zasługuje opowiadanie Ilony Gołebiewskiej, Nataszy Sochy i Sabiny Waszut. Serdecznie Polecam
00
EmmaKrause

Nie oderwiesz się od lektury

Świetne opowiadania.Bardzo ciepłe, a zarazem z pomysłem. Trochę magii, szalejących żywiołów, ludzi z autentyczną pasją. Dobrze spędzony czas.
00
Empaga

Nie oderwiesz się od lektury

wspaniale się czyta 👍 polecam
00
fewlo

Dobrze spędzony czas

Lekka, przyjemna, ale bardzo przewidywalna
00
ewanoc

Nie oderwiesz się od lektury

Przeurocza, ciepła wigilijna opowieść
00

Popularność




Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN

Redakcja: Maria Śleszyńska

Redaktor prowadzący: Anna Wyżykowska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Marzena Kłos, Dorota Marcinkowska/Słowne Babki

Fotografia wykorzystana na okładce

© Vasyl Dolmatov/Dreamstime.com

Zabłąkani wędrowcy © Agnieszka Krawczyk

Masz wiadomość © Agnieszka Lingas-Łoniewska

Zaczekaj na mnie © Ilona Gołębiewska

Biel © Małgorzata Warda

Srebrzyste skrzydła © Natasza Socha

Świeca w oknie © Sabina Waszut

Zamieć śnieżna i tort makowy © Katarzyna Misiołek

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2021

ISBN 978-83-287-1870-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2021

fragment

Grenada odwróciła się lekko na zakręcie i Sergiusz po raz kolejny dostrzegł błysk w jej niebieskim oku. Była doskonałym liderem i świetnie wyczuwała trasę. Biegnący tuż za nią Jukon prawie dorównywał jej sprytem i inteligencją, ale ona była bardziej zrównoważona. Dwa pozostałe psy dysponowały siłą, która pozwała z lekkością ciągnąć sanie na długich dystansach. Śnieg pryskał spod ich łap, a dwa prowadzące zaprzęg husky najwyraźniej świetnie się bawiły. To był ich żywioł – grudniowy poranek, mroźna pogoda i ten las: cichy, tajemniczy i w magiczny sposób wybielony śniegiem. Sergiusz uwielbiał taką aurę i te codzienne treningi. Razem z całym zaprzęgiem przygotowywał się do wyścigów, które miały odbyć się w styczniu. W tym roku postanowił nie odpuszczać – pomimo wszystko. A właściwie na przekór temu, co się stało – odejściu Kingi i zawaleniu się jego dotychczasowego życia.

Nie, wcale nie był niefrasobliwy, kiedy powiedział szefowi, że bierze zaległy urlop i nie pojawi się już w grudniu w pracy. Firma się nie zawali, jeśli spędzi te trzy tygodnie w górach, w domku, który przypadł mu po rozwodzie, a o który Kinga walczyła z dziką zaciekłością, chociaż przecież nigdy nie chciała tu przyjeżdżać. Mierziło ją odludzie, konieczność palenia w piecu, a zdarzające się przerwy w dostawach prądu doprowadzały do rozpaczy. Walcząc o tę chatę, chciała mu zwyczajnie dopiec i zmusić do jej sprzedaży. To był cios w samo serce, bo chyba wtedy zrozumiał ostatecznie, że między nimi naprawdę wszystko się skończyło.

Przedtem puszczał to mimo uszu. Każda para czasami nie może się dogadać, tłumaczył sobie. To minie. Kłócili się coraz częściej, ale kto się nie spiera? Zwyczajne sprawy, trzeba się dotrzeć. On musiał przecież pracować, firma się rozwijała, robił to dla ich wspólnej przyszłości. Ona zarzucała mu nieczułość, pomijanie nieporozumień milczeniem, lekceważenie. Chciała terapii małżeńskiej, ale wyśmiał ten pomysł. Między nimi nie działo się nic szczególnego, a w każdym razie nic takiego, co wymagałoby interwencji jakichś czarodziejów od psychoanalizy. „Powiedzą ci, że problem tkwi w dzieciństwie, i latami będziemy to analizować”, zbagatelizował propozycję, uważając, że wspólny wyjazd, jakiś weekend w romantycznym hotelu załatwi wszystko. Nie załatwił. Pozostawieni sami sobie, bez pracy, obowiązków, zwierząt, którymi musieli się opiekować, tylko skakali sobie do oczu. Dżizas, ile on pretensji musiał wysłuchać podczas tego wypadu! Na samo wspomnienie flaki mu się przewracały. A wystarczyło, żeby Kinga wykazała odrobinę zrozumienia…

Nie, nie chodziło o zdradę. W każdym razie nie na tamtym etapie. Ten doktorek pojawił się później, gdy już wnieśli o rozwód. Kolega ze studiów, kurczę blade. Pewnie czyhał przyczajony od lat i kontrolował sytuację, żeby odnaleźć się we właściwym momencie jako pocieszyciel! Sergiusz, wspominając te wydarzenia, aż zacisnął dłonie na rączce sanek i przynaglił Grenadę do szybszego biegu. Ona z radością przyspieszyła i mknęli teraz przez las jak wiatr, a poruszane ich pędem gałązki świerków obsypywały sanie śniegiem niczym skrzącym się gwiezdnym pyłem.

Z Kingą też poznali się dzięki jej pracy. Uwielbiał psy i zaczynał z wyścigami, a ona miała etat w przychodni weterynaryjnej. Efektowna i kompetent­na blondynka od razu zwróciła jego uwagę. Potem już zawsze konsultował swoje psy u doktor Kingi. Niesamowicie mu pomogła na początku przygody z zaprzęgami, która okazała się jego największą pasją, i był jej za to ogromnie wdzięczny. Można powiedzieć, że połączyła ich miłość do zwierząt. A co rozdzieliło?

– Myślałam, że ludzie, którzy kochają zwierzęta, są dobrzy – podsumowała ze smutkiem, a on zrozumiał, że ją zawiódł. Nie uważał się za złego człowieka, ale to go zastanowiło. Czy naprawdę miała rację, czy też po prostu się nie dobrali? Narastające nieprozumienia przerodziły się w wielką przepaść. Bo pracował? Ona też pracowała: założyła własny gabinet i się dorabiała. Może chodziło o dziecko? Przecież jej powiedział, że się zgadza – ale kiedyś, później…

Nie, to wszystko jest beznadziejne. Tak jak nie mógł zrozumieć, o co jej chodzi wtedy, gdy oznajmiła mu, że podjęła terapię i zamierza zmienić swoje życie, zatem składa pozew rozwodowy, tak nie rozumiał tego teraz.

– To oczywiste. – Skrzywiła się wówczas, mądrzejsza o porady swej terapeutki. – Ty nie potrafisz rozmawiać. Unikasz wszelkiej konfrontacji, udajesz, że wszystko jest w porządku, to tylko fanaberie, a problemy same jakoś się rozwiążą.

No bo czy tak nie było? Nie należało przesadzać i wyolbrzymiać błahych spraw. Źle im się wiodło? On miał kierownicze stanowisko, ona dochrapała się własnej praktyki, kupili dom, było to letnisko w górach, którego, co prawda, nie cierpiała, ale on z kolei je kochał. Wychodzili na prostą, w każdym razie finansowo. Jak się okazało, emocjonalnie tylko się pogrążali.

Grenada szczeknęła, ale on nie zauważył niczego niepokojącego.

– O co chodzi, piesku? – zapytał. Była tak inteligentnym psem, że sygnalizowała nawet drobne kłopoty ze sprzętem, na przykład gdy coś działo się z uprzężą. Ale tym razem uprząż była chyba w porządku.

Zaprzęg poruszał się równo i szybko. Nie startowali w konkurencji sprinterskiej, tylko dystansowej, ale Sergiusz starał się urozmaicać psom treningi. Sam też łatwo się nudził, więc czasami pozwalali sobie na taki dynamiczny bieg.

Wzięli zakręt i wtedy mężczyzna zorientował się, co się dzieje. Ścieżka się zwężała, ciągnąc pomiędzy zboczem góry a stromizną. Środkiem szła jakaś kobieta. Była ubrana w niebieską puchową kurtkę i kolorowy szalik, na głowie miała włóczkową czapkę uszankę, spod której wystawało coś czerwonego. Tyle zauważył, zanim zaprzęg wyskoczył zza zakrętu, a kobieta krzyknęła ze strachu.

Zacisnął zęby, modląc się w duchu, żeby wykazała się przytomnością umysłu i przywarła do skarpy po lewej stronie ścieżki, bo wtedy miałby szansę ją wyminąć. Jeśli wpadnie w panikę…

Przelecieli obok kobiety w puchówce, która kurczowo trzymała się zbocza z przerażonym wyrazem twarzy. Grenada prowadziła inteligentnie, wyrównując bieg całego zaprzęgu. Niestety Jukon zmylił krok i sanki zatańczyły nad urwiskiem. Nie chcąc ryzykować życia psów, tego, że pociągnie je za sobą, Sergiusz puścił rączki i potoczył się w dół.

Łup, łup, łup. Wszystko zawirowało mu w oczach. Niech to szlag! Uderzył się boleśnie w rękę. Spod śniegu, który zamortyzował upadek, wystawał jakiś korzeń czy inna przeklęta gałąź. Chwilę leżał na śniegu, starając się zapanować nad bólem, a potem spojrzał ponad siebie, w górę. Nawet nie było wysoko. Na szczęście. Obawiał się, że ta skarpa opada znacznie niżej, być może w głąb lasu, i jest dużo bardziej stroma. Mógł tu nawet stracić życie, więc to, co się stało, trzeba poczytywać za kolosalny fart.

Głupia baba, przemknęło mu przez myśl. Po co się włóczy sama po lesie? Rozumu nie ma?

– Halo, halo! Proszę pana! – odezwał się z góry spanikowany głos. – Żyje pan? Gdzie pan jest?

– Tutaj, na dole, jak łatwo się domyślić – syknął przez zęby, bo ręka wciąż dawała mu się we znaki.

– Idę do pana! – oznajmiła i zaczęła zsuwać się ze ścieżki. Tuż za nią Sergiusz zauważył łebek Grenady spoglądającej z zaniepokojeniem w dół.

– Spokojnie, piesku. Nic mi nie jest – zawołał uspokajająco, a Grenada szczeknęła krótko i jakby z ulgą.

Kobieta w puchówce odwróciła się i spojrzała na psy z podziwem.

– Wspaniałe zwierzęta. I jakie mądre. Zupełnie jakby się z panem porozumiewały.

Nie odpowiedział, bo wciąż zastanawiał się nad charakterem swojej kontuzji. A jeśli to coś poważnego? I wykluczy go ze startu w zawodach? Że też musiał spotkać tę kobietę w złą godzinę!

„Ta kobieta” właśnie do niego dotarła i przyjrzała mu się z bliska.

– Nie może pan wstać? Złamał pan nogę? – spytała z niepokojem, a on uświadomił sobie, że nadal siedzi na śniegu, obejmując prawą ręką lewą dłoń.

– To ręka – mruknął. – Uderzyłem się.

Odetchnęła z ulgą.

– To spoko. Nie wiem, jak bym pana wytargała na tę górę, gdyby pan złamał nogę. Tu nie ma zasięgu, wie pan? Mieszkam niedaleko, ale wolałabym pana tak nie zostawiać, żeby wezwać pomoc, bo jeszcze by pan zamarzł albo coś…

Zerknął na nią ze zdumieniem.

Była to młoda kobieta, taka po trzydziestce. To czerwone, co wystawało spod czapki, okazało się jej włosami. Pofarbowanymi na agresywny amarantowy kolor. Od razu poczuł do niej antypatię. Nie dość, że przez nią wyleciał z trasy, to jeszcze wyglądała tak… dziwacznie.

– Pani tu mieszka? – zapytał więc z rezerwą i z trudem podniósł się na nogi. Poza tą nieszczęsną ręką wszystko było w porządku, co stwierdził z zadowoleniem. Miał potłuczone plecy, to oczywiste, ale nic więcej. Siniaki to nic nadzwyczajnego w tym sporcie. Był na nie przygotowany.

– Nie na stałe – wyjaśniała tymczasem ona. – Koleżanka mi odstąpiła swój domek. Na święta. Miły gest z jej strony.

– Z pewnością. – Sergiusz musiał sobie pomóc kontuzjowaną ręką, wspinając się mozolnie do ścieżki, więc znowu stłumił jęk bólu.

– Widzę, że pana boli – stwierdziła. – Może podejdziemy do nas, do domku? To naprawdę niedaleko, a mógłby pan zdjąć kurtkę i zobaczymy, co się stało…

Propozycja wydawała się rozsądna. Należało ocenić rozmiary zniszczeń. Trudno mu było nawet prowadzić sanki, a co dopiero wsiąść na nie i jechać z zaprzęgiem do domu.

Chatka znajdowała się rzeczywiście bardzo blisko, ukryta w malowniczej dolince wśród drzew.

– Wie pan, wyszłam zobaczyć, czy nie byłoby tu gdzieś dla nas choinki… – odezwała się niespodziewanie kobieta.

– Jakiej choinki? – Nie zrozumiał.

– Na święta. Chyba każdy stroi drzewko, układa prezenty…

Ja nie, pomyślał, bo w tym roku święta jakoś kompletnie wyleciały mu z głowy. Miał to być kolejny dzień jak co dzień, z treningiem i miłym relaksem wieczorem przy kominku.

Nie zdążył jednak nic odpowiedzieć, bo drzwi dom­ku się otwarły i wyjrzała zza nich mała dziewczynka, na oko pięcio- lub sześcioletnia.

– Och, mamusiu, czy to już Święty Mikołaj? – spytała z nadzieją, wpatrując się w Sergiusza takim wzrokiem, że zrozumiał, iż chodzi jej o niego.

– Nie, Zuziu, to jeszcze nie Mikołaj. Za wcześnie. Pan miał wypadek.

– Co się stało? – W drzwiach pojawiła się starsza kobieta w drucianych okularach i z wyrazem twarzy, jaki Sergiusz widywał u osób absolutnie przejętych swoją pracą. Musiała być babcią dziewczynki, bo od razu objęła ją ramieniem.

– Upadek z sań ciągniętych przez psi zaprzęg. Mamo, może rzucisz na to okiem? Pan sobie nadwyrężył rękę, nie wiadomo, czy to coś poważnego. Mama jest emerytowaną pielęgniarką – zwróciła się do Sergiusza młoda kobieta.

– Co za szczęśliwy zbieg okoliczności – mruknął, ale wcale tak nie uważał. Cała ta wizyta była mu coraz bardziej nie w smak.

– Proszę wejść. – Starsza pani wykonała zapraszający gest, a gdy przekroczył próg domu, przedstawiła się.

– Jestem Ewa Milewska, matka Pauli.

– Sergiusz Czech. I dziękuję za pomoc. – Wysilił się na uprzejmość, choć nie mógł zapomnieć, że to ta cała Paula o czerwonych włosach była przyczyną jego wypadku.

– Mamusiu, jakie pan ma śliczne pieski! Czy ja mogę któregoś pogłaskać? – pytała tymczasem Zuzia.

– Jeśli pan Sergiusz ci pozwoli – powiedziała Paula. On odwrócił się i obrzucił zaprzęg oraz dziewczynkę spojrzeniem. Mała miała taki wyraz twarzy, że nie mógł odmówić, zatem kiwnął głową.

– Tylko włóż kurteczkę i buty, babcia ci pomoże – upomniała wnuczkę Ewa. Paula wprowadziła gościa do niewielkiej izby.

Był to całkiem miły domek, zręcznie przerobiony na letnisko ze starej wiejskiej chaty. Właściciele dołożyli starań, żeby nie tracąc rustykalnego charakteru, zapewnić jak najwięcej wygód. Dom był więc wyposażony we wszystkie najważniejsze sprzęty i miał elektryczny system ogrzewania.

– Kominek też mamy. – Paula śledziła wzrokiem jego spojrzenie. – Często tutaj wyłączają prąd…

Westchnął.

– Mam ten sam problem.

– Gdzie pan mieszka? – zainteresowała się.

– Po drugiej stronie góry, w tamtym lesie, który widać ze ścieżki przed domem.

– I takie dalekie wycieczki pan robi? – zdumiała się. – Psy się nie męczą?

– To są psy zaprzęgowe. Husky syberyjskie lubią takie przebieżki. Przygotowywaliśmy się do zawodów, startujemy w biegach dystansowych, niektóre etapy są w nocy. No ale teraz to nie wiem, czy weźmiemy udział… – Wymownie wskazał na swoją rękę.

Ożywiła się. Zdjęła kurtkę i czapkę i wtedy zobaczył jej włosy w pełnej krasie. Były długie i naprawdę zjadliwie czerwone. Miała na sobie ręcznie robiony sweter z jakimś idiotycznym świątecznym motywem. W ogóle zorientował się, że cały dom jest udekorowany gwiazdkowo, w renifery, czerwone skarpetki wiszące tu i ówdzie, gałązki jedliny z bombkami oraz jemiołę. W saloniku pachniało goździkami i pomarańczą, a na stole najwyraźniej przerwano wałkowanie jakiegoś brązowego ciasta.

– Już panu pomagam zdjąć kurtkę. – Paula się zakrzątnęła. Rozpiął zamek stroju treningowego, a potem delikatnie zsunął rękaw.

– Boli? – spytała z niepokojem.

– Odrobinę. – Zacisnął zęby.

W tym momencie drzwi się ponownie otwarły i wpadła przez nie Zuzia. Za nią podążała niemniej przejęta babcia.

– Mamo! Cudowne pieski! Ten z niebieskim okiem jest najpiękniejszy. Wiesz, że ma jedno oko niebieskie, a drugie nie?

– Czy to możliwe? – Paula spojrzała na Sergiusza, a on potwierdził.

– To częste u husky.

– Paula, zabierzcie się wreszcie z Zuzą do tych pierniczków, bo ciasto całkiem wyschnie – pouczyła tymczasem Ewa, myjąc ręce przy kuchennym zlewie. – A my obejrzymy obrażenia.

Posłusznie wyciągnął dłoń w jej kierunku, a ona przez chwilę badała ją uważnie i w milczeniu, uciskając i lekko odginając w różne strony. Czasami ból był tak silny, że miał ochotę wrzasnąć, ale nie robił tego.

– Nie jest złamana – orzekła na koniec. – To zwichnięcie. Mogę to panu nastawić, chyba że woli pan jechać do szpitala.

– Skąd pani wie, że nie złamanie? Boli tak, że trudno wytrzymać.

– Zmiana obrysu stawu. Byłam pielęgniarką na oddziale ortopedycznym przez trzydzieści lat, proszę pana. W szpitalu to panu nastawią w znieczuleniu miejscowym, ja to mogę zrobić od razu, póki jeszcze obrzęk nie jest duży, bo na szczęście jest zimno.

– Jasne, niech pani to zrobi, tylko…

Nie zdążył dokończyć, bo Ewa pewnym chwytem ujęła jego rękę i wykonała ruch, w którego efekcie poczuł tak przeszywający ból, że aż wrzasnął, ale momentalnie było po wszystkim.

Poklepała go po plecach.

– Dzielny pacjent!

– Dostanie naklejkę, babciu? Dostanie? – dopominała się Zuzia, która oderwała się od wykrawania ciasteczek i z ciekawością podbiegła do nich.

– Oczywiście. Pan Sergiusz dostanie pierniczka „Dzielny pacjent”. – Uśmiechnęła się Ewa.

– Ja zrobię! Dobrze, mamusiu? – zwróciła się do Pauli mała, a ta kiwnęła aprobująco głową.

– Mamy chyba foremkę w kształcie gwiazdy.

– Dziękuję pani. – Sergiusz spojrzał na Ewę z niekłamaną wdzięcznością.

– Drobiazg. Doradzam środki przeciwbólowe, jeśli pan nie ma, mogę coś dać, no i oczywiście koniecznie proszę skonsultować się z lekarzem.

– Odwiozę pana do domu. – Paula otrzepała dłonie z mąki. – Mamo, dokończysz ciasteczka z Zuzią?

– Pewnie. – Starsza pani na powrót zamieniła się w zwykłą babcię i po chwili zaczęły wraz z dziewczynką wykrawać z pachnącego korzeniami ciasta reniferki oraz bałwanki.

– Jestem zobowiązany – odezwał się Sergiusz, kiedy nałożył już z wysiłkiem kurtkę i po pożegnaniu z zaaferowaną pieczeniem Zuzią i jej babcią wyszli na podwórko.

– Niepotrzebnie. To poniekąd moja wina. Gdyby mnie nie było na tej ścieżce…

– To publiczna droga. Nie powinniśmy tak pędzić. Dobrze, że nic gorszego się nie stało – ocenił ze skruchą, a ona uniosła brwi. Miała wrażenie, że przez cały czas żywił do niej urazę.

– Koleżanka zostawiła mi również samochód terenowy. Zimą nie da się tutaj bez niego żyć – roześmiała się wesoło. Biła od niej dobra energia i optymizm, których wcześniej nie dostrzegał. – Psy chyba zmieszczą się z tyłu? Sanki też jakoś upchniemy?

– Proszę się nie kłopotać, one są przyzwyczajone do jazdy samochodem. – Gwizdnął na swoich ulubieńców i rozpiął uprzęże. Potem otworzył drzwi, a psy posłusznie wskoczyły do środka.

– Bardzo zdyscyplinowane – pochwaliła Paula, wcis­kając sanki do obszernego bagażnika. – Jak się wabią?

– Grenada, Jukon, Alaska i Ontario. – Uśmiechnął się.

– Ładnie. – Paula wycofała ostrożnie i z uwagą, a potem odwróciła się do niego. – Jak mam jechać? Co wbić w nawigację?

Pochylił się nad komputerem pokładowym i wtedy poczuł delikatny zapach jej perfum. A może to nie były perfumy, tylko korzenny aromat pierników, cynamonu i pomarańczy? Otrząsnął się z tego wrażenia.

– Skąd taki pomysł, żeby spędzić święta w górach, jeszcze w dodatku w takiej głuszy? – spytał niezobowiązująco.

– Musiałyśmy się oderwać – powiedziała z jakąś dziwną twardością, która zamknęła mu usta.

Chwilę jechali w milczeniu, a on zachodził w głowę, czym ją tak dotknął, że miała zaciętą i rozdrażnioną minę.

– Po prostu taki kaprys, potrzeba chwili – dorzuciła wreszcie, biorąc oddech.

Skinął głową na znak, że rozumie. Wspinali się powoli pod górę, w kierunku jego chaty. Tunel drzew otworzył się przed nimi i nagle wyjechali na leśną polanę, na której stał dom. Paula pokręciła głową.

– No proszę. Nie miałam pojęcia, że tutaj ukrywa się takie cudo. Ma pan niebywałe szczęście, że jest właścicielem tak pięknego domu. Dziko zazdroszczę.

Od razu zrobiło mu się ciepło na sercu.

– Może da się pani zaprosić na herbatę? Albo kawę? Tylko muszę rozpalić w piecu, mam nadzieję, że podołam jedną ręką.

– Chętnie pomogę. I proszę mi mówić po imieniu. Te oficjalne zwroty mnie spinają. Czuję się jak w jakimś biurze, jak interesantka. – Mrugnęła do niego wesoło i znowu atmosfera stała się miła i przyjacielska.

– Zgoda. Jestem Sergiusz.

Pomogła mu wyładować sanki, a potem poprzedzani przez psy weszli do chaty. Pauli wszystko się tu podobało – ściany z bali, podłoga z surowych desek, proste sprzęty, piec ogrzewający pomieszczenie.

– Sam to zbudowałeś? – spytała ciekawie, kiedy już wspólnymi siłami rozniecili ogień i usiedli przy kuchennym stole. Roześmiał się i zaprzeczył.

– Kupiłem od jednego leśnika. Miał tutaj taki swój azyl. Jak się zestarzał, chętnie się tego pozbył, a ja skorzystałem.

– Nie dziwię się. Też nie przepuściłabym takiej okazji.

– Mimo okresowych braków prądu? – zażartował, nalewając wodę do kubków. Pokręciła głową.

– I przy lampie naftowej można przyjemnie spędzić wieczór – rzuciła.

– Moja była żona uważała inaczej. Nienawidziła tu przyjeżdżać – powiedział niespodziewanie dla samego siebie i zaraz poczuł zażenowanie. O rozwodzie nie rozmawiał nawet z najbliższymi przyjaciółmi, to był temat tabu, a teraz nagle wywnętrza się przed obcą osobą.

– Może nie miała leśnego ducha – oceniła Paula spokojnie. – To trzeba lubić, nie da się tego nauczyć.

– Faktycznie. Czasami ludzie zupełnie się nie znają i nie rozumieją – zauważył pozornie bez związku.

Pokiwała głową.

Zapadło milczenie. Odwrócił się, żeby sięgnąć do szafki po karmę i podać psom jedzenie. Zaczęły się tłoczyć przy miskach, co rozluźniło atmosferę. Kobieta przyglądała się zwierzakom z rozbawionym wyrazem twarzy.

– Będziesz miał prawdziwie leśne święta – zauważyła. – Wśród choinek i ze zwierzętami.

Wysilił się na uprzejmy uśmiech, choć przecież niczego nie planował na ten wieczór. Dopiła herbatę i podniosła się od stołu.

– Pojadę już. Mama i Zuza pewnie skończyły produkcję pierników. Oby nie spaliły domu, bo kuchenka mojej koleżanki nie jest przyzwyczajona do takiej ilości wypieków. A ty nie zapomnij podjechać jutro do lekarza. – Sięgnęła do kieszeni kurtki i wyjęła jakieś tabletki.

– Od mamy, przeciwbólowe – wyjaśniła, a gdy zaczął dziękować, uśmiechnęła się wyrozumiale.

– Wesołych świąt i wszystkiego dobrego – powiedział, mając wrażenie, że zabrzmiało to jakoś sztywno i niezręcznie, a potem odprowadził ją do drzwi.

– Wesołych… – powtórzyła z namysłem. – Wybacz, że spytam tak otwarcie, ale z tego, co mówiłeś, zrozumiałam, że się rozwiodłeś?

Kiwnął głową urażony, że tak bezceremonialnie wkracza na jego intymne terytorium.

– Jasne, że cię to dotyka. Strata zawsze boli… Mój mąż zginął w wypadku dwa lata temu, tuż przed świętami, dlatego to zawsze dla mnie takie trudne… Zwykle jakoś sobie radzę, ale kiedy nadchodzi ten świąteczny czas, cała się rozsypuję. Bo śmierć to jest coś, czego nie da się odwrócić, naprawić, zacząć od nowa, inaczej. – W jej oczach błysnęły łzy, a potem odwróciła się do drzwi, by nie było tego widać.

– Nie miałem pojęcia… – zaczął, wiedząc, jak idiotycznie to brzmi.

– Chodzi mi o to, że nawet jeśli popełniłeś jakiś błąd, zawsze możesz go naprawić. Ja już nic nie zdołam zrobić. Ale mimo to trzeba żyć dalej i cieszyć się nawet z takich pustych i niepełnych świąt. Do zo­baczenia!

Wybiegła z domu, nie dając mu szansy na odpowiedź, nawet na zebranie myśli. Kiedy bez kurtki wyskoczył na podwórko, samochód Pauli już oddalał się w chmurze śniegu. Nie miał nawet jej numeru, zresztą tutaj i tak rzadko bywał zasięg. Wrócił do domu i usiadł w fotelu przed kominkiem. Grenada zbliżyła się do niego i położyła mu łebek na kolanach, wpatrując się w niego mądrym, współczującym wzrokiem. Chciał ją podrapać za uchem, kiedy przypomniał sobie o kontuzjowanej ręce. Trzeba będzie nazajutrz podjechać do lekarza. Nie mógł ryzykować, że nie weźmie udziału w zawodach.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz