Belgarath (4). Polgara Czarodziejka - David Eddings; Leigh Eddings - ebook

Belgarath (4). Polgara Czarodziejka ebook

David Eddings, Leigh Eddings

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

 

Oto historia życia legendarnej kobiety, pięknej, dowcipnej i mądrej, od chwili narodzin nieustannie uwikłanej w walkę pomiędzy Dobrem i Złem.

Na przestrzeni tysiącleci Polgara strzegła pokoju, brała udział w wojnach, doradzała władcom i sama władała księstwem. Los wyznaczył jej rolę strażniczki rodu spadkobierców Rivy. Ale kim naprawdę była ta budząca podziw i lęk córka Belgaratha i Poledry? Polgara Czarodziejka opowiada barwną historię swego życia począwszy od czasów przed narodzinami po lata spędzone na farmie Faldora. Jej wspomnienia nie zawsze są zgodne z ojcowską wersją wydarzeń, a o wielu faktach dowiadujemy się dopiero teraz.

[opis wydawcy]

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka Publiczna w Oświęcimiu
Miejska Biblioteka Publiczna w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 941

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Polgara Czarodziejka

 

Dotychczas ukazały się następujące książkiDavida Eddingsa

 

Belgarath Czarodziej

Czas niedoli

Tajemnica

Kopuły ognia

Świetliści

Ukryte miasto

Daniel i Leigh Eddings

Polgara Czarodziejka

 

Przełożyła

Maria Duch

 

 

 

 

 

 

WARSZAWA 1999

 

Tytuł oryginału:

POLGARA THE SORCERESS

 

Copyright © 1997 by David Eddings and Leigh Eddings

 

Projekt okładki:

Zombie Sputnik Corporation

 

Ilustracja na okładce:

Katarzyna Karina Chmiel

 

Redaktor prowadzący serię:

Arkadiusz Nakoniecznik

 

Redakcja:

Łucja Grudzińska

 

Redakcja techniczna:

Anna Troszczyńska

 

Korekta:

Bogusława Jędrasik

 

Łamanie komputerowe:

Waldemar Maciąg

 

ISBN 83-7180-559-4

 

Fantastyka

 

Wydawca:

Prószyński i S-ka SA02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

 

Druk i oprawa:

Opolskie Zakłady Graficzne SA45-085 Opole, ul. Niedziałkowskiego 8/12 

 

 

 

 

 

A teraz, po tych piętnastu latach, ta książka jest dedykowana naszym Czytelnikom. Długą odbyliśmy podróż, prawda ? To było dla nas duże przedsięwzięcie, a Wasza cierpliwość i entuzjazm pomagały nam bardziej, niż możecie sobie wyobrazić. Dziękujemy za Waszą wytrwałość i mamy nadzieję, że spodoba się Wam, to co zrobiliśmy.

 

Prolog

Kail, Strażnik Rivy, zawzięcie protestował, gdy król Belgarion powiedział, że zamierza wyprawić się na północny kraniec Doliny Aldura jedynie w towarzystwie królowej. Jednakże Garion w niety­powy dla siebie sposób twardo obstawał przy swoim.

– To spotkanie rodzinne, Kail. Ce’Nedra i ja nie potrzebujemy kręcącej się pod nogami służby. Będą nam tylko zawadzać.

– Ale to niebezpieczne, wasza wysokość.

– Wątpię, aby przytrafiło nam się coś, z czym sobie nie poradzę, stary przyjacielu – odparł Garion. – Jedziemy sami.

Rivańską Królową nieco zaskoczyła stanowczość w głosie Gariona.

Potem posprzeczali się o futra. Królowa Ce’Nedra była z urodze­nia Tolnedranką, ale w jej żyłach płynęła także krew Driad. Pocho­dziła z południa i na samą myśl o noszeniu zwierzęcego futra cier­pła jej skóra. W żyłach Gariona jednak płynęła alornska krew i wie­le podróżował zimą po północy.

– Włożysz futro, Ce’Nedro – oświadczył stanowczo żonie – w przeciwnym razie nigdzie nie pojedziemy, dopóki się nie ociepli.

Garion rzadko stawiał jej ultimatum i Ce’Nedra była na tyle roz­sądna, aby nie kłócić się dłużej. Posłusznie ubrała się w futrzane odzienie Alornów, przeprowadziła rozmowę z piastunką, która mia­ła opiekować się królewskimi dziećmi podczas jej nieobecności, po czym Wraz z mężem opuściła Wyspę Wiatrów na pokładzie podejrza­nie zdezelowanego okrętu kapitana Greldika.

W Camaar kupili konie i zapasy, a potem ruszyli na wschód. Tolnedrańskie zajazdy, regularnie rozmieszczone wzdłuż traktu do Muros, zapewniały im godziwe kwatery każdej nocy, ale za Muros byli już zdani prawie wyłącznie na siebie. Rivańskiemu Królowi jednak nieraz już przychodziło spać pod gołym niebem i jego żona zmuszo­na była przyznać, że znał się na rzeczy, gdy przychodziło do rozbicia obozu.

Rivańska Królowa doskonale zdawała sobie sprawę z tego, jak śmiesznie wygląda, zbierając chrust. W obszernym futrzanym odzie­niu, z płomiennie rudymi włosami spływającymi na plecy wyglądała z pewnością jak rudy niedźwiedź, mozolnie brnący przez zaspy.

W górach Sendarii leżał głęboki śnieg. Ce’Nedrze wydawało się, że jej stopy na zawsze już zamieniły się w kawałki lodu. Nie mogła jednakże dać satysfakcji mężowi, skarżąc się na zimno. Ta wyprawa była w końcu jej pomysłem i prędzej by umarła, niż przyznała, iż być może, nie był najtrafniejszy.

Ce’Nedra taka już czasami była.

Po zejściu z gór pojechali na południe przez równiny Algarii. Śnieg lekko prószył i było mroźno. Choć zdecydowanie wbrew jej na­turze było przyznanie tego, nawet w myślach, to Ce’Nedra była zado­wolona, że jej mąż tak nalegał, by się ciepło ubrała.

A potem, gdy zimny wieczór zaczął zapadać nad południową Algarią, a niskie chmury wypluwały drobniutkie płatki śniegu, wjecha­li na wzniesienie i ujrzeli dolinkę na północnym krańcu Doliny Aldura. Stała w niej chatka Poledry i otaczające ją zabudowania. Chat­ka była tam od tysiącleci, ale stodoły i szopy wzniósł Durnik, czym upodobnił to gospodarstwo do sendarskiej farmy.

Ce’Nedra jednak nie była w tym momencie zbytnio zaintereso­wana architekturą porównawczą. Chciała jedynie jak najprędzej schronić się przed zimnem.

– Czy wiedzą, że przyjeżdżamy? – zapytała męża. Jej oddech pa­rował na przejmującym chłodzie.

– Tak – odparł Garion. – Kilka dni temu powiedziałem cioci Pol, że jesteśmy w drodze.

– Użyteczny czasem gość z waszej wysokości – uśmiechnęła się Ce’Nedra.

– Wasza wysokość jest aż nazbyt uprzejma – odparł z lekką non­szalancją.

– Och, Garionie – westchnęła Ce’Nedra i oboje roześmieli się. A tymczasem ich znużone wierzchowce z trudem brnęły w dół zbocza.

Chatka – jak ją zawsze nazywali, choć w istocie urosła do cał­kiem pokaźnego domu – przycupnęła na brzegu skutego lodem stru­myczka. Śnieg przysypał ją aż po parapety okien. Miękkie światło lampy zapraszająco złociło się na śniegu, a kolumna niebieskiego dy­mu wznosiła się z komina prosto ku groźnemu niebu. Rivańskiej Kró­lowej zdecydowanie spodobał się ten zwiastun ciepła i wygody, odle­głych o nie więcej niż ćwierć mili.

Wtem niskie drzwi otworzyły się i na podwórze wyszedł Durnik.

– Co was zatrzymało?! – zawołał ku nim. – Spodziewaliśmy się was około południa.

– Trafiliśmy na głęboki śnieg – odpowiedział Garion. – Przez ja­kiś czas posuwaliśmy się powoli.

– Pospiesz się, Garionie. Ce’Nedra marznie.

Jakiż on był kochany! Ce’Nedra i jej mąż wjechali na zaśnieżo­ne podwórze i zeskoczyli z siodeł.

– Idźcie do środka, oboje – polecił Durnik. – Ja zajmę się waszy­mi końmi.

– Pomogę ci – zaproponował Garion. – Potrafię rozsiodłać konia prawie tak dobrze jak ty, a poza tym muszę rozprostować nogi. – Ujął Ce’Nedrę pod ramię i zaprowadził do drzwi. – Zaraz wrócę, ciociu Pol! – zawołał do środka. – Chcę pomóc Durnikowi przy koniach.

– Jak sobie życzysz, kochanie – odparła lady Polgara. Jej głębo­ki głos przepełniała miłość. – Wejdź, Ce’Nedro. Ogrzej się.

Rivańska Królowa niemal wbiegła do środka, rzuciła się w ra­miona czarodziejki i ucałowała ją serdecznie.

– Masz zimny nos, Ce’Nedro – zauważyła Polgara.

– Powinnaś dotknąć moich stóp, ciociu Pol – odparła Ce’Nedra z lekkim śmiechem. – Jak potrafisz wytrzymać tutejsze zimy?

– Wyrosłam tutaj, kochana, nie pamiętasz? Przyzwyczajona je­stem do takiej pogody.

Ce’Nedra rozejrzała się.

– A gdzie bliźnięta?

– Ucinają sobie popołudniową drzemkę. Obudzę je na kolację. Wydostańmy cię z tych futer, a potem siądziesz przy kominku. Gdy tylko się nieco ogrzejesz, będziesz mogła wziąć gorącą kąpiel, nagrza­łam wody.

– O tak! – zawołała gorliwie Rivańska Królowa.

Kłopot z alornską futrzaną odzieżą był również taki, że nie mia­ła guzików. Zwyczajowo ją się sznurowało. Odwiązanie zamarzniętych węzłów potrafi sprawić nie lada udrękę, szczególnie gdy się ma pal­ce zgrabiałe z zimna. Tak więc Ce’Nedra po prostu stała na środku pokoju z rozłożonymi ramionami, podczas gdy Polgara ją rozbierała.

Potem, już bez futer, podeszła do paleniska i wyciągnęła ręce nad płomieniami.

– Nie za blisko, kochanie – ostrzegła Polgara. – Nie przypal się. Miałabyś ochotę na filiżankę gorącej herbaty?

– Nieziemską!

Po wypiciu herbaty i półgodzinnym moczeniu się w wannie peł­nej parującej wody Ce’Nedra w końcu ponownie poczuła się rozgrza­na. Potem ubrała się w prostą suknię i wróciła do kuchni, by pomóc nakarmić bliźnięta. Dzieci Polgary miały już roczek i zaczynały cho­dzić, choć nie szło im to jeszcze zbyt dobrze. Nie radziły sobie też zbyt sprawnie z łyżkami i spora część kolacji znalazła się na podło­dze. Bliźnięta miały jasne kręcone włosy i były absolutnie rozkosz­ne. Z wielkim ożywieniem rozmawiały między sobą w jakimiś dziw­nym języku.

– One mówią w „bliźniaczym” – wyjaśniła Polgara. – To nic nad­zwyczajnego. Każda para bliźniąt rozwija swój własny język. Ja z Beldaran rozmawiałam w „bliźniaczym” do pięciu lat. To doprowadzało biednego wujka Beldina do szału.

Ce’Nedra rozejrzała się.

– A gdzie Garion i Durnik?

– Durnik znowu dokonał kilku ulepszeń – odparła Polgara. – Pewnie się nimi chwali. Dodał kilka pokoi na tyłach chatki, więc nie będziesz musiała z Garionem spać na stryszku. – Delikatnie otarła policzek jednego z bliźniąt. – Brudasek – strofowała go łagodnie. Dziecko zachichotało. – A zatem, Ce’Nedro, czemu wybrałaś się w tę podróż w środku zimy?

– Przeczytałaś już opowieść Belgaratha? – zapytała Ce’Nedra.

– Tak. Uważam, że była rozwlekła.

– W tej kwestii nie usłyszysz ode mnie słowa sprzeciwu. Jakim cudem mógł napisać tyle w ciągu roku?

– Ojciec ma pewne talenty, Ce’Nedro. Gdyby rzeczywiście miał wszystko spisać, zajęłoby mu to dużo więcej czasu.

– Może dlatego tak wiele spraw pominął.

– Nie rozumiem, skarbie. – Polgara delikatnie otarła twarz dru­giemu z bliźniąt, po czym posadziła je na podłodze.

– Jak na kogoś, kto uważa się za zawodowego bajarza, zdecydo­wanie odwalił fuchę.

– Wydaje mi się, że w zasadzie opowiedział o wszystkim, co się wydarzyło.

– W tej opowieści są paskudne dziury, ciociu Pol.

– Ojciec ma siedem tysięcy lat, Ce’Nedro. W tak długim czasie musiały być okresy, w których nic się nie działo.

– Nie rozwodził się jednak zbytnio nad tym, co tobie się przy­darzyło. Niewiele powiedział o tych latach, które spędziłaś w Vo Wacune, i o tym, co robiłaś choćby w Gar og Nadrak. Chcę wiedzieć, co robiłaś.

– Po co, u licha?

– Chcę znać całą historię, ciociu Pol. On tak wiele pominął.

– Jesteś równie nieznośna jak Garion. Ciągle zadręczał ojca proś­bami o więcej szczegółów, gdy Stary Wilk opowiadał mu jakąś histo­rię. – Polgara przerwała nagle. – Uciekać od kominka! – powiedziała ostro do bliźniąt.

Zachichotały, ale zrobiły, jak im kazano. Ce’Nedra domyśliła się, że był to rodzaj zabawy.

– Belgarath razem z ostatnimi rozdziałami przysłał do Rivy pew­ne listy. List, który skierował do mnie, podsunął mi właśnie pomysł przyjechania i porozmawiania z tobą. Wypominał nam, że wspólnie zmusiliśmy go do napisania tej opowieści. Pisał, że zdaje sobie spra­wę, iż ta historia ma luki, ale zasugerował, że ty możesz je wypełnić.

– Jakież to dla niego typowe – mruknęła Polgara. – Mój ojciec jest ekspertem w zaczynaniu spraw, a potem spychaniu ich zakoń­czenia na innych. No cóż, tym razem nie miał szczęścia. Zapomnij o tym, Ce’Nedro. Nie pretenduję do miana bajarza i mam ciekaw­sze zajęcie.

– Ale...

– Żadnych ale, skarbie. Zawołaj Gariona i Durnika na kolację.

Ce’Nedra była na tyle roztropna, by dalej nie dyskutować na ten temat. W jej główce zaczął się jednak już rodzić sposób poradzenia sobie z odmową Polgary.

– Garionie, skarbie – powiedziała, gdy później tego wieczoru le­żeli w łóżku w ciepłej i przytulnej ciemności.

– Słucham, Ce’Nedro?

– Potrafisz sięgnąć myślą i porozumieć się z dziadkiem, prawda?

– Pewnie tak. Dlaczego?

– Nie chciałbyś zobaczyć się z nim... i babcią? W końcu nie je­steśmy tak daleko od wieży Belgaratha. Pewnie poczuliby się bardzo rozczarowani, gdybyśmy przepuścili okazję do odwiedzin, prawda?

– Co ty knujesz, Ce’Nedro?

– Czemu miałabym zaraz coś knuć?

– Bo zwykle tak jest.

– To niezbyt miłe, Garionie. Czy nie mogę po prostu pragnąć ro­dzinnego spotkania?

– Przepraszam. Może źle cię oceniłem.

– Prawdę powiedziawszy, twoja ciocia Pol jest nieco uparta. Będę potrzebowała wsparcia w przekonaniu jej do spisania swej historii.

– Dziadek ci nie pomoże. Już powiedział o tym w liście.

– Nie mówię o pomocy z jego strony. Chcę porozmawiać z Poledrą. Ciocia Pol posłucha matki. Proszę, Garionie. – Powiedziała to swym najbardziej ujmującym i błagalnym tonem.

– No dobrze. Porozmawiam o tym z Durnikiem i zapytam, co o tym myśli.

– Czemu nie pozwolisz mi porozmawiać z Durnikiem? Jestem pewna, że potrafiłabym przekonać go do tego pomysłu. – Pogłaskała czule kark męża. – Jestem już milutko ciepła, Garionie – powiedzia­ła zachęcająco.

– Tak, zauważyłem.

– Czy naprawdę jesteś tak bardzo śpiący?

– Nie aż tak, kochanie – odparł i odwrócił się, by ją objąć.

To nie będzie szczególnie trudne, uznała Ce’Nedra. Była eksper­tem w stawianiu na swoim. Z pewnością potrafi przekonać Gariona i Durnika do swego planu. Tylko Poledra może wymagać trochę wię­cej pracy...

Garion, tak jak zwykle, cicho wstał z łóżka, nim jeszcze się roz­widniło. Rivański Król wyrósł na farmie, a farmerzy z przyzwyczaje­nia wcześnie wstają. Ce’Nedra uznała, że dobrze byłoby śledzić go przez następne kilka dni. Przypadkowa rozmowa męża z Durnikiem mogła pokrzyżować jej plan – Ce’Nedra z rozmysłem unikała słowa „spisek”. Dotknęła więc palcami prawej dłoni amuletu Beldaran i po­szukała myślami Gariona.

– Och, cicho – rozległ się głos Durnika, osobliwie delikatny. – To tylko ja. Śpijcie dalej. Później was nakarmię.

Odpowiedział mu szmer i ciche gderliwe dźwięki – jakieś ptaki. Potem rozćwierkały się i uspokoiły ponownie. Ce’Nedra usłyszała głos Gariona:

– Czy zawsze tak z nimi rozmawiasz?

– To je uspokaja, dzięki temu nie odlatują w ciemności, gdzie mogłyby sobie zrobić krzywdę – odparł Durnik. – Uparły się nocować na tym drzewie na podwórzu, a ja muszę każdego dnia pod nim prze­chodzić. Znają mnie, więc zwykle udaje mi się je przekonać, by się uspokoiły. Ptaki szybko się uczą. Z jeleniem trwa to trochę dłużej, a zające wymagają mnóstwo cierpliwości. Są płochliwe i bardzo ka­pryśne.

– Karmisz je wszystkie, prawda, Durniku?

– One też tu żyją, Garionie, a ta farma daje więcej pożywienia niż Pol, ja i dzieci moglibyśmy zjeść. Poza tym to jeden z powodów, dla których tu jesteśmy, prawda? Ptaki, jelenie i zające potrafią za­troszczyć się o siebie latem, ale zima to chudy czas, więc trochę im pomagam.

Był taki dobry! Ce’Nedrze niemal napłynęły do oczu łzy. Polgara mogła wybrać dowolnego rycerza czy władcę na męża i żyć w pa­łacu. Wybrała prostego wiejskiego kowala i żyła na tej odległej far­mie. Ce’Nedra wiedziała dlaczego.

Jak się okazało, Durnikiem łatwo było manipulować. Sugestią o „małym rodzinnym spotkaniu, skoro już tu wszyscy jesteśmy” Ce’Nedra prawie natychmiast przeciągnęła go na swoją stronę. Durnik był zbyt prostoduszny, by podejrzewać innych o ukryte zamiary. To było tak łatwe, że Ce’Nedra niemal się za siebie wstydziła.

Garion nie był tak prostoduszny. W końcu już dość długo znał swoją przebiegłą małą Driadę. Nie miał jednak żadnego wyboru, gdy Durnik i Ce’Nedra wspólnie zaczęli obstawać przy spotkaniu. Choć, co prawda, rzucił kilka podejrzliwych spojrzeń na Ce’Nedrę, nim po­słał swe myśli ku dziadkowi.

Belgarath i Poledra przybyli dzień później. Starzec, gdy witał się z Rivańską Królową, jasno dawał do zrozumienia, że wie, iż ona coś knuje. Ce’Nedra nie przejęła się tym jednak zbytnio. To, co knuła, nie dotyczyło Belgaratha. Skupiła się więc na Poledrze.

Minęło kilka dni, nim Ce’Nedra miała okazję na poważniejszą rozmowę z babką swego męża. Spotkania rodzinne już to do siebie mają. Oczywiście w centrum uwagi wszystkich były bliźnięta Polgary. Dzieci to uszczęśliwiło, a Ce’Nedra była cierpliwa. Stosowny mo­ment nadejdzie, była o tym przekonana, więc po prostu, uzbrojona w cierpliwość, cieszyła się bliskością tej osobliwej rodziny, w którą weszła dzięki małżeństwu.

Niezwykłość cechująca brązowowłosą Poledrę sprawiała, że Ce’Nedra czuła się trochę niepewnie w jej pobliżu. Kilkakrotnie prze­czytała opowieść Belgaratha i w pełni zdawała sobie sprawę z osobli­wego pochodzenia Poledry. Często łapała się na przyglądaniu się żo­nie Belgaratha, doszukiwaniu się w niej wilczych cech. Pewnie je mia­ła, ale Ce’Nedra była Tolnedranką, a wilki nie są w Tolnedrze na ty­le powszechne, by mogła rozpoznać ich cechy, nawet gdyby były bar­dziej widoczne. Najbardziej jednak zbijał ją z tropu sposób, w jaki Poledra patrzyła na ludzi. Cyrady nazwały Poledrę „Kobietą, Która Obserwuje” i Wyrocznia z Kell miała w tym względzie rację. Wyda­wało się, że złociste oczy Poledry potrafiły przebić się przez wszyst­kie kamuflaże i zajrzeć wprost do sekretnego miejsca, w którym Rivańska Królowa ukrywała swe pragnienia. Ce’Nedra naprawdę nie chciała, by ktokolwiek tam myszkował.

W końcu któregoś ranka zebrała się na odwagę i podeszła do złotookiej matki Polgary. Garion, Belgarath i Durnik przeprowadzali niekończącą się lustrację farmy, a Polgara kąpała bliźnięta.

– Chciałabym cię prosić o przysługę, lady Poledro. – Ce’Nedra nie była pewna, w jakiej formie ma się do niej zwracać, więc ratowa­ła się jak najmniej niewłaściwym zwrotem.

– Tak podejrzewałam – odparła całkiem spokojnie Poledra. – Za­dałaś sobie wiele trudu, aby zorganizować to spotkanie, i bacznie mnie obserwowałaś przez ostatnie kilka dni. Byłam pewna, że w koń­cu przejdziesz do rzeczy. Co cię gnębi, dziecko?

– Cóż... „gnębi” może nie jest najlepszym określeniem – spro­stowała Ce’Nedra. Spojrzenie tych przenikliwych złocistych oczu ją krępowało. – Chciałabym coś od Polgary, ale ona z uporem mi odma­wia. Wiesz, jaka potrafi czasami być.

– Tak. To cecha rodzinna.

– Tego nie powiedziałam – zastrzegła się Ce’Nedra. – Oczywiście ją kocham, ale...

– Czego od niej chcesz? Nie czaruj, Ce’Nedro. Przejdź do rzeczy.

Ce’Nedra nie była przyzwyczajona do tak bezceremonialnego traktowania, ale postanowiła nie reagować. Zaczęła więc z nieco in­nej beczki.

– Czy przeczytałaś tę historyczną książkę, którą napisał twój mąż? – zapytała.

– Nie czytam wiele – odparła Poledra. – To męczy oczy. A poza tym on jej wcale nie napisał. On opowiadał, a słowa po prostu poja­wiały się na papierze, gdy mówił. Słyszałam większość, gdy opowia­dał. Była to dość dokładna opowieść.

– O to mi właśnie chodzi. Sporo opuścił, prawda?

– Miejscami tak.

– Ale twoja córka potrafiłaby te miejsca zapełnić, prawda?

– Czemu miałaby to zrobić?

– Aby opowieść była kompletna.

– Opowieści nie są naprawdę tak ważne, Ce’Nedro. Zauważyłam, że ludzie opowiadają historie nad kuflami piwa, by wypełnić czas po­między kolacją i udaniem się na spoczynek. – Spojrzenie Poledry by­ło rozbawione. – Naprawdę przebyłaś całą tę drogę, by zdobyć opo­wieść? Nie mogłaś znaleźć nic lepszego do roboty... na przykład uro­dzić jeszcze jedno dziecko?

Ce’Nedra ponownie zmieniła front.

– Ta opowieść nie jest dla mnie – skłamała – ale dla mojego sy­na. Pewnego dnia on będzie Rivańskim Królem.

– Tak, jest to mi wiadome. Powiedziano mi o tym zwyczaju. Jed­nakże i osobliwych zwyczajów powinno się przestrzegać.

Ce’Nedra wykorzystała okazję.

– Mój syn, Geran, pewnego dnia zostanie przywódcą i musi wie­dzieć, gdzie się znajduje i jak się tam dostał. Ta historia mu to powie.

Poledra wzruszyła ramionami.

– Czemu to takie ważne? To, co wydarzyło się wczoraj... czy ty­siąc lat temu... nie zmieni tego, co wydarzy się jutro, prawda?

– Może. W opowieści Belgaratha są aluzje do wydarzeń, o któ­rych nie miałam pojęcia. Tam są dwa światy, biegnące obok siebie. Jeśli Geran nie będzie znał ich obu, popełni błędy. Dlatego potrzeb­na mi opowieść Polgary, dla dobra moich dzieci i jej... – Ce’Nedra w ostatniej chwili ugryzła się w język przed użyciem określenia „szczenięta”. – Czyż troska o nasze potomstwo nie jest sprawą naj­ważniejszą? – Wtem przyszła jej do głowy myśl. – Ty mogłabyś opo­wiedzieć historię, wiesz.

– Wilki nie opowiadają historii, Ce’Nedro. Jesteśmy zbyt zajęte wilczymi sprawami.

– A zatem pozostaje Polgara. Mojemu synowi będzie potrzebna reszta opowieści. Dobro jego ludu może zależeć od jego wiedzy. Nie wiem, co Aldur zaplanował dla dzieci Polgary, ale jest bardzo praw­dopodobne, że i im także będzie potrzebna ta opowieść. – Ce’Nedra była z siebie dumna. Odwołanie się do wrodzonego poczucia lojalno­ści Poledry względem sfory gwarantowało powodzenie podstępu. – Czy pomożesz mi przekonać Polgarę?

– Pomyślę nad tym – powiedziała Poledra.

Nie było to zdecydowane przyrzeczenie, na jakie Ce’Nedra liczy­ła, ale Polgara wniosła właśnie bliźnięta, więc Rivańska Królowa nie mogła dłużej drążyć tego tematu.

Gdy Ce’Nedra obudziła się następnego ranka, Gariona już nie było, jak zwykle. Jak zwykle również zapomniał dołożyć drew do ognia i w pokoju było bardzo zimno. Trzęsąc się, Ce’Nedra wstała z łóżka i ruszyła w poszukiwaniu ciepła. Uznała, że skoro Garion wstał, to i Durnik jest już na nogach, więc skierowała się prosto do sypialni Polgary i cicho zapukała.

– Słucham, Ce’Nedro – odpowiedziała ciocia Pol. Zawsze wiedzia­ła, kto stoi za drzwiami.

– Czy mogę wejść? – zapytała Ce’Nedra. – Garion pozwolił wy­gasnąć ogniowi i w naszym pokoju jest lodownia.

– Oczywiście, skarbie – odparła ciocia Pol.

Ce’Nedra otworzyła drzwi, pobiegła do łóżka i schowała się pod kołdrę obok cioci Pol i jej dzieci.

– Zawsze tak robi – skarżyła się. – Nawet nie pomyśli o dołoże­niu do ognia.

– Nie chce cię obudzić, skarbie.

– Przecież mogę znowu zasnąć, jeśli zechcę, a nie cierpię budzić się w zimnym pokoju. – Przytuliła jedno z bliźniąt. Była matką, więc potrafiła bardzo dobrze tulić. Zdała sobie sprawę, jak bardzo tęskni­ła za własnymi dziećmi. Zaczynała mieć wątpliwości, czy mądrze by­ło ruszać w tę podróż w środku zimy, jedynie dla zachcianki.

Rivańska Królowa i ciocia jej męża rozmawiały jakiś czas o róż­nych nieważnych sprawach, a potem weszła matka Polgary, niosąc ta­cę z trzema kubkami parującej herbaty.

– Dzień dobry, mamo – powiedziała Polgara.

– Nie najgorszy, choć trochę chłodny. – Poledra była czasami ta­ka dosłowna.

– Co porabiają nasi mężczyźni? – zapytała ciocia Pol.

– Garion i Durnik karmią zwierzęta – odrzekła Poledra. – On na­dal śpi. – Poledra prawie nigdy nie wymawiała imienia swego męża. Postawiła tacę na małym stoliku przy kominku. – Musimy porozma­wiać – stwierdziła. Podeszła do łóżka, wzięła bliźnięta i odniosła je z powrotem do osobliwie skonstruowanej kołyski, którą Durnik zbu­dował dla swych dzieci. Potem podała Polgarze i Ce’Nedrze kubki z herbatą, ostatni zostawiając dla siebie, i usiadła na krześle przy ogniu.

– Co to za ważna sprawa, mamo? – zapytała Polgara.

Poledra wskazała na Ce’Nedrę.

– Rozmawiała wczoraj ze mną i myślę, że postawiła problem, któ­ry powinnyśmy przemyśleć.

– Jaki?

– Powiedziała, że jej syn i jego synowie pewnego dnia będą prze­wodzić Rivanom, a są pewne sprawy, o których powinni wiedzieć. Do­bro Rivan może zależeć od ich wiedzy. To pierwsza powinność przy­wódców, bez względu na to, czy przewodzą ludziom, czy wilkom.

Ce’Nedra w duchu nie posiadała się z radości. Jej argumenty z minionego ranka najwyraźniej przekonały Poledrę.

– Do czego zmierzamy, mamo? – zapytała Polgara.

– Ty również masz swoje powinności, Polgaro, wobec młodych – odparła matka. – To nasz pierwszy obowiązek. Mistrz powierzył ci za­danie i jeszcze go nie wykonałaś do końca.

Polgara rzuciła Ce’Nedrze twarde spojrzenie.

– Ja nic nie zrobiłam, ciociu Pol – zaszczebiotała Ce’Nedra z uda­waną niewinnością. – Poprosiłam tylko twoją matkę o radę, to wszystko.

Dwie pary oczu – jedne brązowożółte, drugie błękitne – utkwiły w niej swoje spojrzenie.

Ce’Nedra poczerwieniała.

– Ona czegoś chce, Polgaro – powiedziała Poledra. – Daj jej to. To ci nie zaszkodzi, a do tego jest częścią zadania, które dobrowolnie na siebie wzięłaś. My, wilki, naprawdę troszczymy się o młode. Po pro­stu spisz, co naprawdę się wydarzyło, i miej to za sobą.

– Z pewnością nie wszystko mogę opisać! – Polgara wydawała się wstrząśnięta. – Niektóre z tych spraw są zbyt prywatne.

Poledra roześmiała się.

– Nadal musisz się jeszcze wiele nauczyć, moja córko. Czyż nie wiesz jeszcze, że coś takiego jak prywatność pomiędzy wilkami nie istnieje? Dzielimy wszystko. Te informacje mogą być któregoś dnia użyteczne dla przywódcy Rivan, a także dla twoich dzieci. Zrób to, Polgaro. Jesteś za mądra, żeby ze mną dyskutować.

Polgara westchnęła.

– Tak, mamo – zgodziła się posłusznie.

Ce’Nedrę olśniła myśl, która wcale jej się nie podobała. Polga­ra Czarodziejka była wybitną kobietą tego świata. Miała niezliczone tytuły i cały świat u swych stóp, a jednak jakimś tajemniczym sposo­bem pozostała wilkiem i gdy dominująca wilczyca – w tym wypadku jej matka – wyda polecenie, ona się nigdy nie sprzeciwi. Ce’Nedra, sama mieszanego pochodzenia – wywodziła się z Borunów i z Driad – kłóciła się zawzięcie ze swym ojcem, imperatorem Tolnedry, ale gdy Xantha, królowa Driad, przemówiła, Ce’Nedra ponarzekała, lecz in­stynktownie była jej posłuszna. Miała to już wrodzone. Zaczęła pa­trzeć na Polgarę w nieco inny sposób, a co za tym szło, i siebie zoba­czyła w innym świetle.

– To początek – powiedziała tajemniczo Poledra. – A zatem, cór­ko – zwróciła się do Polgary – to nie będzie wcale takie trudne. Po­rozmawiam z nim. Niech ci pokaże, jak to zrobić bez pióra i atramen­tu. To twoja powinność, więc przestań narzekać.

– Będzie tak, jak życzy sobie moja matka – odparła Polgara.

– A zatem dobrze – powiedziała Poledra – skoro to już ustaliliś­my, czy nie miałyby panie ochoty na jeszcze jeden kubek herbaty?

Polgara i Ce’Nedra wymieniły szybkie spojrzenia.

Czemu nie – westchnęła Polgara.

Część PierwszaBeldaran

Rozdział pierwszy

To nie był mój pomysł. Chcę, aby to było jasne od samego po­czątku. Pogląd, iż ktokolwiek potrafi opisać, „co się naprawdę wyda­rzyło”, jest zupełnie niedorzeczny. Jeśli dziesięciu – czy stu – ludzi będzie świadkami jakiegoś zdarzenia, to będzie dziesięć – czy sto – różnych wersji tego, co zaszło. To, co widzimy i jak to interpretujemy, całkowicie zależy od naszego indywidualnego doświadczenia. Matka nalegała jednak, abym podjęła się tego absurdalnego zadania, a ja, jak zawsze, jestem jej posłuszna.

Im więcej jednak o tym myślę, tym bardziej rozumiem, że w przewrotnej argumentacji Ce’Nedry o „dobru potomstwa”, której użyła podczas pierwszej rozmowy ze mną, a potem z moją matką na ten temat, było więcej słuszności, niż ta dziewczyna mogła sobie wy­obrażać. Pewnego dnia Geran zostanie Rivańskim Królem i Strażni­kiem Klejnotu. Przez te wszystkie stulecia przekonałam się, że lep­szymi władcami są ludzie, którzy choć trochę znają historię. Przynaj­mniej nie powtarzają błędów z przeszłości.

Gdyby Geranowi i jego synom w sprawowaniu władzy miało po­móc jedynie monotonne wyliczenie dokonań poszczególnych wład­ców na przestrzeni wieków, to nudne wyliczanie „a potem... a po­tem...”, które tak zachwyca napuszonych członków Tolnedrańskiego Towarzystwa Historycznego, wystarczyłoby w zupełności.

Jednakże, jak małżonka mego siostrzeńca sprytnie zauważyła, „a potem” owych tolnedrańskich uczonych dotyczy jedynie części świata. A przecież jest jeszcze inny świat, w którym dzieją się rzeczy, jakich Tolnedranie nie są w stanie pojąć. Ten świat Rivański Król mu­si poznać, jeśli ma właściwie wypełnić swe zadanie.

Bardzo jednak pragnęłam przekonać samą siebie, że ojciec swą rozwlekłą historią naszego osobliwego świata już wypełnił tę oczywi­stą lukę. Posunęłam się nawet do tego, że ponownie przeczytałam je­go nudną opowieść, usilnie próbując udowodnić sobie – i matce – iż istotnie nie mam nic do dodania. Szybko jednak uwagę moją zwró­ciły rażące przemilczenia. Stary szalbierz nie opowiedział całej histo­rii i matka o tym wiedziała.

Na usprawiedliwienie ojca muszę jednak przyznać, że pewne wy­darzenia zaszły pod jego nieobecność, a w trakcie innych nie rozumiał w pełni, co się naprawdę działo. Ponadto niektóre z pominięć, które tak mnie irytowały w trakcie czytania, wzięły się z pragnienia ściśnię­cia siedmiu tysięcy lat historii do dających się ogarnąć rozmiarów. Mo­gę wybaczyć mu te luki, ale czy nie mógł przynajmniej podać popraw­nych imion i dat? Dla zachowania spokoju w rodzinie podam swoją wersję pewnych rozmów. Ludzka pamięć – przyjmując, że mój ojciec jest człowiekiem – nigdy nie była zbyt doskonała. Mówiąc wprost, oj­ciec i ja pamiętamy wydarzenia trochę inaczej i niech tak już zosta­nie. Pamiętajcie o tym, gdy będziecie czytać moją opowieść. Nie trać­cie swojego – i mojego – czasu na doszukiwanie się różnic.

Im dłużej czytam, tym mocniej zaczynam sobie uświadamiać, że sprawy, o których ja wiem, a ojciec nie, będą istotną częścią eduka­cji Gerana. Ponadto zaczął mnie ogarniać chyba rodzinny zapał do uzupełniania luk w historii. Próbowałam z nim walczyć, ale wkrótce mnie zwyciężył. Odkryłam, że naprawdę pragnę opowiedzieć swoją wersję tej historii.

Mam pewne podejrzenia co do natury zmian mego nastawienia, ale nie sądzę, by to było odpowiednie miejsce na ich omawianie.

We wczesnym okresie całe moje życie koncentrowało się wokół mej siostry, Beldaran. Byłyśmy bliźniaczkami, a pod pewnymi wzglę­dami byłyśmy sobie nawet bliższe niż bliźniaczki. Po dziś dzień na­dal jesteśmy razem. Beldaran, choć umarła ponad trzy tysiące lat te­mu, wciąż jest we mnie. Każdego dnia boleję nad jej odejściem. To dlatego bywam czasami taka smutna i zamknięta w sobie. Ojciec wspominał w swej opowieści, że rzadko się uśmiecham. A z czego tu się śmiać, Stary Wilku?

Jak już ojciec pisał, wiele czytałam, toteż zauważyłam, że biogra­fie normalnie zaczynają się od momentu przyjścia na świat. Jednak­że biografia Beldaran i moja powinna zacząć się nieco wcześniej. Po­starała się o to nasza matka, z sobie tylko znanych powodów.

A zatem możemy chyba zaczynać.

Było ciepło i ciemno. Pływałyśmy w absolutnej błogości, przysłu­chując się biciu matczynego serca i pulsowaniu krwi w jej żyłach. To moje pierwsze wspomnienia – i myśl matki, delikatnie nakazująca nam: „Obudźcie się”.

Pochodzenie naszej matki nie jest tajemnicą. Jednak nie wszyscy wiedzą, że Mistrz wezwał ją do siebie, podobnie jak pozostałych z nas. Ona jest uczniem Aldura, tak jak pozostali z nas. Wszyscy mu służymy na swój sposób. Matka jednakże nie urodziła się jak człowiek i już we wczesnym okresie ciąży spostrzegła, że nie mamy z Beldaran żadnych wrodzonych wilkom instynktów. Wzbudziło to jej niepokój, więc pora­dziła się Mistrza, a właściwie zaproponowała mu, iż mogłaby rozpocząć naszą edukację jeszcze w swoim łonie. Propozycja pewnie zaskoczyła Aldura, ale szybko dostrzegł jej zalety. Tak więc matka zadbała, abyśmy posiadły potrzebną wiedzę jeszcze przed przyjściem na świat.

W trakcie ciąży nienarodzone dzieci żyją w świecie wyłącznie fi­zycznych doznań. Beldaran i mnie poprowadzono ostrożnie nieco da­lej. Ojciec butnie utrzymuje, że to on, po ślubie Beldaran, zaczął mo­ją naukę, ale niewiele w tym prawdy. Czy jemu naprawdę się zdaje, że przedtem byłam warzywem? Moja – i Beldaran – edukacja rozpo­częła się, nim jeszcze ujrzałyśmy światło dnia.

Nauczanie ojca polega na dyskusjach. Jako pierwszy uczeń musiał pokierować wstępną edukacją moich wujków. Dyskutując z nimi, zmuszał ich do myślenia, prowadząc ciernistą ścieżką ku samodziel­nemu rozumowaniu – choć czasami imał się bardzo skrajnych metod. Matka urodziła się jako wilk i miała bardziej zasadnicze podejście do wszystkiego. Wilki są zwierzętami stadnymi, nie myślą niezależnie. Matka po prostu powiedziała nam: „W taki sposób to się dzieje. W ta­ki sposób zawsze się działo i zawsze będzie się dziać”. Ojciec uczył za­dawania pytań; matka – akceptacji. To interesująca różnica.

Początkowo byłyśmy z Beldaran tak identyczne, jak tylko bliźnię­ta potrafią być. Matka jednak, po obudzeniu nas myślą, zaczęła nas ostrożnie rozdzielać. Mnie udzieliła pewnych nauk, których Beldaran nie pobrała, a jej udzielono lekcji, których ja nie otrzymałam. Myślę, że ja bardziej boleśnie odczułam to rozstanie niż Beldaran. Ona poznała swe przeznaczenie, ja zaś całe lata musiałam szukać po omacku.

Rozdzielenie było dla mnie bardzo bolesne. Wydaje mi się, że pamiętam, jak wyciągałam ręce do mej siostry i mówiłam w języku, który stał się naszą prywatną mową: „Jesteś teraz tak daleko”. Oczy­wiście tak naprawdę wcale nie byłyśmy daleko; nadal obie byłyśmy zamknięte w małym, ciepłym miejscu pod matczynym sercem. Ale zaczęłyśmy nieubłaganie oddalać się od siebie. Zastanówcie się chwi­lę, a na pewno zrozumiecie, o co chodzi.

Po naszym przebudzeniu myśli matki stale nam towarzyszyły. Ich brzmienie było ciepłe i kojące, podobnie jak miejsce, w którym się unosiłyśmy. Ono jednak dostarczało pożywki tylko naszym ciałom. Myśli matki zaś były pożywką dla naszych umysłów – z tymi subtel­nymi różnicami, o których już wcześniej wspominałam. Podejrzewam, że to, kim byłam i kim się stałam, było wynikiem owego spowitego ciemnościami okresu mego życia, gdy wraz z Beldaran dryfowałyśmy w idealnej siostrzanej więzi – dopóki myśl matki nas nie rozdzieliła.

Potem pojawiła się jeszcze jedna myśl. Matka przygotowała nas na jej wtargnięcie w nasz mały świat. Gdy byłyśmy już bardziej świa­dome swej separacji i pewnych jej powodów, do myśli matki dołączył myśli Aldur, by pomagać w naszej edukacji. Na początku cierpliwie tłumaczył nam konieczność pewnych zmian. Byłyśmy z siostrą iden­tyczne. Aldur to zmienił, a większość tych zmian była moim udzia­łem. Niektóre zmiany były natury fizycznej – na przykład przyciem­nienie moich włosów – a inne mentalnej. Matka rozpoczęła nasz men­talny rozdział, Aldur go pogłębił. Nie stanowiłyśmy już z Beldaran jedności. Byłyśmy dwiema różnymi osobami. Beldaran przyjęła na­szą dalszą separację z lekkim żalem. Ja z gniewem.

Podejrzewam, że mój gniew był odbiciem reakcji matki na wy­prawę ojca z paroma Alornami do Mallorei po Klejnot, który Torak ukradł Aldurowi. Teraz doskonałe rozumiem, czemu to było koniecz­ne i dlaczego mój ojciec nie miał wyboru. Matka też rozumie, wów­czas jednak rozwścieczyło ją to porzucenie, które w społeczności wil­ków uważane jest za niezgodne z naturą. Być może mój szczególny stosunek do ojca w dzieciństwie wynikał ze świadomości matczynej wściekłości. Beldaran nie była nią dotknięta, ponieważ matka mą­drze postanowiła osłonić ją przed tym uczuciem.

Właśnie przyszła mi do głowy pewna niepokojąca myśl. Jak już wcześniej wspominałam, metody nauczania mego ojca wiązały się z zadawaniem pytań i dyskusją, a ja byłam pewnie jego najlepszym uczniem. Matka uczyła akceptacji i Beldaran w pełni wykorzystała jej nauki. Mogłoby to sugerować, że ja jestem bardziej córką ojca, a Beldaran matki.

W porządku, Stary Wilku. Nie raduj się tak. W końcu każdy z nas mądrzeje. Pewnego dnia nawet tobie może się to przytrafić.

Matka i Mistrz uprzedzili, że po urodzeniu mama będzie musiała zostawić nas pod opieką innych, ponieważ musi wypełnić pilne za­danie. Zapewnili, że będziemy pod dobrą opieką, a ponadto myśli matki nieustannie będą nam towarzyszyć, tak jak wówczas, gdy by­łyśmy jeszcze w jej łonie. Zaakceptowałyśmy to, choć czułyśmy nie­pokój, lękałyśmy się rozstania z matką.

Pewne powody wymagały, abym urodziła się pierwsza. Poza tym zmiany, których Aldur dokonał w mym umyśle i osobowości, czyniły mnie bardziej żądną przygód niż Beldaran, więc było naturalne, że przejęłam przewodnictwo.

To był łatwy poród, ale światło mnie oślepiło, a separacja z sio­strą była bardzo bolesna. Beldaran po chwili jednak znalazła się obok mnie i wszystko znowu było dobrze. Myśli matki – i Aldura – nadal były z nami, więc zasnęłyśmy w poczuciu całkowitej błogości.

Zakładam, że większość z was czytała „Historię świata” mojego ojca. W tym chwilami nadętym monologu często wspominał o „za­bawnym staruszku na rozklekotanym wozie”. Wkrótce po naszych na­rodzinach właśnie on złożył nam wizytę. Wówczas po raz pierwszy uj­rzałyśmy Mistrza, choć jego myśli towarzyszyły nam od miesięcy. Po­był z nami trochę, a po jego odejściu wpadłam w nagłą panikę.

Matki nie było.

Wszystko w porządku, Polgaro – usłyszałam w myślach matkę. – To jest konieczne. Mistrz przywołał kogoś, kto się wami zajmie. Jest ni­ski, pokraczny i brzydki, ale ma dobre serce. Obawiam się jednak, że trze­ba będzie go trochę oszukać. Musi uwierzyć, że ja już nie żyję. Nikt poza tobą i Beldaran nie może znać prawdy. Ten, który was opuścił, wkrótce wróci, ale daleka jeszcze go czeka droga. Przebędzie ją szybciej, nie roz­praszany moją obecnością.

Tak oto w nasze życie wkroczył wujek Beldin. Nie jestem pew­na, co Mistrz mu powiedział, ale przez pierwsze dni wujek wiele pła­kał. Gdy już udało mu się zapanować nad uczuciami, próbował się z nami skontaktować. Jeśli mam być szczera, początkowo był żałośnie nieudolny. Mistrz jednak nim pokierował i z czasem wujek nabrał wprawy.

W życiu moim i siostry zaczynało się robić tłoczno. Z początku wiele spałyśmy. Wujek Beldin był na tyle mądry, aby położyć nas do tej samej kołyski. Nadal towarzyszyły nam myśli matki i Aldura, a te­raz dołączył jeszcze wujek Beldin, więc nadal byłyśmy zadowolone.

Przez pierwsze miesiące nie miałyśmy z siostrą poczucia upły­wającego czasu. Czasami robiło się jasno, czasami ciemno. Beldin był zawsze z nami i byłyśmy razem, więc czas naprawdę nie znaczył dla nas wiele.

Potem, prawdopodobnie po kilku tygodniach, pojawiło się dwóch ludzi i ich myśli dołączyły do tych, które już znałyśmy. Nasi kolejni dwaj wujkowie, Beltira i Belkira, wkroczyli w nasze życie.

Urodziłyśmy się w środku zimy. Wkrótce potem wujek Beldin przeniósł nas do swej wieży, w której spędziłyśmy dzieciństwo. La­tem, naszego pierwszego roku życia, do Doliny Aldura wrócił ojciec. Miałyśmy wtedy pół roku, ale obie natychmiast go rozpoznałyśmy. Matka, za pośrednictwem swych myśli, przekazała nam jego obraz jeszcze przed naszym przyjściem na świat. Wspomnienie gniewu mat­ki nadal żywe było w mej pamięci, gdy Beldin wyjął mnie z kołyski i podał włóczędze, który mnie spłodził. Ojciec nie wywarł na mnie specjalnego wrażenia, jeśli mam być szczera, ale to uprzedzenie mo­gło być wynikiem rozgoryczenia matki z powodu sposobu, w jaki ją opuścił. Potem położył mi dłoń na głowie w jakimś prastarym rytu­ale błogosławieństwa i pod wpływem jego myśli, które mnie nagle zalały, reszta mego umysłu doznała nagłego przebudzenia. Czułam moc płynącą z jego dłoni i skwapliwie ją przejęłam. Dlatego zosta­łam oddzielona od Beldaran! Przynajmniej zrozumiałam znaczenie tej separacji. Ona miała być naczyniem miłości; ja miałam być na­czyniem mocy!

Pod pewnymi względami umysł jest nieograniczony i może dla­tego mój ojciec nie uświadamiał sobie, ile przejęłam od niego w chwi­li, gdy dotknął mojej głowy. Jestem prawie pewna, że nadal nie w peł­ni rozumie, co właściwie mi wówczas przekazał. To, co od niego prze­jęłam, w żadnym razie nie osłabiło go, ale mnie wzmocniło stokrotnie.

Potem wziął na ręce Beldaran, a moja wściekłość sięgnęła zeni­tu. Jak ten zdrajca ośmielał się dotykać mojej siostry? Nie mieliśmy z ojcem dobrych kontaktów na początku.

A potem nastał czas jego szaleństwa. Nie rozumiałam jeszcze na tyle ludzkiej mowy, więc nie wiedziałam, co takiego powiedział mu wujek Beldin, że wpędził go w szaleństwo, ale matka w myślach za­pewniła mnie, że z tego wyjdzie – ostatecznie.

Kiedy teraz spoglądam wstecz, uświadamiam sobie, że rozdzie­lenie ojca i matki było dla nich wydarzeniem zasadniczej wagi. Wów­czas tego nie rozumiałam, lecz matka w myślach pouczyła mnie, że akceptacja jest ważniejsza od zrozumienia.

W czasie szaleństwa mego ojca wujkowie często zabierali do nie­go moją siostrę, co wcale nie poprawiło mojej o nim opinii. W moich oczach stał się uzurpatorem, niegodziwcem, który chce mnie okraść z uczucia Beldaran. Zazdrość nie jest przyjemnym uczuciem, choć u dzieci jest bardzo naturalna. Nie będę jednak roztrząsać tego, jak się czułam, gdy któryś z wujków zabierał ode mnie Beldaran w od­wiedziny do szaleńca, przykutego w swej wieży łańcuchami do łóżka. Pamiętam jednak, że żywiołowo protestowałam – co sił w płucach – gdy zabierali Beldaran.

Wówczas to Beldin dał mi „łamigłówkę”. Zawsze tak to nazywa­łam. W pewien osobliwy sposób „łamigłówka” prawie zaczęła żyć własnym życiem. Nie mam pewności, jak Beldinowi udało się ją zro­bić, ale „łamigłówka” była sękatym i poskręcanym korzeniem jakie­goś krzewu – może wrzosu – który wydawał się zmieniać kształt za każdym razem, gdy zabierałam się za jego badanie. Myślę, że „łami­główka” pomogła mi ukształtować moje wyobrażenie o świecie i ży­ciu. Wiemy, gdzie jest jeden koniec – początek – ale nigdy nie potra­fimy dostrzec drugiego końca. Byłam nią zajęta przez długie godzi­ny, co dawało wujkowi Beldinowi szansę na odpoczynek.

Studiowałam właśnie „łamigłówkę”, gdy do wieży wujka Beldina przyszedł ojciec, aby się pożegnać. Miałyśmy wtedy z Beldaran chyba z półtora roczku – a może trochę mniej – gdy wszedł do wie­ży i pocałował Beldaran. Jak zwykle poczułam ukłucie zazdrości, ale nie oderwałam wzroku od „łamigłówki” w nadziei, że ojciec sobie pójdzie.

On jednak podniósł mnie, przerywając mi ulubione zajęcie. Pró­bowałam się wyrwać, lecz był ode mnie silniejszy. Byłam w końcu pra­wie niemowlęciem, choć czułam się o wiele starsza.

– Przestań – powiedział poirytowanym tonem. – Możesz o to nie dbać, Pol, ale jestem twoim ojcem i jesteś na mnie skazana.

Potem pocałował mnie, czego nigdy przedtem nie robił. Przez chwilę – jedynie przez chwilę – poczułam jego ból i serce mi zmiękło.

– Nie – usłyszałam w myślach matkę – jeszcze nie teraz.

Pomyślałam wówczas, że nadal się na niego gniewa i dlatego tak powiedziała, a ja mam być narzędziem jej gniewu. Teraz wiem, że się myliłam. Wilki po prostu nie tracą czasu na gniew. Ojciec jeszcze nie uporał się z żalem i wyrzutami sumienia, a Mistrz nadal miał dla nie­go wiele zadań. Nie mógł tym zadaniom sprostać, dopóki nie odpo­kutuje za winy, które wedle własnego mniemania popełnił. Opaczne rozumienie intencji matki prawdopodobnie sprawiło, że zrobiłam coś, czego nie powinnam. Uderzyłam go swoją „łamigłówką”.

– Ma charakterek, co? – mruknął do wujka Beldina. Potem po­stawił mnie na ziemi, dał mi lekkiego klapsa, który ledwie poczułam, i przykazał, bym była grzeczna.

Nie chciałam, aby pomyślał sobie, że jego kara w jakikolwiek sposób wpłynęła na zmianę mojej opinii o nim, więc odwróciłam się, trzymając „łamigłówkę” niczym maczugę i utkwiłam w nim gniew­ne spojrzenie.

– Bądź zdrowa, Polgaro – powiedział niewyobrażalnie łagodnie. – A teraz idź się bawić.

Pewnie nadal nie zdaje sobie z tego sprawy, ale prawie pokocha­łam go w tamtej chwili – prawie. Miłość przyszła później.

Wkrótce potem ojciec opuścił Dolinę Aldura i nie widziałam go przez wiele lat.

Rozdział drugi

Żadne wydarzenie nie jest na tyle nieistotne, aby nie miało wpły­wu na bieg spraw. Wtargnięcie ojca w nasze życie trudno nazwać nie­istotnym. W tym przypadku zmiana nastąpiła w mej siostrze, Belda­ran, i nie podobała mi się. Przed powrotem ojca z wyprawy do Mallorei Beldaran była niemal wyłącznie moja. Powrót ojca to zmienił. Przedtem wszystkie jej myśli ja zajmowałam, teraz często myślała o tym przesiąkniętym piwem włóczędze, a ja czułam się tym gorzko dotknięta.

Beldaran, nawet gdy byłyśmy małe, miała obsesję na punkcie czystości i moja niedbałość o wygląd bardzo ją denerwowała.

– Nie mogłabyś przynajmniej się uczesać, Pol? – zapytała pew­nego wieczoru w „bliźniaczym”, naszym osobistym języku, który roz­winęłyśmy jeszcze w kołysce.

– Po co? To tylko strata czasu.

– Paskudnie wyglądasz.

– A kogo obchodzi, jak wyglądam?

– Mnie. Siadaj, uczeszę cię.

Pozwoliłam siostrze zająć się mymi włosami. Traktowała to bar­dzo poważnie. Jej błękitne oczy miały skupiony wyraz, a paluszki nie próżnowały ani chwili. Oczywiście jej wysiłki były daremne, ponie­waż niczyje włosy nie pozostają zbyt długo uczesane; ale dopóki to sprawiało jej przyjemność, nie miałam nic przeciwko tym staraniom. Przyznaję, że nawet polubiłam ów wieczorny rytuał. Gdy była zajęta moimi włosami, przynajmniej skupiała uwagę na mnie, zamiast du­mać nad ojcem.

Uraza, którą żywiłam do ojca, miała wpływ na całe moje życie. Za każdym razem, gdy spojrzenie Beldaran robiło się zamglone i nie­obecne, wiedziałam, gdzie wędrowały jej myśli, i nie potrafiłam znieść rozłąki bijącej z tego mglistego spojrzenia. Zapewne dlatego, gdy tylko nauczyłam się chodzić, zaczęłam wędrować. Czułam prze­możną potrzebę ucieczki od melancholijnej pustki w oczach siostry.

Wujek Beldin jednak mało nie postradał przez to zmysłów. Nie potrafił wymyślić takiego zamknięcia bramki blokującej szczyt scho­dów, którego ja nie potrafiłabym otworzyć. Palce wujka Beldina by­ły grube i sękate, a jego zamki duże i toporne. Ja miałam paluszki małe i bardzo zręczne, więc potrafiłam szybko uporać się z jego me­chanizmami, gdy naszła mnie ochota na wędrówkę. Byłam – zdaje mi się, nadal jestem – z natury niezależna i nikt nie będzie mi mówił, co mam robić.

Zauważyłeś to, ojcze? Wydaje mi się, iż zauważyłeś.

Początkowo ja uciekałam, wujek Beldin ruszał na szaleńcze po­szukiwania, a potem zdrowo mnie rugał. Z pewnym wstydem muszę przyznać, że po pewnym czasie stało się to rodzajem zabawy. Wycze­kiwałam, aż wujek będzie czymś głęboko pochłonięty, szybko otwie­rałam sobie furtkę, po czym zmykałam w dół schodów. Potem znaj­dowałam sobie jakąś kryjówkę, z której mogłam obserwować jego rozpaczliwe poszukiwania. Myślę, że z czasem i jemu ta zabawa za­częła sprawiać przyjemność, ponieważ beształ mnie z coraz mniej­szym zapamiętaniem. Dość szybko chyba zrozumiał, że w żaden spo­sób mnie nie powstrzyma od wycieczek poza wieżę. Jednocześnie uświadomił sobie, że nie odejdę zbyt daleko.

Moje wyprawy służyły kilku celom. Początkowo były tylko uciecz­ką od ckliwych rozmyślań siostry o ojcu. Potem stały się zabawą, w której zamęczałam wujka Beldina odnajdowaniem moich kryjó­wek. Był to w końcu sposób, choć niezbyt ładny, na zwrócenie czyjejś uwagi.

Z upływem czasu coraz bardziej lubiłam brzydkiego, pokraczne­go karła, który został moim zastępczym rodzicem. Przejawy jakiego­kolwiek uczucia wprawiały wujka Beldina w zakłopotanie, ale my­ślę, że to powiem: Kocham cię i żadne napady złego humoru czy pa­skudny język tego nigdy nie zmienią.

Jeśli kiedyś to przeczytasz, wujku Beldinie, na pewno poczujesz się urażony.

Mogłabym różnie tłumaczyć swoje zachowanie w dzieciństwie, ale szczerze mówiąc, po prostu uważałam, że jestem brzydka. Nie by­łyśmy z Beldaran identyczne. Rysy miałyśmy podobne, ale nie by­łyśmy swoim zwierciadlanym odbiciem. Były między nami pewne sub­telne różnice, choć większość z nich istniała zapewne tylko w mojej wyobraźni. Podczas swoich wycieczek wystawiałam skórę na działa­nie słońca. Miałyśmy z Beldaran bardzo jasną cerę, toteż moja skó­ra, zamiast nabrać zdrowej opalenizny, najpierw czerwieniała, a po­tem zaczęła schodzić. Przypominałam węża lub jaszczurkę w czasie linienia. Beldaran nie wychodziła z wieży, więc jej skóra była jak ala­baster. Porównanie nie wypadało zatem dla mnie zbyt korzystnie.

Do tego dochodził jeszcze ten przeklęty biały lok w moich wło­sach, którym ojciec obdarzył mnie przy pierwszym dotknięciu. Jak ja nienawidziłam tego pasemka włosów! Raz w przypływie złości próbowałam go przyciąć nożem. Nóż był bardzo ostry, ale niewystar­czająco. Nie udało mi się włosów ściąć ani wyszarpać, jedynie stępi­łam nóż. Nie, nie był wadliwy. Zostawił bardzo zgrabne rozcięcie na mym kciuku, gdy z zapamiętaniem usiłowałam pozbyć się niena­wistnego loka.

W końcu dałam za wygraną. Skoro brzydota była moim przezna­czeniem, po co miałam zwracać uwagę na swój wygląd. Kąpiele były stratą czasu, a czesanie tylko podkreślało kontrast pomiędzy lokiem i resztą mych włosów. Byłam w tym wieku niezdarna i często się prze­wracałam, więc zwykle miałam poobcierane kolana i łokcie. Miałam też zwyczaj zdzierania strupów, przez co łydki i przedramiona zna­czyły mi strużki zaschniętej krwi. Na domiar złego nieustannie ob­gryzałam paznokcie.

Mówiąc wprost, wyglądałam paskudnie i zupełnie się tym nie przejmowałam.

Na różne sposoby dawałam wyraz swemu niezadowoleniu. Cza­sami nie odzywałam się do Beldaran, gdy próbowała mnie zagadnąć. Miałam też dziecinny zwyczaj czekać, aż zaśnie, by potem wygodnie umościć się w naszym łóżku i ściągnąć z niej kołdrę. To zawsze koń­czyło się przynajmniej półgodzinną szarpaniną. Zaprzestałam tego, gdy wujek Beldin postraszył, że każę Belkirze i Beltirze zrobić dru­gie łóżko i będzie nas kładł spać oddzielnie.

Złościło mnie, że siostra wciąż myśli o ojcu.

Im byłam starsza, tym dalej zapuszczałam się na swoich wypra­wach. Wujkowi Beldinowi znudziło się już chyba mnie szukać, a może Mistrz poradził, aby nie przeszkadzał mi w wędrówkach. Najwy­raźniej ważne było, abym rozwinęła swą niezależność.

Miałam chyba sześć lat, gdy odkryłam Drzewo, które rośnie na środku Doliny Aldura. Moja rodzina darzy to Drzewo osobliwym przy­wiązaniem. To ono wprowadziło ojca w rodzaj letargu, gdy po raz pierwszy przybył do Doliny. Utrzymywało go w tym stanie, dopóki pogoda zupełnie się nie popsuła. Ce’Nedra, która przecież była Dria­dą, była nim zupełnie zauroczona i spędziła przy nim wiele godzin. Garion nigdy nie wspominał, co poczuł na widok Drzewa, ale miał wtedy inne rzeczy w głowie. Eriond zaś, jeszcze jako młody chłopak, wybrał się wspólnie z Koniem w specjalną podróż tylko po to, by je odwiedzić.

Ja byłam zaskoczona, gdy pierwszy raz ujrzałam Drzewo. Nie mo­głam uwierzyć, że coś żywego może być tak ogromne. Bardzo dobrze pamiętam tamten dzień. Była wczesna wiosna. Zawadiacki wiaterek falował w trawach na szczytach pagórków i pędził brudne szare chmu­ry po niebie. Czułam się dziwnie wolna. Odeszłam spory kawałek od wieży wujka Beldina. Wspięłam się na długie, trawiaste zbocze i wów­czas ujrzałam Drzewo. Stało samotnie w następnej dolince. W tym momencie przez lukę w chmurach wprost na Drzewo spłynął snop sło­necznego blasku.

Pień był o wiele szerszy niż wieża wujka Beldina, konary rozpo­ścierały się na setki stóp, a boczne gałęzie ocieniały całe akry. Dłuż­szy czas przypatrywałam się Drzewu w osłupieniu, a potem bardzo wyraźnie usłyszałam – lub poczułam – że mnie przywołuje.

Z pewnym wahaniem zeszłam ze zbocza. To osobliwe wezwanie obudziło mą czujność. Krzaki do mnie nie przemawiały, trawa też nie. Mój jeszcze nieukształtowany umysł podejrzliwie traktował wszel­kie niezwykłości.

Weszłam w cień rozłożystych konarów. Wówczas ogarnął mnie ro­dzaj dziwnego, ciepłego, promiennego spokoju. Drzewo nie chciało mnie skrzywdzić, tego byłam pewna. Podeszłam śmiało do ogromne­go, sękatego pnia.

A potem wyciągnęłam rękę i dotknęłam kory.

Wówczas po raz drugi doznałam przebudzenia. Pierwsze przeży­łam, gdy ojciec w geście błogosławieństwa położył mi dłoń na głowie. To przebudzenie jednak było bardziej dojmujące.

Drzewo powiedziało mi – choć „powiedziało” nie jest najodpo­wiedniejszym określeniem, skoro Drzewo tak naprawdę nie mówi – że było – jest, jak mi się zdaje – najstarszą żywą istotą na świecie. Stało samotne w środku Doliny, strzepując lata niczym krople desz­czu ze swych szeroko rozłożonych liści. A skoro jest starsze od nas wszystkich i nadal żyje, to w pewien osobliwy sposób wszyscy je­steśmy jego dziećmi. Pierwsza nauka, jakiej mi udzieliło – pierwsza nauka, jakiej udziela każdemu, kto je dotknie – była o naturze cza­su. Czas nie jest dokładnie taki, jak nam się zdaje. Ludzie mają zwy­czaj dzielić czas na wygodne kawałki – noc i dzień, zmiana pór ro­ku, upływ lat, wieków, tysiącleci – ale w rzeczywistości czas jest jed­nym kawałkiem, rzeką płynącą bez końca od początku ku pewnemu niepojętemu celowi. Drzewo ostrożnie wyjaśniło mi to skrajnie trud­ne pojęcie.

Spotkanie z Drzewem było konieczne, abym zrozumiała znacze­nie niezwykłej długości mego życia. Sądzę, że bez tego nie byłoby to możliwe. Trzymałam dłonie na szorstkiej korze Drzewa i powoli za­czynałam pojmować, że będę żyła tak długo, jak to będzie koniecz­ne. Drzewo nie określiło precyzyjnie czekających mnie zadań, ale da­ło do zrozumienia, że ich wypełnienie potrwa bardzo długo.

Potem usłyszałam głos, a raczej kilka głosów. Rozumiałam, co mówiły, ale jakimś sposobem wiedziałam, że to nie są ludzkie głosy. Dopiero po chwili udało mi zlokalizować ich źródło. Wówczas spomię­dzy potężnych konarów sfrunął zuchwały wróbel, wczepił pazurki w szorstką korę Drzewa kilka stóp od mej twarzy i zaczął mi się uważ­nie przyglądać błyszczącymi oczkami.

– Witaj, Polgaro – zaćwierkał. – Czemu znalezienie nas zabrało ci tyle czasu?

Dzieci często bez oporów akceptują rzeczy niezwykłe czy dziw­ne, ale tego było już za wiele nawet jak dla mnie. Gapiłam się na ga­datliwego ptaszka w całkowitym osłupieniu.

– Czemu tak na mnie patrzysz? – zapytał.

– Ty mówisz! – wyrzuciłam z siebie.

– Oczywiście. Wszystkie mówimy. Po prostu wcześniej nie słu­chałaś. Powinnaś baczniejszą uwagę zwracać na to, co dzieje się wo­kół ciebie. Chcesz mnie skrzywdzić, co? Odfrunę, jeśli tylko spró­bujesz.

– Nie... nie – wyjąkałam. – Nie zrobię ci krzywdy.

– Dobrze. Zatem możemy porozmawiać. Czy widziałaś może po drodze jakieś nasiona?

– – Nie. Ale nie szukałam nasion. Szkoda. Moja żona ma trzy maleństwa w gnieździe, a ja powi­nienem szukać nasion, aby je nakarmić. Co masz na rękawie?

Spojrzałam na rękaw mej koszuli.

– To wygląda na nasionko trawy.

– No to nie stój tak. Daj mi je.

Zdjęłam ziarnko z rękawa i podałam mu. Wróbelek zeskoczył z Drzewa, przysiadł na moim palcu. Przekrzywiał główkę i błyszczą­cymi oczkami przyglądał się memu podarunkowi.

– Tak, to trawa – przyznał. Potem wydało mi się, że westchnął. – Teraz do jedzenia są tylko niedojrzałe nasionka trawy. Za wcześnie jeszcze, są takie drobne. – Wziął nasionko w dziób. – Nie odchodź. Za­raz wrócę – dodał, po czym odfrunął.

Przez kilka chwil myślałam, że śnię. Potem mój wróbel wrócił w towarzystwie innego wróbla.

– To moja żona – przedstawił ją.

– Witaj, Polgaro – powiedziała. – Gdzie znalazłaś to nasionko? Moje dzieci są bardzo głodne.

– Pewnie przyczepiło mi się do rękawa na szczycie tamtego wzgórza.

– W takim razie chodźmy to sprawdzić – zaproponowała, bezczel­nie sadowiąc się na mym ramieniu. Na drugim przysiadł jej mąż. Zu­pełnie oszołomiona tym cudem, odwróciłam się i ruszyłam w górę tra­wiastego zbocza.

– Nie idziesz zbyt szybko – zauważyła krytycznie wróblica.

– Nie mam skrzydeł – odparłam.

– To musi być okropnie nudne.

– Dostaję się tam, dokąd chcę.

– Gdy tylko znajdziemy te nasionka, poznam cię z innymi – za­proponował wróbel. – Moja towarzyszka jakiś czas będzie zajęta kar­mieniem maleństw.

– Potrafisz rozmawiać z innymi ptakami? – To był wstrząsający pomysł.

– No cóż – odparł lekceważąco – można tak powiedz ieć. Skow­ronki zawsze silą się na poetyckość, drozdy za dużo mówią, i zawsze usiłują wepchać się, gdy znajdę jedzenie. Nie przepadam za drozda­mi. Straszne z nich natręty.

Wtem z nieba spadł skowronek i zawisł nad moją głową.

– Dokąd idziecie? – zapytał wróbla.

– Tam – odparł wróbelek, przekrzywiając główkę w kierunku szczytu wzgórza. – Polgara znalazła nasiona, a ja z moją towarzyszką mamy dzieci do wykarmienia. Może porozmawiasz z nią, gdy będzie­my zajęci?

– Dobrze – zgodził się skowronek. – Moja towarzyszka nadal wy­siaduje jajka, więc mam aż nadto czasu, by być przewodnikiem na­szej siostry.

– Tam jest nasionko! – zaćwierkała z podnieceniem wróblica i sfrunęła z mego ramienia, by je podnieść. Jej towarzysz wkrótce do­strzegł następne i oboje odlecieli..

– Wróble, jak mniemam, nadto są nerwowe – zauważył skowro­nek. – Dokąd to życzysz sobie pójść, siostro?

– Zdaję się na ciebie – odparłam. – Miałabym ochotę poznać wię­cej ptaków.

I tak rozpoczęłam swoją ornitologiczną edukację. Tego przedpo­łudnia spotkałam ptaki wszelkiego rodzaju. Skowronek przedstawił mnie wszystkim. Jego poetycka o cena różnych gatunków była zaska­kująco trafna. Mówił, że wróble są nerwowe i gadatliwe, drozdy agre­sywne i mają skłonność powtarzać w kółko to samo. Sójki są wrza­skliwe. Jaskółki popisują się bez przerwy. Kruki to złodzieje. Sępy cuchną. Kolibry nie grzeszą inteligencją. Przeciętny koliber zmuszo­ny do zastanowienia się nad czymś wpadnie w takie zakłopotanie, że zapomni, jak się lata. Sowy wcale nie są takie mądre, jak się sądzi, a mój przewodnik z pewnym lekceważeniem nazwał je latającymi pułapkami na myszy. Mewy mają zdecydowanie wygórowane mnie­manie o swym miejscu w ogólnym porządku rzeczy. Przeciętna me­wa wiele czasu spędza na udawaniu, że jest orłem. Zwykle nie widy­wałam mew w Dolinie, ale porywisty wiatr czasami przygnał je w głąb lądu. Rozmaite ptactwo wodne tyle samo czasu spędza w powietrzu co na wodzie, do tego ma silne poczucie grupowych więzi. Nie prze­padam zbytnio za kaczkami i gęsiami. Z pewnością są ładne, ale ich głosy doprowadzają mnie do pasji.

Drapieżniki to arystokracja wśród ptaków. Wśród jastrzębi obowią­zuje złożona hierarchia, w której pozycja ptaka zależy od jego wielko­ści. Na samym szczycie drabiny ptaków drapieżnych znajduje się orzeł.

Przez resztę dnia bratałam się z rozlicznymi ptakami i do wie­czora niektóre z nich tak się ze mną oswoiły, że podobnie jak mój ga­datliwy wróbelek i jego towarzyszka przysiadały na mnie. Gdy nad Doliną zapadł wieczór, przyrzekłam wrócić następnego dnia i skow­ronek odprowadził mnie do wieży wujka Beldina.

– Co robiłaś, Polgaro? – zapytała zaciekawiona Beldaran, gdy we­szłam na górę. Jak zwykle, gdy z sobą rozmawiałyśmy, zwróciła się do mnie w „bliźniaczym”.

– Spotkałam się z kilkoma ptakami – odparłam.

– Spotkałaś się? A jak wygląda spotkanie z ptakami?

– Rozmawia się z nimi, Beldaran.

– A one odpowiadają? – ciągnęła z rozbawieniem.

– Tak – odpowiedziałam niedbałym tonem. – W istocie od­powiadają. – Skoro chce być zgryźliwa i wywyższać się, to ja też mogę.

Rozzłościła się po mojej wyniosłej odpowiedzi, ale wkrótce ciekawość wzięła górę.

– A o czym mówiły?

– O nasionach i podobnych sprawach. Ptaki bardzo interesują się jedzeniem. Rozmawiają także o lataniu. Nie potrafią zrozumieć, czemu ja nie umiem latać. Potem mówiły o swych gniazdach. Tak na­prawdę ptaki nie mieszkają w swych gniazdach, wiesz? To jest tylko miejsce na złożenie jaj i wychowanie piskląt.

– Nigdy o tym nie pomyślałam – przyznała siostra.

– Ani ja, dopóki mi o tym nie powiedziały. Zdaje się, że ptak nie potrzebuje domu. Ptaki mają też swoje sympatie.

– Swoje sympatie?

– Ptaki jednego rodzaju tak naprawdę nie lubią ptaków innego rodzaju. Wróble nie lubią drozdów, a mewy kaczek.

– Jakie to niezwykłe! – wykrzyknęła Beldaran.

– O czym tak obie paplacie? – zapytał wujek Beldin, podnosząc oczy znad zwoju, który studiował.

– O ptakach – powiedziałam.

Wujek chrząknął w odpowiedzi.

– Może byś się wykąpała i zmieniła ubranie, Pol – zaproponowa­ła nieco zgryźliwie Beldaran. – Cała jesteś w ptasich kupach.

– Wyschną, to dadzą się strzepać – odpowiedziałam ze wzrusze­niem ramion.

Moja siostra wzniosła oczy do góry.

Następnego dnia wczesnym rankiem poszłam do małego spichle­rza, w którym bliźniaki przechowywali zapasy. Byli Alornami i lubili piwo. Jednym z głównych składników piwa jest jęczmień. Byłam prze­konana, że nie zauważą zniknięcia jednego woreczka. Otworzyłam skrzynię, w której przechowywali ziarno, i nagarnęłam jęczmienia do kilku płóciennych toreb, które zdjęłam z tylnej ściany spichrza. Po­tem ruszyłam w kierunku Drzewa.

– Dokąd to idziesz, siostro? – To znowu był ów skowronek-poeta. Być może, moje upodobanie do wyszukanej mowy wacuńskich Arendów zrodziło się z rozmów z tym skowronkiem.

– Wracam do Drzewa – odparłam.

– A co to jest? – dopytywał się, wskazując główką niesione prze­ze mnie torby.

– Prezent dla moich nowych przyjaciół – odparłam.

– Prezent? Co to jest prezent?

– Zobaczysz.

Ptaki bywają równie ciekawskie jak koty. Skowronek przez ca­łą drogę do Drzewa zadręczał mnie pytaniami o to, co jest w torbach.

Moje ptaki nie posiadały się z zachwytu, gdy otworzyłam torby i rozsypałam ziarno wokół Drzewa. Zleciały się na ucztę z wielu mil. Przyglądałam się im z czułością jakiś czas, a potem wdrapałam się na Drzewo i wyciągnęłam na jednym z ogromnych konarów. Wydawa­ło mi się, że Drzewo pochwalało to, co zrobiłam.

Długo rozmyślałam tego ranka nad tym, skąd wziął się u mnie talent rozumienia ptasiej mowy.

– To dar Drzewa dla ciebie, Polgaro – usłyszałam głos matki i na­gle wszystko stało się jasne. Oczywiście! Czemu o tym nie pomy­ślałam?

– Zapewne dlatego że nie zwracałaś uwagi – zauważyła matka.

W ciągu następnych lat Drzewo stało się moim drugim domem. Dnie spędzałam na ulubionej gałęzi, oparta plecami o masywny pień. Karmiłam ptaki i rozmawiałam z nimi. Poznawaliśmy się coraz lepiej. Ptaki przynosiły mi informacje o pogodzie, pożarach lasu i podróż­nych przechodzących przez Dolinę Aldura. Rodzina nadal dokuczała mi z powodu niechlujnego wyglądu, ale ptakom zdawał się on nie przeszkadzać.

Czasami mam niewyparzony język. Mogą to potwierdzić ci, któ­rzy mnie znają. Dzięki memu umiłowaniu Drzewa i jego skrzydla­tych mieszkańców rodzinie oszczędzone zostało mnóstwo nieprzy­jemności.

Pory roku mijały. Wkroczyłyśmy z Beldaran w okres źrebięcej niezdarności. A potem, pewnego ranka, odkryłyśmy, że w ciągu nocy stałyśmy się kobietami. Dowody widoczne były na naszej pościeli.

– Czy my umieramy? – zapytała przerażona Beldaran.

– Powiedz, żeby przestała, Polgaro! – usłyszałam ostry głos matki. Nigdy tego nie potrafiłam zrozumieć. Mama zwracała się bezpośred­nio do mnie, ale nigdy nie wkroczyła w umysł Beldaran. Z całą pew­nością był po temu powód, ale mama nigdy mi tego nie wyjaśniła.

– Co się dzieje, mamo? – zapytałam. Jeśli mam być szczera, to by­łam niemal równie wystraszona jak moja siostra.

– To naturalny proces, Polgaro. Tak dzieje się ze wszystkimi kobie­tami.

– My tego nie chcemy!

– Nic nie poradzę. Tak być musi. Powiedz Beldaran, że nie ma się czym przejmować.

– Mama mówi, że wszystko jest w porządku – powiedziałam sio­strze.

– Jak może być w porządku?

– Cicho. Usiłuję słuchać mamy.

– Nie uciszaj mnie, Polgaro!

– A więc nic nie mów. – Skierowałam swoją uwagę do wnętrza. – Lepiej to wytłumacz, mamo. Beldaran zaraz postrada zmysły. – Nie uwa­żałam za konieczne przyznać, że ja również byłam o krok od tego.

Wówczas mama udzieliła medycznego wyjaśnienia krwawych plam na naszej pościeli, a ja przekazałam tę informację zdenerwo­wanej siostrze.

– I tak już będzie zawsze? – zapytała Beldaran drżącym głosem.

– Nie, tylko przez kilka dni. Mama powiedziała, że powinnyśmy się do tego przyzwyczaić, ponieważ to będzie przydarzać się nam co miesiąc.

– Co miesiąc?! – Beldaran była wstrząśnięta.

– Tak powiedziała. – Uniosłam się na łóżku i spojrzałam w kie­runku posłania wujka Beldina. – Posprzątajmy to, dopóki śpi – zapro­ponowałam.

– Dobry Boże, tak! – przystała żarliwie. – Umrę, jeśli on się o tym dowie.

Jestem całkiem pewna, że nasz pokraczny wujek zdawał sobie sprawę, co się działo, ale nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

Wujek Beldin miał własną teorię na temat tego, kiedy członko­wie mojej rodziny ujawniali to, co mój ojciec nazywał „talentem”. Twierdził, że „talent” ujawnia się wraz z nastaniem okresu dojrzewa­nia. Być może, ja przyczyniłam się do tego. Miałam chyba ze dwana­ście lat. To był „ten czas miesiąca”. Beldaran była osowiała, ja – roz­drażniona. Matka wspomniała, że „coś może się wydarzyć” teraz, gdy osiągnęłyśmy z Beldaran pewien stopień dorosłości, ale wyrażała się o tym dość niejasno. Najwyraźniej pierwszy kontakt z naszym „ta­lentem” musiał być spontaniczny. Nie pytajcie mnie dlaczego. Nie mam najmniejszego pojęcia, jak rozsądnie wytłumaczyć ten zwyczaj.

Pamiętam okoliczności tego pierwszego wypadku. Ciągnęłam torbę z ziarnem do Drzewa. Utyskiwałam pod nosem. Z upływem lat ptaki stały się ode mnie zależne i bez skrupułów wykorzystywały mo­ją hojność. Ptaki, podobnie jak inne stworzenia, jeśli tylko mają oka­zję, bywają leniwe.

Pod Drzewem przywitał mnie harmider. Ptaki domagały się ziar­na. To rozdrażniło mnie jeszcze bardziej. O ile wiem, żaden nigdy nie nauczył się mówić „dziękuję”.

Były ich tam teraz całe stada i w krótkim czasie uporały się z co­dzienną porcją. Potem zaczęły skrzeczeć o więcej.

Siedziałam na swym ulubionym konarze i natrętne ptasie wrzaski złościły mnie jeszcze bardziej. Pomyślałam wówczas, że chciałabym mieć pod ręką niewyczerpalny zapas ziarna, byle tyl­ko je uciszyć.

Sójki były szczególnie napastliwe. Ich skrzek doprowadzał mnie do pasji. W końcu, u granic wytrzymałości, krzyknęłam:

– Więcej ziarna!

I nagle ziarno pojawiło się – całe jego sterty! Byłam oszołomio­na. Nawet ptaki wydawały się zaskoczone. A ja do tego poczułam się absolutnie wyczerpana.

Ojciec zawsze używał wyrażenia „Wola i Słowo”, by opisać to, co robił, ale myślę, że jest ono zbyt zawężone. Z mojego doświadczenia wynika, że „Życzenie i Słowo” również dobrze pasuje.

Pewnego dnia muszę o tym z ojcem porozmawiać.

Jak często się dzieje w takich wypadkach, mój pierwszy ekspe­ryment narobił wiele hałasu. Jeszcze nie skończyłam sobie gratulo­wać, gdy przyfrunął jastrząb z niebieską obrączką i dwa gołębie. Ja­strzębie i gołębie zwykle nie fruwają razem – chyba że jastrząb jest głodny – więc natychmiast wydało mi się to podejrzane. Cała trójka wylądowała na moim konarze, po czym zamigotała i na moich oczach zmieniła postać.

– Ziarno, Polgaro? – zapytał słodko Beltira. – Ziarno?

– Ptaki były głodne – powiedziałam. Cóż za głupie wyjaśnienie dla cudu!

– Nad wiek rozwinięta, prawda? – mruknął Belkira do wujka Beldina.

– Pewnie mogliśmy się tego spodziewać – burknął Beldin. – Pol nigdy niczego nie robi w normalny sposób. – Potem spojrzał na mnie surowo. – Nie rób tego więcej, Pol! – polecił ostrym tonem. – Nie rób tego, dopóki nie wytłumaczymy ci kilku rzeczy. To jest bardzo nie­bezpieczne.

– Niebezpieczne? – Byłam zaskoczona.

– Możesz zrobić niemal wszystko, co przyjdzie ci do głowy, Pol – wyjaśnił Beltira – ale nie możesz unicestwiać rzeczy. Nigdy nie mów „Nie bądź”. Jeśli to uczynisz, siły, które wyzwolisz, obrócą się prze­ciwko tobie i to ty zostaniesz zniszczona.

– A czemu miałabym pragnąć zniszczenia czegoś?

– Do tego dojdzie – zapewnił mnie Beldin swym burkliwym gło­sem. – Jesteś prawie tak skora do gniewu jak ja i wcześniej czy póź­niej coś na tyle cię rozzłości, że zapragniesz, by znikło. Zapragniesz to zniszczyć, a wtedy sama zginiesz.

– Zginę?!

– Wszechświat ma na celu tworzenie. Nie pozwoli, byś niszczyła jego dzieło.

– Czy nie mogę także nic stwarzać?

– Skąd przyszło ci to do głowy?

– Jeśli niszczenie rzeczy jest zabronione, to logiczne wydaje się, że ich tworzenie również.

– Tworzenie rzeczy jest w porządku – zapewnił mnie Beldin. – Właśnie zrobiłaś pół tony ziarna i nadal tu jesteś. Ale nigdy nie pró­buj wymazać tego, co zrobiłaś. Jeśli stworzysz coś marnego, to już twoje zmartwienie. Co raz zrobisz, przylgnie do ciebie na zawsze.

– To niesprawiedliwe! – zaprotestowałam.

– Oczekiwałaś, że życie będzie względem ciebie sprawiedliwe, Pol?

– Ale skoro coś zrobię, to jest moje, prawda? Powinnam móc zro­bić z tym, co będę chciała, prawda?

– Nie na tym to polega, Pol – tłumaczył Beltira. – Nie ekspery­mentuj. Kochamy cię bardzo, nie chcemy cię stracić.

– Czego jeszcze nie powinnam robić?

– Nie porywaj się na niemożliwe – powiedział Belkira. – Gdy już raz zaangażujesz swą wolę w robienie czegoś, musisz doprowadzić to do końca. Raz uwolnionej woli nie można po prostu wyłączyć. Będzie wysysać z ciebie coraz więcej siły, by wykonać zadanie, aż w końcu tyle z ciebie wyciągnie, że serce przestanie ci bić, a wówczas umrzesz.

– A skąd mam wiedzieć, co jest możliwe, a co nie?

– Poradź się któregoś z nas, nim zaczniesz – powiedział Beltira.

– Nikt nie będzie mi mówił, co robić! – wybuchłam.

– Chcesz umrzeć? – zapytał brutalnie Beldin.

– Oczywiście, że nie.

– Więc słuchaj nas! – warknął. – Żadnych eksperymentów na własną rękę. Niczego nie rób bez wcześniejszego poradzenia się któ­regoś z nas. Nie próbuj podnieść gór czy zatrzymać słońca. Wszyscy pragniemy cię ochronić, Pol. Nie utrudniaj nam zadania.

– Coś jeszcze? – Nieco zmarkotniałam.

– Jesteś bardzo głośna – powiedział bez ogródek Belkira.

– Co chcesz powiedzieć przez „głośna”?

– Robienie czegoś tym sposobem wydaj e dźwięk, który słyszy­my. Zrobieniu tego ziarna towarzyszył dźwięk podobny do uderzenia pioruna. Pamiętaj, że nie my jedni na świecie posiadamy ten dar. Mo­że się zdarzyć, że nie będziesz chciała ogłaszać wszystkim swojej obecności. Posłuchaj, pokaźę ci.

Niedaleko Drzewa leżał duży kamień. Wujek Belkira spojrzał na niego i lekko zmarszczył brwi. Potem kamień zniknął i pojawił się o sto kroków dalej.

To nie był dokładnie hałas. Bardziej to poczułam, niż usłyszałam.

– Teraz rozumiesz, co miałem na myśli? – zapytał Belkira.

– Tak. To dźwięk, tylko bardzo cichy.

– Cieszę się, że ci się podobał.

Jeszcze przez jakiś czas piętrzyli przede mną zakazy.

– Czy to wszystko? – zapytałam w końcu. Zaczynali mnie nużyć.

– Będzie więcej, Pol – powiedział Beltira. – To są sprawy, o któ­rych powinnaś wiedzieć już teraz. Czy ci się to podoba, czy nie, właś­nie rozpoczęła się twoja edukacja. Musisz nauczyć się kontrolować swój dar. Ucz się bardzo pilnie, Pol. Twoje życie może od tego za­leżeć.

– Po prostu się uśmiechaj i przytakuj im, Polgaro – poradziła mi matka. – Sama się zajmę twoją edukacją. Uśmiechaj się, kiwaj głową i spokojnie przyjmuj instrukcje. Nie drażnij wujów robieniem niezwy­kłych rzeczy w ich obecności.

– Jak sobie życzysz, mamo – zgodziłam się.

Oto jak naprawdę rozpoczęłam swą edukację. Często zaskakiwa­łam wujków tym, jak szybko się uczę. Nie mówili mi o pewnych sztuczkach, dopóki ich sama nie zrobiłam – bez zarzutu. Jestem pew­na, że myśleli, iż trafił im się obiecujący – choć bardzo brudny – ge­niusz. Prawda natomiast jest taka, że matka zdążyła mnie już nauczyć tych prymitywnych sztuczek. Mój umysł był połączony z umysłem matki, jeszcze zanim przyszłam na świat, więc miała okazję ocenić skalę mego zrozumienia. To czyniło z niej o wiele lepszego nauczy­ciela niż wujkowie.

Wówczas właśnie wujek Beldin wyruszył załatwić jakąś tajem­niczą sprawę i moja edukacja spadła na barki bliźniaków – a przy­najmniej tak sądzili. W rzeczywistości matka nauczyła mnie więk­szości tego, co wiem.

Oczywiście opowiedziałam o wszystkim siostrze. Nie miałyśmy z Beldaran przed sobą tajemnic.

– Jakie to uczucie? – zapytała.

– Pokażę ci. Sama będziesz mogła się przekonać.

– Nie, Pol – westchnęła. – Mama powiedziała, bym tego nie robiła.

– Powiedziała? To znaczy, że w końcu z tobą rozmawia?

– Nigdy, kiedy jestem świadoma – wyjaśniła Beldaran. – Jej głos przychodzi do mnie we śnie.

– To bardzo niewygodny sposób.

– Wiem, ale ona ma po temu powody. Powiedziała mi, że ty masz robić różne rzeczy. Ja mam po prostu być.

– Być kim?

– Nie powiedziała mi jeszcze. Zapewne kiedyś mi to wyjaśni.

Odeszłam, mrucząc coś pod nosem.

Matka powiedziała mi o tym, co mogę robić, i wszystkiego spró­bowałam. Translokacja była bardzo zabawna i pozwoliła mi nauczyć się tłumić dźwięk. Całe dnie spędzałam na przerzucaniu kamieni z jednego końca Doliny Aldura w drugi.

Wielu ze sztuczek, których wykonanie matka mi wyjaśniła, nie mogłam ćwiczyć, ponieważ wymagały obecności innych ludzi, a poza bliźniakami i Beldaran nikogo w pobliżu nie było. Mama stanowczo zakazała mi eksperymentów z Beldaran.

To, co moi wujkowie nazywali edukacją, odciągało mnie od Drze­wa i ptaków na długi czas. Całkiem mi się to nie podobało. Znałam już prawie wszystko, o czym mówili, więc bardzo się nudziłam.

– Trzymaj nerwy na wodzy, Polgaro – powiedziała mi raz mama, gdy byłam na granicy wybuchu.

– Ale to takie nudne! – zaprotestowałam.

– To myśl o czymś innym.

– O czym mam myśleć?

– Niech bliźniaki nauczą cię gotować – zaproponowała. – Ludzie lubią wsadzać swoje jedzenie do ognia, nim je zjedzą. Mnie zawsze wy­dawało się to stratą czasu, ale oni tacy już są.

W taki sposób zaczęłam pobierać dwie nauki zamiast jednej. Na­uczyłam się wszystkiego o translokacji i przyprawach niemal w tym samym czasie. Jedną z osobliwości naszego talentu jest fakt, że wy­obraźnia odgrywa w nim bardzo dużą rolę. Szybko przekonałam się, że potrafię wyobrazić sobie, ile danej przyprawy należy dodać do przygotowywanego dania. Pod tym względem prześcignęłam nawet bliźniaków. Oni odmierzali wszystko dość skrupulatnie. Ja doprawia­łam jedzenie instynktownie – szczypta, kawałek, garść przypraw, zawsze wiedziałam ile.

– Za dużo szałwii, Pol – zaprotestował Beltira, gdy zanurzyłam dłoń w słoju z przyprawami.

– Poczekaj, wujku – powiedziałam. – Nie krytykuj, zanim spró­bujesz.

I jak zwykle ugotowany przeze mnie gulasz był doskonały. Przy­pominam sobie, że Beltira miał trochę markotną minę.

Potem nadszedł bardzo ważny dzień w mym życiu. To był dzień – a właściwie noc – w którym matka wyjawiła mi sekret zmiany postaci.

– To naprawdę bardzo proste, Polgaro – powiedziała. – Musisz tyl­ko wyobrazić sobie ten inny kształt, a potem się w niego wcielić.

Jednakże mamy pojęcie „prostego” zasadniczo różniło się od mo­jego.

– Pióra w ogonie są za krótkie – skrytykowała po mojej trzeciej próbie. – Spróbuj jeszcze raz.

Wiele godzin zajęło mi prawidłowe wyobrażenie sobie kształtu. Byłam o krok od poddania się. Gdy udało mi się z ogonem, dziób był zły lub szpony. Potem pióra na skrzydłach nie były wystarczająco miękkie albo klatka piersiowa nie dość silna. Potem oczy za małe. Miałam już zrezygnować, gdy matka powiedziała:

– To już coś przypomina. Teraz wciel się w ten kształt. –