Beniowski - Juliusz Słowacki - ebook

Beniowski ebook

Juliusz Słowacki

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Beniowski”, poemat dygresyjny Juliusza Słowackiego, przybliża wydarzenia konfederacji barskiej – zbrojnego wystąpienia szlachty polskiej w obronie wiary katolickiej i niepodległości Rzeczpospolitej. Fabuła skupia się na podróżach awanturnika Maurycego Beniowskiego, przerywana jest jednak często uwagami narratora komentującymi różne sprawy publiczne.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 261

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Juliusz Słowacki

Beniowski

Warszawa 2017

Pięć pierwszych pieśni

Pieśń I

Za panowania króla Stanisława

Mieszkał ubogi szlachcic na Podolu,

Wysoko potem go wyniosła sława;

Szczęścia miał mało w życiu, więcej bolu;

Albowiem była to epoka krwawa,

I kraj był cały na rumaku, w polu;

Łany, ogrody leżały odłogiem,

Zaraza stała u domu za progiem.

Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia

Imiona; rodne nazwisko Beniowski.

Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia,

Co go broniła jako Częstochowski

Szkaplerz: od dżumy, głodu, od płomienia,

I od wszystkich plag – prócz śmierci i troski;

Bo w życiu swojem namartwił się bardzo,

A umarł, choć był z tych, co śmiercią gardzą.

Młodość miał bardzo piękną, niespokojną.

Ach! taką tylko młodość nazwać piękną,

Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną,

Od której nerwy w człowieku nie zmiękną,

Ale się staną niby harfą strojną

I bite pieśnią zapału nie pękną.

Przez całą młodość Pan Beniowski bujnie

Za trzech ludzi czuł – a więc żył potrójnie.

Wioseczkę małą miał – ale dziedziczną,

Dwadzieścia miał lat – był u siebie panem.

Spraszał do domu szlachtę okoliczną.

Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem.

Miał nadto proces i sprawę graniczną;

A prędzej sprawę wygrałby z szatanem,

Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów:

Słowem, że przyszło do długów i fantów.

Pozbył się naprzód klinów i futorów.

Potem i konie wyprzedał z uprzężą –

Nie znano wtenczas jeszcze w Polsce szorów,

O które żony dziś mężów ciemiężą –

Pozbył się potem swoich białozorów,

Regentowi dał charty – w rękę księżą

Ostatnie grosze dwa za ojca duszę,

I na ornaty dwa ojca kontusze.

Z tych majątkowych ostatnich konwulsji

Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie:

Wyrok, w którym rzecz była o ekspulsji.

Mało o to dbał (tracąc na chudobie,

Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi),

Lecz Pan Beniowski rzekł: ja sam zarobię

Na drugą wioskę, et si non mi noces

Fortuna – z wioską nabędę i proces.

I znowu mój syn będzie miał przyjemność

Z palestrą jadać i być Akteonem;

I na przyjaciół wzdychać niewzajemność,

I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem,

Który mój ojciec sadził... O! nikczemność!

Tu Pan Kazimierz jęknął harfy tonem,

I na szumiący jesion łzawo spojrzał.

W tej chwili zyskał trochę – trochę dojrzał,

Trochę skorzystał w sobie jako prawnik,

Trochę skorzystał jak człowiek odarty,

Na którego sam Pan Sędzia, Zastawnik

I Regent – niby trzy głodne lamparty,

Lub jako muły puszczone na trawnik,

Lub jak na duszę rozsierdzone czarty,

Wpadli, ogryźli i na pocieszenie

Rzecz zostawili słodką – doświadczenie.

O! doświadczenie – ty jesteś pancerzem

Dla piersi, w której serce nie uderza;

Jesteś latarnią nad morskiem wybrzeżem,

Do której człowiek w dzień pochmurny zmierza;

O! doświadczenie – jesteś ciepłem pierzem

Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza,

Bawełną w uszach od ludzkiego jęku –

Dla mnie, śród ciemnej nocy – świecą w ręku.

Lecz Pan Beniowski liczył lat dwadzieścia,

O doświadczenie jak o grosz złamany

Nie dbał – wolałby mieć wioskę i teścia;

To jest ślubem być dozgonnym związany

Z Panną Anielą. – Tej sztuka niewieścia

Sprawiła, że był srodze zakochany:

Na gitarze grał i rym śpiewał włoski,

I wszystko dobrze szło – dopóki wioski

Nie stracił... wtenczas po włosku: addio!

Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów.

Okropne słowa! jeśli nie zabiją,

To serce schłoszczą tysiącami biczów.

Panna Aniela, dziewczę z białą szyją,

Była z rodziny dostatniej A... wiczów...

Kochała wiernie – wierność była w modzie...

Lecz ojciec – ten stał jak mur na przeszkodzie.

Mimo to jednak Aniela, jak róże,

Co nad wysoki mur liściem wybiegną

Patrzeć na słońce – oczy miała duże,

Czarne. – Jak róże, co się nad mur przegną,

I mimo czujne ogrodowe stróże,

Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną,

A potem gorzki los tych niewiniątek

Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;

Aniela – mimo ojcowskie czuwanie

Widywała się ze swoim Zbigniewem.

Kronika milczy, czy to widywanie

Odbywało się pod jaworu drzewem,

W godzinę, kiedy słychać psów szczekanie,

Kiedy słowiki wywołują śpiewem

Księżyc spod ziemi; – lecz pozwól asindziej,

Że się nie mogli widywać gdzie indziej...

Zwłaszcza o innej porze... Ojciec srogi,

Do tego wielki oryginał, splennik;

Diabeł wie jakiej wiary: w rzymskie bogi

Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik,

Chrystusa także krwią oblane nogi

Całował; zwał się cesarzów plemiennik...

Słowem była to dziwna meskolancja

Świętości, złota, folgi – jak monstrancja.

To porównanie pojąłbyś od razu,

Gdybyś go widział w złocistym szlafroku,

Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu

Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku

Adamaszkowych purpur, stał jak z głazu

Kłaniającym się ludziom na widoku;

I stał jak martwy, niczem się nie wzruszył,

Lecz widać było, że żył – bo się puszył.

Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą

Na skale – a pod skałą staw był wielki.

W tym stawie widać było twarz jaskrawą

Słońca i białe łabędzie Anielki;

Grobelka z młyńską u końca zastawą,

Za groblą kościół Panny Zbawicielki

Z trzema wieżami baniastemi, w złocie;

I chat okienka niby oczy kocie.

Wszystko to było dziwnie piękne, cudne!

Zwłaszcza, że szlachcic, wielki oryginał,

Góry uczynił do przebycia trudne,

Wężowe w skałach ścieżki powycinał,

I między róże, co rosły odludne,

Postawiał golce rzymskie. – Ten puginał

W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą –

Skąd łatwo było poznać, że to Kato.

Apollo w morzu zostawił koszulę,

I na Starosty górach stał bez listka.

Dalej w egipskich katakombach ule;

Dalej posągi, którym koniec świstka

Wyłaził z gęby i przemawiał czule

Do Pana zamku jak do Antychrystka...

Albowiem wszystkie te wymysły pańskie

Nie katolickie były – lecz pogańskie.

W ogrodzie stała jakaś larwa niema,

Czarna, ogromna, rozrosła szeroko,

Był to krzesany dąb na Polifema.

Jedno w koronie miał wybite oko

A tyle widział nieba, co obiema,

I nad sadzawką coś dumał głęboko,

Patrząc tem jednem okiem w ciemną wodę;

Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.

Naprzeciw była bardzo ciemna grota,

Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni,

Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,

A sieci pluszczą śród spokojnych toni;

Albowiem w grocie Matka Boska złota,

Z wieńcem różanych lamp na jasnej skroni,

Jako Dyjanna o poranku biała,

Na staw z różanej tęczy wyzierała...

Słowem – było to istne głupstwa wzgórze,

Zwierciadło czyste cnego antenata;

Na którym meszty świeciły papuże,

Rzymska, purpurą bramowana szata,

Przy ucztach często na łysinie – róże,

A w ręku czara ze śmiercią Sokrata,

Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem –

Że kto pił, zdał się mędrcem – nie opilcem.

Z tego wszystkiego Pan Kazimierz śmiał się.

Lecz zakochany w cudownej Anieli,

Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;

Polubił nawet te posągi w bieli,

Te groty od lamp różane – i stał się

Nabożnym bardzo w każdej skalnej celi;

W każdej albowiem była jego droga,

I w każdej po niej została część Boga. –

Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,

Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.

Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,

Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.

Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,

Góry z marmuru i góry z płomienia,

Wolę – i sądzę najpiękniejszą z krajów

Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,

Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna

Konwalia, pełną sosen, kalin, jodeł;

Gdzie róża polna błyszczy się samotna,

Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł –

A zaś przyczyna temu jest istotna,

Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,

Jam wtenczas bujał na młodości piórach

Jasny i chmurny – jako księżyc w chmurach.

O! Melancholio! Nimfo, skąd ty rodem?

Czyś ty chorobą jest epidemiczną?

Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem,

Że teraz nawet szlachtę okoliczną

Zarażasz? – Nimfo! za twoim przewodem

Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną!

I jestem dzisiaj – niech cię porwie trzysta! –

Nie Polak – ale istny Bajronista...

Trochę w tem wina jest mojej młodości,

Trochę – tych grobów, co się w Polszcze mnożą,

Trochę – tej ciągłej w życiu samotności,

Trochę – tych duchów ognistych, co trwożą,

Palcami grobów pokazując kości,

Które się na dzień sądny znów ułożą,

I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc;

Aż wreszcie Pana Boga skruszą – dręcząc.

Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niej

Nowy poemat, jak sąd ostateczny;

I przy Eumenid pokazać pochodni,

Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny;

Jak w jasnem niebie daleko jest chłodniéj

Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny;

Lecz wolę dzieło to rzucić na poźniéj;

Bo do porządku mnie wołają Woźni...

Ci Woźni są to krytycy. – Kolego,

Byłżeś w Arkadii tej, gdzie Jezuici

Są barankami? – pasą się – i strzegą

Psów; i tem żyją, co ząb ich uchwyci

Na pięcie wieszcza. Kraina niczego!

Pełna wężowych ślin, pajęczych nici,

I krwi zepsutej – Niebieska kraina!

Co za pieniądze Bab – truć nas zaczyna.

O! Polsko! jeśli ty masz zostać młodą

I taką jak ta być, co dzisiaj żyje,

I być ochrzczona tą przeklętą wodą,

Której pies nie chce, wąż nawet nie pije,

Jeśli masz z twoją rycerską urodą

Iść między ludy, jak wąż co się wije;

Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem:

Zostań, czem jesteś – ludzi wielkich prochem!

Ale to próżna dla ciebie przestroga!

Ciebie anieli niebiescy ostrzegą

O każdej czarze – czy to w niej przez wroga,

Czyli przez węża i pająka swego

Wlane są jady. – Jesteś córką Boga,

I siostrą jesteś Ukrzyżowanego.

Ciebie się żadna trucizna nie imie –

Krzyż twym Papieżem jest, twa zguba w Rzymie!

Tam są legiony zjadliwe robactwa:

Czy będziesz czekać, aż twój łańcuch zjedzą?

Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa,

Czekając na tych, co pod tronem siedzą?

I krwią handlują, i duszą biedactwa,

I sami tylko o swem kłamstwie wiedzą;

I swym bezkrewnym wyszydzają palcem

Człeka, co nie jest trupem – lub padalcem.

Lecz pokój z niemi – nie, ten brud ruchomy

Nie zna pokoju – więc życzenie próżne!

Niechaj więc włażą w zakrwawione domy,

Niech plwają na miecz – stworzenia ostróżne,

Aby zardzewiał, nim będzie łakomy

Ich zgiętych karków, niech mają usłużne

W jadzie maczane pióra – dusze w bagnie –

Niech żyją – takiej krwi – nikt nie zapragnie.

Czołem bijący w marmur Chrystusowy,

Kiedym się skarżył na klątwy i zdrady,

Tom się i o ten kielich krwi octowy

Upomniał – i Grób zaparł się: że gady

Z niego nie wyszły – lecz z urwanej głowy

Ten polip odrósł i lud wyssał blady.

Wygnać go była kiedyś wielka praca...

Ma nas za trupa ten szakal – i wraca.

Precz z nim – lub, jeśli przyczołgnie się żmija,

Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. –

Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija,

Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy:

Kiedy czytelnik tę górę omija,

I woli prosty romans, polskie domy,

Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze,

A nade wszystko szczere, polskie dusze.

Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam,

Tylko o trochę cierpliwości proszę.

Ja sam na Muzę i natchnienie czekam,

I czoło moje pomarszczone noszę,

I poematu ekspozycję zwlekam,

I weny ducha lekkiego nie płoszę,

Który na mózgu jak motyl na róży

Usiądzie – aż się kwiat listkami zmruży,

A potem nagle odemknie swe łono

Świeże i jasne – i na okolice

Roześle wonie, co wszystko pochłoną. –

Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę,

I tu pokażę, że nie jest zmyśloną,

Lecz z moich rymów czyni błyskawice;

A mym przekleństwom daje siłę grotów.

Czekajcie! – już pieśń zacznę – jużem gotów.

Był wieczór. – Z kwiatów wychodziły wonie

Melancholiczne, ciemniał las dębowy.

Beniowski kazał osiodłać dwa konie:

Jeden dla siebie, na drugim domowy

Miał jechać sługa. Beniowski na skronie –

Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy –

Lecz nie poemat pisząc, tylko gadkę,

Powiem, że tylko wdział – konfederatkę.

Zapiął na piersiach szpencer z barankami,

Zawiesił burkę z tygrysiemi łapy,

Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami,

Pogłaskał konia – koń otworzył chrapy

I w ciemną domu sień zaparskał skrami

Na pożegnanie. Klasły dwa harapy

Pana i sługi... I pan ze swym sługą

Wyszli z rodzinnych progów – i na długo.

O! gdyby wtenczas jaka Nimfa smętna,

Wiadoma ludzkiej przyszłości, krzyknęła:

Już ty nie wrócisz! i stopy twej piętna

Są tu ostatnie! – lecz jeśli twe dzieła

Zapisze sława wszystkiego pamiętna:

Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła,

Będzie świątynią, a te ciche świerki

Pójdą na krzyże i na tabakierki,

A twe koszule porżną na szkaplerze,

A twe papiery – choćby to był tylko

Od ekonoma list albo przymierze

Wiecznej miłości z Handzią lub Marylką –

Sawantka łzami rzewnemi wypierze

I w sztambuch wklei albo przypnie szpilką;

Że twa peruka – jeśli masz perukę? –

Frenologistów podeprze naukę;

Że twój but prawy powieszą w Sybilli,

A o znikniony lewy będą skargi. –

Nie mówię więcej, bo mój rym już kwili,

I łzami się już zalewają wargi! –

Lecz gdyby jaka Nimfa w owej chwili,

Kiedy nasz rycerz na świata zatargi

Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła:

Uczułby w sercu coś – coś na kształt piekła...

O! dzika żądzo pośmiertnego żalu,

Jakim ty jesteś smutnem głupstwem ludzi!

Zwłaszcza, że wiedziesz prosto do szpitalu

Rozmarzonego. – A nim się obudzi

Już w jego oczach jak w mglistym opalu

Błyskają światła, szpitalnicy chudzi,

Mniszek pacierze, trumien robotnicy,

Mgła – za tą chmurą Pan Bóg na kształt świécy.

Ale to wszystko jedno. – Nasz bohater

Dom swój opuszczał ze swym starym sługą,

Jak opuszczała swój dom panna Plater...

A kiedyś, dawniej, Czarnecki z kolczugą...

Ach, tak jak później nasz sejmowy krater,

Który wybuchnął wielką, jasną fugą

Z Warszawy – Wisłę przewędrował promem...

I mówi, że jak ślimak wyszedł z domem...

Ach, tak jak sztaby, klub i wszyscy święci,

Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku

Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci;

Jak ja nareszcie, co w tym słoneczniku

Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci

Za każdem słońcem – słońc mamy bez liku!

I trzeba dobrze nam tą myślą przesiąc,

Że dla niezgody słońc – królem jest miesiąc.

Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy

Walka, jak w dawnej Skandynawów wierze

Wojna niebieskich, krwawych luminarzy

Teraz niech nowi wystąpią rycerze,

Ułani, dawnych synowie husarzy,

Którym krew ruska chorągiewki pierze.

Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem –

Kłaniało mu się zboże całym łanem.

Kłosek mu każdy dziękował ugięty,

Bławatek każdy mu się przypatrywał,

Ani się skarżył, choć kopytem ścięty.

Beniowski jechał cicho – sługa śpiéwał

Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;

A głos po łanach złocistych przepływał

I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy.

Te drżały, bijąc skrzydłami jak duchy.

Ciemniało. – Rycerz wyjechał nad jary,

Skąd rzucił okiem na dom swej kochanki.

Skała ta jako wielki obłok szary,

Stała nad stawem; nad nią były wianki

Drzew ogrodowych i dom wielki, stary,

Z płomienistemi okny i krużganki.

Całą tej górze postać ekscentryczną

Odjęła złota noc swą szatą śliczną.

Nie widać było posągu Junony,

Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo,

Ale dąb widać było zamyślony,

Co stał nad zamkiem, żeniony z topolą.

Lecz z zamku księżyc wybuchał czerwony,

Jak smutny aktor, co z Hamleta rolą

Wyjdzie na scenę. Księżyc wstąpił krwawy

I oczerwieniać zaczął staw Ladawy.

Pan Kaźmierz był z tych, co stawią na tuza

Cały majątek; przegrał go i plunął –

Lecz patrząc na ten dom, gdzie wziął harbuza,

I z nadziei swych na wiek wieków runął:

Westchnął! – i wzniosła mu się w piersiach śluza,

Łzami się zalał i z siodła się sunął

Jak człowiek, który dostał nagle mdłości. –

Przyskoczył stary Grześ: „Co Jegomości?”

„Święta Maryjo, ratuj! dziecko kona!”

Na to Beniowski rzekł: „poprawiam strzemię”.

Odepchnął sługę, co go brał w ramiona,

W konfederatkę się chlasnął i w ciemię,

Spojrzał na księżyc, co zeń jak z Memnona

Wydobył jęki, i całe trosk brzemię

Takiem westchnieniem wielkim w księżyc cisnął,

Że księżyc śćmił się – zmarszczył – i znów błysnął.

Westchnąwszy jechał dalej brzegiem jaru,

A za nim sługa w ceglastym kontuszu.

Smutnemu wiatr się zdaje pełen gwaru,

Litość aniołów brzęczy koło uszu:

Smutny jest gotów do bójki i swaru,

Gorączkowego pełen animuszu.

Takim Beniowski był i jego lozak –

Szczęściem, że żaden się nie zjawił kozak.

Bo w takiej chwili kochanek rozpaczny

Gorszy niż lwica Wirgilla hirkańska

Jechał więc smutny rycerz; za nim baczny

Na wszystko jechał Grześ – a wódka gdańska

W skórzanej flaszy dźwięk dawała smaczny,

I bełkotała ta nimfa szatańska,

Właśnie jak gołąb, co z miłości grucha,

Lub poetyczna na Litwie ropucha.

Słysząc, jak słodko zapraszała flasza,

Spróbował jej Grześ raz, dwa i trzy razy,

I w oczach mu się wnet zrobiła kasza

Z gwiazd, a sam księżyc był szperką – a głazy

Ludźmi. Więc jako żona Eneasza

Został się w Troi, z konia spadł na ślazy,

I tak bohater zbył swojego sługi –

Ale za koniem jego szedł koń drugi...

I było coraz ciemniej... – wtem – o! cuda!

Koń Grzesia zaczął prześcigać panicza;

Na nim siedziała jakaś wiedźma ruda,

Gałąź pokrzywy miała zamiast bicza –

Tu widzę, że mi się poemat uda,

Że mi już Muza swoich łask użycza;

Więc dalej! wieszczów galopem wyprzedźmy,

Jest ex machina deus – w kształcie wiedźmy.

Więc, jak powiadam, zrównały się konie.

Beniowski nagle ocknął się i wzdrygnął,

Widząc, że siedział czart w srebrnej koronie

Na koniu, co go jak wicher prześcignął...

I wziął z Kaźmierza rąk w kościane dłonie

Lejce i stepem zamroczonym śmignął,

Ciągnąc za sobą mojej pieśni syna. –

Że Polak daje się wieść – nie nowina!

Widziałem – Ale stój, Muzo! bieg krzywy

Tu nie przystoi wcale. – Miesiąc świeci,

Na koniu wiedźma, gałęzią pokrzywy

Smaga po zadzie konia i tak leci

W srebrnej koronie jak anioł straszliwy!

O którym roją na pół senne dzieci,

Że ma koń ze mgły, z wężów srebrnych bicze,

Skrzydła ogniste i niańki oblicze...

I coraz prędzej, jakby anioł zgonu

Pędził za naszym rycerzem i babą.

Dźwięk głuchy kopyt jak jęczenie dzwonu,

Jako tętnienia echo jęczał słabo,

A ręka wiedźmy jak liść wielki klonu,

Gdy sczerwienieje lub, jak mówi Strabo,

Łapa Ibisa, czerwona, bez pierza:

Za lejc trzymała swój – i lejc rycerza.

W zawrocie głowy, rycerz wlepił oczy

W tę rękę z trzema czerwonemi żyły.

A więc rozmyślał, czy z konia zeskoczy?

Ale mu jego koń był bardzo miły –

Czy świśnie szablą, aż się łeb potoczy

I spadnie z karku wiedźmy do mogiły? –

Ale i ta myśl druga, i ta chętka

Zdawała mu się nie zła – lecz za prędka.

A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie,

Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy;

Gdyby cię takie spotkało porwanie?

I nie spodziewał się znikąd odsieczy?

I widział taką rękę, Mości Panie!

Czerwoną? – do miliona krwawych mieczy!

Taką ohydną rękę? pełną kości?

Co pozbawiła cię ludzkiej godności!

Zwłaszcza, jeżeli jesteś demokratą

I o swą godność indywidualną

Dbasz wielce. – Co byś więc powiedział na to?

Gdybyś przez babę tak suchą! fatalną!

I – nie wiem pewnie – lecz może wąsatą

Sę-Symonistkę i nie idealną

Ale kościaną, był pozbawion woli

I tchu i czynił to, co godność boli?

Nie wiesz? – Więc sobie zamawiam twą łaskę

Nadal, na rzeczy ważniejszych sądzenie. –

Beniowski więc wpadł w szatańską zatrzaskę, –

Widzę w tem jego gwiazdę, przeznaczenie!

I leciał jak wiatr, patrząc w bladą maskę,

Którą słoneczne wkładają promienie

Na twarz księżyca; a w tym prędkim biegu

Świat mu się cały zdawał kłębem śniegu.

Nagle – zwolniła kroku przewodniczka,

Roześmiała się, zeskoczyła z siodła.

Beniowski siedział na koniu jak świéczka,

Patrząc, gdzie go ta wędrówka zawiodła.

Ujrzał, że chwastem zarosła uliczka,

Międza skałami – co mogą za godła

Służyć dwóm sercom, rozdartym na wieki, –

Wiodła go prosto – prosto – do pasieki.

Pasiekę tę znał dobrze i te skały,

I tę ścieżeczkę pełną rudej glinki.

Tutaj pasterskie roił ideały –

Z których czytelnik może robić drwinki. –

Starosta córce dał ten gaik mały

I od niej nazwał miejsce – Anielinki.

A zaś ta wiedźma, na pozór straszliwa,

Była to niańka panny, stara Diwa

Poznał ją rycerz i za tę czerwoną,

Za tę Ibisa rękę wnet uścisnął.

„Więc ty Irydą jesteś, a Junoną

Jest twoja Pani? Teraz obłok prysnął!

Ach widzę, jaką miałem myśl szaloną!

I co bym zrobił, gdybym szablą świsnął

I odciął ci tę rękę, Diwo stara.

Drugi raz nie graj w diabła i w Tatara”.

Tak mówiąc, za swą Diwą szedł z pośpiechem,

I ze skał wyszli na łąkę zieloną;

Na którą księżyc spoglądał z uśmiechem,

Widząc tysiącznych róż otwarte łono.

Chata nakryta prostej słomy wiechem,

Ścieniona lipy ogromnej koroną,

Stała na łące w najciemniejszej głębi,

Z girlandą śpiących wokoło gołębi.

Z drżeniem za Diwą szedł Beniowski młody,

Prowadząc konia, co się wyrwał z dłoni

I poszedł z wolna, parskając, do wody. –

Ta wyglądała spod białych jabłoni,

Szarfą księżyca, błękitem pogody. –

Za nim koń drugi poszedł rżąc – a oni,

To jest nie konie, lecz nasz rycerz z Diwą

Weszli w lepiankę pochyłą i krzywą.

Staruszek, Diwy mąż, poświecił w sieni,

I drzwi otworzył od panny pokoju.

Na progu stała, jakby smętna ksieni,

Panna Aniela cała w białym stroju;

Z dyjamentowych zaś miesiąc pierścieni

Podobny do gwiazd migających roju,

Błyskał na kruczych włosach rozwiniętych,

Właśnie jakoby złote światło świętych.

Beniowski myślał, że anioł i witał

Jak bóstwo, długiem, przeciągłem westchnieniem,

Potem się zmięszał i o zdrowie spytał; –

Co dziś byłoby wielkim uchybieniem!

Nieświatowością! znakiem, że nie czytał

Pani Sand, że się bajronicznym cieniem

Nie okrył, że jest niezgrabny w rozmowie,

Że nie wie, jak to mówić romansowie.

Ja sam się dziwię, że za bohatera

Wziąłem takiego prostego szlachcica!

Oto pierwszy raz swe usta otwiera

Przed swą kochanką, która w nów księżyca

Swe włosy czarno-błękitne ubiera,

Jakby sawantka albo czarownica:

I słyszy – że nie jak wieszcz lub astronom,

Kochanek wita ją – lecz jak ekonom.

Na niezgrabnego już masz patent – a ja,

Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw –

I cała moich poematów zgraja

Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw,

Anhelli cię ma biały za lokaja,

I Balladyna skora do zabijaństw

Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie,

Niż przyznać, że jest z tobą w pokrewieństwie.

Co jest niejaką prawdą, bo te mary

Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy,

A trzecie tylko z dziwnej, twardej wiary

W przyszłość, a czwarte obłok piorunowy,

A piąte mi koń w stepach przyniósł kary. –

Lecz ten poemat będzie narodowy,

Poetów wszystkich mi uczyni braćmi,

Wszystkich – oprócz tych tylko – których zaćmi.

Lecz do powieści. – Więc na progu stała

Panna Aniela prosta, dumna, czysta,

Dla zalotników zwyczajnych jak skała;

Z czego kochanek wybrany korzysta,

Albowiem nigdy nie kokietowała

Dlatego tylko, aby mieć ze trzysta

Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem,

Z których by żaden nie chciał być małżonkiem.

Lecz u Polaków tak! – Ciągną jak słomki

Za oczkiem jakiej Marysi lub Wandy,

Która im różne rozdaje przydomki,

A wiosną listkiem cyprysu, lewandy

Z niemi w zielone gra lub wiąże słomki,

Lub wędkę rzuca w te rybek girlandy,

Które za każdym wody pluskiem płyną,

Skosztują – haczek obaczą – i miną.

Lecz u Polaków tak – widziałem całe

Przy jednej pannie gimnazja, licea;

Ta miała często rączęta nie białe,

A złość tak wielką w sercu jak Medea,

A zaś korzyści z tych miłości małe,

I małe bardzo na później trofea.

Rozdały wiele włosów, łez, podwiązek:

Żadna nie weszła stąd w małżeński związek.

A stąd przestroga, że takie zbiorowe

Miłoście nic są w miłości niewarte;

Że lepiej serce zawrócić niż głowę;

Serca w miłości bowiem są uparte,

Choć głowy stokroć bardziej romansowe,

I stokroć bardziej ogniście zażarte;

I często widząc, że na świecie źle tym,

Z rozpaczy kończą tak, jak Werter w Götym.

Więc z drugiej strony w tem jest kompensacja

Dla tych, co dzisiaj są staremi panny,

Gdy na rozstajnej drodze jaka stacja,

I kamień, i trup w białą czaszkę ranny,

Świadczą – że każda z nich, jako akacja

Okryta słodkim kwiatem w czas poranny,

Brzęczała wkoło pszczół zalotnych wieńcem,

I ma kochanka w piekle – potępieńcem.

Takim sposobem wnet jest heroiną

I poeci ją rymami zaszczycą:

Już jej nie nazwie nikt w pieśni dziewczyną,

Lecz musi nazwać posępnie dziewicą,

A kochanek jej, jak Fingal lub Ryno,

W chmurach skłębionych igra z błyskawicą

I śpiewa wichrom piekielny tryjolet,

Mając łzy w oczach – a w ręku pistolet.

Ale to nie był los panny Anieli.

Chociaż tak piękna, jak żadna śmiertelna,

Zbliżyć się ludzie i kochać nie śmieli.

Została dumna i nieskazitelna,

Chodziła jako łabędź lub anieli,

Kołysząc się na giętkiej stopie; strzelna

Nie była swemi zrennicami – zgoła! –

Lecz oczy czarne jej paliły czoła.

Włosy jej długie, krucze, w róg zwinięte,

Ciężyły głowie swą jedwabną wagą.

Ta sama głowa miała kształty święte,

I uświęcone snycerską powagą,

Smukłe, ku plecom w okrągłość ściągnięte. –

Ktokolwiek widział marmurową, nagą

Florencką Wenus, nie weźmie za fraszki

Tego – co mówię tu, o formie czaszki.

Jak owe jaje, w którem kiedyś Leda

Powiła syna bogu łabędziowi –

Jak? – dzisiaj się to wytłumaczyć nie da

Przez żaden nowszy cud katolikowi!

A gdym tłumaczył, to panna Prakseda

Święta – aniołek jezuicki, wdowi,

Jak na kazaniu siedziała sanskryckim,

A potem dała mi w sam łeb – Witwickim.

Więc dziękowałem Bogu, że spod prasy

Nie wyszło jeszcze sześć psalmów Bojana,

Bo bym te wszystkie katolickie kwasy

Miał na łbie, wszystkie sześć – bo ta kochana

Panna Prakseda, gdy chodzi w zapasy

I chce traktować kogo jak szatana:

Co ma pod ręką katolickich wieszczy,

Rzuca na głowę i bije, i wrzeszczy.

Podziękowawszy więc Bogu, że tylko

Dostałem Złotym Ołtarzykiem – który

Każdą klamerką mię ukłuł jak szpilką;

Na niedźwiadkowe się bowiem pazury

Zamyka. – Czemże jest ból? Jedną chwilką!

Jak mówią w Dziadach Mickiewicza chóry.

Podziękowawszy za chwilki chwilowość,

Wpadam w opisy znów i w romansowość.

Aniela miała cudowną postawę,

W noszeniu głowy cudną lekkość – włosy

A l’antique – barwy troszeczka bladawe,

Oczy skier pełne, teraz pełne rosy,

Smutne i twarzy kochanka ciekawe,

I pytające się o własne losy.

Jej ręka piękna, maleńka i biała

Za szorstką, silną biorąc rękę – drżała.

„Ty wyjeżdżałeś! tyś mi nie powiedział!

Ale me serce jest miłośnym szpiegiem.

Nie mów mi, że jest między nami przedział

Fortuny. – Jestem nad przepaści brzegiem.

Usiądź – opowiem – wszystko będziesz wiedział!

Nie strasz się tylko trudności szeregiem,

Nie strasz się! jesteś ludziom w poniewierce...

Lecz ja cię kocham jedna – ja mam serce.

„Straciłeś cały majątek? – i cóż mi

Majątek? ludzi sąd? – ja kocham ciebie!

Ja twego serca chcę – a nie twych duszmi

Potrzeba – pójdę o żebranym chlebie.

Nie odpowiadaj mi na to, nie krusz mi

Serca – mój los już zapisany w niebie!

Ja kocham ciebie! w twojem sercu żyję.

Kto nas rozdzielić chce – ten mię zabije!

„Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi,

Znów się oświadczył i o moją rękę

Prosił. – Mój ojciec stał się dla mnie srogi.

I guwernantka jak na moją mękę

Za ojcem trzyma. I ludzie, i bogi

Przeciwko nam są – i wuja Sosenkę

Przekabacili już na swoją stronę.

Płakałam – patrzaj – oczy mam czerwone.

„A tu jak na złość! dla Dzieduszyckiego

Był bal. – Czy widzisz jak jestem ubrana?

Musiałam ubrać się dla ojca mego

W ten księżyc – lecz ja dla mojego pana,

Dla ciebie tylko! dla ciebie samego

Ubrałam się tak w kwiaty – po kolana.

Prawda, że dobrze mi tak bez zawoja? –

Ja nie ubrałam się dla nich – ja twoja!

„Lecz ty wyjeżdżał? gdzie? – O! ty niewierny!

Gdyby nie Diwa, byłbyś już daleko.

Gdzieżeś ty jechał? gdy mię ból nieźmierny

Dręczy – kiedy mię przed ołtarze wleką,

Gdy nie zostaje nic, jak się w cysterny

Rzucić lub twoją się zakryć opieką:

Ty mię opuszczał w chwilę tak okrutną!

Ja przebaczyłam już – ale mi smutno.

„Czy ty nie ufasz, że ja zdołam jedna

Oprzeć się – zostać twoją? – ja nie płocha!

Ty nie wiesz, co to jest kobieta biedna,

Kiedy ją dręczą, kiedy mocno kocha –

Zgubi się – potem u wszystkich wyjedna

Łzy nad swem sercem zgubionem i trocha

Kwiatów i więcej też żadnej nie trzeba...

Cóż to? – Nie mówisz nic do mnie? – O! nieba!

„Myślałam, że ty mi dodasz nadziei”. –

Tu wypuściła z rąk rękę kochanka –

„Myślałam, że ty w tej smutnej kolei...” –

Tu blisko, szczęściem, stała z wodą szklanka,

Wzięła ją... drżące w szkło usteczka klei,

Ząbki o kryształ dzwonią jak kraszanka,

Kiedy się z drugą spotka w dziecka dłoni,

Rzekłbyś, że perła o dyjament dzwoni.

„Myślałam...” – Głos jej o jedną oktawę

Zniżył się i pękł, jak pęknięcie struny. –

Boleść złamała jej giętką postawę,

Myślałbyś, że się chyliła do truny,

Tak nawet małe usteczka jaskrawe

Zbladły, uczuwszy gorzkich łez piołuny.

Padła na krzesło i przez łzawe deszcze

Błysnął ostatni jęk – „Kochasz mię jeszcze?”

Beniowski już był na kolanach; w dłonie

Wziął drżącą rączkę Anieli... Tu proszę

Włożyć mi wieniec Petrarki na skronie,

Bo na tem pieśń zakończę i ogłoszę

Po dawnych wieszczów umarłych koronie

Czas bezkrólewia; pobuntuję kosze,

Krytyków kupię z Grabowskim prymasem,

Reszta owczarzy moja. – A tymczasem

Jako pretendent na własne poparcie

Utworzę całe wojsko w drugiej pieśni.

Epiczny zamiar wyjawię otwarcie,

Wyjdę z dzisiejszej estetycznej cieśni,

I skrzydeł mojej Muzy rozpostarcie

Tęczowym blaskiem was oślepi wcześniéj

Niż miałem zamiar. Suszę tylko głowę,

Jak w rzecz wprowadzić rzeczy nadzmysłowe.

Nie podobało się już w Balladynie,

Że mój maleńki Skierka w bańce z mydła

Cicho po rzece kryształowej płynie;

Że bańka się od gazowego skrzydła

Babki-konika rozbija i ginie;

Że w grobie leżąc Alina nie zbrzydła,

Lecz piękna z dzbankiem na głowie martwica

Jest jak duch z woni malin i z księżyca.

Nie podobało się, że Grabiec spity

Jest wierzbą, że się Balladyna krwawi,

Że w całej sztuce tylko nie zabity

Sufler i Młoda Polska, co się bawi,

Jak każdy głupiec, plwając na sufity

Lub w studnię... która po sobie zostawi

Tyle co bańka mydlana rozwalin,

A pewnie nie woń myrry – ani malin...

O! Boże! gdyby przez metampsychozę

W Kozaka ciało wleźć albo w Mazura;

I ujrzeć, jaką popełniłem zgrozę

Pisząc – na przykład – Anhellego. Chmura

Gwiazd, białych duchów, które lgną na łozę

Jak szpaki Danta: rzecz taka ponura,

A taka mleczna i nie warta wzmianki –

Jak kwiat, posłany dla pierwszej kochanki.

Pewnie bym takich nie napisał bredni,

Gdybym był zwiedził Sybir sam, realniéj;

Gdyby mi braknął gorzki chleb powszedni,

Gdybym żył jak ci ludzie borealni

Troską i solą z łez gorących – biedni!

Tam nędzni – dla nas posępni, nadskalni,

Podobni Bogom rozkutym z łańcuchów,

W powietrzu szarem, mglistem, pełnem duchów.

Pewnie bym... – Lecz ta spowiedź jest za długa,

Dygresje – nudzą; więc – mój czytelniku

Spróbuj, czy ci się pieśń podoba druga,

Gdzie więcej nieco będzie gwaru, krzyku,

Kościół i wielka słoneczna framuga,

I na tęczowym Duch Święty promyku,

Także cokolwiek szlachty. – Powieść taka

Jak dawny, długi, lity pas Polaka.

Pieśń II

O! nie lękajcie się mojej goryczy!

Dalibóg! nie wiem sam, skąd mi się wzięła;

Długo po świecie pielgrzym tajemniczy

Chodziłem, farby zbierając do dzieła,

A teraz moja Muza strof nie liczy,

Lecz złe i dobre gwiazdy siać zaczęła;

Komu za kołnierz spadnie przez przypadek

Sirius rzucony przez nią lub Niedźwiadek,

Spali się – lecz ja nie winien. – Per Bacco!

Różnymi drogi mój poemat wiodę:

Jak chochlik często częstuję tabaką,

A gdy kichają, ja zaczynam odę,

Na przykład drugą piękną odę taką

Jak do młodości. Może serca młode

Pokochają mnie za to, żem jest śmiały,

Jak Roland, który w pół rozcinał skały.

I teraz chciałbym rozciąć – co? – dom jeden,

Podolski jeden dom rozciąć na dwoje

I pokazać wam jaki szczery Eden!

Jak nieraz pełne aniołów pokoje!

Jak złoty, piękny domów jest syredeń! –

Ukraińskie to słóweczko, nie moje.

Wywołał je tu rym przez dźwięki bliźnie,

Nie miłość, którą mam ku Kozaczyźnie.

Chciałbym więc rozciąć jeden z dawnych dworów,

Które na górach stoją nad stawami.

Stawy – to tarcze z tęczowych kolorów,

Gdzie się łabędzie białe za gwiazdami

Gonią, podobne do srebrnych upiorów.

A na nie księżyc jasnymi oczami

Patrzy, na niebie jeden, przez topole,

A drugi taki złoty księżyc – w dole.

Atoli wnętrze tych domów dopiéro

Poetyczne jest – zwłaszcza jeśli miłość

Oświeci, wonną je napełni myrrą,

I ścian drewnianych sprostuje pochyłość;

Podolanek są usta srebrną lirą,

Serca... Ta strofa ma pewną zawiłość,

Której nie lubię, lecz ją skończyć muszę. –

Serca są takie jak aniołów dusze.

Sam znałem jedną – lecz nie wspomnę o niéj,

Bo się nadzwyczaj mój rym rozserdeczni,

Od serca mi jej wiało tyle woni

I tyle światła: że mi dziś słoneczniéj –

Chociaż mi zegar teraz północ dzwoni –

Niż gdybym w Boga się patrzał najwieczniéj.

Niech was bluźnierstwa nie rozpędza trwoga,

Ona umarła już. – Jest częścią Boga,

Duszą, światłością, wolą, jedną chwilą

Wieczności, wiedzą wszystkiego. – O! dosyć!

Niech resztę grobu cyprysy ochylą.

Różom najbielszym jej żałobę nosić.

Ją słońca drogi mlecznej nie omylą,

Zdziwiona blaskiem, będzie się podnosić

Jako harmonii lekkiej głos, bez końca

Ze słońc, na wielkie słońca i nad słońca.

A gdy się w drogi zatrzyma połowie,

Jak gołąb puszczę za nią skrzydła chyże –

A tu mi ręce zawiążcie na głowie,

I twarzą bladą połóżcie na lirze,

Jakbym w alpejskim upadłszy parowie

Spoczywał. – Miałem ja troski i krzyże –

Więcej niż śniło się wam, filozofom.

Lecz dajmy pokój tym myślom i strofom.

Dosyć o sercach strzaskanych, o świecie

Tu, ziemskim i tam, nadsłonecznym; oba

Smętne są. – Światy wam utworzę trzecie,

Jeżeli się mój poemat podoba,

Znów drugi, wielki tom napiszę w lecie,

A te zostaną pieśni jako proba

Wcale nie według mego serca – ale

Ponieważ moje są: otwarcie chwalę.

Głupi! o sobie dobrze mów! wykrzyka

Ryszard w okropnym bardzo monologu,

Ujrzawszy siebie we śnie jak krwawnika

Oczerwienionym, na piekielnym progu –

Szkoda, że w księdzu Kiefalińskim znika

Szekspir; przyczyną jest trudność połogu

W stanie bezżennym – także to, że z księdza

Nie może nagle być Makbeta jędza.

O księżach dobrze mów! jest to przestroga

Już nie Szekspira, na tym fundamencie

Moralność cała stoi. – Lecz na Boga!

Gdzie mój poemat? Moje przedsięwzięcie

Epiczne? Moja ariostyczna droga? –

Widzę, że wszystko mi stoi na wstręcie,

Nawet pisania łatwość rzuca plamę –

Mówią, że w czterech dniach układam dramę.

O! Boże! ileżbym stworzył romansów,

Gdybym chciał wszystkich d... w być zabawą,

Wyspą dla grubych naszych Sanczo Pansów,

Na której by się uczyli ze sławą

Sylabizować. Lecz z prozą aliansów

Nie chcę – do wiersza mam, jak sądzę, prawo.

Sam się rym do mnie miłośnie nagina,

Oktawa pieści, kocha mię sestyna.

Ktoś to powiedział, że gdyby się słowa

Mogły stać nagle indywiduami;

Gdyby ojczyzną był język i mowa:

Posąg by mój stał, stworzony głoskami

Z napisem patri patriae. – Jest to nowa

Krytyka. – Stój! – ten posąg błyska skrami,

Spogląda z góry na wszystkie języki,

Lśni jak mozaika, śpiewa jak słowiki.

Otocz go lasem cyprysów, modrzewi,

On się rozjęczy jak harfa Eola,

W róże się same jak dryjada wdrzewi,

Głosem wyleci za lasy, na pola,

I rozłabędzi wszystko, roześpiewi...

Jak smukła, pełna słowików topola,

Co kiedy w nocy zacznie pieśń skrzydlatą,

Myślisz... że w niebo ulatujesz z chatą,

Że porwał cię głos, jasność księżycowa,

Serce rozkwitłe, rozlatane pieniem,

O! gdyby mogły się na posąg słowa

Złożyć i stanąć pod cyprysów cieniem,

Jak marmur, który duszę w sobie chowa,

I z wolna złotym wylewa strumieniem;

A tak powoli leje i łagodnie,

Że po tysiącach lat jak słońce wschodnie

Stoi w nim cała, ogromna... O! gdyby! –

Zachcenia moje są jak Klefta żądze,

Który chciał w trumnie mieć dla słońca szyby

I dla jaskółek – na co? – Znowu błądzę

Jak Telimena, gdy wyszła na grzyby,

A zbiera mrówki (mrówkami są żądze).

Na wiatr to mówię tylko, lecz w nadziei,

Żem dostrzegł, jako Poznańczyk – idei.

Czy w poemacie tym, równie szczęśliwa

Krytyka równe porobi odkrycia?

Nie wiem. – Czasami myśl w Eterze pływa

Przez piękne bardzo przelatując śnicia,

Lecz później, pismo, druk, tęcze obrywa

Z kształtów. – A teraz odbłysk mego życia

Na ten poemat pada niezbyt pięknie.

Patrzcie jak serce wesołe – gdy pęknie!

Szczęściem, że pieśni tej bohater młody,

Świeży, miłosny i ma ciemne oko,

Złote połyskiem zielonawej wody,

Lecz niezbyt na świat patrzące głęboko.

Owszem, ma nadto serdecznej pogody,

Nadto mu prawie na świecie szeroko.

Ach! nieraz szczerze westchniecie z litości

Widząc, jaki w nim brak artystyczności!

Poezja go otacza. – Czytelniku!

Na jego miejscu, o! ileżbyś razy

Uczuł, że dusza twa na wykrzykniku

Hypogryfując, leci, klnie wyrazy;

Klnie, że wokoło zimnych serc bez liku!

Same szkielety pod nią, same płazy!

Beniowski, jakby go Bóg o tym ostrzegł,

A priori to czuł – lecz nie spostrzegł.

Co lepsza, nigdy nie mówił, nie pisał –

Biedaczek! brakło mu formy gotowej!

Nigdy się w myśli dzwon nie rozkołysał,

Idei żadnej w nim nie było nowej,

Najnowsze z ustek różanych wysysał,

I teraz, patrzcie, w pasiece lipowej

Klęczy pokornie przy kochanki nodze, –

Oboje na zbyt niebezpiecznej drodze.

Lecz młodość – O! ta, pomimo dewotek,

Ta jest najlepszą obroną dziewicom;

To jest kochanków młodość. – Mimo plotek

Szesnastoletnim się przybliżyć licom

Pozwólcie – zwłaszcza gdy chłopiec podlotek

Zazdrości skrzydeł dwu synogarlicom,

Dlatego tylko, że się mogą bratać,

Piórkami ściskać i gruchać, i latać.

O! pierwsza miłość! tej wiernym obrazem

Jest zamienienie serc bez interesu;

Tej ideałem jest latanie razem

W krainie, w której nie ma końca, kresu.

Potem się człowiek głupi staje płazem,

Mimo krew zimną, z każdego karesu

Mogą wyniknąć rzeczy złe i zdrożne,

O których książki już mówią nabożne.

Za takie rzeczy, nie rozumiem zgoła,

Dlaczego w Rzymie nieszczęsne grzesznice

Sadzą do zamku Świętego Anioła,

Prócz tych... – Ta strofa musi zakryć lice;

Wstydzi się, że tę myśl wzięła od czoła,

Nie zaś z profilu. O! Muzy dziewice,

Zarumienieniem waszym ucieszony

Wracam do bajki mojej – z innej strony.

To jest, zostawiam z kochankiem dziewicę

Śród róż, drzew, świateł księżycowych, woni,

Wód rzucających srebrne błyskawice

Spod brzóz i bielą okrytych jabłoni;

Serce przy sercu i przy licu lice,

Dłoń niespokojna w niespokojnej dłoni;

Ach! są to rzeczy bardzo piękne, czułe,

Lecz wieszcza mogą przemienić w gadułę.

A więc do zamku wracam, gdzie Starosta

Kłaniał się, poił, dął, puszył, brał na ton:

A chociaż szlachta go słuchała prosta,

O rzeczach duszy rozmawiał jak Platon –

Na mózg wesołych ludzi wielka chłosta! –

Więc się rozeszli, woląc sen – niż świat on,

Co się naówczas zdał zaatlantyckim.

Został się pan Starosta z Dzieduszyckim...

Ów Dzieduszycki był to regimentarz

Podolski, wielki wróg konfederacji,

Z której niedawno chciał uczynić cmentarz,

Co do jednego wyciąć – niech go kaci!

Z Rulhiera pewnie jego czyn pamiętasz:

A tu obaczysz, jak mu się wypłaci

Konfederacja: jak jest niebezpiecznie

Z demokratami być nie dosyć grzecznie!

Przypomnę tylko, że ten paliwoda

Zdradą na obóz napadł i wycinał,

Czego mu potem była wielka szkoda,

Bowiem go czekał stryczek lub puginał.

Nie znano jeszcze wówczas Wallenroda,

I kończył jak pies, kto zdradą zaczynał:

Exemplum: oba litewskie biskupy,

Na dwóch latarniach miejskich – oba trupy.

Dziś zdrajcom łatwiej – jeśli ich pod lodem

Car nie utopi – łatwiej ujść latarni.

Krukowiecki jest miasta Wallenrodem,

Demokratycznym jest Gurowski. – Czarni,

Lecz obu wielka myśl była powodem,

Oba chcą Polski, aby ujść bezkarni;

Bo zna to dobrze ta piekielna para,

Że łatwiej odrwić Polaków – niż cara.

Wallenrodyczność czyli Wallenrodyzm

Ten wiele zrobił dobrego – najwięcéj!

Wprowadził pewny do zdrady metodyzm,

Z jednego zrobił zdrajców sto tysięcy.

Tu nie mam więcej już rymu na odyzm,

Co od włoskiego odiar-lo – najprędzej

Może zastąpić brak polskiego słowa –

Wallenrodyczność więc – jest to rzecz nowa.

Mój czytelniku, powiem coś na ucho:

I sam Paszkiewicz... domyślaj się reszty –

– Co? sam Paszkiewicz? – O tym jeszcze głucho,

Lecz jestem pewny – Pomyślał: a wiesz ty,

Że on być musi już przejęty skruchą?

On jest Polakiem aż po same meszty,

Które mu dzisiaj wyszyła Wallida,

Aby Turkiem był dla Abdul Meszyda. –

– Tak jest: obaczysz, lecz trzymaj w sekrecie,

Co powiedziałem: nie rzucaj się w spiski,

Bo wielkim rzeczom przeszkodzisz na świecie,

Rzeczom, co jako piorunowe błyski

W chmurach się kryją. – Więc już rozumiecie,

Że Dzieduszycki nie miał jednej kréski

Od brzegów Dźwiny po hordy Nogajca,

Wszyscy w ojczyźnie mówili: to zdrajca!

Zwalił to wprawdzie na króla rozkazy;

Ale się wyparł król, jak zawsze bywa,

Wyparł się, jako święty Piotr, trzy razy,

I cała wina na koguta spływa

Dlatego, że piał. A więc wszystkie zmazy

Pan Regimentarz, kochanek Gradywa,

Dźwigał na sobie i chował in petto

Zemstę, jak Włochy, co się mszczą stiletto.

Tymczasem chciał się ożenić bogato,

I okiem wszystkie przemierzywszy domy,

Najlepszym z domów wydał mu się na to

Ów zamek, wielki, malowniczy, stromy,

Gdzie mieszkał szlachcic-pół, pół-król, pół-Kato,

Pół-wariat, a pół-syn Cezarów Romy;

Maleńki starzec, pół-łysego czoła,

Ojciec, który miał córkę, pół-anioła.

Wybrawszy teścia, przyjechał bez swatów,

Z intencją ojcu się oświadczył, pannie;

Wspomniał o drzewie swoich antenatów –

Nie wspomniał ani raz o krwawej wannie,

Którą chciał sprawić dla konfederatów –

Ale o królu mówił nieustannie,

Pokręcał wąsa, zarzucał wylotów,

Lubił pić, bardzo nienawidził kotów.

Dlatego kochał psy, gdy gardło zalał...

Pozwolił nieraz Anieli szpicowi,

Aby mu lizał wąs... za psami szalał,

Zalecał nawet dóbr intendentowi,

Ażeby chłopów psom kąsać pozwalał,

Mówiąc zazwyczaj, że to psy uzdrowi

Od bólu zębów, a stąd od wścieklizny, –

Miał jednak dobrą stronę – anewryzmy, –

Te dowodziły, że miał serce. – Głowy

Nie dowodziła w nim choroba żadna,

Lecz materialny kadłub, z okiem sowy,

Na szyi zawsze nieruchomej; składna

Figurka, uśmiech i ukłon wężowy;

Grzeczność, co w takim panu bardzo ładna!

Wielka znajomość świata, krajów, ludzi.

I wiele tego wszystkiego, co łudzi.

Ów pan układny więc siedział przy stole

Przy samym panu Staroście, na prawo;

Dobijał właśnie targu i na czole

Widać mu było niecierpliwość krwawą,

Gryzącą; oczy utopił sokole,

Za ręce teścia trzymał ręką prawą,

Lewą na stole wyciągniętą prosto

Ku kielichowi i mówił: „Starosto!

„Jakem człek prawy! jakem Polak prawy!

Tak pragnę córkę twoją uszczęśliwić,

Wierzaj mi i bądź, starosto, łaskawy”.

Tu pragnąc trupi głos nieco ożywić,

Pociągnął wina; pił jak but dziurawy,

I zwykł się nieco był po piciu krzywić,

Tak wyciągnąwszy blisko wina kwartę,

Zmarszczył i czoło rozjaśnił wytarte.

I rozjaśniony znów do zamku pana:

„Starosto, zezwól na szczęśliwość naszą”.

Tak mówiąc, teścia przyszłego kolana

Ścisnął pod stołem i oczy, co straszą

Chłopów jak oczy czerwone szatana,

Uczynił cukrem i ponętą ptaszą –

A miał na oczach swoich jak jastrząbek,

Z powiek wilgotno czerwonych obrąbek.

Starosta na pół śpiący, ale grzeczny

Nie wstawał ani odpowiadał na to,

Pan to był bowiem, co chciał być bezpieczny,

Zwłaszcza, gdy ujrzał twarz żółtą, wąsatą,

I wiedział, że gniew może ściągnąć wieczny,

Gniew, który czeka z lichwą i z wypłatą.

Siedział więc zimny, lecz trochę się puszył,

Że w konkur wielki pan o córkę ruszył.

Nie odpowiadał nic, bo przez połowę

Już spał – a wreszcie nie chciał odpowiadać.

Pan Dzieduszycki zaczął prośby nowe,

Jak do pacierzy jął ręce układać;

Już się był począł przez słowa miodowe

Do uśpionego na pół serca wkradać,

Już widział uśmiech, co poprzedza wszędzie,

Ostatnie, słodkie słowo: niech tak będzie.

Gadając, ręce pokornie złożone

Na stół położył obie i wytrzeszczał

Na pana zamku oczy zaiskrzone –

Albowiem uśmiech mu senny obwieszczał,

Że po pjanemu zdobył sobie żonę –

Wtem nagle jak wąż wzdął się i zawrzeszczał,

Wstał – lecz na stole miał obiedwie dłonie,

A na nich papier i orła w koronie...

Orzeł na karcie był – a karta była

Nożem tureckim do rąk mu przybita...

Boleść go nad nią w arkadę skrzywiła,

Oczy w niej toną – myślałbyś, że czyta,

Że karta trupie kolory odbiła

Na jego żółtą twarz. Ksiądz karmelita

Za stołem cicho stał i patrzał z góry

Na czytelnika bladego tortury.

Ocknięty zamku pan – to raz na księdza,

To znów na ściany patrzał, wstając z wolna,

Ręka na szabli, w oczach gniewu jędza,

Ledwo się w sobie pohamować zdolna...

Lecz myślał, że mu sen mary napędza.

Tak dziwną była ta cisza okolna,

Ten papier nagle do stołu przybity,

Dzieduszyckiego jęk – wzrok karmelity.

Już dawno by się był skokiem lamparta

Rzucił do szabli – ale mówiąc szczerze...

Myślał, że sen mu grał sztukę Mozarta,

Że Don-Żuana widział na operze,

Gdy trupa ziemia puściła otwarta

Na muzykalny wieczór i wieczerzę.

Tak trudno było pomiarkować zrazu,

Czy ksiądz był z ciała ludzkiego czy z głazu.

Godzina była nocna i bez przerwy

Piał kogut, świece miały długie knoty,

Na wieżach zamku śpiewał ptak Minerwy,

A w jednym oknie miesiąc stanął złoty –

Znacie działanie tej gwiazdy na nerwy. –

Miesiąc więc w oknie stał – dziwne łoskoty

Na dachu, jakby jęczenia grobowe –

Wreszcie Ladawy pan – odzyskał mowę.

„Ktoś ty?” Ksiądz milczał. „Co tu robisz, mnichu?

Co znaczy papier ten? na Lucyfera!”

Tu Dzieduszycki zajęczał po cichu,

Ale tak jęknął, jak człek, co umiera.

Spojrzał – chciał spojrzeć, lecz w powiek kielichu

Nie było oczu, tylko białość szczera

Jak w zwierciadlanym łysnęła odruzgu,

Szkło tylko – gałki uciekły do mózgu.

Starosta spojrzał i cofnął się biały

Jak wosk, jak oczy, którymi go szukał

Pan Dzieduszycki; ale okazały

W cofnieniu się swym na ludzi nie hukał,

Zwłaszcza, że ksiądz był wielki – a on mały.

Nieraz zaś przedtem pan Starosta fukał

Na równych sobie, niższym dawał szlagę,

Licząc na swoją małość i powagę.

Więc co miał w oczach skier, wszystkie zapalił,

Co miał na czole zmarszczków, zebrał razem.

Sam by się Jowisz oburzony chwalił

Tak olimpijskim na twarzy wyrazem.

Spiorunowany ksiądz się w proch nie walił,

Lecz w jedną szybę okien rzucił głazem;

Na ten brzęk wszystkie ganki i komnaty

Przewiał ogromny wrzask: Konfederaty.

Starosta spuścił łeb – ksiądz się przybliżył

I wyjął szablę mu złoconą z ręki:

„Przebacz, wielmożny pan, jeślim ubliżył,

Lecz zamek był nam potrzebny; a jęki

Tego człowieka słuszne. Bóg go zniżył.

Ten, co na krzyżu poniósł krwawe męki,

Ten go nam daje; a wyrok nie minie.

Kto mieczem grzeszył, ten od miecza zginie”. –

Podczas tej mowy twarze się wąsate

Pokazywały w podwojach, kołpaki,

Konfederatki, czapki i rogate,

I krągłe, i kapuzy, i pakłaki,

I owe jeszcze uszami skrzydlate,

Co ekonomów są laurem. Gdy taki

Rój czapek i rój północnych latarek

Zjawił się, rzekł ksiądz: „ja jestem ksiądz Marek!”

Wstrzymał się – powiódł okiem po Staroście.

Zmarszczył się... i rzekł: „dla Kozaka Sawy,

Który się bije z chłopami na moście,

Wypuścić racę nad zamkiem Ladawy,

Wy się tu, proszę, bracia, nie panoszcie

Rabunkiem, zamek się nie poddał krwawy;

Ale wielmożny dziedzic sam to czuje,

Że opór próżny – więc kapituluje” –

– Na to Starosta krzyknął: „protestuję

Przeciwko zdradzie haniebnej waszmościów,

Jako Rzymianin, z zamku ustępuję.

Mieć nie będziecie nawet moich kościów”. –

Tu mi czytelnik zapewne daruje

Trochę w tej mowie niegramatycznościów;

Lub niechaj raczy ze mną na spoczynek

Do księżycowych wrócić Anielinek.

O! tam poezja gotowa – Romeo!

Pożycz mi twoich słów rozpłomienionych.

Zresztą już Ursę mam z Kassyjopeą,

Mam księżyc i mam dwoje serc pęknionych,

I Filomelę, co tak jak J. B. O.

Ów Londyńczyków słowik zapalonych,

Śpiewa dla chcących spać arystokratów,

Tak że go wszyscy dają do stu katów.

O! tam poezja. – Gdyby tylko na to,

Aby się żegnać, warto brać amanty.

Czuliście kiedy tę łzę lodowatą

Przy pożegnaniu, ciężką jak brylanty?

Te słowa: „pójdę i skonam za kratą!”

Czyście słyszeli te słodkie kuranty,

Grane przez wszystkie pozytywki żywe,

A jednak – przysiągłbym, że nie fałszywe.

Czyście żegnali? klęczeli? włos rwali?

Tracili ducha? wymowę? kolory?

Pugilares z paszportem? itd.

Czy przysięgaliście jako upiory

Wrócić po śmierci przy księżycu biali?

Łopotać w okno czarne skrzydłem zmory?

Kochankę swoją w noc poślubną napaść,

Unieść na koniu i w ziemię się zapaść?

Czy wam pozwolił potem los nie wrócić?

Zachować smutku wrażenie niestarte,

I całe życie się przeszłością smucić:

Odwiedzać morza, ludy, Egipt, Spartę,

A zawsze: – „ona teraz musi nucić!

Teraz na księżyc oczy ma otwarte!” –

Ach, takem ja śnił – lecz na piramidzie,

Tfu! – odebrałem list, że za mąż idzie.

To mię cokolwiek zmięszało – nie bardzo –

Ale cokolwiek zmięszało, Bóg świadkiem! –

Są ludzie, którzy wtenczas klną i gardzą,

Lecz ja to smutnym nazywam wypadkiem.

Takich dwa: a me serce tak zatwardzą,

Że niezabudką już, ani bławatkiem

Nie da się nigdy wyprowadzić w pole,

Chyba mi posag położą na stole.

Ha, takem zgorzkniał, że nawet nie trącę

W tej pieśni smutnej lutni pożegnania.

Szeptali długo jak wierzby płaczące,

Gołębie słychać tam było gruchania,

Łzy zimne usta zmywają gorące,

Słychać serc bicia, płacze, słowa, łkania,

Już się rozeszli – rzecz skończona! – Horor!

Miłość przechodzi już w pamiątek kolor...

W kameleona, w serdeczną jaszczurkę,

W rzecz poetycznie piękną, w sen niebieski,

W muzę, Olimpu zamglonego córkę,

W poemat smutny od deski do deski,

W mgłę podnoszącą się z łez, w białą chmurkę

Na tle przeszłości, w gwiazdę, w arabeski

Tęczowe – chmurą obwiedzione złotą.

W dole: Raphaël pinxit albo Giotto.

W galerii siedzi dusza. – O! tęczowa

Kopuło myśli, tyś moim kościołem! –

Wymalowana, jasna, księżycowa

Nad srebrnym duszy wisząca aniołem,

Modlitwą w tobie są rozpaczy słowa,

Serce wygląda jak urna z popiołem

W najtajemniejszej kaplicy stojąca –

Tak jesteś, gdy cię żaden wiatr nie trąca. –

Lecz kiedy burza zawieje i zruszy

Z filarów ciebie, kopuło tęczowa,

Pękasz jak niebo nad aniołem duszy;

Próżno się broni w błyskawicach głowa,

Cały gmach na nią upada i kruszy

I ją, i serce, które biedna chowa

Jak smętny łabędź pod skrzydły białemi.

Pękło – popioły rozwiał wiatr po ziemi.

Skończona wielka tragedia powagi

I ciszy greckiej; reszta wiatru wyciem,

Myśl zabłysnęła nagle jak miecz nagi,

Marzenia stają się czynem i życiem,

Czyny się stają piorunem odwagi –

Rozbiły kościół! – Pod jego rozbiciem

I serce pękło, i burza przewyła...

Z wszystkiego... patrzcie co? – krzyż i mogiła.

Przez wszystkie takie sceny odgrywane

W teatrze naszych wnętrzności Maurycy

Przejdzie, uczuje sercem każdą zmianę,

Czas mu postawi zwierciadło różnicy,

Czas matematyk. Dziś serce strzaskane.

Ruszył na koniu pędem błyskawicy,

Za nim pasieka, szczęście, przeszłość, ona,

Kto wie za kilka lat, czy jego żona?

Panna Aniela, jeszcze nieświadoma

Odmian, które się w zamku wydarzyły,

Biegła, ścieżeczka przed nią była stroma,

Pomiędzy skalne wijąca się bryły;

Potem sadzawka i ów dąb z rękoma

Założonymi, ów dąb pełen siły,

Który się dawniej kochał bez nadziei,

Jedno swe oko topiąc w Galatei.

Nad tą sadzawką nasza młoda panna

Już zadyszana stanęła, poprawić

Włosy. Sadzawka była bowiem szklanna,

Można się było w niej oczyma bawić,

I była to gwiazd kryształowych wanna.

I rybki się w niej zaczynały jawić

Długie, błyszczące robiąc korowody,

Ilekroć łezkę rzuciła do wody;

Ale przed rankiem rybki spały na dnie.

Panna Aniela uwiązała włosy,

Nie przypatrzyła się nawet – czy ładnie,

Lękała się tknąć kwiatów pełnych rosy...

I serce biło w niej – bo chciała zdradnie

Do zamku dostać się – a jakieś głosy

W powietrzu cichym brzęczały i gwary,

Jak gdyby przez sen mruczał zamek stary.

Konfederatów był to wrzask daleki,

Którzy już doszli byli do piwnicy.

Panna Aniela wezwała opieki,

Nabożną będąc, u Bogarodzicy –

A wtem, gdy wzniosła do nieba powieki,

Blask jakiś nagły jak od błyskawicy

Całą oślepił. – Nim oddech utracę

W tej strofie, powiem, że ujrzała racę.

Była to owa raca, nakazana

Przez księdza Marka na znak panu Sawie...

Pod biedną panną zadrżały kolana

Z trwogi – wąż leciał, paląc się jaskrawie,

I syczał, i tak jak oko szatana

Spojrzał z błękitu: i tak jako pawie

Piór płomienistych zaokrąglił końce,

I zatrzymany w niebie, trwał jak słońce.

Anieli zdało się, że już odkryta,

Że już ją widzi ojciec, jej dugena,

Niebo, ta raca na gwiazdach rozbita,

I każda róża w ogniu, i falena;

Już zdało się jej, że świat cały pyta

I pokazuje ją palcem. – Ta scena

Byłaby bardzo przykra dla tej panny,

Gdyby to zamiast racy był świt ranny.

Lecz raca zgasła i swe włosy złote

W ciemnym powietrzu cicho osypała.

Kilka z tych włosów przez grubą ciemnotę

Upadło właśnie z nieba tam, gdzie stała

Panna Aniela, myśląc, jak tę psotę

I te wycieczki będzie ubierała

W wymówki; i pod ulewą ognistą

Przybrała na się postać dziwnie czystą.

Różane usta przygryzła zdradliwie,

Z oczu spuszczonych w bok miotała błyski;

Trochę się patrząc smutnie i fałszywie

Przygotowała dla ojca uściski,

Dla guwernantki podobne pokrzywie

Pocałowanie; jeden ukłon niski

Dla pretendenta do obrączki ślubnej,

I z tym ukłonem uśmiech – treści zgubnej.

Mimo to wszystko serce biło szybko,

Coś do tej główki wpadło i pobiegła

Biegnąc, jak gdyby była złotą rybką,

Która od wędki z dala plusk spostrzegła;

I coraz prędzej leciała i gibko

Chwiała się, ogniem twarzyczkę zażegła,

Zadyszała się – różowa wpadła

W bramę i wkoło spojrzała, i zbladła.

Przy bramie stali obcy ludzie, mnodzy,

Różnego stroju, wąsaci i zbrojni. –

Widać, że byli trzymani na wodzy,

Bo ujrzeli ją i stali spokojni.

Byli to wszystko szlachcice ubodzy,

Patriotyczni bardzo, bogobojni,

Na pierwszy ogień szli, stali przy bramach,

Choć zimno, rzadko który w lisich błamach.

Nie zapytała ich o nic, nie śmiała

O nic zapytać panna starościanka,

Ale spojrzawszy na nich już nie drżała,

Już wyglądając dumnie jak Rzymianka

Wyprostowana, sroga, trochę biała,

A okiem paląc jak Transteweranka,

Biegła, jak wicher szła przez korytarze,

O swego ojca twarz patrząca w twarze.

Jako Elektra weszła; elektrycznie

Cała się wstrzęsła, widząc ojca w tłumie,

Który dowodził wtenczas retorycznie,

Że schylić głowy przed nikim nie umie:

Że rad by się był rozsądzić granicznie

Z konfederacją itd. – W szumie

Tych słów nic więcej nie pojęła córa,

Tylko, że ojcu grozi jakaś chmura.

Blady był bowiem starzec, jego ręce

Drżały. – Tu powiem, że Dzieduszyckiemu

Pożyczył niegdyś proszony, naprędce,

Kozaków przeciw panu Pułaskiemu.

Słusznie więc teraz zbladł jako jarzęce

Świece, trupowi podobien białemu.

I ów pan, cały purpurowy wczora,

Wyglądał jako statua Komandora.

Ujrzawszy córka to, nie mówiąc słowa,

Pewnymi kroki do stołu się zbliża,

Widzi, że sterczy w nim sztyletu głowa

W papier utkwiona, więc jak piorun chyża

Wyrywa ów nóż i za gorset chowa.

Wtenczas, by ręce Boże zdjęte z krzyża,

Rąk dwoje wyszło spod papieru, obie

Te ręce zdrajca położył na sobie.

I oblały go krwią jasną dziurawe

Dłonie, i włos mu okrwawiły siwy.

Potem ku piersiom poniósł ręce krwawe,

I na żupanie białym, znak straszliwy

Został jak owe ordery plugawe,

Które dziś każdy kat i człowiek krzywy

Wiesza na piersiach. – Potem się posunął,

Dał krok, zawrzeszczał jak szatan – i runął.

Serce w nim chore biło coraz prędzéj,

Czekając tylko na noża wyjęcie,

I pękło. – Siwy ten sęp z okiem jędzy

Utonął teraz już w dziejów odmęcie;

Ale są życia, co z tej samej przędzy

Winą się, dla nich ten rym i przeklęcie!

Niech swoją przyszłość w tej pieśni odkryją!

Niech jak psy patrzą na trupa i wyją!

Gdy padł rąk własnych zczerwieniony łzami,

Ksiądz Marek z krzyżem do niego przyskoczył:

Lecz zdrajca za krzyż ukąsił zębami,

A potem ręką odepchnął i zbroczył.

Szmer zgrozy zachwiał w pokoju światłami.

Ksiądz wyjął brewiarz, ustami namoczył

Palec i karty przewracał z pokorą,

Wiedząc, że duszę tę – już diabli biorą.

Wtenczas Starosta rzucił się do stołu,

Kułakiem stuknął, krzycząc: „rozbójnicy!”

Przemierzył księdza od góry do dołu:

„Waszeć byś lepiej modlił się w kaplicy

Niż – z mojego cię wyklnę Kapitołu!

Córko, podaj mi papier – kozak, świécy!

Siadaj tu Panna, et pagina fracta,

Pisz protestacją, która pójdzie w akta”. –

Posłuszna panna Aniela usiadła,

Chwyciła w rękę pióreczko łabędzie:

A starzec do niej: „ta krew czarna, zsiadła,

Ta krew na stole atramentem będzie.

Umocz tu pióro”. Aniela pobladła:

Krwią był zalany stół aż po krawędzie,

Krwią, co wyciekła z rąk regimentarskich,

Gdy mu przybito do rąk wyrok Barskich.

Ale posłuszna w krwi zmoczyła pióro.

Potem spojrzała i dreszcz ją przeniknął. –

„Wezwawszy bogów na świadki – pisz córo! –

Których bogdajby wzroku nie uniknął

Ów czyn nieszczęsny i haniebny... iuro!...”

Tu karmelita ksiądz powstawszy krzyknął:

„Ja egzorcyzmem te szatany zwalczę...

Co ty krwią każesz pisać, bałwochwalcze?

„A ty, panienko, grzech ściągasz na duszę,

Pisząc bluźnierstwa takie krwią człowieka.

Ja was tu jednym znakiem krzyża skruszę,

I na tym miejscu krwi popłynie rzeka,

Gdzie stoję, a te góry palcem ruszę

I na Moskali pójdą! – Kto tu szczeka?

Kto tu urąga się z Bożego Ducha?

Kto tutaj, słysząc, nie słyszy i słucha?

„Zaprawdę, mówię ci, panie Starosto,

Że masz na oczach bielmo i ślepotę.

I powiem ci tu bez ogródek – prosto,

Że prosto idziesz w piekielną ciemnotę,

Za to cię Pan Bóg chciał ukarać chłostą,

I gdyby nie ja, te komnaty złote

Byłyby dzisiaj twoją krwią zwalane,

I purpurowe, i w ogień odziane.

„Czy nie wiesz o tym? że na Ukrainie

Zaczęła się rzeź i szlachty wyrżnięcie?

Pod święconymi nożami krew płynie;

Pop otwiera pierś, a chłop daje cięcie

W bijące serce. Cały naród ginie,

Jak w zapalonym przez Boga okręcie:

A ty, że byłeś jak miecz obosieczny,

Ale bezczynny: sądzisz, żeś bezpieczny?

„Gdyby nie nasze nad tobą czuwanie,

Dzisiejszej nocy kozak twój, Mohiła,

Miał tu pohulać z tobą, wielki panie.

Dziś by tu wielka rzeź w zamczysku była.

Idź! – on przykuty łańcuchami w ścianie,

A przy nim zbójców powiązanych siła...

Idź! obacz, jakie teraz mają łoże;

Leżą na workach, a w tych workach noże!

„O! taka pościel będzie dla grzesznika,

Co, jak ty, patrzy na mordy spokojnie,

Dziś byłbyś w piekle, tu, bez spowiednika

Zamordowany. – Pan Sawa się zbrojnie

Z twoimi chłopy na moście potyka,

I za twą całość krew wylewa hojnie.

A twoja siwa się tu rzuca głowa,

Jak gołąb biała, lecz w myślach jałowa”.

Podczas tej mowy pan Starosta w czoło

Księdza jasnemi patrzał się oczyma;

Nagle jak człowiek, gdy ujrzy, że gołą

Zbójca siekierę nad głową zatrzyma...

Zadrżał. – A wtem pan Sawa wszedł wesoło,

Sawa, ogromny skarb dla pisoryma,

Pół Kozak, a pół szlachcic – ten donosił,

Że całą groblę starosty krwią zrosił.

I widać było to na nim; wszedł z brzękiem,

Hucznie, lecz spojrzał i zmięszał się cały,

Ujrzawszy oczy, w których całym pękiem

Kupido trzymał najeżone strzały.

Zamek był broni napełniony szczękiem,

Trup na podłodze, Karmelita biały

Nad trupem, blady Starosta, stół krwawy,

Za stołem panna anielskiej postawy,

Jako Sybilla z piórem w ręku. – Basta! –

Na tym się moja pieśń kończy obrazie.

Dalej ujrzycie zapalone miasta,

Szlachcica, z żydem, z psem, na drogoskazie

Wiszących – romans w poemat urasta,

Coś w nim o królu będzie, o zarazie,

O Panu Bogu. Pociągnąwszy hausta,

Jak się rozogni myśl, napiszę Fausta.

Jak się rozgniewam na imaginacją,

Diabłowi oddam bohatera duszę...

I pewnie zyskam wszystkich aprobacją,

A tych, co płakać ze mną nie chcą – zmuszę.

I demokracją, i arystokracją

Do łez głębokich trzecią pieśnią wzruszę,

Wziąwszy następnie za rymów dewizę:

Jeżeli gryzę co – to sercem gryzę.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.