Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Berlin, późne lato” to historia o miłości teoretycznie niemożliwej, między dwojgiem ludzi, których dzieli wszystko. Opowieść o trudnych decyzjach i ich konsekwencjach, poświęceniu, zaufaniu i bezsilności jednostki wobec totalitaryzmu.
Berlin, sierpień 1943 rok. Otto Peters, 45-letni wdowiec, którego syn zginął na froncie wschodnim, stara się wieść spokojne życie. Niegdyś był pisarzem, ale gdy naziści doszli do władzy, zamilkł. Pracuje w księgarni, mieszka samotnie, chce jedynie dotrwać do końca wojny. Jednak Trzecia Rzesza o nim nie zapomniała – otrzymuje propozycję pracy nad scenariuszem filmu, który ma służyć hitlerowskiej propagandzie. Wkrótce potem w jego życiu pojawia się Polka, poszukiwana przez gestapo uciekinierka z obozu koncentracyjnego. Peters, wbrew rozsądkowi, decyduje się pomóc Halinie…
„Dostojna książka o mało dostojnym świecie, w którym nawet piękno kończącego się lata nie zatrze szarych konturów bolesnej rzeczywistości. W tym świecie bowiem nie tylko lato się kończy”.
Jarosław Czechowicz, recenzent „Krytycznym okiem”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 212
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Grzegorz Kozera
Copyright © by Wydawnictwo Dobra Literatura, 2013
Wszelkie prawa zastrzeżone
All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.
Redakcja i korekta: Olga Gorczyca-Popławska
Skład graficzny książki i projekt okładki:
Ilona Gostyńska-Rymkiewicz
ISBN: 978-83-935437-7-9
Wydawnictwo Dobra Literatura
wydawnictwo@dobraliteratura.pl
www.dobraliteratura.pl
Wydawnictwo Dobra Literatura
Słupsk 2013
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Znów obudził się niewyspany. W nocy był kolejny nalot, chyba z sześćdziesiąty od początku wojny, już dawno przestał liczyć, i razem z innymi mieszkańcami kamienicy musiał do trzeciej nad ranem siedzieć w schronie, który nie był niczym innym jak piwnicą, aż odwołano alarm. Dopiero wtedy Hinze, strażnik bloku i jednocześnie dowódca lokalnej obrony przeciwlotniczej, łaskawie pozwolił im wrócić do mieszkań. Tej nocy bomby spadały daleko od nich, gdzieś na przedmieściach Berlina, chyba w rejonie Spandau. Choć właściwie Otto Peters nie miałby nic przeciwko, gdyby jakiś angielski lotnik wreszcie dobrze wycelował i trafił w ich dom. Jedynie tego małego pani Müller byłoby szkoda, dziecko nie jest niczemu winne, może jeszcze doktora Schneidera zajmującego mieszkanie pod nim, dla pozostałych nie znalazłby współczucia. Dla siebie też nie.
Chociaż syreny zamilkły, Peters jeszcze długo słyszał ich wycie w swej głowie, raz wysokie, raz niskie tony rozsadzały mu czaszkę od wewnątrz. Zasnął o piątej, po siódmej już wstał, tym razem wyrwany ze snu przez budzik. Półprzytomny włączył radio, pokuśtykał do kuchni, nastawił wodę na kawę i zrobił sobie śniadanie: pajdę gliniastego chleba z marmoladą. Kończyły mu się skromne zapasy i z niechęcią pomyślał, że ponownie czeka go stanie w długiej kolejce po coś do jedzenia. Coś, co akurat będzie można kupić. Z przyjemnością zjadłby porządną zupę, lecz na to nie miał co liczyć. Nie martwił się tym specjalnie. Kupi zapewne to, co zwykle: chleb, kawę, margarynę lub masło, a jeśli mu się poszczęści, to cukier i kawałek sera. Słyszał w radiu wielokrotnie: mimo wojny i reglamentacji zaopatrzenie stolicy w żywność jest doskonałe, a spożycie mięsa wręcz wzrosło od początku roku. Rolf wyjaśnił mu dlaczego. Mięso pochodziło ze Wschodu, z rosyjskich i ukraińskich gospodarstw, a raczej z tego, co z nich zostało po przejściu frontu. Wycofujące się wojska niemieckie zabijały należące do bolszewików zwierzęta i wysyłały je do ojczyzny. Najwięcej trafiało do Berlina.
– Za rok już tak dobrze nie będzie, Rosjanie w końcu wyprą nas ze swoich terenów – przewidywał Rolf.
Jego przepowiednie właśnie zaczęły się sprawdzać. Mięsne transporty przychodziły coraz rzadziej, za to coraz więcej przyjeżdżało pociągów z rannymi.
Peters usiadł i wysunął lewą nogę, która zawsze bolała go w deszczowe i zimne dni, a także rano, niezależnie od pogody. To była pamiątka po wielkiej wojnie. W okopach spędził raptem dwa dni, podczas ostrzału ranił go odłamek francuskiego szrapnela, po czym odesłano go do szpitala na tyłach. Młody, niedoświadczony lekarz spartaczył robotę. Wyjął wprawdzie żelazny fragment pocisku, ale przy okazji uszkodził nerw. Od tamtej pory Peters lekko utykał, nie mógł wyprostować nogi w kolanie, jednak przez te wszystkie lata nie uskarżał się na swój los. Mógł przecież, jak wielu jego rówieśników, w ogóle nie wrócić do domu albo wrócić z dużo poważniejszym okaleczeniem.
Kiedy więc latem tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego razem z Elsą odprowadzali Ericha na Dworzec Anhalcki, skąd pociągi zabierały żołnierzy Szóstej Armii na Wschód, modlił się skrycie, żeby synowi przydarzyło się to, co jemu ćwierć wieku wcześniej – jakaś niegroźna kontuzja, dzięki której chłopak znajdzie się na tyłach frontu.
Rok wcześniej, gdy Erich wyruszał na podbój Francji, robił podobnie, lecz jego prośby także nie zostały wysłuchane. Z Paryża syn przywiózł Elsie perfumy nieznanej jej marki Je Reviens i jedwabne pończochy, a jemu koniak i butelkę prawdziwego szampana, którego wypili z Elsą w sylwestra na powitanie czterdziestego pierwszego roku. Nie pytali Ericha, jak zdobył te prezenty.
Wtedy, na Dworcu Anhalckim, pośród głośnego tłumu żołnierzy i żegnających ich wzruszonych cywilów widział syna po raz ostatni.
Spojrzał na stojące na biurku fotografie Elsy i Ericha. W tych dwóch ramkach była oprawiona jego przeszłość.
Z radioodbiornika dobiegał głos Zarah Leander. Śpiewała Wiem, że kiedyś zdarzy się cud. Zdziwił się, że słyszy tę piosenkę o tak wczesnej porze, zwykle puszczano ją po południu lub wieczorem w czasie koncertu życzeń dla żołnierzy. Pomyślał, że nadają ją częściej, ponieważ Niemcy coraz bardziej potrzebują cudu. On już na cud nie liczył.
Ledwo zamknął drzwi mieszkania, natknął się na Hinzego, który podniósł rękę, a jego „Heil Hitler!” odbiło się od ścian klatki schodowej.
– Niech pan pamięta o zaciemnieniu, panie Peters – surowo przypomniał mu strażnik bloku. – W pana oknie, tym od ulicy, odkleiła się tektura i światło przebija, musi pan ją lepiej przymocować. Ma pan klej? – zapytał z troską w głosie, niczym surowy, ale dobry ojciec.
Peters nie wiedział, czy zostało mu cokolwiek służącego do klejenia, lecz pokiwał potwierdzająco głową. Podobnie jak reszta mieszkańców nie lubił Hinzego i nie chciał z nim rozmawiać. Wszyscy wiedzieli, że blokowy należy do partii i jest posłusznym nazistą. Doniósł na studenta Lehndorffa z drugiego piętra, że ten słucha programów nadawanych po niemiecku z Londynu i Moskwy. Cichy okularnik po krótkim procesie dostał za to dwa lata, matka co tydzień woziła mu paczki do więzienia. Lehndorff i tak miał szczęście, że nie zesłano go do obozu koncentracyjnego. Gdy wróci z więzienia, pewnie od razu wyślą go na front i dadzą szansę, by zginął za ojczyznę. Jeśli wojna będzie jeszcze trwała.
Z zaciemnieniem Hinze miał jednak rację. Prawie przez dwa lata był spokój, Anglicy zaniechali bombardowań Berlina i w mieście nie przestrzegano przepisów tak ściśle jak w roku czterdziestym, samochody jeździły w nocy z odsłoniętymi reflektorami, a ludzie zapominali zasłaniać okna w oświetlonych pokojach. Petersowi też się to zdarzało. Teraz, gdy naloty wznowiono, zaciemnienie znów stało się ważne i władze przypomniały sobie o wymierzaniu kar wszystkim uchylającym się od tego obywatelskiego obowiązku. Pierwsza, ostrzegawcza grzywna wynosiła dziesięć reichsmarek. Dla Petersa była to duża suma, musiał więc pamiętać, aby wieczorem poprawić tekturę w oknie, w przeciwnym razie mógł być pewien, że Hinze nie puści mu tego płazem i go ukarze. Nie zamierzał sprawiać mu tej przyjemności.
Upał od rana dawał się we znaki. W tramwaju panował zaduch i Peters przez chwilę się zastanowił, czy od niego również czuć nieprzyjemny zapach. Dwie siedzące za nim kobiety rozmawiały o ostatnim nalocie. Jedna obawiała się, że następne będą jeszcze gorsze, druga bez przekonania powiedziała, że führer znajdzie sposób, by przegonić z niemieckiego nieba alianckich lotników. Wysiadł na czwartym przystanku. Dalej wolał się przespacerować, niż wdychać smród przepoconych ciał i słuchać babskiej paplaniny. Po drodze, blisko Nollendorf Platz, zobaczył kilkudziesięcioosobową grupę kobiet, mężczyzn i dzieci. Próbował ich wyminąć. Mężczyźni, w asyście kobiet, kłócili się o coś z dwoma policjantami. Zorientował się, że ci ludzie o zmęczonych twarzach są hamburczykami, ich miasto zostało spalone i zrównane z ziemią. W sklepie, w którym kupował jedzenie, słyszał już wcześniej straszliwe opowieści o burzy ogniowej, jaka przeszła nad Hamburgiem po zrzuceniu przez Anglików bomb zapalających. Płomienie wznosiły się na kilkaset metrów, z dymem poszły całe kwartały miasta, w kanałach podobno paliła się woda, a tysiące ludzi, którzy nie zdołali uciec, zamieniło się w popiół zbierany do wiader.
Ocalałych hamburczyków przywieziono do Berlina, lecz oni uparcie chcieli wracać do swoich ruin i zgliszcz. Mundurowi próbowali ich od tego odwodzić, radząc, by zostali w stolicy lub jechali na południe kraju.
– Jeśli mamy zginąć, to wolimy u siebie – powiedziała jedna z kobiet z płaczem.
Policjanci w końcu ustąpili i hamburczycy, taszcząc ze sobą pakunki, które były ich jedynym dobytkiem, ruszyli w stronę dworca.
„Ciekawe, czy nam też każą wyjeżdżać z Berlina, jeśli bombardowania się nasilą?”, pomyślał Peters.
Rolf był już w księgarni i przywitał Petersa pytaniem:
– Słyszałeś najnowsze wieści?
– Jeśli to coś, o czym nie mówili w radiu i nie pisali w gazetach, to nie słyszałem.
– Anglicy wylądowali na Sycylii, a Mussolini został obalony – oznajmił Rolf z miną zwycięzcy. – To już długo nie potrwa.
– A co będzie potem?
– Cokolwiek by było, będzie lepsze od tego, co jest teraz.
– Nawet gdy przyjdą tu Rosjanie?
– Otto, wiem, że ci ciężko i żadne słowa cię nie pocieszą – powiedział Rolf. – Ten reżim kiedyś wreszcie padnie, a Rosjanie nie są tacy straszni, jak przedstawiają ich w naszych gazetach. Spróbuj pomyśleć o przyszłości z optymizmem. Kiedyś wrócisz do pisania, na pewno wrócisz, i to cię uzdrowi. Nic nie może być gorsze od katastrofy, którą sprowadzają na nas naziści.
Rolf nie należał do partii komunistycznej, jednak Peters wiedział, że sympatyzuje ze środowiskiem lewicowym. Znali się bardzo dobrze, jeszcze z lat szkolnych, Rolf był świadkiem na jego ślubie z Elsą, a także ojcem chrzestnym Ericha. Peters wiele mu zawdzięczał. Kiedy w trzydziestym piątym stracił posadę nauczyciela, ponieważ podczas lekcji niemieckiego przywołał książki Tomasza Manna i Ericha Marii Remarque’a, przyjaciel zaproponował mu pracę w swojej księgarni. Peters nie chciał uczyć, zatrudnił się w szkole tylko dlatego, żeby pomóc utrzymać rodzinę, ponieważ sama magistracka pensja Elsy nie wystarczała. W sumie więc był zadowolony, że go wyrzucono. Mimo że Rolf płacił mu nie więcej niż dwieście reichsmarek, wolał przebywać wśród książek, niż uczyć literatury według programu zatwierdzonego przez Goebbelsa. Obaj zajmowali się sprzedawaniem książek, ale całą buchalterię prowadził Rolf, Peters nie miał głowy do liczb i często mylił się w rachunkach.
– Tyle że ja nie wiem, czy jeszcze chcę pisać – odpowiedział.
Rolf przekazał mu też smutną informację o śmierci Luza Longa. Wicemistrz olimpijski w skoku w dal zginął dwa tygodnie wcześniej na Sycylii. Znany wszystkim Niemcom Long na olimpiadzie w Berlinie przegrał tylko z Jessem Owensem, któremu w czasie zawodów doradził, by odbijał się sprzed belki. I czarnoskóry Amerykanin zdecydowanie go pokonał. Peters pomyślał z goryczą, że niemiecki bohater olimpijski sprzed siedmiu lat stał się teraz jednym z wielu poległych żołnierzy.
Godzinę później Rolf pojechał do Treptow odwiedzić osiemdziesięcioletnią matkę, która ostatnio źle się czuła i wymagała dodatkowej opieki. Często się zdarzało, że pracowali pojedynczo, na zmianę. Przed rokiem, gdy Peters czuwał przy umierającej Elsie, przez dwa tygodnie prawie nie pojawiał się w księgarni. Rolf i tak wypłacił mu całą pensję.
W księgarni nie było dużego ruchu, ludzie nie mieli głowy i czasu do czytania. Niekiedy Peters zastanawiał się, jak długo jeszcze pociągną, sprzedając książki. Nowości ukazywały się coraz rzadziej, a jeśli już, to przede wszystkim propagandowe utwory autorów należących do Izby Piśmiennictwa Rzeszy. Nigdy nie zapomni, jak dziesięć lat temu przy dźwiękach Königgrätzer Marsch Piefkego studenci przy aplauzie nazistów, wśród których byli profesorowie, na Opernplatz w Berlinie palili książki ułożone na stosie. A to wcale nie był szczyt antyintelektualnej zarazy, ona wciąż trwa. W księgarni nie było zakazanych książek Mannów, Feuchtwangera, Musila, Brechta, Gläsera, Kästnera, Tucholsky’ego, Seghers, Schnitzlera, Remarque’a, Kafki, brakowało też autorów piszących w językach obcych, Gide’a, Londona, Wilde’a, Haška, których Ministerstwo Propagandy uznało za dekadenckich i amoralnych lub pozostających pod wpływem żydokomuny. Albo jedno i drugie. Zresztą kupujący o nich nie pytali, Peters przypuszczał, że jeśli szukali książek tych autorów, to potajemnie u zaufanych znajomych, którzy posiadali stare wydania. On sam miał schowane niektóre zakazane tytuły w szafie stojącej w pokoju Ericha.
Dwaj chłopcy z Hitlerjugend przyszli kupić pocztówki z fotografiami członków rządu. Wybrali Himmlera, Goebbelsa, Göringa i po namyśle najnowsze zdjęcie Hitlera. Wyglądający na urzędnika mężczyzna nie tyle poprosił, ile zażądał Mein Kampf. Patrzył na Petersa wyzywająco, jakby chciał go sprowokować do złośliwego komentarza na temat narodowosocjalistycznej biblii. „Może to gestapowiec albo esesman w cywilnym ubraniu”, pomyślał Peters. Udał, że nie widzi tego spojrzenia, na szczęście tamten zaraz wyszedł. Starsza pani w kapelusiku szukała nowego wydania dramatów i nowel Kleista na prezent dla wnuczki.
– Pojutrze kończy osiemnaście lat – powiedziała, gdy podał jej książkę. – Mam nadzieję, że to przeczyta.
– Powinna – odparł i próbował się uśmiechnąć. – Heinrich von Kleist jest chlubą naszego narodu i naszej literatury i nic tego nie zmieni, nawet jego samobójstwo. Ani to, że zastrzelił swoją przyjaciółkę.
Kobieta nie wiedziała, czy żartuje, czy mówi poważnie. Nie zdążył jej wyjaśnić, że naprawdę ceni Kleista jako twórcę i fascynuje go jego życie zakończone samobójczą śmiercią – wraz z Adolfiną Henriettą Vogel – na zielonej polanie nad jeziorem Wannsee. Zadziwiało go, że ten jąkający się potomek pruskich junkrów zrezygnował z kariery wojskowej, co w tamtych czasach było wręcz niewyobrażalne, by poświęcić się nauce, pisać sztuki i nowele. Właściwie był to wystarczający powód, żeby jego twórczość znalazła się na liście zakazanych książek. Ale przeważył inny argument: Kleist był autorem zdecydowanie antyfrancuskim, co po traktacie wersalskim było szczególnie mile widziane przez osobników w brunatnych mundurach.
Zrobił sobie herbatę i zjadł słodką bułkę, którą przezornie zostawił mu Rolf. W południe w księgarni pojawił się kolejny klient i Petersowi wydało się, że skądś go zna. Mimo upału mężczyzna miał na sobie elegancką marynarkę, od razu rzucało się w oczy, że nie pochodziła z przydziału, lecz uszyto ją na miarę. Powoli przechadzał się wzdłuż półek, uważnie studiując tytuły na grzbietach książek, dopiero potem zbliżył się do Petersa.
– Szukam Czarodziejskiej góry – powiedział.
I wtedy Peters go rozpoznał. Stał przed nim Uwe Janke, jeden z tych pisarzy, którzy już w trzydziestym trzecim poparli Hitlera i jego bandę. Opublikował kilka powieści gloryfikujących nazistów i narodowy socjalizm. Peters słyszał, że Janke donosił na pisarzy żydowskiego pochodzenia i osobiście zabiegał, by zmusić ich do wyjazdu z kraju. Od chwili, gdy go widział po raz ostatni, minęło chyba trzynaście lat. Potem jego twarz oglądał już tylko w gazetach i kronikach filmowych. Teraz ogarnął go niepokój.
– Nie mamy Czarodziejskiej góry – powiedział. – Ani żadnej innej książki uznanej za antyniemiecką. Wszystko poszło na przemiał dawno temu, panie Janke.
Janke się roześmiał.
– Oczywiście, że tak. Wierzę panu, dlaczego miałbym nie wierzyć? Cieszę się, że mnie pan pamięta, Peters. – Na moment zamilkł. – A moje książki macie? – zapytał.
– Owszem, i to całkiem sporo. – Peters wskazał ręką półkę, na której stało kilkanaście egzemplarzy dwóch powieści Jankego. – Słabo się sprzedają – dodał.
Nie mógł sobie odmówić tej przyjemności.
– Czasy dla literatury nie są dobre. – Janke nie wyglądał na zmartwionego. – Pisanie stało się służbą dla narodu, a pisarze żołnierzami, którzy walczą piórem. Nie ma dziś miejsca dla pięknoduchów, pacyfistów i degeneratów, którzy robią ludziom wodę z mózgu i uczą nienawiści do partii. Jeszcze nie wszyscy to rozumieją, jednak pełne uświadomienie narodu jest kwestią czasu.
– Już to gdzieś słyszałem – skwitował Peters.
Janke przestał się uśmiechać. Przez dłuższą chwilę milczał.
– Przykro mi z powodu pańskiego syna – powiedział w końcu. – Wielu naszych chłopców ginie w walce, ale ich krew leje się w słusznej sprawie. Führer i całe Niemcy są z nich dumni.
Peters najchętniej uderzyłby go w twarz, lecz zdawał sobie sprawę, że cena za tę chwilę słabości byłaby wysoka. Zbyt wysoka. Zdenerwowany głośno przełknął ślinę. Dokładnie pamiętał zimny dzień na początku czterdziestego trzeciego, gdy w przedpokoju znalazł na podłodze wrzuconą przez listonosza białą kopertę z czarną obwódką. Bez otwierania wiedział, co jest w środku. Jakiś oficer ze sztabu frontowego zawiadamiał go, że jego syn Erich poległ chwalebnie pod Stalingradem za führera i Rzeszę. Te same frazesy, które usłyszał przed chwilą. Do listu dołączono Żelazny Krzyż. I tyle. Pomyślał wtedy, że to dobrze, iż Elsa tego nie doczekała. Zmarła pół roku przed synem. Jej grób mógł przynajmniej odwiedzać na cmentarzu świętego Jakuba. Ciało Ericha pozostało w zmarzniętej rosyjskiej ziemi, jeśli nie wygrzebały go głodne psy.
Miał dosyć tej rozmowy.
– Czym mogę panu służyć, panie Janke?
– No tak, przejdźmy do rzeczy. Nadal pan pisze? Opowiadania? Powieści? Dramaty? A może wziął się pan do poezji?
Peters pokręcił przecząco głową.
– Jestem tylko skromnym księgarzem. Nic nie piszę i nie publikuję od dziesięciu lat. Jak pan słusznie zauważył, czasy nie są dobre dla literatury.
– Pamiętam pana ostatnią książkę – powiedział Janke. – Temat może nie najlepszy, trącący dekadencją, za to styl znakomity. Naprawdę znakomity. Ta precyzja słowa, jasność myśli. Szkoda, że pański talent się marnuje w tej dziurze.
– Chyba jestem już za stary, by w moim przypadku mówić o zmarnowanym talencie? – zauważył Peters. – Tematy, które mnie interesują, jak był pan uprzejmy to określić, są właśnie nie najlepsze, dlatego przestałem pisać. Nie chciałbym uchodzić za kogoś, kim nie jestem.
– Na przykład za złego Niemca? – zadrwił Janke. – Uważa pan, że tacy Brytyjczycy dzielą nas na złych i dobrych? Dla nich jesteśmy jedną masą potwornie złych Niemców.
– Nie wiem, co myślą o nas Brytyjczycy. Interesuje mnie to, co ja myślę.
– No właśnie, to bardzo ciekawe, co pan myśli, Peters?
– Dopóki o tym głośno nie mówię, jestem bezpieczny.
Janke znów się roześmiał. Wyjął chusteczkę i wytarł spocone czoło.
– Nikt z nas nie może się czuć bezpieczny, przecież trwa wojna – powiedział. – Choć naturalnie niektórzy są bardziej zagrożeni od innych.
„Do czego on zmierza”, zastanawiał się Peters.
Tamten jakby czytał w jego myślach.
– Przyszedłem z konkretną propozycją – oznajmił.
– Propozycją? Specjalnie dla mnie? Powinienem chyba powiedzieć, że czuję się zaszczycony.
Janke nie dostrzegł lub udał, że nie dostrzega ironii w jego głosie.
– Ufa przygotowuje spektakularny film, dzieło większe niż Titanic, który okazał się nieporozumieniem, a reżyser Selpin rozczarował nas wszystkich. Tak dużej produkcji w historii Rzeszy dotychczas nie było, pójdą na to miliony marek, miliony! – niemalże krzyknął. – To projekt naszego wodza, nadzorowany przez ministra Goebbelsa. Reżyserii podjął się sam Harlan – dodał z naciskiem i przerwał, by sprawdzić, jakie wrażenie na Petersie zrobiło to nazwisko.
Veit Harlan. Peters oczywiście znał nazwisko czołowego propagandzisty Rzeszy. To on reżyserował ŻydaSüssa, ohydny paszkwil o dobrych Niemcach i podłych Żydach, pokazywany w kinach całego kraju.
– Nie rozumiem tylko, co ja mam z tym wspólnego? – zapytał.
– Film będzie opowiadał o obronie Kolbergu przed wojskami Napoleona w tysiąc osiemset siódmym – kontynuował Janke. – Pokażemy bohaterstwo naszych żołnierzy i niemieckich cywilów, którzy potrafią stawić czoła nieprzyjacielowi i pokonać go, nawet jeśli jego siły są przeważające. Udowodnimy, że Niemcy są niezwyciężone. Ten film będzie jak wygrana bitwa, która wzmocni morale narodu i armii. Dlatego szukamy i angażujemy najlepszych ludzi: aktorów, kamerzystów, montażystów, oświetleniowców, dźwiękowców, scenarzystów…
– Nie jestem żadną z tych osób – przerwał mu Peters. – Chyba że chce mnie pan zatrudnić jako statystę.
Janke mówił dalej, nie zważając na jego słowa.
– Hanns Johst, który, jak pan wie, jest przewodniczącym Izby Piśmiennictwa Rzeszy, upoważnił mnie, abym z panem porozmawiał osobiście. Chodzi o pracę przy scenariuszu.
O Johscie również słyszał, był jeszcze gorliwszym faszystą niż Janke. Niewielu czytało utwory Johsta, ale każdy znał zdanie pochodzące z jego sztuki: „Gdy słyszę słowo kultura, odbezpieczam rewolwer”. Cytat, który miał być moralnym drogowskazem dla młodych pokoleń. I ten oficer SS, w stopniu Gruppenführera, od ośmiu lat stał na czele związku pisarzy niemieckich.
– Powtarzam: nie pisałem dotychczas na potrzeby filmu.
– Czyżby pan zapomniał? – Janke udał zdziwienie i pogroził mu placem. – Nieładnie, Peters. Przecież przygotował pan scenariusz na podstawie swojej książki. Film wprawdzie nie powstał, ale w archiwum Ufy leży maszynopis, który przeczytaliśmy. Naprawdę ma pan talent.
Peters zrozumiał, że popełnił błąd. Bardzo głupi błąd.
– Nikt panu nie każe pisać scenariusza, dostanie pan gotowy tekst do przeczytania – powiedział Janke. – Głównie chodzi o dopracowanie dialogów, może dopisanie paru kwestii. Dla pana to nic trudnego, a efekt na pewno będzie doskonały.
– Czy mam jakiś wybór?
– Nie musi pan odpowiadać w tej chwili. Niemniej liczę na pana, wszyscy liczymy. Proszę do mnie zadzwonić.
Janke wręczył mu swoją wizytówkę.
– Mam nadzieję, że nie będę musiał długo czekać. Ładna księgarnia, na dodatek położona w dobrym miejscu – rzucił na odchodnym. – Dzisiaj to rzadkość, nie każdy ma takie szczęście.
Peters wiedział, co oznacza jego chytry uśmiech.
Bezwiednie popatrzył na trzymany w ręku kartonik. Oprócz nazwiska i numeru telefonu zwracała uwagę wojskowa ranga Jankego: SS-Brigadeführer. Nie znał się specjalnie na esesmańskich szarżach, lecz akurat te wyższe zapamiętał z filmu poglądowego, który wyświetlano w kinach przed główną projekcją. „Wystarczy, że Janke awansuje o jeden stopień i może wygryźć Johsta ze stanowiska przewodniczącego”, pomyślał.
Ale nie było mu do śmiechu.
Przed szóstą zatelefonował Rolf. Powiadomił, że nie zdąży już wrócić do księgarni. Matka czuła się trochę lepiej, tyle że nie mógł przewidzieć, jak będzie w nocy, zwłaszcza jeśli znów dojdzie do bombardowania. Nie chciał zostawiać jej samej, postanowił, że u niej przenocuje.
– Spotkamy się rano w księgarni – powiedział.
Peters wolał nie opowiadać mu przez telefon o wizycie Jankego.
Sklep, w którym zarejestrował kartki żywnościowe, należał do małżeństwa Baumannów. Zdążył tuż przed zamknięciem, w środku nie było już nikogo, poza starym Baumannem stojącym za ladą.
– Rok temu tak późno przychodzili tylko Żydzi – mruknął sklepikarz na jego widok. – A teraz pan.
– Nie mogłem wcześniej, panie Baumann. Nic nie zostało? – zapytał, spoglądając na puste półki.
Baumann westchnął, jakby chciał podkreślić, jak ciężki ma z nim los. Zniknął na zapleczu i po chwili wrócił z dwiema papierowymi torbami.
– Dobrze, że pana znam, panie Peters – powiedział. – Wiedziałem, że się pan spóźni. Gdyby inni zobaczyli, że zostawiłem to dla pana, toby na mnie donieśli i wie pan, gdzie bym skończył.
– Jestem panu bardzo wdzięczny, panie Baumann.
– Następnym razem niech pan przyjdzie z samego rana. Postoi pan ze dwie godziny w kolejce, ale więcej pan kupi. A ja nie będę ryzykował. Który raz pana o to proszę?
Peters ponownie przeprosił za spóźnienie, podziękował, podał mu kartki i pieniądze. Wolał teraz nie sprawdzać, co znajduje się torbach, w sklepie mógł przecież nagle pojawić się inny klient, spóźniony tak samo jak on, a nie chciał dodatkowo narażać Baumanna.
– Do widzenia – powiedział. – Proszę pozdrowić żonę.
Sklepikarz wymamrotał słowa pożegnania i wyszedł zza lady, by zamknąć za nim drzwi.
Przed blokiem nie było Hinzego, co zaskoczyło Petersa, nazista zwykł bowiem spacerować rano i wieczorem, węsząc, co się dzieje na jego terenie. Nieobecność Hinzego ucieszyła go, strażnik na pewno zainteresowałby się, co niesie w torbach i skąd to ma. Musiał wszystko wiedzieć o wszystkich, żeby potem pisać raporty do swoich przełożonych. Zamiast niego spotkał doktora Schneidera, który czytał ogłoszenia adresowane do mieszkańców.
Dobra Literatura – wydawnictwoi księgarnia internetowa
Literatura oparta na faktach, reportaż, beletrystyka,
publicystyka popularnonaukowa
oraz poradnikowa z dziedziny psychologii.
Znajdziecie u nas książki, które warto przeczytać,
które inspirują i dają do myślenia,
pozostawiając po sobie cenne ślady.
Zapraszamy do wspólnej wędrówki!
www.dobraliteratura.pl
książki wywołujące burzę emocji