Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
45 osób interesuje się tą książką
Sierpień 1945 roku. Miasteczko w Górach Świętokrzyskich naznaczone wojennymi ranami i wciąż dźwigające ciężar niemieckiej okupacji. W powietrzu czuć nieufność, a w sercach mieszkańców - głęboką niechęć do obcych. Tego lata w tym zapomnianym przez świat miejscu pojawia się tajemniczy mężczyzna, którego obecność budzi więcej pytań niż odpowiedzi. Kim jest? Skąd przyszedł? Dlaczego skierował się właśnie tutaj?
Nikt nie wie, że mężczyzna przybył z misją. Ma do wykonania ostatni rozkaz - zadanie, które otrzymał jeszcze w czasie wojny, o której wszyscy chcą już zapomnieć. Tymczasem on wierzy, że honor ma swoją cenę, a sprawy, które nie zostały rozwiązane trzeba doprowadzić do końca.
Ostatnie zadanie to historia o wierności swoim zasadom, lojalności i szukaniu sprawiedliwości. To opowieść o gniewie i zemście… ale również o miłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
Sierpień 1945 rok
W naszym miasteczku nie lubimy obcych.
Tak było zawsze, jeszcze za cara, a może i wcześniej. Niechęć do tych, którzy się tutaj nie urodzili, a byli lub są jedynie przybyszami, od pokoleń przechodziła z ojców na dzieci. Ale i miejsce urodzenia czasami nie wystarczało, by się uchronić przed wrogością miejscowych. Weźmy takich Żydów, których przed wojną było u nas dużo, należały do nich prawie wszystkie sklepy. Niby się urodzili w Bodzyniu, niby tutaj mieszkali, niby się znali z Polakami, życzyli im dobrego dnia, lecz przecież pozostali obcymi. Trudno uważać za swojaka kogoś, którego przodkowie ukrzyżowali Pana Jezusa, kogoś, kto śmierdzi czosnkiem i cebulą, nie chodzi do kościoła, prowadzi z zyskiem sklep lub karczmę, a przede wszystkim pożycza pieniądze na lichwiarski procent. Mówiono też, że Żydzi porywają chrześcijańskie dzieci, aby utoczyć z nich krew na macę, tyle że w Bodzyniu nikt nigdy z czymś takim się nie spotkał, chociaż niejeden by chciał, bo byłaby okazja do przegonienia starozakonnych. Żydów już nie było, z bodzyniowskich żaden się po okupacji nie ostał. W czterdziestym drugim Niemcy zgarnęli ich wszystkich – starych, młodych i dzieci. Część zastrzelili na miejscu, resztę pognali do Wierzbnika, a stamtąd wysłali pociągiem do gazu. Niechęć do Żydów jednak pozostała, zwłaszcza u tych, którzy przejęli ich domy, sklepy i karczmę.
Tamtego letniego dnia, gdy było już po wojnie, która spustoszyła ziemię i okaleczyła dusze ocalałych... więc tamtego sierpniowego dnia, przyjechał do naszego miasteczka człowiek znikąd. Nikt go nie znał. Ani ksiądz, ani komendant komisariatu milicji, ani posterunkowi, ani nauczyciel, ani karczmarz. Nawet Kulawy Kazek, który jako jedyny z nas był kiedyś w Warszawie i Krakowie, a poza tym jak nikt inny miał rozeznanie w tutejszych ludziach – nawet on nie umiał o przybyłym nic powiedzieć. Ów bezimienny z pewnością był obcy dla wszystkich w naszej okolicy i już z tego powodu wzbudził u większości z nas niepokój.
Przybysz był jeszcze młodym człowiekiem, choć młody jest względnym określeniem – wojna wszystkim młodym skróciła młodość i dodała wieku. Tak na oko mógł mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Ubrany był w wojskowe bryczesy, miał też na sobie brązową kurtkę ze skóry skrojoną po wojskowemu, która przyciągała wzrok, bo w Polsce takich nie noszono. Właśnie z powodu tej kurtki pierwsze, co pomyśleliśmy, to to, że jej właściciel musiał przyjechać z daleka, najpewniej z zagranicy, może z jakiejś Anglii albo Włoch, gdziekolwiek się te kraje znajdują. Uwagę zwracała także jego lekko śniada skóra – być może naznaczyło ją słońce, gdy przebywał daleko od Polski. Niektórzy wspomnieli, że podobną ciemną cerę mieli niektórzy bodzyńscy Żydzi, lecz przybysz na Żyda nie wyglądał. Miał jasne włosy i prosty, na pewno nieżydowski, nos.
Do Bodzynia przyjechał wojskową ciężarówką – polską, nie ruską – która zatrzymała się na chwilę, żeby mógł wysiąść, i pojechała dalej w kierunku Wierzbnika, zostawiając za sobą smugę kurzu. Moment ten widziało kilka osób. Mężczyzna otrzepał z pyłu buty, założył na ramię niewielki plecak, który był jego jedynym bagażem, rozejrzał się dookoła, jakby chciał się zorientować, w którym kierunku pójść. Antek od Klimczaków, dziesięcioletni chłopak, stał najbliżej, i to jego pierwszego zagadnął przybysz.
– Gdzie tu można coś zjeść? – zapytał, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie, że po podróży należy się posilić.
Bosonogi chłopak przyglądał mu się z zaciekawieniem. W jego odczuciu nieznajomy wyglądem nie pasował do bodzyńskiego świata. Po chwili Antek wyciągnął rękę w kierunku drewnianego parterowego budynku stojącego przy drodze kilkaset metrów dalej.
– U Jamroza w karczmie – powiedział.
Karczmę w Bodzyniu przed wojną prowadził Szmul, ale po tym, jak rozstrzelali go pod płotem Niemcy, gdy tylko weszli do naszego miasteczka, raz-dwa zainteresował się nią Jamroz i wkrótce przejął za zgodą niemieckiej władzy. W zamian musiał oddawać Szkopom trzy czwarte zysku, ale i tak mu się to opłacało, ponieważ mógł sprzedawać wódkę, na której dobrze zarabiał. Jamroz nie był lubiany – oczywiście nie dlatego, że przejął karczmę po zabitym Żydzie, tylko z powodu zysków, które mu przynosił wyszynk.
Tego wszystkiego przybysz nie wiedział i trudno powiedzieć, czy w tamtym czasie ta wiedza by go zainteresowała i przydałaby mu się do czegoś. W każdym razie udał się tam, gdzie pokazał mu Antek od Klimczaków. W środku przy szerokich stołach siedziało sześciu czy siedmiu chłopów, pijąc wódkę i zagryzając śledziem. U powały unosiły się kłęby błękitnego dymu z papierosów, a zapach tytoniu mieszał się z wonią kapusty, śledzi i wódki. Za kontuarem stał właściciel. Spojrzenia, jakimi otaksowali mężczyznę miejscowi, były mało przyjazne.
– Zjadłbym coś – powiedział nieznajomy do Jamroza. Zdjął plecak z ramienia i położył na podłodze.
– Niewiele mamy – odparł karczmarz tonem, który był daleki od życzliwości. – Trudności z aprowizacją, rozumiesz pan.
– Ale dla głodnego coś się przecież znajdzie.
– Ziemniaki ze słoniną i gotowaną kapustą. – Jamroz nie odpowiedział od razu.
– Mogą być. A do picia co macie?
– Też niewiele. Na ten przykład samogon.
– A herbatę macie?
– Od herbaty się rdzewieje – powiedział Jamroz, a chłopi przy stołach zarechotali z jego dowcipu. – Mamy herbatę, ciotka Unrra przysłała, troszczy się o biedaków w Polsce.
– Bez UNRRY byłoby jeszcze gorzej, niż jest – odparł przybysz. – To poproszę.
– Płatne z góry. Sto złotych się należy.
– Dużo – zauważył mężczyzna.
– Przejezdni płacą więcej. Ale w dolarach wyjdzie mniej.
Chłopi znów się zaśmiali.
– Nie mam dolarów – powiedział nieznajomy, wyciągając z kieszeni kilka banknotów. Jamroz je obejrzał.
– Normalnie jakby wyszły prosto z drukarni – ocenił. – Pan to wojskowy jesteś? – zapytał po chwili.
– Kiedyś tak. Dzisiaj już cywil.
– Bo w tej kurtce i tych spodniach wyglądasz pan na wojskowego. A kurtka ładna, kupiłbym ją.
– Nie jest na sprzedaż.
– Dobrze zapłacę.
– Powtarzam: nie jest na sprzedaż – powiedział z naciskiem przybysz.
– Lepiej niech mi pan sprzeda, zanim ktoś ją panu ukradnie. – Jamroz nie ustępował.
– Czyli kto?
– Jacyś źli ludzie. Mało to ich na świecie? – Karczmarz wskazał ręka na okno. – Teraz jeszcze więcej niż przed wojną.
– Niech się pan o to nie martwi.
– Ja tylko uprzedzam. Widzi mi się, że długo w tej kurtce pan nie pochodzisz.
Nieznajomy nie odpowiedział. Wziął talerz z jedzeniem i metalowy kubek z herbatą i usiadł w kącie karczmy. Jadł nieśpiesznie, a kiedy skończył, znów podszedł do kontuaru. Plecak przewiesił przez ramię.
– Chciałbym gdzieś przenocować – powiedział.
– Najbliższe hotele są w Kielcach i Wierzbniku – odparł oschle Jamroz. – Tutaj ich nie ma, to biedne miasteczko. Kto by tu chciał nocować? Myślałem, że pan przejazdem jesteś.
– Źle pan myślał. Chciałem tu zostać kilka dni. Okolica mi się podoba. Góry Świętokrzyskie to piękna kraina, puszcza jodłowa i tak dalej. Można odpocząć po wojennych trudach, pan rozumie.
– Co tu do rozumienia? Tatry są ładniejsze i większe, tam pan jedź, dobrze panu radzę.
– Za daleko – stwierdził nieznajomy. – Nie potrzebuję hotelu, mogę przenocować choćby w stodole.
Jamroz niezbyt czystą ścierką zaczął przecierać szklankę z grubego szkła. Podniósł ją do światła, żeby zobaczyć, czy nie zostały smugi.
– Chyba pan niczego w Bodzyniu nie znajdziesz – powiedział.
– Dlaczego?
– Czasy są niebezpieczne. Nikt obcego pod swój dach nie wpuści.
– Nie jestem niebezpieczny.
– Kto pana tam wie – odparł karczmarz. – Dzisiaj po ludziach, zwłaszcza tych nieznajomych, można się spodziewać najgorszego.
– A u pana jest wolny pokój?
Jamroz pokręcił przecząco głową.
– Mówię panu, nikt pana w Bodzyniu nie przenocuje.
– Mimo to poszukam.
– Powodzenia.
Przybysz wyszedł z karczmy i rozpoczął wędrówkę od domu do domu w poszukiwaniu noclegu. Wszędzie jednak słyszał stanowcze „Nie”. Do niektórych obejść gospodarze w ogóle nie pozwolili mu wejść, strasząc, że zostanie poszczuty psami. Po godzinie, zrezygnowany, usiadł na przydrożnym kamieniu. I wtedy ponownie zobaczył bosego Antka od Klimczaków, który zdawał się podążać za nim jak cień.
– Może ty wiesz, kto w tym miłym mieście mnie przenocuje? – zapytał chłopaka.
– Kulawy Kazek – odparł z przekonaniem Antek. – On pana pewnikiem przyjmie.
– Zaprowadzisz mnie? Dam ci złotówkę.
Chłopakowi błysnęły oczy z zadowolenia. Za złotówkę mógł kupić garść cukierków, a może i dwie garście. Skinął głową, że się zgadza. Mężczyzna wstał i ruszył za Antkiem. Po dziesięciu minutach byli na miejscu. Kulawy Kazek mieszkał na samym końcu głównej drogi przebiegającej przez Bodzyń. Większość domów w miasteczku była biedna, ale dom, a w zasadzie chałupa, Kulawego Kazka wyglądał wyjątkowo nędznie. Kryty słomą dach był przekrzywiony, jakby za chwilę miał się zawalić. Obok chałupy stała szopa, będąca w równie fatalnym stanie. Po podwórzu biegały dwa wychudzone kundle, które zaczęły szczekać, gdy zobaczyły mężczyznę i chłopaka.
– Cicho, do budy! – Z chałupy wyszedł kościsty starzec z długą siwą brodą. Przypominał któregoś ze świętego, chyba Hieronima. Utykał na lewą nogę.
– Kogo mi tu przyprowadziłeś? – zapytał chłopaka, zbliżając się do lichego płotu. – Czego chce? – To pytanie było skierowane do nieznajomego.
– Szukam kąta, w którym mógłbym przenocować – powiedział mężczyzna. – Zapłacę.
– Na długo?
– Nie wiem. Może tydzień, może dwa miesiące.
– Jak nie wie, to niech się dowie.
– Zapłacę za tydzień, a potem zobaczymy.
Kulawy Kazek dłuższą chwilę przyglądał się mężczyźnie przenikliwym spojrzeniem, jakby chciał ocenić, z kim ma do czynienia.
– Niech będzie – powiedział w końcu.
– Ile się należy?
– Po uważaniu.
Przybysz wyciągnął z kieszeni kurtki dwieście złotych.
– Tyle będzie dobrze?
Starzec skinął głową i wziął pieniądze.
– Tam będzie spał. – Pokazał na szopę.
– Zgoda.
W szopie, do której przez szpary w ścianach wpadało światło, było trochę pordzewiałych narzędzi, motyka, sierp i kosa, prócz tego puste koryto dla świń. Leżało też kilka desek, które miały służyć za łóżko.
– Położy sobie derkę i będzie dobrze – powiedział Kulawy Kazek. – Noce są jeszcze ciepłe, nie zmarznie. Wychodek jest za domem.
Kiedy starzec wyszedł, mężczyzna dał chłopakowi złotówkę.
– On zawsze taki miły?
– Cała jego rodzina nie żyje – odparł Antek. – Żona zmarła dawno temu, a dwaj synowie byli leśnymi i zginęli. Może dlatego.
– No tak, jest jak Hiob – powiedział cicho przybysz.
– Kto?
– Hiob z Biblii, któremu Bóg zabrał całą rodzinę, żeby sprawdzić jego wiarę – wyjaśnił mężczyzna.
Chłopak wzruszył ramionami.
– Ja tam się nie znam. Wiem tylko, że Kulawy Kazek do kościoła nie chodzi i księdza nie przyjmuje. Kiedyś nawet pogonił proboszcza, gdy ten przyszedł do niego z kolędą. I krzyczał za nim, żeby więcej razy nie ważył się do niego przychodzić.
– Naprawdę pogonił?
– Nie zmyślam. – Chłopak uderzył się ręką w piersi. – Ksiądz sam o tym mówił w kazaniu. Nazwał Kazka odszczepieńcem, który będzie się w piekle smażył.
– Jeśli jest jakieś piekło – mruknął mężczyzna.
– Pan nie wierzy, że piekło istnieje?
– Oczywiście, że wierzę. To, co się działo przez ostatnie sześć lat, można nazwać piekłem. Nie trzeba było wybierać się w zaświaty, żeby go doświadczyć. Nie uważasz?
– Ksiądz mówi, że piekło czeka po śmierci tych, którzy ciężko grzeszyli – odparł chłopak. – I że lepiej umrzeć, niż zgrzeszyć.
– Mam dla ciebie radę – powiedział mężczyzna. – Nie wierz we wszystko, co mówią dorośli. Księży też to dotyczy.
Powieści obyczajowe, kryminały, thrilleryWciągające i niebanalneZaczytaj się!
www.prozami.pl
Księgarnia wysyłkowawww.literaturainspiruje.pl