Ostatnie zadanie - Grzegorz Kozera - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Ostatnie zadanie ebook i audiobook

Grzegorz Kozera

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

45 osób interesuje się tą książką

Opis

Sierpień 1945 roku. Miasteczko w Górach Świętokrzyskich naznaczone wojennymi ranami i wciąż dźwigające ciężar niemieckiej okupacji. W powietrzu czuć nieufność, a w sercach mieszkańców - głęboką niechęć do obcych. Tego lata w tym zapomnianym przez świat miejscu pojawia się tajemniczy mężczyzna, którego obecność budzi więcej pytań niż odpowiedzi. Kim jest? Skąd przyszedł? Dlaczego skierował się właśnie tutaj?

Nikt nie wie, że mężczyzna przybył z misją. Ma do wykonania ostatni rozkaz - zadanie, które otrzymał jeszcze w czasie wojny, o której wszyscy chcą już zapomnieć. Tymczasem on wierzy, że honor ma swoją cenę, a sprawy, które nie zostały rozwiązane trzeba doprowadzić do końca.

Ostatnie zadanie to historia o wierności swoim zasadom, lojalności i szukaniu sprawiedliwości. To opowieść o gniewie i zemście… ale również o miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 4 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior

Oceny
4,6 (22 oceny)
15
5
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TeraAnna

Nie oderwiesz się od lektury

Fabuła książki rozgrywa się w roku 1945 czyli tuż po wojnie. Małe miasteczko gdzieś w Górach Świętokrzyskich, którego mieszkańcy borykają się z brakiem jedzenia, środków do życia, brakiem perspektyw i pomysłów na dalsze życie, a każdy dzień wypełniają podejrzliwość i nieufność do "sąsiada"... Życia nie ułatwia również obecność Sowietów, finansowanie ich przez obywateli Polskich i wszechobecne kontrole. Pewnego dnia w miasteczku pojawia się tajemniczy gość z pewną misją, rozbudzając ciekawość w każdym jego mieszkańcu... Kim jest i czego szuka w takim miejscu? Ta niewielkich rozmiarów książka pochłonęła mnie do reszty i z zapartym tchem śledziłam kolejne wydarzenia rozgrywające się w Bodzyniu. Urzekł mnie idealnie oddany klimat małej, wiejskiej miejscowości, mentalność ludzi, ich wielowymiarowość, autentyczność i prawdziwość, zachowania towarzyszące im w czasach powojennych oraz trafne opisy życia i problemów tamtych czasów. Mamy tutaj zarówno wątek kryminalny, który rozbudza naszą ci...
00
GosiaNealon

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna!
00
AnnaPiech84

Nie oderwiesz się od lektury

polecam wspaniała książka
00
Paraplan

Całkiem niezła

Historia ciekawa, chociaż nic nowego. Niestety styl 'dobry nie bardzo ".
00



Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © by Grze­gorz Ko­zera
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Syl­wia Droż­dżyk-Reszka
Ko­rekta: Ju­styna Ja­kub­czyk
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Gra­fiki na okładce: Co­py­ri­ght © Ki­shore New­ton oraz KWY (Stock.adobe.com)
DTP: Ju­styna Ja­kub­czyk
ISBN 978-83-68249-20-0
War­szawa 2025
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I

Sier­pień 1945 rok

W na­szym mia­steczku nie lu­bimy ob­cych.

Tak było za­wsze, jesz­cze za cara, a może i wcze­śniej. Nie­chęć do tych, któ­rzy się tu­taj nie uro­dzili, a byli lub są je­dy­nie przy­by­szami, od po­ko­leń prze­cho­dziła z oj­ców na dzieci. Ale i miej­sce uro­dze­nia cza­sami nie wy­star­czało, by się uchro­nić przed wro­go­ścią miej­sco­wych. Weźmy ta­kich Ży­dów, któ­rych przed wojną było u nas dużo, na­le­żały do nich pra­wie wszyst­kie sklepy. Niby się uro­dzili w Bo­dzy­niu, niby tu­taj miesz­kali, niby się znali z Po­la­kami, ży­czyli im do­brego dnia, lecz prze­cież po­zo­stali ob­cymi. Trudno uwa­żać za swo­jaka ko­goś, któ­rego przod­ko­wie ukrzy­żo­wali Pana Je­zusa, ko­goś, kto śmier­dzi czosn­kiem i ce­bulą, nie cho­dzi do ko­ścioła, pro­wa­dzi z zy­skiem sklep lub karczmę, a przede wszyst­kim po­ży­cza pie­nią­dze na li­chwiar­ski pro­cent. Mó­wiono też, że Ży­dzi po­ry­wają chrze­ści­jań­skie dzieci, aby uto­czyć z nich krew na macę, tyle że w Bo­dzy­niu nikt ni­gdy z czymś ta­kim się nie spo­tkał, cho­ciaż nie­je­den by chciał, bo by­łaby oka­zja do prze­go­nie­nia sta­ro­za­kon­nych. Ży­dów już nie było, z bo­dzy­niow­skich ża­den się po oku­pa­cji nie ostał. W czter­dzie­stym dru­gim Niemcy zgar­nęli ich wszyst­kich – sta­rych, mło­dych i dzieci. Część za­strze­lili na miej­scu, resztę po­gnali do Wierzb­nika, a stam­tąd wy­słali po­cią­giem do gazu. Nie­chęć do Ży­dów jed­nak po­zo­stała, zwłasz­cza u tych, któ­rzy prze­jęli ich domy, sklepy i karczmę.

Tam­tego let­niego dnia, gdy było już po woj­nie, która spu­sto­szyła zie­mię i oka­le­czyła du­sze oca­la­łych... więc tam­tego sierp­nio­wego dnia, przy­je­chał do na­szego mia­steczka czło­wiek zni­kąd. Nikt go nie znał. Ani ksiądz, ani ko­men­dant ko­mi­sa­riatu mi­li­cji, ani po­ste­run­kowi, ani na­uczy­ciel, ani karcz­marz. Na­wet Ku­lawy Ka­zek, który jako je­dyny z nas był kie­dyś w War­sza­wie i Kra­ko­wie, a poza tym jak nikt inny miał ro­ze­zna­nie w tu­tej­szych lu­dziach – na­wet on nie umiał o przy­by­łym nic po­wie­dzieć. Ów bez­i­mienny z pew­no­ścią był obcy dla wszyst­kich w na­szej oko­licy i już z tego po­wodu wzbu­dził u więk­szo­ści z nas nie­po­kój.

Przy­bysz był jesz­cze mło­dym czło­wie­kiem, choć młody jest względ­nym okre­śle­niem – wojna wszyst­kim mło­dym skró­ciła mło­dość i do­dała wieku. Tak na oko mógł mieć nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat. Ubrany był w woj­skowe bry­czesy, miał też na so­bie brą­zową kurtkę ze skóry skro­joną po woj­sko­wemu, która przy­cią­gała wzrok, bo w Pol­sce ta­kich nie no­szono. Wła­śnie z po­wodu tej kurtki pierw­sze, co po­my­śle­li­śmy, to to, że jej wła­ści­ciel mu­siał przy­je­chać z da­leka, naj­pew­niej z za­gra­nicy, może z ja­kiejś An­glii albo Włoch, gdzie­kol­wiek się te kraje znaj­dują. Uwagę zwra­cała także jego lekko śniada skóra – być może na­zna­czyło ją słońce, gdy prze­by­wał da­leko od Pol­ski. Nie­któ­rzy wspo­mnieli, że po­dobną ciemną cerę mieli nie­któ­rzy bo­dzyń­scy Ży­dzi, lecz przy­bysz na Żyda nie wy­glą­dał. Miał ja­sne włosy i pro­sty, na pewno nie­ży­dow­ski, nos.

Do Bo­dzy­nia przy­je­chał woj­skową cię­ża­rówką – pol­ską, nie ru­ską – która za­trzy­mała się na chwilę, żeby mógł wy­siąść, i po­je­chała da­lej w kie­runku Wierzb­nika, zo­sta­wia­jąc za sobą smugę ku­rzu. Mo­ment ten wi­działo kilka osób. Męż­czy­zna otrze­pał z pyłu buty, za­ło­żył na ra­mię nie­wielki ple­cak, który był jego je­dy­nym ba­ga­żem, ro­zej­rzał się do­okoła, jakby chciał się zo­rien­to­wać, w któ­rym kie­runku pójść. An­tek od Klim­cza­ków, dzie­się­cio­letni chło­pak, stał naj­bli­żej, i to jego pierw­szego za­gad­nął przy­bysz.

– Gdzie tu można coś zjeść? – za­py­tał, jakby to była naj­bar­dziej oczy­wi­sta rzecz na świe­cie, że po po­dróży na­leży się po­si­lić.

Bo­so­nogi chło­pak przy­glą­dał mu się z za­cie­ka­wie­niem. W jego od­czu­ciu nie­zna­jomy wy­glą­dem nie pa­so­wał do bo­dzyń­skiego świata. Po chwili An­tek wy­cią­gnął rękę w kie­runku drew­nia­nego par­te­ro­wego bu­dynku sto­ją­cego przy dro­dze kil­ka­set me­trów da­lej.

– U Jam­roza w karcz­mie – po­wie­dział.

Karczmę w Bo­dzy­niu przed wojną pro­wa­dził Szmul, ale po tym, jak roz­strze­lali go pod pło­tem Niemcy, gdy tylko we­szli do na­szego mia­steczka, raz-dwa za­in­te­re­so­wał się nią Jam­roz i wkrótce prze­jął za zgodą nie­miec­kiej wła­dzy. W za­mian mu­siał od­da­wać Szko­pom trzy czwarte zy­sku, ale i tak mu się to opła­cało, po­nie­waż mógł sprze­da­wać wódkę, na któ­rej do­brze za­ra­biał. Jam­roz nie był lu­biany – oczy­wi­ście nie dla­tego, że prze­jął karczmę po za­bi­tym Ży­dzie, tylko z po­wodu zy­sków, które mu przy­no­sił wy­szynk.

Tego wszyst­kiego przy­bysz nie wie­dział i trudno po­wie­dzieć, czy w tam­tym cza­sie ta wie­dza by go za­in­te­re­so­wała i przy­da­łaby mu się do cze­goś. W każ­dym ra­zie udał się tam, gdzie po­ka­zał mu An­tek od Klim­cza­ków. W środku przy sze­ro­kich sto­łach sie­działo sze­ściu czy sied­miu chło­pów, pi­jąc wódkę i za­gry­za­jąc śle­dziem. U po­wały uno­siły się kłęby błę­kit­nego dymu z pa­pie­ro­sów, a za­pach ty­to­niu mie­szał się z wo­nią ka­pu­sty, śle­dzi i wódki. Za kon­tu­arem stał wła­ści­ciel. Spoj­rze­nia, ja­kimi otak­so­wali męż­czy­znę miej­scowi, były mało przy­ja­zne.

– Zjadł­bym coś – po­wie­dział nie­zna­jomy do Jam­roza. Zdjął ple­cak z ra­mie­nia i po­ło­żył na pod­ło­dze.

– Nie­wiele mamy – od­parł karcz­marz to­nem, który był da­leki od życz­li­wo­ści. – Trud­no­ści z apro­wi­za­cją, ro­zu­miesz pan.

– Ale dla głod­nego coś się prze­cież znaj­dzie.

– Ziem­niaki ze sło­niną i go­to­waną ka­pu­stą. – Jam­roz nie od­po­wie­dział od razu.

– Mogą być. A do pi­cia co ma­cie?

– Też nie­wiele. Na ten przy­kład sa­mo­gon.

– A her­batę ma­cie?

– Od her­baty się rdze­wieje – po­wie­dział Jam­roz, a chłopi przy sto­łach za­re­cho­tali z jego dow­cipu. – Mamy her­batę, ciotka Unrra przy­słała, trosz­czy się o bie­da­ków w Pol­sce.

– Bez UNRRY by­łoby jesz­cze go­rzej, niż jest – od­parł przy­bysz. – To po­pro­szę.

– Płatne z góry. Sto zło­tych się na­leży.

– Dużo – za­uwa­żył męż­czy­zna.

– Prze­jezdni płacą wię­cej. Ale w do­la­rach wyj­dzie mniej.

Chłopi znów się za­śmiali.

– Nie mam do­la­rów – po­wie­dział nie­zna­jomy, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni kilka bank­no­tów. Jam­roz je obej­rzał.

– Nor­mal­nie jakby wy­szły pro­sto z dru­karni – oce­nił. – Pan to woj­skowy je­steś? – za­py­tał po chwili.

– Kie­dyś tak. Dzi­siaj już cy­wil.

– Bo w tej kurtce i tych spodniach wy­glą­dasz pan na woj­sko­wego. A kurtka ładna, ku­pił­bym ją.

– Nie jest na sprze­daż.

– Do­brze za­płacę.

– Po­wta­rzam: nie jest na sprze­daż – po­wie­dział z na­ci­skiem przy­bysz.

– Le­piej niech mi pan sprzeda, za­nim ktoś ją panu ukrad­nie. – Jam­roz nie ustę­po­wał.

– Czyli kto?

– Ja­cyś źli lu­dzie. Mało to ich na świe­cie? – Karcz­marz wska­zał ręka na okno. – Te­raz jesz­cze wię­cej niż przed wojną.

– Niech się pan o to nie mar­twi.

– Ja tylko uprze­dzam. Wi­dzi mi się, że długo w tej kurtce pan nie po­cho­dzisz.

Nie­zna­jomy nie od­po­wie­dział. Wziął ta­lerz z je­dze­niem i me­ta­lowy ku­bek z her­batą i usiadł w ką­cie karczmy. Jadł nie­śpiesz­nie, a kiedy skoń­czył, znów pod­szedł do kon­tu­aru. Ple­cak prze­wie­sił przez ra­mię.

– Chciał­bym gdzieś prze­no­co­wać – po­wie­dział.

– Naj­bliż­sze ho­tele są w Kiel­cach i Wierzb­niku – od­parł oschle Jam­roz. – Tu­taj ich nie ma, to biedne mia­steczko. Kto by tu chciał no­co­wać? My­śla­łem, że pan prze­jaz­dem je­steś.

– Źle pan my­ślał. Chcia­łem tu zo­stać kilka dni. Oko­lica mi się po­doba. Góry Świę­to­krzy­skie to piękna kra­ina, pusz­cza jo­dłowa i tak da­lej. Można od­po­cząć po wo­jen­nych tru­dach, pan ro­zu­mie.

– Co tu do ro­zu­mie­nia? Ta­try są ład­niej­sze i więk­sze, tam pan jedź, do­brze panu ra­dzę.

– Za da­leko – stwier­dził nie­zna­jomy. – Nie po­trze­buję ho­telu, mogę prze­no­co­wać choćby w sto­dole.

Jam­roz nie­zbyt czy­stą ścierką za­czął prze­cie­rać szklankę z gru­bego szkła. Pod­niósł ją do świa­tła, żeby zo­ba­czyć, czy nie zo­stały smugi.

– Chyba pan ni­czego w Bo­dzy­niu nie znaj­dziesz – po­wie­dział.

– Dla­czego?

– Czasy są nie­bez­pieczne. Nikt ob­cego pod swój dach nie wpu­ści.

– Nie je­stem nie­bez­pieczny.

– Kto pana tam wie – od­parł karcz­marz. – Dzi­siaj po lu­dziach, zwłasz­cza tych nie­zna­jo­mych, można się spo­dzie­wać naj­gor­szego.

– A u pana jest wolny po­kój?

Jam­roz po­krę­cił prze­cząco głową.

– Mó­wię panu, nikt pana w Bo­dzy­niu nie prze­no­cuje.

– Mimo to po­szu­kam.

– Po­wo­dze­nia.

Przy­bysz wy­szedł z karczmy i roz­po­czął wę­drówkę od domu do domu w po­szu­ki­wa­niu noc­legu. Wszę­dzie jed­nak sły­szał sta­now­cze „Nie”. Do nie­któ­rych obejść go­spo­da­rze w ogóle nie po­zwo­lili mu wejść, stra­sząc, że zo­sta­nie po­szczuty psami. Po go­dzi­nie, zre­zy­gno­wany, usiadł na przy­droż­nym ka­mie­niu. I wtedy po­now­nie zo­ba­czył bo­sego Antka od Klim­cza­ków, który zda­wał się po­dą­żać za nim jak cień.

– Może ty wiesz, kto w tym mi­łym mie­ście mnie prze­no­cuje? – za­py­tał chło­paka.

– Ku­lawy Ka­zek – od­parł z prze­ko­na­niem An­tek. – On pana pew­ni­kiem przyj­mie.

– Za­pro­wa­dzisz mnie? Dam ci zło­tówkę.

Chło­pa­kowi bły­snęły oczy z za­do­wo­le­nia. Za zło­tówkę mógł ku­pić garść cu­kier­ków, a może i dwie gar­ście. Ski­nął głową, że się zga­dza. Męż­czy­zna wstał i ru­szył za Ant­kiem. Po dzie­się­ciu mi­nu­tach byli na miej­scu. Ku­lawy Ka­zek miesz­kał na sa­mym końcu głów­nej drogi prze­bie­ga­ją­cej przez Bo­dzyń. Więk­szość do­mów w mia­steczku była biedna, ale dom, a w za­sa­dzie cha­łupa, Ku­la­wego Kazka wy­glą­dał wy­jąt­kowo nędz­nie. Kryty słomą dach był prze­krzy­wiony, jakby za chwilę miał się za­wa­lić. Obok cha­łupy stała szopa, bę­dąca w rów­nie fa­tal­nym sta­nie. Po po­dwó­rzu bie­gały dwa wy­chu­dzone kun­dle, które za­częły szcze­kać, gdy zo­ba­czyły męż­czy­znę i chło­paka.

– Ci­cho, do budy! – Z cha­łupy wy­szedł ko­ści­sty sta­rzec z długą siwą brodą. Przy­po­mi­nał któ­re­goś ze świę­tego, chyba Hie­ro­nima. Uty­kał na lewą nogę.

– Kogo mi tu przy­pro­wa­dzi­łeś? – za­py­tał chło­paka, zbli­ża­jąc się do li­chego płotu. – Czego chce? – To py­ta­nie było skie­ro­wane do nie­zna­jo­mego.

– Szu­kam kąta, w któ­rym mógł­bym prze­no­co­wać – po­wie­dział męż­czy­zna. – Za­płacę.

– Na długo?

– Nie wiem. Może ty­dzień, może dwa mie­siące.

– Jak nie wie, to niech się do­wie.

– Za­płacę za ty­dzień, a po­tem zo­ba­czymy.

Ku­lawy Ka­zek dłuż­szą chwilę przy­glą­dał się męż­czyź­nie prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem, jakby chciał oce­nić, z kim ma do czy­nie­nia.

– Niech bę­dzie – po­wie­dział w końcu.

– Ile się na­leży?

– Po uwa­ża­niu.

Przy­bysz wy­cią­gnął z kie­szeni kurtki dwie­ście zło­tych.

– Tyle bę­dzie do­brze?

Sta­rzec ski­nął głową i wziął pie­nią­dze.

– Tam bę­dzie spał. – Po­ka­zał na szopę.

– Zgoda.

W szo­pie, do któ­rej przez szpary w ścia­nach wpa­dało świa­tło, było tro­chę po­rdze­wia­łych na­rzę­dzi, mo­tyka, sierp i kosa, prócz tego pu­ste ko­ryto dla świń. Le­żało też kilka de­sek, które miały słu­żyć za łóżko.

– Po­łoży so­bie derkę i bę­dzie do­brze – po­wie­dział Ku­lawy Ka­zek. – Noce są jesz­cze cie­płe, nie zmar­z­nie. Wy­cho­dek jest za do­mem.

Kiedy sta­rzec wy­szedł, męż­czy­zna dał chło­pa­kowi zło­tówkę.

– On za­wsze taki miły?

– Cała jego ro­dzina nie żyje – od­parł An­tek. – Żona zmarła dawno temu, a dwaj sy­no­wie byli le­śnymi i zgi­nęli. Może dla­tego.

– No tak, jest jak Hiob – po­wie­dział ci­cho przy­bysz.

– Kto?

– Hiob z Bi­blii, któ­remu Bóg za­brał całą ro­dzinę, żeby spraw­dzić jego wiarę – wy­ja­śnił męż­czy­zna.

Chło­pak wzru­szył ra­mio­nami.

– Ja tam się nie znam. Wiem tylko, że Ku­lawy Ka­zek do ko­ścioła nie cho­dzi i księ­dza nie przyj­muje. Kie­dyś na­wet po­go­nił pro­bosz­cza, gdy ten przy­szedł do niego z ko­lędą. I krzy­czał za nim, żeby wię­cej razy nie wa­żył się do niego przy­cho­dzić.

– Na­prawdę po­go­nił?

– Nie zmy­ślam. – Chło­pak ude­rzył się ręką w piersi. – Ksiądz sam o tym mó­wił w ka­za­niu. Na­zwał Kazka od­szcze­pień­cem, który bę­dzie się w pie­kle sma­żył.

– Je­śli jest ja­kieś pie­kło – mruk­nął męż­czy­zna.

– Pan nie wie­rzy, że pie­kło ist­nieje?

– Oczy­wi­ście, że wie­rzę. To, co się działo przez ostat­nie sześć lat, można na­zwać pie­kłem. Nie trzeba było wy­bie­rać się w za­światy, żeby go do­świad­czyć. Nie uwa­żasz?

– Ksiądz mówi, że pie­kło czeka po śmierci tych, któ­rzy ciężko grze­szyli – od­parł chło­pak. – I że le­piej umrzeć, niż zgrze­szyć.

– Mam dla cie­bie radę – po­wie­dział męż­czy­zna. – Nie wierz we wszystko, co mó­wią do­ro­śli. Księży też to do­ty­czy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Po­wie­ści oby­cza­jowe, kry­mi­nały, thril­leryWcią­ga­jące i nie­ba­nalneZa­czy­taj się!

www.pro­zami.pl

Księ­gar­nia wy­sył­kowawww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl