Bestie zagłady - Ayana Gray - ebook + książka

Bestie zagłady ebook

Gray Ayana

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestie powracają, by udowodnić, że tylko lojalność, przyjaźń i miłość mogą nas wyprowadzić z ciernistego labiryntu.

Koffi zapłaciła wysoką cenę za swoje poświęcenie. Teraz jest sługą Fedu, który więzi ją - i inne daraja o niezwykłych mocach - w Ciernistym Grodzie. Przebiegły bóg śmierci chce zmusić dziewczynę, żeby doskonaliła umiejętności i pomogła mu zniszczyć świat.
Koffi wie, że jej jedyną szansą jest ucieczka, ale do tego potrzebuje sojuszników. Ciernisty Gród otacza magiczna, niebezpieczna mgła, w której czają się potwory… Komu może zaufać w tym obcym miejscu?

W tym samym czasie Synowie Sześciu, których Ekon dawniej nazywał braćmi, szukają go w całym mieście. Jeśli chłopak chce przetrwać, a potem odnaleźć i uwolnić Kofii, musi opuścić Lkossę. Wędrówka przez dzikie ostępy okazuje się nie tylko misją ratunkową, ale także podróżą, podczas której na jaw wychodzą od dawna skrywane rodzinne tajemnice chłopaka, z którymi przyjdzie mu się zmierzyć.

Rozdzieleni przez bogów Koffi i Ekon będą musieli zaryzykować wszystko, żeby się odnaleźć i zmierzyć z bestią.

Netflix przygotowuje właśnie film na podstawie Drapieżnych bestii, pierwszej części tego niezwykłego cyklu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 455

Oceny
4,0 (20 ocen)
7
8
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: BEASTS OF RUIN

Ilustracja na okładce: © Fecit Studio/Szymon Wójciak

Mapy: © 2022 by Virginia Allyn

Redaktor prowadzący: Agata Then

Redakcja: Dorota Kielczyk

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Marta Stochmiałek, Beata Kozieł

© 2022 by Ayana Gray

All rights reserved including the right of reproduction in whole or in part in any form. This edition published by arrangement with G.P. Putnam’s Sons, an imprint of Penguin Young Readers Group, a division of Penguin Random House LLC.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Agnieszka Kalus

ISBN 978-83-287-2648-2

You&YA

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Dziadkowi Astonowi – w ciszy wciąż słyszę twoją trąbkę

PIĘĆ ZAKONÓW DARAJA

ZAKON MWILI – Zakon Ciała

ZAKON AKILI – Zakon Umysłu

ZAKON MAISHA – Zakon Życia

ZAKON KUPAMBANA – Zakon Walki

ZAKON UFUNDI – Zakon Rzemiosła

Niewypowiedziane rzeczyBINTI

W ulotnych godzinach tuż przed świtem to miasto należy do potworów, które tu mieszkają.

Sięgam po sztylet przytroczony do boku, słysząc w piersi nierówny rytm, jakby wygrywany na bębnie z koźlej skóry. To tylko skromna broń, mała i prymitywna, ale czerpię pociechę z jej ciężaru, z kształtu rzeźbionej drewnianej rękojeści. Chmury na niebie mają siny czarnoniebieski odcień, są nabrzmiałe od deszczu i burz. Słyszę ich niezadowolenie, gdy rozlega się grzmot. One wiedzą, co knuję.

Według nich już jestem potępiona.

Kiedy idę ulicami Lkossy, błoto przylepia mi się do sandałów; chętnie zdjęłabym buty i szła boso, ale się przed tym powstrzymuję. To jedyne sandały, jakie mam, a kupno nowych jest luksusem, na który mnie nie stać. Z wahaniem stawiam kroki na rozmokłym gruncie, zastanawiam się, czy powinnam zawrócić, zanim zostanę złapana i ukarana. Późną nocą jednak czas jest żarłoczną bestią, pochłania moje myśli i nie zostawia miejsca na zwątpienie. Moje kroki stają się dłuższe.

Muszę iść dalej.

Budynki z suszonych cegieł napierają na mnie z obu stron, duszą mnie smrodem gnijącego mięsa, sfermentowanych owoców i odchodów wołu. Im dalej się zapuszczam w jelita dzielnicy Chafu, tym domy są bardziej zrujnowane. Mogę przysiąc, że wykute w ścianach okna śledzą mnie niczym puste, zapadnięte oczy, obserwują razem z chmurami. W oddali łagodne czubki sosen sięgają ponad dachy najwyższych budynków w mieście i przypominają o bliskości owianej złą sławą Większej Dżungli z jej legendami, ale teraz nie mogę się nią przejmować.

Przemykam obok zapchlonego kota, przechodząc przez jedno z kiepsko oświetlonych skrzyżowań, kiedy na coś następuję: pognieciony kawałek pergaminu, zapisany niebieskim atramentem. To charakterystyczny odcień, używany tylko w dokumentach powstających w świątyni – tej, do której ludzie tacy jak ja nie mogą wchodzić. Instynkt ostrzega mnie, żebym nie czytała, co tam napisano, ale i tak podnoszę wymięty skrawek i niecierpliwymi palcami rozprostowuję zwijające się brzegi. Kartka w kilku miejscach jest zabłocona, mimo to dokładnie widzę obrazek na środku.

Patrząca na mnie dziewczyna może mieć zarówno osiem, jak i dwanaście lat, trudno powiedzieć. Na pobieżnym, wykonanym niebieskim atramentem szkicu ma ciemne nieufne oczy i wychudzoną twarz. Nad portretem znajduje się pogrubiony wyraz: NAGRODA. Poniżej słowa są rozmazane, jakby kreślone w pośpiechu.

DARAJA PŁCI ŻEŃSKIEJ

Opis: czarne włosy, brązowe lub czarne oczy

Wiek: nieznany

Wzrost: około 125 cm

Waga: około 22–27 kg

Poszukiwana za: działalność zabronioną prawem

Dodatkowe informacje: nagroda w wysokości 500 szabasów za ujęcie żywej

Zwracam szczególną uwagę na fragment: „działalność zabronioną prawem”, i w moim żołądku zalęga się rój nowych emocji, głośno bzyczy, gdy wypuszczam z ręki kartkę i pozwalam jej upaść na ziemię. Zmuszam się do tego, żeby nazwać każde uczucie, wyskubuję je niczym puch dmuchawca. Najpierw przez pory w skórze wysącza się niepokój, po nim strach, frustracja i na końcu poczucie winy. Gryzę wewnętrzną część policzka, aż czuję metaliczny posmak krwi.

Poczucie winy to kolejny luksus, na który mnie nie stać.

Ponownie sięgam po sztylet i gładzę palcem rękojeść do czasu, aż się uspokajam.

Musisz to zrobić, mówi jakiś wewnętrzny głos. Brzmi jak mój, ale ma większą siłę przekonywania. Zrób tę ostatnią rzecz i w końcu będziesz wolna. Będziesz bezpieczna. I ona też.

Bezpieczna. Chwytam to słowo jak drugą broń, prostuję plecy i wkraczam głębiej w ciemność.

Gdy docieram na przedmieścia Lkossy, wstrząsa mną dreszcz.

Na północy drzewa Większej Dżungli stanowią naturalną barierę, chroniącą przed wiatrami pory monsunowej. Tutaj, na zachodnim krańcu miasta, rośnie tylko trawa cytrynowa; sięga mi do pasa, więc nie osłania policzków przed lodowatymi podmuchami wiatru. Gdy wdycham powietrze, pieką mnie nozdrza, z każdym krokiem sztywnieją stawy. Niżej naciągam kaptur zniszczonego brązowego płaszcza, gdy nade mną rozlega się grzmot. Wmawiam sobie, że właśnie z powodu deszczu osłaniam twarz, nie z obawy przed tym, że zostanę rozpoznana.

Ścieżka wije się do miejsca, gdzie z dala od innych stoi opuszczony sklep. Żaluzjowe, drewniane okiennice zwisają krzywo z okien, na ścianach znajdują się wyryte napisy z kilku dekad, ale to nie ma większego znaczenia. Ten sklep posłuży dzisiaj w nocy jednemu celowi: zostanie moją kryjówką.

Otwieram frontowe drzwi; wchodząc, omiatam z siebie pajęczyny, po czym szybko kucam pod jednym z parapetów. Z tego miejsca widzę ścieżkę, ale ktoś, kto tamtędy idzie, nie może mnie zobaczyć. Znowu zerkam w górę. Chmury wiszą nisko, lecz ponad nimi widzę niebo nad Lkossą poprzecinane czarnymi żyłami – zaczyna zmieniać barwę. Szybko nadchodzi świt, a mnie kończy się czas. Bolą mnie napięte mięśnie. Sekundy trwają tyle, co małe wieczności; podczas jednej z nich przemyka mi przez głowę zaledwie błysk myśli, że może ją przeceniłam. Może nie przyjdzie na moje wezwanie po tak długim czasie.

Nagły ruch na przeciwległym krańcu ścieżki sprawia, że zastygam.

Mój oddech przyspiesza, gdy chmury się rozstępują i pojedynczy snop bladego, migoczącego światła przecina ciemność niczym nóż. Oświetla zgarbioną sylwetkę starej kobiety, spokojnie zbliżającej się na bosaka. Jej niegdyś biała tunika jest poplamiona i postrzępiona, luźno zwisa z ciała chudego jak strach na wróble. Skóra w odcieniu orzecha włoskiego mocno opina czaszkę, wobec czego zapadnięta twarz niepokojąco przypomina oblicze żywego trupa. Kręcone szpakowate włosy, krótko obcięte na czubku, są mocno zmatowiałe, jakby od dawna ich nie myła ani nie czesała. Przesuwa językiem po ustach, rozgląda się w prawo i lewo. Nie jestem w stanie stłumić drżenia spowodowanego jej widokiem. Wiem, kim ona jest; wiem, jak niektórzy ją nazywają. Po raz trzeci i ostatni moja dłoń wędruje ku sztyletowi. Metal wydaje cichy świst, gdy wyjmuję ostrze z pochwy, przyglądając się nadchodzącej kobiecie. Liczę jej szurające kroki. Wtem słyszę:

– Jeśli chcesz mnie zabić, to się pospiesz. Nie mam całej nocy – woła. Nieruchomieję, gdy staruszka omiata wzrokiem okno, za którym się chowam. Przykucam, za późno. – Wyjdź – mówi chrapliwym głosem. – Natychmiast – ponagla. Szlag. Mija pełna napięcia chwila, gdy niechętnie wstaję i wychodzę z budynku. Staruszka nie kryje zdziwienia, kiedy mnie zauważa. – Binti?

Wzdrygam się. Minęło wiele lat, odkąd ostatnio reagowałam na swoje dawne imię, ale nawet teraz, gdy je słyszę, odnawia się stara rana. Zaczerwienione oczy kobiety otwierają się szerzej; widzę, jak na jej twarzy pojawiają się jedna po drugiej różne emocje – rozpoznanie, dezorientacja, a potem radość. Właśnie ona potęguje we mnie gniew. Nauczyłam się nie ufać Kobrze i z doświadczenia wiem, że to, co jej sprawia przyjemność, dla mnie rzadko kończy się dobrze. Zbliża się, a ja się cofam o krok. Chyba ją uraziłam swoim zachowaniem, ale ignoruję smutne, niecierpliwe spojrzenie, jakim mnie obdarza. Dystans między nami jest koniecznym zabezpieczeniem, przestrzenią dla niewypowiedzianych rzeczy. Kobra świdruje mnie wzrokiem.

– Nie rozumiem – mówi. – Z wiadomości przyniesionej przez posłańca dowiedziałam się, że mam tu przyjść. To ty go do mnie przysłałaś?

– Tak.

Wzrok Kobry przenosi się z mojej twarzy na sztylet, który wciąż ściskam w dłoni. Nie wygląda na wystraszoną czy zdenerwowaną, jest tylko zawiedziona. Tym gorzej.

– A więc – podejmuje z rezygnacją – po to mnie tu wezwałaś? Żeby zabić? Przyznaję, zaskakujące.

– Nie dałaś mi wyboru. – Mocniej zaciskam palce na rękojeści, która wrzyna mi się w dłoń. – Tyle razy prosiłam, żebyś zostawiła nas w spokoju.

– I tak się stało.

– Znowu cię widziano – rzucam. – W pobliżu murów Nocnego Zoo. Ludzie zaczynają zadawać pytania.

Milczy przez chwilę i wykręca ręce w nadgarstkach.

– Chciałam tylko się upewnić… Chciałam tylko sprawdzić, czy wszystko u was dobrze.

Wzdrygam się.

– Było dobrze bez ciebie.

– Doprawdy? – Unosi brwi. – A więc Baaz Mtombe dobrze płaci tobie i Lesego?

– Nie chodzi o zapłatę. – Nie jestem w stanie pozbyć się obronnego tonu. – Chodzi o stabilizację.

– Nic nie daje takiej stabilizacji jak kontraktowa służebność. Powiedz mi, skoro ty i Lesego pracujecie dniami i nocami, to kto pilnuje…?

– Przestań. – Głośno szczękam zębami. – Nie wymawiaj imienia mojej córki.

Kobra mierzy mnie wzrokiem.

– Nie możesz całe życie trzymać jej z dala od tego – mamrocze. – To, czym jest, czym się stanie… Tłumienie tych umiejętności sprawi, że będzie dzieciakowi trudniej. To płynie w jej krwi, nic tego nie zmieni.

W jej głosie słyszę nutę satysfakcji i w jednej chwili mój strach i poczucie winy zmieniają się w bezwzględną, wszechogarniającą złość, która aż ściska mnie za gardło. To nie tak miało być, nie powinnam pozwolić, żeby się do mnie zbliżyła. Cień uśmiechu wygina kącik ust Kobry, jakby czytała mi w myślach.

– Odważny pomysł – stwierdza z przekąsem, spoglądając na sztylet. – Ale obie wiemy, że nigdy mnie nie zabijesz. Nie masz tego w sobie.

Mocno przygryzam dolną wargę, aż do bólu. Niestety się nie myli. Nienawidzę Kobry, przeraża mnie, jej obecność w moim życiu przypomina zatruty kolec, który wbija się w bok i wywołuje chorobę, ale nawet ta prawda nie wystarcza, żebym zebrała się na odwagę i położyła temu kres. Nie umiem jej zgładzić. Kobra robi wyniosłą minę, gdy wkładam nóż do pochwy, lecz pokaz zwycięstwa jest przedwczesny. Nie widzi jeszcze jednej broni w moim arsenale.

– Racja – mamroczę. – Nie mogę cię zabić, ale Synowie Sześciu mogą.

W końcu reaguje tak, jak chcę. Czuję satysfakcję, gdy w jednej chwili jej rozbawienie się ulatnia, tak jakbyśmy grały w karty, a ja pokazałabym jej, co mam w ręku. Patrzy na mnie zaskoczona.

– Ty… nie zrobiłabyś tego.

Prostuję plecy po raz pierwszy od długiego czasu, czuję słodki smak siły i przewagi.

– Widziałam plakaty – oznajmiam cicho. – Cenę, jaką kuhani proponuje za pojmanie daraja. Pięćset szabasów za zwykłe dziecko. Wyobraź sobie, ile dostałabym za wydanie Kobry.

– Nie zrobisz tego – powtarza. – Nie mnie. – Powietrze wokół nas nieruchomieje, jakby także czekało na to, co się wydarzy.

– Zrobię co trzeba, żeby chronić swoją rodzinę.

Na te słowa zaczyna przestępować z nogi na nogę, denerwuje się. Wydaje się delikatniejsza, mniejsza i starsza, niż ją zapamiętałam. Głębokie zmarszczki okalające jej usta wprowadzają w błąd: nie należą do kobiety w jej wieku, podobnie jak szaro-czarne włosy. Patrzę na ruchy Kobry, powolne i sztywne, choć wcześniej była szybka i zwinna. Przypomina niegdyś piękne drzewo, które zbyt szybko spróchniało, zepsuło się od środka. Jej oczy błyszczą, gdy na mnie patrzy.

– Binti, ja…

– Przestań tak mnie nazywać.

Cofa się, jakbym ją uderzyła.

– Przepraszam. Powiedz mi tylko, czego potrzebujesz. Jeśli pieniędzy…

– Po prostu już zawsze trzymaj się z dala od mojej rodziny.

– Dobrze. – Szybko potakuje. – Masz moje słowo.

– Nie. – Kręcę głową. – Chcę czegoś więcej niż twoje słowo. Chcę obietnicy. – Waham się. – Wiecznej przysięgi.

Aż otwiera usta; w tej samej chwili nad nami rozlega się grzmot.

– Binti, chyba nie prosisz, żebym…?

– To warunek.

Marszczy brwi.

– Nie zdajesz sobie sprawy, jaką siłę ma taka przysięga? – pyta. – Wieczna przysięga jest rzeczą świętą dla daraja, wiąże na całe życie.

– No właśnie.

Nerwowo rozgląda się wokół.

– Nie wzięłam odpowiednich materiałów, żeby dokonać rytuału.

Mrużę oczy.

– Kłamczucha.

Na jej twarzy pojawia się niespieszny, leniwy uśmiech. W tej chwili nie wiem, jak ktokolwiek mógłby wziąć tę kobietę za to, czym naprawdę jest: węża przyczajonego w koszu, podstępnego i niebezpiecznego. W jej oczach pojawia się cień dumy, przez co trochę tracę pewność siebie.

– Dobrze cię nauczyłam – chwali. – Zacznijmy wobec tego. – Z rozprutej kieszeni tuniki wyjmuje sakiewkę, w której coś grzechocze. Przechyla ją i ze środka wypadają jakieś połamane kawałki. Instynkt podpowiada mi, co to jest; zawartość mojego żołądka wędruje w górę.

Kobra zaciska dłoń na fragmentach kości, potem z nienaturalną prędkością przemierza odległość pomiędzy nami; powietrze wypełnia się zapachem ziemi i taniego wina palmowego. Cofam się, ale wyszarpuje mój sztylet. Gwałtownie wciągam powietrze.

– Daj rękę – rozkazuje.

– Którą? – Trudniej mi zachować spokój, gdy jest tak blisko.

– Nieważne.

Nie wiem, co każe mi posłusznie podać jej prawą dłoń. W powietrzu pojawia się srebrny błysk, czuję ukłucie, potem pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym wykwita cienka linia krwi. Kobra, wyprzedzając moją reakcję, takim samym szybkim ruchem przecina swoją lewą dłoń, następnie ujmuje moją tak, by nasze rany się zetknęły. To obrzydliwe – w dotyku ciepłe, mokre i lepkie – ale trzyma mnie, jakbyśmy po prostu podały sobie ręce na powitanie.

– Patrzą teraz, wszyscy – szepcze.

Usta mam suche jak papier. Jest znana ze swoich trików i oszustw, ale coś mi podpowiada, że tym razem nie kłamie. Ciągle jesteśmy same na ścieżce przy zachodniej granicy, ale naprawdę odnoszę wrażenie, że coś nas obserwuje. Z jednej strony. Z wielu stron. Wiercę się. Nauczono mnie, że daraja czasami wzywają swoich przodków podczas rytuałów. Do teraz w to nie wierzyłam.

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – Słyszę wiele pytań w tym jednym pytaniu Kobry. Patrzy na mnie zmęczonymi oczami. – Jak zacznę, nie będzie odwrotu – przypomina. Doskonale zdaję sobie sprawę z powagi i konsekwencji tego, o co proszę. Ale kiedy patrzę w oczy Kobry, to nie jej oczy widzę. Zamiast nich pojawiają się oczy mojej córki, lśnią dziecięcą niewinnością. Muszę ochronić tę niewinność, muszę ochronić własne dziecko. I zrobię to za wszelką cenę.

– Jestem pewna.

Kobra robi głęboki, drżący wdech.

– Wobec tego biorę na świadków swoje przodkinie i przysięgam, że w tym życiu nie będę cię więcej szukać – deklaruje ze łzami w oczach. – Zawieramy tę wieczną przysięgę na krew, kość i duszę. – Kiwa do mnie głową. – Powtórz.

To zdanie dla mnie brzmi dziwnie, jakby pochodziło z jakiegoś martwego języka. Mimo to zmuszam się do wypowiedzenia go na głos.

– Zawieramy tę wieczną przysięgę na krew, kość i duszę.

Nagle z miejsca, gdzie stykają się nasze przecięte dłonie, wydobywa się ciepło. Mam gęsią skórkę, Kobra jednak się nie rusza ani nie puszcza mojej ręki. Uwięzione pomiędzy nami kawałki kości parzą, ich ostre krawędzie wbijają się w skórę. Z przerażeniem i zachwytem patrzę na świecącą białą parę, która wydobywa się spomiędzy naszych palców. Wije się w górę ramienia Kobry, następnie oplata szyję – teraz zwiesza się z niej okrągły amulet, którego przed chwilą jeszcze nie było. Robi mi się zimno.

– Co to jest?

– Znak naszej wiecznej przysięgi – wyjaśnia. Bezceremonialnie puszcza moją rękę. Wnętrze dłoni swędzi i łaskocze, ale go nie dotykam. Nie ma śladu po rozcięciu; dopiero po chwili uzmysławiam sobie, że zniknęły też kawałki kości. Dziwny, nowy amulet przyciąga mój wzrok; Kobra oddaje mi sztylet. – Zrobione – szepcze. – Żegnaj, Binti.

W odpowiedzi chciałabym powiedzieć tysiąc słów – brzydkich, pięknych, dyktowanych desperacją. Wybieram tylko jedno.

– Żegnaj.

Nad nami rozlega się przeraźliwy grzmot, po niebie tańczą rozgrzane do białości wstęgi pioruna. Szew w chmurach puszcza, a zaraz potem nagła ulewa moczy moją tunikę. Pochylam głowę, próbuję się zakryć, a kiedy znowu się rozglądam, Kobry już nie ma.

Moje policzki moczy nie tylko deszcz. Ocieram słone łzy, po czym odwracam się na pięcie i biegnę z powrotem w stronę miasta. Nie przejmuję się błotem i brudem na ulicach, nawet nie zauważam, kiedy jeden sandał zsuwa mi się ze stopy. Wiem na pewno, że nigdy więcej nie ujrzę tego miejsca. Wiem na pewno, że nigdy więcej nie zobaczę matki.

ROZDZIAŁ 1Pan ciernistego grodu

Najpierw Koffi poczuła zapach jeżyn.

Ich słodki, cierpki aromat przywrócił ją do przytomności. Powoli otworzyła oczy. W jej gardle zrodził się jęk, już miał przejść przez usta, ale instynktownie powstrzymała się od wydawania jakichkolwiek dźwięków. Strach opadł na nią w ciszy niczym drobinki kurzu.

Nie wiedziała, gdzie się znajduje.

Życie wróciło do opuszków palców, więc pozwoliła im zbadać swoje otoczenie. Od nich dowiedziała się, że leży na czymś miękkim – może łóżku – i okrywa ją płócienna narzuta sięgająca pasa. Obróciła głowę w lewo – policzek dotknął chłodnej poduszki. Natychmiast zapłaciła za ten nieznaczny ruch. U podstawy czaszki pojawił się silny ból, aż zaszkliły jej się oczy. Minęło wiele sekund, zanim znowu mogła wyraźnie widzieć. Nawet wtedy nie potrafiła zrozumieć, na co patrzy.

Znajdowała się w dużym, nieznanym sobie pokoju. Ściany, przynajmniej te, które dostrzegała w półmroku, miały chłodny odcień łupków. Sklepiony sufit upstrzony był kwadratami światła, więc domyślała się, że jest rano. Coś błysnęło z lewej strony. Zauważyła tam stolik nocny w kolorze białej kości. Stała na nim złocona taca pełna dobrych rzeczy: pokrojonego chleba, miseczek z dżemem, sera i owoców. Pociekła jej ślinka.

Królewska uczta, pomyślała. Nadal wpatrywała się w jedzenie, kiedy usłyszała cichy szelest tkaniny. Znieruchomiała.

Nie była sama.

Zdziwiła się, jak mogła wcześniej nie zobaczyć dwóch osób po przeciwnej stronie pokoju odwróconych plecami do niej, a przodem do wielkiego wykuszowego okna.

Jednak z upływem czasu zaczęła rozumieć – nie zauważyła ich, ponieważ stały zupełnie nieruchomo, niczym dwie statuetki. Wysoki, umięśniony i szczupły mężczyzna, o skórze w odcieniu wypalonej gliny, z krótko obciętymi czarnymi włosami. Towarzyszyła mu znacznie niższa kobieta – brązowa skóra, o ton ciemniejsza niż jego, bujne smoliste afro. On miał błękitny kaftan, ona pomarańczowożółty.

– Jak długo jeszcze pozwolimy jej spać? – odezwał się nagle mężczyzna niskim głosem.

– Zaraz ją obudzimy – odpowiedziała kobieta cicho i śpiewnie. – On jej oczekuje.

Koffi się spięła. Była niemal pewna, że ci ludzie mówili o niej.

Niespodziewanie mężczyzna zaczął dreptać w tę i we w tę. Koffi nie widziała dokładnie twarzy, ale jego ruchy przypominały pobudzonego lwa zamkniętego w zbyt małej klatce.

– Przedziwne – powiedział, nie zatrzymując się. – Minęły lata, odkąd sprowadził tu kogoś nowego. Po co miałby znowu z tym zaczynać?

– Nie wiem – odparła kobieta. Wciąż patrzyła przez okno.

Przystanął, a Koffi wreszcie mogła się przyjrzeć jego twarzy. Miał gładkie i kanciaste rysy, jakby wyrzeźbione ręką mistrza: długi, prosty nos, oczy w kolorze ochry obramowane grubymi czarnymi brwiami, ostra linia żuchwy. Jedynym niepasującym elementem była jego niezadowolona mina.

– O niczym ci nawet nie napomknął? – zapytał. – Skąd dziewczyna pochodzi albo do jakiego należy zakonu?

W końcu nieznajoma również się odwróciła. Widząc tylko profil, Koffi wiedziała, że ta kobieta też jest piękna. Miała delikatną twarz z pełnymi, różowymi ustami pod krótkim, okrągłym nosem. Marszczyła brwi.

– Mówi mi tyle samo, co tobie – rzuciła. – Jedyne, co wiem, to że trzeba ją przyprowadzić do komnaty reprezentacyjnej. Nic więcej nie usłyszałam.

Koffi przełknęła ślinę.

– A niby jak to zrobić? – zapytał mężczyzna. Pomasował grzbiet nosa. – Nadal jest nieprzytomna.

– Nie możemy jej do niego zabrać w tym, co ma na sobie – zauważyła jego towarzyszka, zniżając głos. – Jej ubrania są brudne. Musi się przebrać.

Puls Koffi przyspieszył. Sądziła, że zyska więcej czasu, żeby ułożyć jakiś plan. Desperacko rozglądała się po pomieszczeniu. Poza łóżkiem i stolikiem zauważyła tylko toaletkę i otomanę w kącie z lewej strony; niestety żadnego z tych przedmiotów nie dałoby się wykorzystać jako broni albo tarczy. Ci ludzie, kimkolwiek byli, mieli nad nią przewagę. Uznała, że jeśli wykaże się zwinnością i sprytem, może zdoła ich zaskoczyć.

Myśl. Myśl.

Snop złocistych promieni z powrotem przyciągnął spojrzenie Koffi do stolika po lewej. Tuż obok tacy leżał srebrny nóż do masła. Powoli wciągnęła powietrze, przygotowywała się, po czym za­mknęła oczy i próbowała wyobrazić sobie, co zrobi. Gdyby lekko się przesunęła, mogłaby go dosięgnąć. A gdyby złapała nóż…

– Dobrze.

Koffi wciąż miała zamknięte oczy, ale dobiegł ją ponownie głos mężczyzny, tym razem był bliżej. Nieznacznie przesunęła się w lewo.

– Kena, może to ty powinnaś…

Przetoczyła się po łóżku i w mało eleganckim stylu chwyciła nóż do masła. Niemal natychmiast tego pożałowała; w jej głowie eksplodowały gwiazdy; choć oślepiona jaskrawym bólem, mocno zacisnęła palce na krótkiej rękojeści. Skupiła się na dotyku, chłodzie metalu w dłoni. Pokój mocno się zakołysał jak pokład idącego na dno statku, potknęła się. Tym razem z jej ust wydobył się jęk. Nadal nic nie widziała, usłyszała tylko, że ktoś gwałtownie wciąga powietrze. A potem męski głos.

– Och. Już się obudziłaś.

Mocno zamrugała, próbując uspokoić bębny w piersi, usilnie starała się zachować spokój. Dzwoniło jej w uszach, przed oczami wciąż wybuchały rozbłyski, ale dostrzegła sylwetki osób, które wcześniej stały przy oknie, a teraz znajdowały się po drugiej stronie łóżka i spoglądały na nią z troską. Patrząc na nie na stojąco, uświadomiła sobie, że są młodsze, niż jej się wydawało. Przed sobą nie miała mężczyzny i kobiety, lecz chłopca i dziewczynę, mniej więcej szesnastoletnich, czyli w jej wieku. Pierwsze z nich przerwało ciszę.

– A więc… – odezwał się chłopak, unosząc brew. – Rozumiem, że nie spodobało ci się proszone śniadanie?

Nawet nie zastanowiła się nad odpowiedzią.

– Kim jesteście? – Jej głos brzmiał chropowato, jakby nie używała go od wielu dni. To ją przestraszyło. Rozejrzała się, jednocześnie usiłując wciąż mieć chłopaka i dziewczynę na oku. Wysiłek jednak sprawił, że zakręciło jej się w głowie. Mocniej zacisnęła palce na nożu, ale ku jej irytacji chłopak jedynie na niego zerknął i uśmiechnął się ironicznie.

– Czy to konieczne?

– Na wypadek, gdybyście chcieli zdjąć ze mnie ubrania.

– Nie zamierzaliśmy tego robić – wyjaśnił z rozdrażnieniem. Zastanowił się i dodał z uśmiechem: – Cóż, w zasadzie to…

– Macie pięć sekund. – Nie wiedziała, czy bardziej ją wkurza, czy przeraża nonszalancja nastolatka. – Powiedzcie, kim jesteście, gdzie się znalazłam i dlaczego tu przebywam.

– Albo? – Chłopak znowu zerknął na nóż, wyraźnie rozbawiony. – Posmarujesz nasze tosty masłem?

– Zain. – Do tej chwili dziewczyna się nie odzywała; teraz spoglądała na kolegę ze złością. – Według mnie najlepiej zrobisz, jak stąd wyjdziesz.

Chłopak – Zain – przez chwilę się zastanawiał, po czym wzruszył ramionami i skierował się do drzwi po drugiej stronie pokoju. Zanim zamknął je za sobą, wymamrotał coś pod nosem, co brzmiało jak „nóż do masła”. Koffi wypuściła powietrze z płuc.

– Przepraszam – powiedziała dziewczyna. Patrzyła na Koffi tak, jak patrzy się na ranne zwierzę, ale ona też w ogóle nie przejęła się nożem. Koffi westchnęła, po czym upuściła swoją broń na podłogę. – Wiem, że to zapewne za dużo – ciągnęła piękność z afro. – Ale Zain i ja nie przyszliśmy po to, żeby cię skrzywdzić…

– Kim jesteście?

– Mam na imię Makena – odparła. – A ty?

– Koffi.

– Koffi – powtórzyła. – Jestem daraja.

Daraja. To słowo uderzyło w Koffi niczym krzemień w kamień i wyciągnęło inne, na wierzch jej pamięci. Daraja. Most. Przepych. Każde z osobna wydawało się jakoś szczególnie znajome, nie pamiętała tylko dlaczego.

– Z jakiego jesteś zakonu? – podjęła Makena. – Ja z Ufundi.

Koffi spojrzała na nią zdumiona, w ogóle nie rozumiała pytania.

– Hm…

– W porządku. – Makena machnęła ręką. – Pogadamy o tym później. A teraz… – Popatrzyła na podwójne drzwi, po czym posłała jej przepraszające spojrzenie. – Musisz się przebrać.

Koffi po raz pierwszy, odkąd się ocknęła, spojrzała w dół na siebie. Tunikę z juty pokrywały plamy błota i śluzu, ale nie miała pojęcia, jak się pobrudziła.

Dlaczego? Dlaczego nie pamiętam?

– Przyniosłam ci nowe rzeczy – zaoferowała Makena. – Jeśli chcesz. – Podeszła do otomany, gdzie leżała schludnie złożona szata. Kiedy z powrotem się odwróciła, trzymała w rękach sukienkę bez rękawów: długą, lejącą się, z wcięciem w talii. Materiał był w czarno-biały geometryczny wzór, wokół szwów znajdował się haft wykonany złotą nitką. – Uszyłam ją dla ciebie – wyszeptała. – Mam nadzieję, że ci się spodoba.

– O tak – odparła Koffi. – Naprawdę ładna. – To niedopowiedzenie, ale tylko takie słowa znalazła. Wiedziała na pewno, że już się obudziła, lecz wszystko wydawało jej się jakimś karykaturalnym snem. Czuła się oderwana od rzeczywistości, rozkojarzona, chociaż usilnie chwytała cienkie jak pajęczyna nitki pamięci i próbowała spleść je w logiczny obraz.

Makena położyła sukienkę na łóżku.

– Poproszę o szmatkę i miskę z wodą, żebyś mogła się obmyć – zaproponowała. – Tylko musisz się pospieszyć, nie mamy wiele czasu.

– Dlaczego? – Koffi się spięła. – Dokąd idziemy?

Dziewczyna posłała jej przelotne spojrzenie przez ramię w drodze do drzwi.

– Zabiorę cię do komnaty reprezentacyjnej. Pan Ciernistego Grodu nie lubi czekać.

Serce waliło Koffi w piersi, gdy Makena poprowadziła ją wąskim korytarzem.

Podobnie jak pokój sypialny, w którym się obudziła, wszystko wokół było wyrzeźbione z łupka, przez co w powietrzu odczuwało się chłód. Wokół siebie widziała głównie ciemność, przetykaną od czasu do czasu szczelinami bladego światła, które dochodziło z otworów strzelniczych w ścianach. Koffi kusiło, żeby wyjrzeć przez jeden z nich, ale zmusiła się do patrzenia przed siebie. Z każdym krokiem coraz więcej pytań wypełniało jej głowę; frustrowało ją to, że na żadne z nich nie zna odpowiedzi. Jak się tu dostała? Po co tutaj jest? I dlaczego nie pamięta niczego sprzed tego ranka? Słowa opiekunki odbijały się echem w jej głowie.

„Pan Ciernistego Grodu nie lubi czekać”.

To miejsce wobec tego nazywało się Ciernistym Grodem, przynajmniej tyle się dowiedziała. Ale kto nim włada i czego od niej chce?

Weszły w kolejny korytarz, w którym z lewej strony znajdowało się większe okno, dzięki czemu poranne słońce rozpraszało ciemność. Makena je minęła, nie zatrzymując się, Koffi jednak tym razem zerknęła przez szybę. Aż jej zabrakło tchu.

Trawniki za oknem porastała niesamowicie bujna, nieskazitelna, szmaragdowozielona trawa. Co kilka kroków znajdowały się maleńkie oczka wodne otoczone alabastrem. Ich gładka jak szkło powierzchnia odbijała niebo w odcieniach lazuru i indygo. Dziewczyna omiatała widok z lewej do prawej; nawet nie próbowała zliczyć tysięcy kwiatów rosnących wzdłuż altan i pawilonów ogrodowych. Zauważyła, że każdy kwiat, niezależnie od wielkości i rozmieszczenia, ma jakiś odcień niebieskiego, co harmonizowało z kolorami nieba.

– Wschodni ogród Ciernistego Grodu – wyjaśniła przewodniczka. Zatrzymała się i stanęła przy Koffi. – Nazywany też Niebieskim Ogrodem. Są tu jeszcze trzy inne, ale ten lubię najbardziej.

Koffi potaknęła, chociaż ledwie docierały do niej słowa. Nadal zachwycała się widokiem. Wschodni ogród Ciernistego Grodu bez wątpienia był piękny, ale im dłużej mu się przyglądała, tym większy odczuwała niepokój. Ominęła wzrokiem oczka wodne i kwiatowe rabaty, zatrzymała spojrzenie na linii równo zasadzonych drzew, które najwyraźniej wyznaczały granicę ogrodu. Od razu je rozpoznała – tylko akacje są tak poskręcane i pełne cierni. Nie one jednak ją zaabsorbowały, lecz unosząca się wśród nich gęsta mgła. Korony większości drzew były nią zasłonięte, wisiała tam jak nieruchomy srebrzystobiały tuman. Mimo odległości Koffi wyobraziła sobie chłód pierzastych oparów i wilgoć, która przylegała to wszystkiego, czego dotknęły. Zadrżała.

– To Las Mgieł – wyjaśniła bez pytania Makena. – Wyznacza kres Ciernistego Grodu. Koffi nie odpowiedziała. Nie potrafiła tego wytłumaczyć, ale coś w tej mgle, tych drzewach kazało jej zostać w miejscu i przyglądać się im jeszcze przez chwilę. Po jakimś czasie Makena znowu się odezwała. – Powinnyśmy iść. Komnata reprezentacyjna już niedaleko.

W ciszy ruszyły dalej. Kiedy ponownie weszły w ciemność, Koffi napięła mięśnie. Czuła niewytłumaczalną ulgę im bardziej oddalała się od okna i widoku skłębionej bieli.

Kilka minut później Makena zatrzymała się gwałtownie. Koffi niemal wpadła na jej plecy. Kiedy podniosła wzrok, uświadomiła sobie, że stoją przed wielkimi podwójnymi drzwiami z ciemnego drewna, ozdobionymi matową złotą farbą. Tuż obok wrót czekał Zain. Wesoło pomachał; Koffi odpowiedziała tym samym, zanim zdołała się opanować. Chłopak zachichotał.

– Cieszę się, że dotarłaś, Maślany Nożyku.

Koffi nie zaszczyciła go odpowiedzią, starała się nie odrywać wzroku od drzwi, a stało się to trudniejsze, gdy Zain przesunął się tak, że znalazła się pomiędzy tą dwójką. Był co najmniej o głowę od niej wyższy, a kiedy się pochylił, zetknęli się ramionami. Poczuła zapach przypominający świeże pranie.

– Jedna rada – powiedział szeptem. – Nie próbuj nikogo zastraszać sztućcami.

Słowa, które zamierzała wypowiedzieć, uwięzły w jej gardle, gdy drzwi się otworzyły. Makena i Zain ruszyli pierwsi, przeszli przez nie z wrodzonym wdziękiem. Koffi najpierw głęboko odetchnęła, żeby się uspokoić, po czym wkroczyła do komnaty. Niemal natychmiast się zatrzymała.

Nigdy jeszcze nie widziała tak luksusowego wnętrza. Na podłogach czarny marmur przetykany białymi żyłkami; na dwóch ścianach rząd wysokich, sklepionych okien, wpuszczających strumienie różowozłotego światła. Mebli było niewiele; szczególną uwagę Koffi zwróciła na jeden przedmiot bezpośrednio przed nią: gobelin. Był przynajmniej dwa razy od niej wyższy i kilka razy szerszy; przedstawiał dorosłego, okazałego hipopotama. Brązowa skóra zwierzęcia lśniła wilgocią, oczy miał czarne jak chrząszcz. Patrzył prosto na nią; stał na tle torfowiska i obnażał białe kły, dłuższe od ramienia człowieka. Dziewczyna oderwała od niego wzrok, poruszona do głębi. Coś w tym gobelinie, a zwłaszcza zwierzę, trąciło strunę jej pamięci. Niestety, wrażenie przeminęło tak szybko, jak się pojawiło.

– Chodź. – Makena obejrzała się przez ramię i zniżyła głos do szeptu. – Staniemy tam.

Koffi podążyła za nimi, aż zatrzymali się mniej więcej pośrodku pomieszczenia. Wtedy po raz pierwszy, odkąd tu weszła, uświadomiła sobie, że nie są sami. W różnych częściach komnaty stały grupki ludzi, wszyscy na nią patrzyli. Rzucając ukradkowe spojrzenia, też im się przyglądała. Z prawej strony zobaczyła grupę młodych mężczyzn i kobiet odzianych w ciemnokrwistą czerwień; ci z lewej natomiast byli w odcieniach zieleni. Zauważyła jedno skupisko w niebieskich ubraniach, bardzo podobnych do tego, które nosił Zain. Czwarta grupa miała szaty pastelowo żółte, jak Makena. Ludzie najdalej od niej, w ciemnym fiolecie, mieli najbardziej atletyczne sylwetki ze wszystkich, a na dodatek wyglądali najgroźniej. Starała się o tym nie myśleć, choć gdy jeden z nich otwarcie się skrzywił na jej widok, aż się wzdrygnęła. Natychmiast wkurzyła się na siebie za tę reakcję.

Nie okazuj lęku, nakazała sobie. Nie wyglądaj na wystraszoną.

– Spokojnie – wyszeptała Makena. – Nikt cię tu nie skrzywdzi.

Te słowa w ogóle jej nie pocieszyły. Za bardzo ją dręczyły coraz to nowe pytania. Kim są ci wszyscy ludzie? Czy wśród nich jest pan Ciernistego Grodu?

Nagle wrota ponownie się otworzyły. Tym razem wszyscy oderwali wzrok od Koffi i spojrzeli na wejście. Stojący po jej obu stronach Makena i Zain natychmiast się wyprostowali. Koffi patrzyła i czekała.

Minęło kilka niemożliwie długich sekund, zanim próg komnaty przekroczył jakiś mężczyzna: wysoki, z ciemnobrązową skórą i kręconymi czarnymi włosami. Biorąc pod uwagę wiek, mógłby być ojcem Koffi. Zauważyła, że w przeciwieństwie do pozostałych nie nosił kolorowego stroju – jego koszula była tkana w skromny czarno-biały wzór, nie tak jak jej sukienka. Nic nie powiedział, stawiał długie, pewne kroki. Mijane przez niego osoby pochylały głowy. Od mężczyzny emanował autorytet, oblekał go jak opończa, na którą już nie zwracał uwagi. Nawet Koffi lekko się przed nim skłoniła. Sandały mężczyzny miękko sunęły po marmurze. Patrzyła na własne stopy, gdy usłyszała słowa:

– Dzień dobry, Koffi.

Przeszył ją prąd gorąca, tak niespodziewany i szybki jak piorun. Ktoś ją szturchnął, więc głośno przełknęła ślinę i odruchowo uniosła głowę.

Powoli spojrzała w oczy pana Ciernistego Grodu.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

You&YA

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz