Bezdomność all inclusive - Marcin Halski - ebook + książka

Bezdomność all inclusive ebook

Halski Marcin

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piotrek pragnie się wyrwać ze środowiska, które nie daje mu żadnych perspektyw, niestety po raz kolejny zderza się z brutalną rzeczywistością. Choć ma jasne cele i szczerą chęć zmiany życia na lepsze, to w drodze na Hel, gdzie ma rozpocząć wszystko od nowa, zostaje pobity i okradziony. Optymistyczne plany młodego chłopaka spalają na panewce. Chce dotrzeć nad morze, jednak ląduje we Włocławku – mieście, które zamiast być przystankiem na drodze do realizacji marzeń, staje się pułapką. Bez pieniędzy i wsparcia Piotrek zmuszony jest walczyć o przetrwanie w lokalnej społeczności bezdomnych, których we Włocławku żyje bardzo wielu. Wkrótce odkrywa też, że gdy już raz spadnie się na dno – także to prywatne, osobiste – odbicie się od niego wcale nie jest takie proste. Ta historia wydarzyła się naprawdę i w szokująco realny sposób pokazuje, jak nieprzewidywalny los i błędne decyzje mogą nas zaprowadzić w miejsca, w które nigdy nie chcielibyśmy trafić. Może pewnych błędów nigdy nie da się naprawić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 301

Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Romka30

Nie oderwiesz się od lektury

Recenzja( po_drugiej_stronie_slowa) ,,Są to wspomnienia mojego przyjaciela z niemal roku przeżytego wśród bezdomnych.” Głównym i najważniejszym tematem książki jest bezdomność, która jest ukazana w całkiem inny i odmienny sposób. Młody chłopak- Piotrek pragnie wyrwać się ze środowiska w którym dorasta. Pochodzi z z niestandardowej rodziny; patologicznej, gdzie ojciec sięga po kieliszek i pokazuje swoją siłę na matce oraz na nim. Ruletka, raz jeden raz drugi otrzymuje ciosy. Zaniedbuje szkole, naukę, nie widzi nic, czego mógłby się uczepić i spojrzeć na swój dom z miłością. Czuję się w nim zagrożony i nie kochany. Dom, słowo i miejsce, które powinno kojarzyć się z ciepłem, miłością, troską i wsparciem, jednak Piotrek widzi tylko ciemną plamę z jaką jest mu dane żyć. Presja i życie z jakim co dzień się zmaga popycha go do ucieczki by znaleźć lepsze jutro. Kierunek jaki obrał miał mu pomóc w nowym, lepszym życiu. Otumaniony alkoholem przez ludzi w pociągu zostaje okradziony i pozbawiony ...
10
Jeny_co_tu_czytac

Nie oderwiesz się od lektury

"Prawdziwa historia Piotra G." W Polsce żyje ponad 32 000 osób w kryzysie bezdomności. Nieststy znacznej większości z nich nigdy nie udaje się stanąć na nogi. Czy udało się to Piotrowi G. bohaterowi książki Marcina Halskiego? Piotrek nie ma lekkiego dzieciństwa. Patologiczny ojciec, owładnięta lękiem i bezradnością matka i on w świecie pełnym bólu. Chłopak pragnąc lepszego życia ucieka z domu, ratunkiem ma być wcześniej poznany człowiek który oferował mu pracę u siebie na Helu. Nieststy w pociągu zostaje pobity i okradziony. Bez telefonu, grosza przy duszy i bez żadnych perspektyw ląduje we Włocławku który zamiast być przystankiem na drodze do lepszego życia, staje się odchłanią, czarną dziurą która pochłania go z każdym dniem, a jej opuszczenie jest praktycznie niemożliwe. "Ta historia wydażyła się naprawdę" Jest to opowieść o beznadziejności, o tym jak z braku dobrych wzorców, złymi decyzjami można spieprzyć sobie życie. O tym jak trudne jest odbicie się od dna, jak ważna jest n...
00
Danutastrona394

Nie oderwiesz się od lektury

Witajcie moi kochani Jak spędzacie dzisiejszy dzień? Dziś chciałabym zaprezentować Wam wyjątkową książkę opartą na faktach. Tytuł: Bezdomność all inclusive Autor: Marcin Halski Wydawnictwo: Wydawnictwo HM Historia przedstawia losy Piotrka, który już jako dziecko musiał zmagać się z chorobą alkoholową ojca oraz przemocą domową. Od zawsze pragnął bezpiecznego, spokojnego życia oraz normalnej rodziny. W związku z tym, będąc w szkole średniej, postanowił wyjechać z rodzinnego miasta i zamieszkać nad morzem. Celem jego podróży był Hel. Piotrek miał nadzieję, iż tam zacznie nowe, lepsze życie. Jednakże nie wszystko wyszło tak jak to sobie zaplanował. Mianowicie podczas jazdy pociągiem został pobity oraz okradziony. Na skutek czego trafił do Włocławka, który miał stać się tylko jego chwilowym przystankiem do celu. Niestety rzeczywistość okazała się bardzo trudna oraz przytłaczająca. Nie potrafił już opuścić miasta, więc zaakceptował swoją sytuację, zawarł znajomości i rozpoczął życie na u...
00

Popularność




Bezdomność all inclusive ® Marcin Halski

Wszystkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środowiskach masowego

przekazu wymaga pisemnej zgody twórcy.

Wydanie pierwsze

Wojkowice 2024

ISBN E-BOOK: 978-83-68177-24-4

Redakcja: Natalia Hermansa

Korekta: Kamila Galer-Kanik

Projekt grafi czny okładki: E.Raj

Zdjęcie na okładce:

htt ps://www.pexels.com/photo/a-man-wearing-a-black-hoodie-

-sweater-and-a-pair-of-sneakers-5362862/

Ilustracje: Ewa Tomczak

Skład: Wydawnictwo Hm

WYDAWNICTWO HM…

E-mail: [email protected]

Telefon: 518833244

Adres: ul. Sobieskiego 225/9 42-580 Wojkowice

Werjsa papierowa dostępna na:

WWW.WYDAWNICTWOHM.PL

Książkę dedykuję 31 042 osobom w kryzysie bezdomności w Polsce

Wstęp

Mówi się, że istnieją na świecie miejsca, które wyciągają z człowieka najgorsze cechy. Miasta, nad którymi wisi niemożliwe do określenia widmo; umierające za życia skupiska ludzkie, gdzie trudno o jakąkolwiek nadzieję. Wspomina się o nich w książkach, filmach, grach… ale czy one naprawdę istnieją?

W trakcie pisania tej książki pojechałem do Włocławka nie tylko po to, żeby zobaczyć opisywane przeze mnie budynki. Chciałem też na własne oczy się przekonać, czy zarówno Piotrek, jak i poznani przez Internet ludzie nie przesadzają. Ostrzegali mnie bowiem, że to czarny punkt na mapie Polski.

Wyruszyłem zupełnie w ciemno, bez konkretnych adresów, bez namiarów na kogokolwiek. Miałem jedynie opisy oraz imiona lub pseudonimy. I smutną historię, którą opowiedział mi sam Piotrek.

Odnalazłem wszystko, ale wróciłem z wiedzą większą, niż planowałem zdobyć.

Gdy tylko dotarłem na miejsce, okazało się, że Włocławek, a dokładniej Śródmieście, składa się głównie z rozpadających się kamienic i opuszczonych lokali (poza Żabkami – one są wszędzie i zawsze dają radę), ale to był tylko wierzchołek góry lodowej. Przez trzy dni obserwowałem przechodniów, którzy ze spuszczonymi głowami przemykali ulicami, pośpiesznie stawiali kroki, nie rozglądając się dookoła. Jeśli cokolwiek mówili, z ich słów biły negatywne emocje lub apatia. Rozmawiałem z osobami, które uciekły do innych miejsc, a powracały tu tylko w odwiedziny. Po pierwszym dniu dotarło do mnie, że miasto funkcjonowało jedynie dzięki jakiejś niepojętej sile rozpędu, że to wyłącznie ona jeszcze jakoś trzymała to wszystko w kupie. Mimo że Włocławek od 2018 roku przechodził rewitalizację, a wiele obiektów wyremontowano, i tak czułem się, jakbym dotarł do alternatywnego, upadłego świata.

To wrażenie wzmacniało się jeszcze ze względu na wszechobecnych bezdomnych – całe rzesze osób niemających gdzie mieszkać ani za co żyć; wciąż nietrzeźwych i brudnych. Tak samo przygnębionych jak reszta. Spotykałem ich na każdym kroku, w każdym zakątku, jakby zjeżdżali się tutaj z całego kraju. A może to miasto wysysało chęć do normalnego życia i każdy, kto tu trafił, narażał się na dużo większe ryzyko upadku?

Odwiedziłem w Śródmieściu nie tylko nieliczne otwarte sklepy, przytułek, jadłodajnię czy Caritas, rozmawiałem nie tylko z przechodniami i mieszkańcami. Udało mi się wejść do kilku zamieszkanych pustostanów, nawiązać kontakt z marginesem i dużo się dowiedzieć o zasadach panujących na dnie. Było to bardzo przygnębiające doświadczenie. Rozmawiałem też z włocławianami, którzy po prostu mieli dość szwendających się pijaków i reagowali agresywnie przy każdej próbie poruszenia tego tematu. Jeden z nich myślał nawet, że wchodzę do opuszczonego budynku, żeby tam przenocować, i na mnie nawrzeszczał. Chyba muszę zacząć lepiej się ubierać.

Powieść ta nie jest na szczęście ani przewodnikiem po Włocławku, ani lekturą, która ma zniesławić miasto czy poruszyć problem patologicznego programu pomocy społecznej. Są to wspomnienia mojego przyjaciela z niemal roku przeżytego wśród bezdomnych. Wszystkie wydarzenia opisałem na podstawie jego słów, ale po tym, co widziałem, nie mam żadnych powodów, żeby nie wierzyć w tę historię.

Życzę Wam zatem udanej lektury, a jeśli któryś z fragmentów wyda się niewiarygodny, możecie mi wierzyć – to zdarzyło się naprawdę. Co więcej: nie opisałem niektórych wspomnień Piotrka, bo w moim mniemaniu były zbyt odpychające lub drastyczne, a nie wnosiły wiele do fabuły.

Marcin Halski

CZĘŚĆ PIERWSZA

PRZESZŁOŚĆ

Prolog

[…] nie mamy nic, tylko strach i nadzieja, i ten świat, w którym wciąż szukamy zrozumienia.

Halok & Gieeru, Powroty i rozstania

Bliżej nieokreślony lęk nie chciał mnie puścić, a ja nie umiałem nad nim zapanować. Wracałem do domu pełen złych przeczuć, a z każdym kolejnym krokiem odczuwałem coraz silniejszy opór, jakby jakaś niewidzialna siła próbowała mnie spowolnić. W ten październikowy dzień pogoda pozostawiała wiele do życzenia, ale nie padało i nie wiało za mocno, a to już wystarczyło, żebym wybrał okrężną trasę.

Skręciłem w wąską alejkę, wijącą się niczym serpentyna pomiędzy krzakami. Mogłem w tym miejscu przejść na skróty, ściąć kawałek trawnikiem i dotrzeć do mieszkania wcześniej, ale nie miałem na to najmniejszej ochoty. Zamiast tego minąłem jeden z pierwszych bloków na osiedlu i zwolniłem. Już właściwie bardziej powłóczyłem nogami, niż szedłem. Niczym jakiś osiedlowy zombie.

Często odwlekałem powroty z gimnazjum do domu, lubiłem się delektować samotnością i choć w głębi duszy wiedziałem, że była to forma ucieczki, nie miałem zamiaru z niej rezygnować. W dni takie jak ten tylko ona mi pozostała.

Krok… potem kolejny… i następny. Moje nogi przesuwały się wciąż do przodu, ale niewiele brakowało, żebym zaczął się poruszać jak Michael Jackson w teledysku.

Tymczasem poczucie zagrożenia wciąż narastało.

Niespodziewanie plecak zaczął mi ciążyć, jakby nagle ktoś włożył do niego kilka solidnych cegieł, a przecież w środku trzymałem tylko książki – niby stare, kupione z drugiej lub trzeciej ręki i podniszczone, ale dla mnie niezmiernie ważne. Szanowałem słowo pisane: nie tak łatwo ścierało się z kartek, oczy nie mogły wchłonąć liter, dłonie ich rozmazać, a czas zbyt szybko zniszczyć materiału, na którym je zapisano.

Wcześniej pomiędzy podręcznikami schowałem piwo. Puszkowe, z dolnej półki i ciepłe, ale na więcej nie udało mi się wysępić pod szkołą. I tak lepsze to niż nic. Znałem kilka fajnych miejscówek, które znajdowały się po drodze, pomyślałem więc, że przysiądę w którejś z nich i spróbuję opanować coraz silniejsze drżenie dłoni. Ostatecznie tego nie zrobiłem, a teraz żałowałem jak cholera.

Zamyślony dotarłem do kolejnego z wyrastających dookoła bloków. Samo osiedle lubiłem z wielu powodów, ale głównie przez świadomość, że mieszkający tu ludzie mieli swoje historie. Setki, jeśli nie tysiące opowieści, których nikt nigdy nie będzie w stanie przekazać dalej. Mnóstwo wzlotów i upadków, po których w przyszłości nie zostanie nawet ślad. Dramaty bezimienne i tak dla mnie odległe, jakby działy się na innej planecie, choć tak naprawdę rozgrywały się tuż obok.

Rozejrzałem się po osiedlu. Wychodzące nieśmiało zza chmur słońce odbijało się od okien, które wbite w beton rozdzielały ludzkie losy niczym żelazne pręty klatki w ogrodzie zoologicznym. Patrzyłem na ten szklany las i w myślach wyliczałem: tu mieszkała rodzina z ojcem hazardzistą, a tam druga, z niepełnosprawnym, poważnie chorym dzieckiem. Tu samotnik, który stracił żonę w wypadku. Tam staruszka opuszczona przez dzieci, które wyjechały za granicę.

Wszyscy byliśmy cywilizowanymi ssakami w klatkach utworzonych przez postęp.

Zamyślony nawet nie zauważyłem, gdy ścieżkę pomiędzy blokami znowu pokrył asfalt. Wyczułem go dopiero przez podeszwy lekko podniszczonych butów i wtedy uświadomiłem sobie, że dotarłem na miejsce.

Zatrzymałem się przed blokiem, w którym wydarzyła się najważniejsza historia – ta dotycząca mnie. Rozejrzałem się dookoła, jakbym liczył, że stanie się coś, co pozwoli mi odwlec w czasie nieuniknione. Niestety, jak zawsze w takie dni, moje nadzieje zostały rozwiane niczym śmieci walające się nieopodal na trawie.

Co za syf.

Wiedziałem, że muszę iść na górę. Nie miałem dość odwagi, by zawrócić, a pora była zbyt wczesna, bym na pobliskich ławkach spotkał kogoś znajomego. Wyciągnąłem piwo, otwarłem je i wypiłem w dwóch łykach. Na szybko, żeby przypadkiem nie zauważyła tego któraś ze wścibskich sąsiadek. Te stare jędze potrafiły napsuć człowiekowi krwi.

Alkohol powoli zaczynał działać, ale nie zrobiło mi się dużo lepiej. Najważniejsze jednak, że napięcie, które czułem każdym skrawkiem ciała, puściło, a to właśnie tego najbardziej na świecie potrzebowałem.

Westchnąłem i na miękkich nogach zacząłem wspinaczkę po schodach. Chłód odrapanej poręczy, popękane, dawno niemalowane ściany przypominały mi o tym, co czekało mnie po przekroczeniu progu. Mimo obskurnego wyglądu klatka schodowa była w tym momencie jak widok w galerii – mógłbym podziwiać jej dziury, plamy, odpryski niczym najpiękniejsze obrazy. Chciałem się przy nich zatrzymać, pokontemplować i odwlec nieuniknione.

Ale spóźnienie oznaczało zazwyczaj jeszcze większe kłopoty.

* * *

Nie zatrzymałem się przy wejściu, choć miałem na to ogromną ochotę. Od razu, właściwie z rozpędu, złapałem za klamkę, nacisnąłem ją i pociągnąłem. Z miejsca uderzył we mnie zapach nieprzetrawionego alkoholu i przypalonego obiadu. Specyficzna woń wisiała złowieszczo w powietrzu, opatulała mnie, paraliżowała. To był ten moment, w którym znajdowałem się w oku cyklonu; gdy jeszcze otaczał mnie błogi spokój, a cała zawierucha rozgrywała się gdzieś obok. Niestety zdawałem sobie sprawę, że to tylko chwilowe, bo za chwilę chaos pochłonie również i mnie.

Nie zwlekałem dłużej, wszedłem do środka.

Strach powrócił ze zdwojoną siłą, i to jeszcze zanim usłyszałem szloch… stłumiony, cichy… To matka. Nie zdążyłem cisnąć plecakiem w kąt, kiedy od strony kuchni dobiegł mnie dźwięk, który śnił mi się prawie każdej nocy.

Plask!

Zaraz po nim rozległ się kolejny jęk mojej rodzicielki. Nie próbowałem nawet walczyć z rosnącą we mnie wściekłością, zacisnąłem pięści, a nagła obojętność względem własnego losu przejęła stery. Ruszyłem w stronę niewielkiego pomieszczenia, którego ściany widziały więcej dramatów niż niejeden ośrodek wychowawczy.

– Przestań! – krzyknąłem, niewiele myśląc.

Adrenalina buzowała we mnie na całego, przez co nie zdążyłem się w porę uchylić. A przecież dobrze wiedziałem, jak to się skończy.

Potężne uderzenie zwaliło mnie z nóg.

Chwilę później leżałem na podłodze przy stole, zaraz obok kulącej się ze strachu kobiety. Zdrętwiałym przedramieniem przejechałem po wargach, czułem, jakby coś się do nich przykleiło. Jak przez mgłę zobaczyłem czerwoną plamę, która pozostała na rękawie, ale w pierwszej chwili nie skojarzyłem, z czym mam do czynienia.

Ojciec, opiekun i oprawca w jednym, stał tuż obok i rozcierał skórę na kłykciach. Jego wzrok wyrażał czystą pogardę. Mężczyzna szybko jednak stracił mną zainteresowanie i skierował spojrzenie na mamę. Całą postawą dawał do zrozumienia, że teraz przyszła jej kolej.

Skurwysyn.

– Stój! – wyrwało mi się, a w każdym razie takie miałem wrażenie. Słowa protestu wyszły spomiędzy moich warg, więc chyba należały do mnie.

– Piotrek, cicho, nie wtrącaj się! – Matka się poruszyła, jakby pragnęła za wszelką cenę dobrnąć do mnie, choćby na czworakach, i osłonić własnym ciałem.

Niestety, nie zrobiła tego. Ani teraz, ani nigdy wcześniej. W sumie normalka, już dawno przestałem liczyć na to, że kiedykolwiek uczyni podobny gest. Strach był zbyt potężną blokadą.

Więcej nie zdołałem pomyśleć, bo ojciec, zaskoczony moją reakcją, podszedł bliżej. W jego oczach szalała furia, która walczyła o lepsze z upojeniem alkoholowym i nienawiścią – chyba nie tylko do świata, ale i do samego siebie.

– Zamknij się, nieuku! – Wraz z jego słowami, dotarł do mnie ból. To był solidny kopniak.

Odrzuciło mnie do tyłu, a moja głowa odbiła się od kaloryfera, przy którym zaległem. Przed oczami widziałem tylko mroczki, a w środku czułem, jak bezsilność przekuwała się w nienawiść do tego człowieka. Szkoda, że nic nie byłem w stanie zrobić, w tym momencie mogłem tylko czekać, aż to wszystko się skończy.

A trochę to trwało.

I nikt mnie nie zasłonił, ale przywykłem.

* * *

Wpatrywałem się w pomiętą kartkę. Pokryta moim pismem, pokreślona w niektórych miejscach nauczycielskim długopisem leżała obok mnie na łóżku. Miałem wrażenie, że również spogląda na mnie złowrogo.

Przyłożyłem jednorazówkę z lodem do coraz bardziej spuchniętego policzka. Piekło jak cholera. Na dodatek zaburczało mi w brzuchu. Zjadłbym choć skromną kolację, ale wątpiłem, czy znajdę w lodówce coś oprócz lodu. Tymczasem żołądek domagał się czegoś innego, czegoś stałego.

Popatrzyłem na ten nieszczęsny kawałek papieru, ale bolesne ssanie przywróciło mnie od razu do rzeczywistości.

Może spróbuję?

Zacząłem nasłuchiwać. W domu panowała kompletna cisza, ale wyprawa po jedzenie mogłaby się okazać zbyt ryzykowna – popękany gumolit za każdym razem głośno chrzęścił pod stopami. Ojciec, nawet jak się nawalił, nie spał aż tak twardo, a jego przebudzenia mógłbym nie przeżyć. Dosłownie i w przenośni. W myślach spróbowałem przekalkulować, w jakiej fazie snu się znalazł.

Rozprawa w kuchni skończyła się ze dwie godziny temu. Ten sadysta pił jeszcze jakiś czas i nie zwracał uwagi na resztę domowników. Zresztą zaraz po kopniaku doczołgałem się do swojego pokoju. Nie odwróciłem się nawet w stronę cicho płaczącej matki, nie miało to sensu. Ale ile temu to było? Nieważne. Najgorsze, że znowu czułem złość na tę kobietę.

Jak zawsze po takich akcjach nie rozmawialiśmy ze sobą przez jakiś czas, nie siadaliśmy razem, tylko każde z nas szukało w samotności usprawiedliwienia swojego zachowania – ja tego, że znowu dałem się ponieść emocjom i się wtrąciłem, a ona, że jak zwykle pozostała bierna. Może współdzielenie poniżenia i bólu z własnym dzieckiem dodawało jej w jakiś pokrętny sposób sił, żeby nadal trwać w tym koszmarze? Mnie to dobijało. Pojebane.

Tkwiłem więc w niewielkim pokoju i po raz kolejny obiecałem sobie, że następnym razem się wycofam, schowam u siebie albo w ogóle nie wejdę do domu – pragnienie ucieczki coraz śmielej kiełkowało w mojej duszy i nic nie mogłem na to poradzić.

Brzuch odezwał się znowu głośną skargą, jednak tym razem nie byłem pewien, czy to efekt głodu, czy wcześniejszych wstrząsów.

Zaryzykować i pójść do kuchni? To pytanie tłukło się w mojej głowie, nie pozwalało się skupić.

Przedpokój był wąski, a droga do kuchni prowadziła obok salonu, skąd dobiegało głośne pijackie chrapanie i subtelny dźwięk trącego o papier długopisu – moja rodzicielka w ten sposób odcinała się od tego, co zdarzyło się w ciągu dnia. Z jednej strony ją podziwiałem – sam chciałem wrzeszczeć, kląć, bić pięściami w ścianę. Z drugiej jednak… miałem czasami wrażenie, że krzyżówki stały się dla niej symbolem jakiejś tarczy, którą trzyma w rękach w gotowości do użycia w sytuacji kryzysowej. Nie potrafiłem sobie jednak wyobrazić, jak bardzo źle musiałaby się potoczyć awantura, żeby matka zareagowała w jakiś inny sposób.

Westchnąłem. Może kiedyś tego doczekam, zobaczę ją, jak w tych snach, które nawiedzały mnie często w nocy – matka stojąca nad ciałem ojca z zakrwawionym nożem, szepcząca słowa: „Już wszystko będzie dobrze, synu, już nam nic nie zrobi”.

Czy byłem potworem, marząc o śmierci ojca? Często się nad tym zastanawiałem, ale nie umiałem odpowiedzieć na to pytanie. Tak czy inaczej, moja nadzieja na zmianę sytuacji – podobnie jak nocne wizje – i tak stopniowo zanikała.

Spojrzałem na karton wstawiony zamiast szyby w drzwiach mojego pokoju, a potem przeniosłem wzrok na blizny na dłoniach. Ich blade nici tworzyły coś w rodzaju pajęczyny i choć wszystko dawno się zagoiło, nie potrafiłem tego zapomnieć.

To było pół roku temu. Pierwszy i ostatni raz pozwoliłem sobie na wybuch złości w tym miejscu i dotąd nie wiem, co bolało mnie wtedy bardziej – wyciąganie z dłoni odłamków szkła czy ojcowskie razy, gdy wróciłem ze szpitala.

Dawne dzieje. Teraz miałem inny problem: głód dawał o sobie znać. Przeanalizowałem wszystko jeszcze raz, ale w końcu postanowiłem sobie darować.

Popatrzyłem ponownie na zmasakrowany kawałek papieru, a wtedy złość przejęła kontrolę. Ocena, która tam widniała, powinna być wyższa. Wiedziałem, że gdybym nie wszedł dzisiaj w sam środek bitwy, to i tak rozpętałaby się podobna – ojciec rzadko potrzebował prawdziwego pretekstu do pokazu siły, a słaby stopień dawał mu zielone światło.

Mimo że nie wierzyłem we własne zapewnienia, postanowiłem się dziś zmobilizować – jutro matma, a ten pojeb, w tych nielicznych chwilach trzeźwości, twierdził, że stać mnie na lepsze stopnie. I choć jego system motywacyjny nie był najwyższych lotów, w tym jednym zapewne miał rację.

Wziąłem podręcznik i usiadłem na łóżku, starając się przy tym nie dotknąć leżącego sprawdzianu.

Minął może kwadrans. W ogóle mi nie szło – cyfry, które składały się na zadania, rozmywały się przed oczami, a rozwiązanie najprostszego nawet dodawania znajdowało się daleko poza moim zasięgiem. Zamknąłem i odrzuciłem brulion na bok. Tej walki dzisiaj nie miałem szans wygrać.

Już zamierzałem wstać i zgasić światło, kiedy naszła mnie dziwna myśl. Wziąłem ponownie do ręki sprawdzian i go odwróciłem. Z drugiej strony kartka była czysta, niezapisana. Tak chyba nie powinno być.

Złapałem leżący na biurku długopis i przyłożyłem go do papieru. Zacząłem pisać. Szybko, chaotycznie przelewałem swoje myśli, jedną za drugą. Najpierw nieskładnie, potem coraz bardziej sensownie. Po kilku minutach zabrakło miejsca, więc otworzyłem plecak i wyciągnąłem drugi zeszyt. Kolejne słowa, kolejne stronice – czułem, jakby demon, który we mnie siedział, przechodził mi przez rękę i pozostawiał po sobie ślad pomiędzy wersami. Nie przerywałem.

Zapadła noc. Wiedziałem, że rano wyjdę do szkoły w kiepskim stanie – zaspany, nieprzygotowany, ale nie miałem zamiaru narzekać. Odkryłem coś, co mogło mnie z tego wszystkiego wyciągnąć.

Rozdział 1

[…] ciągle jestem tym dzieciakiem i chociaż nie mam nic, znowu czuję, że coś tracę […]

Dystans, Martwy dzieciak

Kilka lat później

Od dawna musiałem się odsuwać od znajomych, ale wcześniej jakoś tego nie zauważyłem. Na początku w moim zachowaniu zachodziły subtelne zmiany, które z czasem doprowadziły do coraz większej izolacji.

Siedziałem w szkolnej ławce i przyglądałem się rówieśnikom. Byli dla mnie tak nierealni jak marzenia.

Od wszystkich osób żyjących obok – w klasie, na dworze, na ławkach pod blokiem czy na klatkach schodowych – coraz szczelniej odgradzał mnie niewidzialny mur, który z dnia na dzień się umacniał. Nie ja go wznosiłem, jednak nie robiłem nic, żeby zapobiec jego powstaniu, a teraz było na to za późno.

A jakby tak tym wszystkim pierdzielnąć? Po prostu wstać i wyjść z klasy? Kupiłbym sobie jakieś piwo i poszukał ziomków.

Odrzuciłem ten pomysł prawie od razu. Przyjaciele, mimo że byli mi bliscy, właściwie na wyciągnięcie ręki i duszy, stali się zbędnymi widzami spektaklu zwanego moim życiem. Wiedziałem, że na osiedlach wieści o takich incydentach, jak te w moim mieszkaniu, rozchodzą się szybko – co nie pomagało, bo ofiara przemocy stawała się przez to obiektem współczujących spojrzeń, a to raniło ją jeszcze głębiej. Cienkie betonowe ściany może i zasłaniały przed wścibskim wzrokiem wiele tajemnic, ale nie były w stanie zagłuszyć dźwięków. Pomijałem już kwestię coraz częstszych siniaków na mojej twarzy – aż szkoda, że faceci nie używają makijażu.

Po ostatniej takiej akcji widziałem w oczach chłopaków z osiedla nie tyle litość, co pełną zrozumienia akceptację… Akceptację czegoś, czego nijak zaakceptować nie można. A to, co wzbierało we mnie przez długi czas, zbliżało się do granicy. Czułem, że jeszcze trochę i czara goryczy się przeleje.

Tego dnia lekcje ciągnęły się w nieskończoność. Niewiele z nich zapamiętałem; to były tylko kolejne chwile marnujące mi życie. Gdy rozbrzmiał dzwonek kończący ostatnie zajęcia, wstałem bez słowa i wyszedłem przed szkołę. Nikt mnie nie zagadywał, nikt nie zaczepiał, co bardzo mi odpowiadało.

Stanąłem na chodniku i wziąłem głęboki oddech. Musiałem wracać. Dzisiaj, choć gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg, postanowiłem nie tylko pójść okrężną drogą, ale również zrobić większy zapas piwa. Paskudne myśli zatruwały mi umysł, dlatego chciałem usiąść na jednej z ławek za blokami i opóźnić powrót do domu najdłużej, jak to możliwe.

Nieniepokojony przez nikogo zrobiłem zakupy, a gdy dotarłem na miejsce, usiadłem na mokrych deskach. Otworzyłem pierwszą puszkę i wyciągnąłem zeszyt. Spojrzałem na swoje notatki i z rozbawieniem stwierdziłem, że ani jedna z nich nie dotyczyła zajęć w szkole – to były moje teksty, prawdziwy rap. Trochę jeszcze niedoszlifowany, pełen złości i goryczy, ale jednak mój. Pociągnąłem długi łyk, krzywiąc się nieznacznie – znowu ciepłe, znowu najtańsze, ale z doświadczenia wiedziałem, że przy trzecim przestanie mi to przeszkadzać.

Zastanowiłem się. Od ostatniej sytuacji z przemocą domową w roli głównej upłynęły dwa miesiące.

„Ślady po ciosach znikały, ale to obrażenia na duszy były niejednokrotnie rozleglejsze niż te na ciele. A mimo to trwałem, pisałem i tworzyłem. Dla was i dla siebie. Uciekałem do świata, na który miałem wpływ. Od tego, który wpływał na mnie”.

Popatrzyłem na nabazgrane zdania i stwierdziłem, że są do bani. Podarłem notatkę i rzuciłem w śnieg. Stukałem długopisem o kolano, jednak nie udało mi się sklecić lepszego tekstu. Zniechęcony darowałem sobie po kilku próbach i dwóch piwach – schowałem zeszyt do plecaka i postanowiłem po prostu się wyciszyć. Niestety, jak zawsze, kiedy mogłem naprawdę się odprężyć, poczułem lekkie ukłucie strachu.

Rozejrzałem się dookoła, ale byłem sam. Nie wiedziałem, skąd brało się dziwne wrażenie niepokoju, lecz łapało mnie najczęściej w momentach takich jak ten. Irracjonalny lęk, coś na pograniczu ledwo odczuwalnej niepewności. Miałem wrażenie, że popadam w takie stany, gdy nic się nie dzieje, jakby moje ciało odruchowo broniło się przed tymi nielicznymi chwilami bezpieczeństwa.

Spróbowałem się uspokoić, ale to z kolei ponownie doprowadziło do rozmyślań o ostatnich tygodniach. Umysł najwyraźniej próbował się łapać czegokolwiek, żeby tylko mieć jakieś zajęcie. Ale czy miał o czym tak naprawdę myśleć?

Dzień w budzie minął mi bez emocji, byłem obojętny, jakbym znajdował się tam tylko ciałem, a nie duchem. Nie pierwszy raz zresztą. Na lekcjach skupiałem się na pisaniu tekstów piosenek w zeszycie, w ogóle nie zwracałem uwagi na otaczający mnie świat. Kilka razy mi przerwano, ale w nielicznych chwilach, w których odrywałem myśli od wersów, dochodziłem do wniosku, że raczej nie jest mi pisane skończyć technikum.

W pracy miałem wolne aż do przyszłego tygodnia. Robota w wesołym miasteczku dla tak młodego chłopaka nie była spełnieniem marzeń, ale zdawałem sobie sprawę, że od czegoś trzeba zacząć. Płacili marnie, ale regularnie, kazali przychodzić punktualnie, ale nie gonili jakoś okrutnie i nie krytykowali, kiedy wyczuwali ode mnie niestrawiony jeszcze alkohol. Wydawało mi się to nawet logiczne, wszak wydawałem na niego pieniądze zarabiane u nich. Ot, dwustronny impas, znak naszych czasów.

Właściwie to nie widziałem sensu ani w pracy, ani w nauce, zwłaszcza w kończeniu jakiejkolwiek szkoły. Pisać już umiałem, czytać również, jakieś podstawy z przeróżnych, tak niepotrzebnych w życiu codziennym przedmiotów też już miałem. A papier? Na co papier człowiekowi, który nie wyobraża sobie siebie w przyszłości. Gdyby istniały miliony równoległych i alternatywnych uniwersów – w każdym byłbym bezrobotny. Może w muzyce mogłoby mi się udać, ale ostatnimi czasy odczuwałem straszną blokadę, nic mi nie wychodziło.

Od dawna nie myślałem o szkole jako o miejscu, które cokolwiek wnosi. To i tak cud, że tego dnia tam dotarłem. Miałem zaległości, które już po kilku pierwszych tygodniach roku szkolnego wydawały mi się nie do nadrobienia, dlatego przestały mnie interesować. Do klasy wchodziłem tylko w deszczowe lub zimne dni, kiedy siedzenie na świeżym powietrzu stawało się niemożliwe. W końcu jednak i to sobie darowałem, bo ileż można było odpowiadać na niekończące się pytania nauczycieli i ich groźby. Powtarzanie klasy wiązało się z kolejną wojną z ojcem, ale gdzieś głęboko we mnie cały czas kiełkowała myśl o ucieczce, a im bliżej było do zakończenia roku, tym bardziej wydawała się kusząca.

Po chuj mi szkoła, skoro tak łatwo dostałem robotę?

Brzmiało to trochę, jakbym się tłumaczył, ale gwoli ścisłości – była to jedna z niewielu rzeczy, których nie żałuję. Żaden tytuł, żadna wiedza naukowa nie uchroniłyby mnie przed własnym ja, a etat dawał jakiś hajs.

– Cześć, Grucha! – Znajomy głos wyrwał mnie z matni wspomnień.

Spojrzałem na przysiadającego się chłopaka i od razu poczułem, jak wraca mi humor.

– Cześć, Koli, co tam słychać? – zapytałem szczerze zainteresowany.

Po osiedlu krążyła plotka, że dzieją się u niego ostatnio złe rzeczy, że coraz bardziej zamyka się w sobie, a związek z dziewczyną, któremu całkowicie się poświęcił, się rozpadał. Dziś wyglądał normalnie, jak zawsze włożył sportowe buty i dres; przez ten typowo osiedlowy strój Koli sprawiał wrażenie wyluzowanego. Tylko lekko podkrążone oczy mogły świadczyć o tym, że z czymś się zmagał, ale równie dobrze mógł to być efekt nadużywania alkoholu i trawki. Każdy z nas z tym przeginał, ale byliśmy młodzi, mieliśmy całe życie przed sobą i uważaliśmy, że parę lat na używkach nie może nam przecież zaszkodzić.

– A wiesz, nie jest dobrze – odparł nieco zamyślony, po czym od razu otworzył wyciągnięte z plecaka piwo. – Jakoś trzeba sobie radzić i brnąć do przodu.

– Salut! – Wzniosłem toast i stuknęliśmy się puszkami. – Damy radę, jeszcze będzie dobrze.

– Salut!

Posiedzieliśmy, pośmialiśmy się trochę, obgadaliśmy kobiety, jak i coraz trudniejsze życie w kraju „kwitnącej lipy”. Obaj, jak zresztą połowa chłopaków na blokowisku, nie wyobrażaliśmy sobie odpowiedzialności, która wielkimi krokami nas doganiała. Na zbyt wiele się już napatrzyliśmy w rodzinnych domach, żeby planować własną przyszłość. Jedyne, co potrafiliśmy powtarzać niczym mantrę, to zwrot: „Nie będę taki jak moi starzy”. Nie wiem czemu, ale miałem gdzieś z tyłu głowy dziwne wrażenie, że łatwiej to powiedzieć niż zrobić.

Pożegnaliśmy się – mając już lekko w czubie, ale w dobrych nastrojach – i każdy z nas udał się w swoją stronę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że widzę Koliego po raz ostatni, a fraza „całe życie przed nami” była tylko przykrywką dla rozpaczy.

* * *

To stało się kilka dni później.

Siedziałem na tej samej ławce co zwykle. Zauważyłem zbliżającego się do mnie kumpla i od razu zrozumiałem, że stało się coś złego. Ziomek dobiegł tak zdyszany, że ledwo był w stanie mówić.

– Znaleźli Koliego!

Zerwałem się na równe nogi.

– Gdzie? – zapytałem, wiedząc, co to oznacza.

– Chodź… dalej tam jest.

Przeszliśmy przez całe osiedle, zeszliśmy w dół, w stronę Brynicy. Granica Piekar Śląskich ciągnęła się wzdłuż wałów oddzielających nas od Wojkowic. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że przy mostku prowadzącym na drugą stronę zebrała się już spora grupa gapiów.

Nie potrzebowałem wiele czasu, żeby się dowiedzieć, co się stało. Znaleziono Koliego, który powiesił się na gałęzi. Sytuacja, tragiczna sama w sobie, nabrała jeszcze ciemniejszych barw, gdy okazało się, że drzewo, na którym zakończył swoje życie, rosło na granicy miast. Przepychanki słowne o terytorialną przynależność pomiędzy policjantami spowodowały, że zrozpaczona rodzina musiała przyglądać się dyndającym zwłokom. Trwało to już od ponad godziny i wciąż niczego konkretnego nie ustalono.

Współczułem jego starym, naprawdę. Patrzyłem na ich załzawione oblicza, czując, jak ból ściska mi serce.

– Ciekawe, ile czasu minie, zanim te barany podejmą decyzję, kto ma go ściągnąć – powiedział ziomek, który mnie tu przyprowadził.

Wzruszyłem ramionami, bo co więcej mogłem zrobić? Żadne słowa nie opisałyby takiej paranoi. Co za kraj!

Stałem więc i czekałem, w tłumie smutnych, niedowierzających własnym oczom gapiów. Nie wiedziałem, czy mam się złościć, płakać czy bać.

Złościć się o to, że Koli nie przyznał się do tego, jak bardzo było z nim źle, płakać za utraconym kompanem czy bać się, że moje wieczne uciekanie doprowadzi mnie do tego samego punktu.

Dopiero dwie godziny później podjęto decyzję, a ciało mojego przyjaciela włożono do plastikowego worka.

– Chyba muszę się napić.

Spojrzałem na kumpla ze zrozumieniem.

– A postawisz browara? – zapytałem.

* * *

Zapadła noc, ale nie umiałem zasnąć. Niespodziewanie zdałem sobie sprawę, że przelewanie emocji na papier może i mi pomagało, ale nie mogło wyleczyć tego, co ściskało mnie od środka. Poczucie strachu i niepewność coraz mocniej wgryzały się we mnie, nie pozwalając spać i funkcjonować.

Postanowiłem zrobić mały rachunek sumienia. Przewróciłem się z boku na bok i rozpocząłem wyliczankę.

Udało mi się nagrać już kilka kawałków na komputerze, znajomy Halok w zeszłym tygodniu dograł basy, brzmiało to nawet nieźle, jednak czułem, że to wszystko nie wystarczy – takich osób, które tworzyły rap w swoich mieszkaniach, znałem na pęczki. Czegokolwiek bym spróbował, potrwałoby to długo. Za długo – a ja nie chciałem czekać. A w każdym razie nie tutaj.

Ojciec nadal pił, ale od jakiegoś czasu trzymał ręce przy sobie. Nie atakował ani mnie, ani matki, ale siedzenie w napięciu, oczekiwaniu, aż znowu coś się stanie, było jeszcze gorsze. Kiedy człowiek zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później fala goryczy, wściekłości i wyrzutów do świata znowu przewali się przez tamę, nie mógł odczuć spokoju – wystarczył przecież tylko pretekst, by rodzinny kat skierował ją z potworną siłą na najbliższe otoczenie.

Nawet przez moment nie miałem wątpliwości, że to w końcu nastąpi. Trwałem więc spięty, a każdy dzień względnej ciszy był niczym cierń wbijający się w nagie ciało, odliczał czas niczym zegar na bombie zbudowanej przez pijanego inżyniera. Mogła ona ulec detonacji w każdej chwili, a nie chciałem być wtedy w pobliżu. Tego dnia czułem to wyjątkowo mocno.

Ostatnio dowiedziałem się, że to zawsze wygląda w podobny sposób: po każdym incydencie, po każdym akcie przemocy następuje czas oczekiwania. Pierwsze dni nie są takie straszne, bo żyje się ze świadomością, że do następnego kryzysu ma się jeszcze czas. Z każdą mijającą godziną dociera jednak do nas, że zegar tyka nieubłaganie, a jego wskazówki tylko odmierzają czas do kolejnych katuszy. Teraz również czułem coraz większe napięcie, coraz mocniejszy lęk, umierając, usychając od środka. Godzina za godziną i dzień po dniu.

Wstałem gwałtownie z łóżka i podszedłem do biurka. Wziąłem w ręce spory plik zapisanych już kartek i przyjrzałem się im krytycznie. Doznałem olśnienia.

Zrozumiałem, że dłużej tak nie dam rady. Miałem młodość, siłę, przed sobą całe życie, a perspektywa spędzania go na oczekiwaniu na eksplozję… To nie dla mnie.

W tym momencie zdecydowałem się postawić wszystko na jedną kartę. Będzie, co ma być. Muszę uciekać, odejść stąd, wyjechać.

Oczywistość tego pomysłu uderzyła mnie z taką siłą, że aż usiadłem.

Nie wiedziałem, czy nie będę tego żałować, ale miażdżące przekonanie, że w tym czasie, w tej sytuacji nie umiem uczynić inaczej, narastało we mnie coraz mocniej.

Położyłem się z powrotem, ale nie mogłem zasnąć. Znalazłem może nie idealne, ale jednak racjonalne rozwiązanie.

Przypisy

1Mowa tu o piosence Kocham cię jak Irlandię (przyp. aut.)

2Pisownia celowa z uwagi na specyfi czny sposób wymawiania tego słowa przez Piotrka (przyp. aut.).

3Wagony – jeden ze squatów znajdujący się w opuszczonych taborach PKP, przez wiele lat będący jednym z głównych noclegów dla zbuntowanej młodzieży w stolicy Śląska (przyp. aut.)

4Pozostałości po Zakładach Górniczo-Hutniczych Orzeł Biały. Tutaj chodzi o ruiny znajdujące się na Szarleju, obok osiedla, na które Piotrek często przyjeżdżał i z którego ja pochodzę (przyp. aut.).

5Podczas mojej wizyty we Włocławku na większości kamienic widniały obraźliwe napisy dotyczące kogoś o pseudonimie Puzon. W opisywanym okresie najprawdopodobniej ich nie było, ale nie potrafi łem sobie tego darować (przyp. aut.).

6ługachy (gw.) – niedopałki

7zoki (gw.) – skarpetki

8galotki (gw.) – spodenki

9Skuli mnie (gw.) – z mojego powodu; tu: „jeśli o mnie chodzi”

10szychcie (gw.) – dniówce w pracy

11tyrpło (gw.) – potrąciło

12haźlu (gw.) – muszli klozetowej

13hasiok (gw.) – kosz na śmieci

14Dowcip odnosi się do afery z czeską wódką (przyp.aut.).

15Piotrek tak nazywał nowo poznane dziewczyny (przyp. aut.).

16pompie (gw.) – spirytusie z meliny

17romplował (gw.) – hałasował, rozrabiał, tu: buszował