Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na farmie Flegamina Olsena położonej na jednym z krańców niewielkiego Powiatu najważniejszego Kraju w Regionie przychodzi na świat bezgłowy kurczak. Jego los wydaje się przesądzony. Jednak zamiast trafić do garnka staje się lokalną atrakcją. Do momentu, aż na świat nie przyjdzie bezgłowe cielę, a potem bezgłowy wieprz. Mieszkańcy Powiatu zaniepokojeni anomaliami uznają to za znak końca świata…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 246
Aby uniknąć domyślania się, szukania analogii z innymi historiami i miejscami czy prześwietlania bohaterów w poszukiwaniu ich rzekomo prawdziwych odpowiedników, pragnę oświadczyć, że wszystko zmyśliłem. Chyba że ktoś wierzy, że Ziemia jest płaska i zalega w piwnicy u jakiegoś mitycznego bóstwa, które na polecenie innego mitycznego bóstwa ją stworzyło. Akcja nie jest oparta na faktach. A jeśli tak, to tym gorzej dla faktów. Co do Zaświatów, które zamieszkiwać mają wspomniane bóstwa, nie mogę stwierdzić jednoznacznie, czy istnieją, czy nie. Podróż na drugą stronę jeszcze wciąż jest przede mną.
Zanim bohater tej opowieści, Rycynus Visby, nieoczekiwanie stał się pogromcą Olbrzyma, był zwykłym urzędnikiem w Królewskim Powiatowym Urzędzie. Wtedy to w jego rodzinnej wiosce Wielogłowy pojawił się bezgłowy kurczak. A potem inne zwierzęta bez głów. Był to znak, że w królestwie Vestlund, leżącym w centrum płaskiego jak dysk Świata, wybuchła apokalipsa. Pewnie by jej nie było, gdyby nie kłótnia między dwoma ważniakami w Zaświatach. Demiurgiem, który stworzył Świat, a jego pomocnikiem – Archontem. Ta historia jest mniej więcej o tym, jak różnica poglądów może wywołać apokalipsę i czym może się skończyć wyprawa przez ciemny las w poszukiwaniu egzorcysty. Zwłaszcza kiedy nie wierzy się w duchy.
…dom spłonął. I nic już nie zasłania księżyca.
Mizuta Masahide
Rycynus Visby siedział za lichym biurkiem ze sklejki i przybijał kolejną pieczątkę na kolejnym wniosku ostemplowanym jak paszport podróżnika u kresu jego życia. Czwartek zapowiadał się nudno, podobnie jak inne dni w jego kalendarzu, które przesuwały się ospale, niczym taśma produkcyjna w fabryce monotonii. Słońce wschodziło i zachodziło, a każdy świt i zmierzch wydawały się jedynie bladymi kopiami tych, które przeminęły. Powiada się, że los, aby uczynić nas szczęśliwymi, nie daje nam okazji do realizacji wszystkich marzeń. W przypadku Rycynusa zrobił wyjątek. Załadował do kosza całą listę jego pragnień. Gdyby Rycynus Visby był człowiekiem religijnym, beznadziejną sytuację, w której się znalazł, mógłby potraktować jako objaw wyjątkowej dokuczliwości ze strony Zaświatów. Byłby wtedy jednak, paradoksalnie, przez Zaświaty, które wzięły go na celownik, uprzywilejowany. Zupełnie nie wiedzieć czemu. Tak jednak nie było. Rycynus Visby był nikim. Zarówno w wymiarze ziemskim, jak i w pozaziemskim. Chociaż w Halmstad był kimś. Był królewskim urzędnikiem powiatowym niższego szczebla. Człowiekiem, z którego los zadrwił, odbierając mu szansę na realizację marzeń i jednocześnie zostawiając w jego urzędniczych rękach los innych. Petentów. Na przykład takich jak wielebny Alf Eckman, który z kolei był przekonany, że w jego rękach spoczywają losy całego Świata. – Dzień dobry, pastorze – Rycynus nawet nie próbował być uprzejmy i przenieść wzroku z rozłożonych na biurku papierów na ojca Eckmana, kiedy ten pokornie stanął przy jego biurku.
Jako doświadczony urzędnik wiedział, że nawiązanie kontaktu wzrokowego z petentem na początku jego wizyty w urzędzie było jak bramka samobójcza w pierwszej minucie meczu. Wielebny Alf Eckman nie był w urzędzie petentem, był stałym gościem. I znał reguły tej gry.
– Czy ojciec nie był przypadkiem u nas wczoraj? – zapytał ironicznie pastora, jakby odczytywał na głos ostatnią linijkę formułki, którą ktoś kazał mu za karę przepisać sto razy.
Ojciec Eckman zlekceważył uwagę urzędnika i usiadł. Wtedy dopiero Rycynus podniósł wzrok i spojrzał na wielebnego. Poczuł, że przegrał pierwszą rundę. Próba pozbycia się pastora była jak walka z rakiem w ostatnim stadium. Trzeba było mieć dużo determinacji i finalnie sporo szczęścia.
– Posłuchaj uważnie, Rycynusie, i nie przerywaj. – Kapłan całkowicie, jak zwykle zresztą, przejął kontrolę nad sytuacją. – Przychodzę do ciebie, nie ukrywam, po raz kolejny, bo jak wiesz, masz możliwość pomóc, a ja znam cię od dziecka i…
– Do rzeczy, pastorze, przecież rozmawialiśmy wczoraj i przedwczoraj – Rycynus przerwał, dając ojcu Eckmanowi do zrozumienia, że nie musi za każdym razem rozpoczynać meczu od wyjaśniania reguł gry.
Wielebny był pastorem w Falun, stolicy powiatu Halmstad, w którym dzierżył władzę nad pokaźną liczbą dusz, co w jego branży można by przyrównać do posiadania dobrze prosperującego biznesu. Dawało mu to mocną kartę przetargową w rozmowach z lokalnymi władzami traktującymi go z szacunkiem, jakiego wymaga zawodnik, który w każdej chwili może zabrać piłkę i zakończyć grę. Decydenci w wiernych ojca Eckmana widzieli silny i zwarty, choć czasem kapryśny elektorat, z którym nie należy wchodzić w poważną dyskusję, kiedy myśli się o przyszłości w polityce. To tak jakby wejść w otwarty konflikt z rojem pszczół, gdy jest się uczulonym na ich użądlenia – uważali lokalni politycy, szeroko uchylając pastorowi drzwi. Pechowo dla Rycynusa były to drzwi do jego pokoju w urzędzie.
– Świat jest zepsuty, powtarzam to za każdym razem, jak tu jestem, i z każdym dniem jest coraz gorzej! – ojciec Eckman przeszedł do rzeczy, ale w swoim stylu. – Musicie coś z tym wreszcie zrobić, zanim będzie za późno!
Rycynus, znając pastora od dziecka, znał też na pamięć jego repertuar.
– Co konkretnie ojciec ma na myśli? – zadał pytanie, licząc na to, że tym samym przyspieszy finał. – Przynajmniej dziś.
Wielebny Eckman zamknął oczy i uniósł głowę ku niebu, jakby szukał częstotliwości, z którą mógłby się połączyć. Nic nie odrzekł. Milczał. Mniej więcej tyle, ile się Rycynus spodziewał.
– Świat trzeszczy w podstawach! – powiedział dobitnie pastor wciąż z zamkniętymi oczami. – To musi się źle skończyć! Słyszysz?!
Rycynus nawet nie udawał, że nasłuchuje. Sięgnął po kartkę pełną pionowych kresek i narysował na niej kolejną. Piątą. Skreślił wszystkie pięć. Papier gęsto wypełniały przekreślone piątki, które były symbolicznym zapisem wizyt pastora tylko w jednym miesiącu. Ojciec Eckman codziennie narzekał na Świat i jego mieszkańców, za każdym razem wspominając Demiurga, który ten Świat miał powołać do życia. I który podobno bardzo tego żałował.
– Ojciec codziennie straszy końcem Świata…
Pastor srogo spojrzał na Rycynusa.
– Nie straszę, synu, nie straszę! Ja przestrzegam! I jest jeszcze czas, by tę przestrogę potraktować w swoim życiu jako drogowskaz. Wspomnisz moje słowa!
Alf Eckman liczył na to, że nie tylko Rycynus, ale też inni wspomną jego słowa. Bo przedstawiając apokaliptyczną wizję, miał nadzieję, że zyska nowych wyznawców. A co za tym idzie – powiększy swoje wpływy w powiecie. Do misji ewangelizacyjnej podchodził jednak jak ktoś, kto postanowił schudnąć, wybierając leżenie na kanapie i marzenie o byciu szczupłym. Mówiąc wprost, nie chciało mu się pokonywać kilometrów i tracić czasu w poszukiwaniu kogoś, kogo mógłby nawrócić. Postanowił, że zadziała systemowo. Zmusi urząd, by używając autorytetu państwa rządzonego królewską ręką, nawrócił nienawróconych odgórnie. Strategia, którą obrał, szyta była na miarę jego i jego potencjału i przypominała planowanie wyprawy na księżyc w koszyku na owoce. Ojciec Eckman lubił podkreślać, że myśli globalnie, ale działa lokalnie – tak bardzo lokalnie, że rzadko wykraczał tymi myślami poza własną parafię. Ale przecież każdy wielki plan zaczyna się od małego kroku – nawet jeśli jest to krok do lodówki po kolejne piwo. A piwo wytwarzane w pobliskim klasztorze Braci Mniejszych Większego Obrządku było jedynym, co w tym zepsutym Świecie, zdaniem wielebnego, nie było do końca zepsute. Ale nie obnosił się z tym twierdzeniem.
– No dobra, zasiedziałem się – wielebny spojrzał na zegarek i uznał, że dziś już popracował i czas na obiad. – Niech Demiurg ma cię w swojej opiece, Rycynusie. Dobry z ciebie chłopak, tylko leniwy. Masz tu takie narzędzia i z nich nie korzystasz. Ale będę cię przekonywał. Nie jest za późno, by uchronić Świat przed apokalipsą!
I wyszedł. Rycynus Visby patrzył za kołyszącym się na boki starcem dźwigającym z trudem wielki piwny brzuch i pomyślał, że wcale nie byłoby mu przykro, gdyby Świat zwyczajnie trafił szlag.
*
– Szlag by to!
Klucz znowu utkwił Rycynusowi w drzwiach, jakby miał własne życie, w którym lubił demonstrować niezależność.
Urzędnik, stojąc z kluczem utkwionym w drzwiach, zdał sobie sprawę, że świat prostych mechanizmów może być bardziej skomplikowany niż najbardziej zawiła intryga dworska. Chwilę siłował się z zamkiem, co przyprawiło go o irytację. Kropką nad i w słowie „irytacja” było pytanie, które na dźwięk zamykanych przez Rycynusa drzwi wyleciało prosto z kuchni.
– Jak było w pracy? – pytanie przez chwilę unosiło się w powietrzu niczym bańka mydlana na wietrze.
Lukrecja Visby powitała syna jak zwykle, a Rycynus jak zwykle ugryzł się w język, zachowując cenną zdolność strategicznego wycofania się w sytuacjach potencjalnie konfliktowych. Spotkanie z matką było dla niego zawsze jak egzamin z dyplomacji. Wiedział, że gdyby powiedział to, co myśli, wywołałby lawinę, przy której apokalipsa ojca Eckmana była tylko bajką dla grzecznych dzieci.
– Dzień jak co dzień, mamo – wybrał z podręcznego słownika konwersacji z matką odpowiedź najmniej narażającą go na szczegółowe relacjonowanie dnia.
Pani Visby z reguły już nie słyszała, co Rycynus odpowiada. Była zbyt zajęta dyrygowaniem orkiestrą, złożoną z garnków i patelni. Rycynus z kolei nie starał się przekrzykiwać tego hałasu. Ich rozmowy przypominały rytuał, w którym obie strony nucą teksty swoich ulubionych piosenek, przekonane, że wspólnie tworzą arcydzieło. W końcu Lukrecja wyszła z kuchni i, stanąwszy naprzeciw już ubranego w domowe ciuchy Rycynusa, zadała mu rytualne pytanie. I tym razem nie oczekując odpowiedzi. Oczekiwała tylko skupienia syna na roli, którą odgrywała. Jak reżyser kiepskiego spektaklu, który liczy już tylko na to, że znudzony aktor przynajmniej będzie udawał, że go słucha.
– Głodny jesteś? Pewnie tak. Ty zawsze jesteś przecież głodny. Od śniadania nic nie jesz. Przez cały dzień. Jajko na twardo na drugie śniadanie to nie jest jedzenie dla dorosłego mężczyzny. Takim jajkiem to się człowiek nie naje. Co tak stoisz? No chodź do kuchni. Tyle się przy tych garach nastałam przecież. Całe życie w garach. Świata poza tą kuchnią nie widzę. A jak nie gotowanie, to zmywanie. I tak chodzę od pieca do zlewu. Tam i z powrotem. Kiedy ja odpocznę? Chyba po śmierci. Ale jak umrę, to co ty beze mnie zrobisz? Chyba tylko jajko na twardo.
Monologowi wieszczącemu koniec żywota Lukrecji Visby towarzyszyło podawanie do stołu. Każdy ruch łyżki i każde przesunięcie talerza były częścią mistycznego savoir-vivre’u. Mimo że Rycynus nieraz chciał sam sięgnąć po chochlę i nalać sobie zupy, matka przepędzała go spod pieca z determinacją strażnika pilnującego królewskich klejnotów. Czuł się jak intruz we własnym domu, próbujący dostać się do zakazanej części zamku, w której stawiając nierozważnie kroki, można wpaść w pułapkę.
– Poparzysz się. Do pracy nie pójdziesz. Będziesz mi tu na głowie siedział, a ja będę musiała koło ciebie skakać, jak skakałam przez całe życie koło twojego ojca. Siedź, gdzie siedzisz. Bałaganu tylko narobisz.
Rycynus siadał zatem tam, gdzie kiedyś siadał jego ojciec. Dopóki cienkiej nici jego żywota nie przerwał wypadek z drabiną, z której ojciec zleciał, chcąc udowodnić matce, że gniazdo szerszeni nie jest żadnym problemem. Było. Co matka podkreślała za każdym razem, wspominając ojca i projektując jego niezdarność na syna. Jakby niezdarność była czymś, co można odziedziczyć wraz ze starymi swetrami i z zegarem, który nigdy nie pokazuje właściwej godziny. Rycynus miał wrażenie, jakby był nie tyle spadkobiercą rodzinnego dziedzictwa, ile aktorem w rodzinnym serialu komediowym, w którym każdy odcinek kończy się moralizatorską nutą i podniesionym palcem.
– I co, smakuje ci? No powiedz, smakuje? Pewnie niedosolone. Ojciec też sypał tyle soli co ty. Przez cały życie. Mówiłam: umrzesz w końcu od tej soli. I co? Nie słuchał i umarł.
Rycynus zatrzymał dłoń z łyżką, którą kierował do ust w połowie drogi i spojrzał z wyrzutem na matkę.
– Ale przecież ojciec spadł z drabiny! Co ma do tego, ile solił?
Pani Visby poczuła się, jakby ktoś nagłym ruchem wyciągnął spod jej nóg dywan, na którym niewzruszenie stała.
– Nadmierne spożycie soli prowadzi do nadciśnienia krwi, co zwiększa ryzyko udarów mózgu oraz demencji, a także upośledza funkcje poznawcze – wyrecytowała jak z podręcznika dla studentów medycyny.
Rycynus nie kontynuował. Zjadł zupę w milczeniu i jak zwykle po obiedzie zamknął się w swoim pokoju. Cichaczem, kryjąc się przed matką, zapalał papierosa przy uchylonym oknie i, spoglądając na dom naprzeciwko, marzył o sąsiadce – Isli Olsen. Był jak nastolatek, który odkrył, że miłość jest skomplikowaną grą bez dołączonej do niej instrukcji. Podglądając Islę przez okno, zachowywał się, jakby chciał rozszyfrować tajemnicę wszechświata. Nie rozumiał, dlaczego związała się z prostym farmerem, który wszystkich traktował jak statystów w swoim prywatnym spektaklu. Rycynus nie był urodziwy. Ale urodziwy nie był też Flegamin Olsen, mąż wybranki serca urzędnika. Za to Rycynus, zwłaszcza w służbowym uniformie, wyglądał dużo dostojniej niż farmer trzymający widły jak rycerz, który pomylił turniej z oborą. Czerwone łapy Olsena nie były tak delikatne jak nawykłe do pracy biurowej dłonie Rycynusa. Lubił je i było to chyba jedyne, co w sobie akceptował. Reszta jego postaci, zresztą mizernej postury, zwieńczona dużą łysiejącą głową, była dla Rycynusa przedmiotem permanentnej krytyki wewnętrznej. Wygląd, który zawdzięczał połączeniu genów Lukrecji Visby i poległego w bitwie z szerszeniami Oregona Visby’ego, pasował do urzędnika. Do tego stopnia, że czasami Rycynus zastanawiał się, czy rodzice, zanim nadali mu imię, nie wybrali dla niego zawczasu profesji, tym samym odciskając piętno na rozwoju fizycznym swojego syna.
Trudno powiedzieć, czy Rycynus był szczęśliwy. Pewnie był, w tych nielicznych momentach kreowanych w wyobraźni, kiedy brał za rękę Islę Olsen i spacerowali razem po polu słoneczników aż do zachodu słońca. Zanim usta kochanków zdążyły się do siebie zbliżyć, by połączyć się w namiętnym pocałunku, do pokoju Rycynusa wpadała matka, z gorliwością godną inspicjenta w teatrze przerywającego przydługi spektakl i od progu informowała syna o zamiarze pójścia na mszę. – Też byś poszedł – słowa matki były naturalną konsekwencją braku reakcji Rycynusa, przeżywającego po raz kolejny rozczarowanie, że wyobrażona miłość wciąż pozostaje niespełniona.
– Pracuję w urzędzie, muszę zachować bezstronność ideową, przychodzą do mnie różni petenci, już ci mówiłem.
Matki to nie przekonywało. Była jak ojciec Eckman, dla którego ci, którzy nie wierzą w Demiurga, są po prostu zepsuci. Jak Świat, w którym przyszło im żyć.
– Jak sobie chcesz! – rzucała na odchodne, załączając do tego kilka wizji apokaliptycznych z repertuaru ojca Eckmana lubującego się w opisie tortur, jakim po śmierci poddawani byli niewierzący. Kiedy drzwi zamykały się za matką, Rycynus wracał do papierosów i myśli o Isli Olsen ubarwionych scenami z jej życia, które kradł na potęgę z pejzażu za oknem. Gdyby miał szczerze odpowiedzieć sam przed sobą, co fascynowało go w tej kobiecie, musiałby sięgnąć głęboko do podświadomości i wyciągnąć z niej to, czego na pewno nie chciał eksponować. Była podobna do jego matki. Z usposobienia. Nie z wyglądu. Isla była przyjemną, dbającą o siebie młodą kobietą. Mogła się podobać. Miała długie blond włosy, które czesała każdego wieczora, siadając na parapecie okna. Trudno było Rycynusowi uwierzyć, że ten spektakl nie był przeznaczony dla jego oczu. Olsenowa miała męża, bo tak wypadało. W pewnym wieku po prostu musiała przestać wydziwiać i brać to, co było pod ręką. Albo zostać starą panną. A był to w wiosce status porównywalny do bycia urzędnikiem niższego szczebla, choć w królewskim, to jednak powiatowym urzędzie. Czyli bycia nikim, tylko w sposób dosłowny i w wymiarze lokalnym. Wielogłowy nie były ośrodkiem wysoko rozwiniętej cywilizacji. W powiecie, który był jak serial, który zbyt wolno się rozkręcał. Tak jak zaledwie kilkumilionowe królestwo Vestlund. Życie mieszkańców całego państwa kręciło się w tempie ospałego chomika, kręcącego się w kołowrotku w przekonaniu, że ciągle idzie do przodu.
Geografia nie była jednak istotną przeszkodą dla miłości. Dlaczego zatem, choć byli sąsiadami, to nie Rycynus stanął z Islą na ślubnym kobiercu? Może zabrakło mu odwagi albo bezczelności, której Flegamin Olsen miał w nadmiarze? Wziął Islę, tak jak bierze się kurę na rosół. Bez pytania. A ponieważ nie miał za grosz wrażliwości, nie przypuszczał nawet, że mogłaby mieć coś przeciwko temu. Rycynus był inny. Był typem, który wiecznie tworzył strategie. Do prostych spraw zabierał się jak do podboju Księżyca – z wielkim rozmachem, ale bez konkretnego planu lądowania. Może dlatego Isla przerażona wizją czekania na niezdecydowanego Rycynusa nie protestowała przeciwko małżeństwu z prostakiem. A może też dlatego, że jednak nie była tak subtelna, jak wyobrażał ją sobie Rycynus. I może wbrew pozorom właśnie to go w niej pociągało. Przyzwyczajony, że w domu to matka nosiła spodnie, nie wyobrażał sobie innej żony niż taka, pod której pantoflem mógłby siedzieć.
Znużony rozmyślaniami nad straconymi szansami, zasnął, przekraczając próg świata snów, w którym wszystko da się jeszcze odkręcić. Śnił o małym domku z widokiem na fiordy, który wyglądał jak wycięty z pocztówki. I o trójce rozwrzeszczanych blond dzieciaków, które urodziła mu uszczęśliwiona przez niego Isla. I o psie, który z nimi mieszkał i nigdy nie szczekał.
*
Szczekanie psa sprawiło, że Rycynus zerwał się na równe nogi. Kundel Olsenów stał przed kurnikiem i nie przestawał wydawać z siebie wszystkich psich odgłosów, jakimi obdarzyła go natura. Zachowywał się jak opętany, aż w końcu kij rzucony silnym ramieniem gruboskórnego Olsena uciszył go i przegonił z podwórka. W przydomowym ogródku Isla Olsen zbierała warzywa na rosół. Był to znak, że jest piątek. Zawsze przed zbliżającym się weekendem Olsenowa gotowała wywar z kurczaka. Rycynus mógł się tylko napawać zapachem unoszącym się w sąsiedztwie i wyobrażać sobie nieziemski smak rosołu, który szykowała sąsiadka. Lukrecja Visby była jak zwykle w piątek na porannej mszy w kościele. Ojciec Eckman wychodził z założenia, że też ma prawo do wolnego weekendu, dlatego nie odprawiał niedzielnych nabożeństw. Jak twierdził, Demiurg nie stworzył niedzieli po to, by z niej nie korzystać. Pytany o sobotę, ucinał temat.
Rycynus, zanim posmarował kanapkę masłem i posypał ją obficie solą, zapalił papierosa. Jego matka była zagorzałą przeciwniczką wszelkich nałogów, uważając je za bilet w jedną stronę – w stronę zepsucia. Dlatego gdy tylko dźwięk kościelnych dzwonów ogłosił początek mszy, Rycynus wyciągnął ukrytą paczkę papierosów i w spokoju oddał się swojemu nałogowi w kuchni, dopełniwszy rytuału solną ucztą. Otoczony chmurami dymu w królestwie pani Visby, czuł się jak bohater własnej, małej rewolucji. A gdy papieros dogorywał w jego ustach, pakował do torby jajko na twardo i szedł pielęgnować utarty schemat.
Droga do urzędu zajmowała mu około dwudziestu minut. Szedł górską ścieżką, mijając wszystkie trzydzieści drewnianych chałup, które mieściły się w granicach wioski Wielogłowy. Tuż za domem sołtysa Klajfa Jensena, największym budynkiem we wsi, miała początek droga powiatowa wiodąca do Falun, gdzie chodziło się nie tylko do pracy, ale też na zakupy. Albo po rozrywkę. To w Falun od czasu do czasu pojawiało się objazdowe kino. W Falun była lodziarnia i cukiernia. W Falun, kiedy zamarzało jeziorko, można było jeździć na łyżwach. W Falun wreszcie stał kościół, który był dla matki Rycynusa niemal drugim domem. Królewski Powiatowy Urząd Halmstad stał przy rynku, naprzeciw ratusza i kilka kroków od kościoła. Nawet gdyby Rycynus pracował tu jako stróż, to i tak nie zamieniłby tego miejsca na żadne inne. Tu był u siebie. Była punkt ósma, kiedy zasiadł przy biurku, zamoczył pieczątkę w świeżym tuszu i odbił próbnie na kawałku białego papieru. Ślad był idealny. Mógł przystąpić do pracy. Miał mniej więcej pół godziny do spodziewanego pojawienia się ojca Eckmana. Zaplanował, że w tym czasie odrobi zaległości z dnia poprzedniego, które zostawił na dziś, i zaplanuje, co przełożyć na poniedziałek. Rytm dnia, który niejednego by uśpił albo doprowadził do szewskiej pasji, Rycynusa po prostu uspokajał. Tu nie mogło się stać nic nieprzewidywalnego. I to było fundamentem jego poczucia bezpieczeństwa. I za to zgodził się otrzymywać mniejsze wynagrodzenie niż kasjer w pobliskim sklepiku.
Kiedy wybiła ósma trzydzieści, Rycynus wsadził nos w papiery, które wymagały skupienia. Mina, którą wówczas przybierał, miała być jednocześnie komunikatem dla pastora, że tu się naprawdę pracuje. Spodziewając się wielebnego, wybierał zwykle instrukcje albo nowelizacje przepisów wymagające kilkukrotnej lektury. Nawet się nie zorientował, po raz szósty kartkując przepisy nowelizujące przepisy znowelizowane w zeszłym miesiącu, że wskazówki zegara przeskoczyły na godzinę dziewiątą.
A ojciec Eckman nie przyszedł. Rycynus poczuł ścisk żołądka. Błądząc wzrokiem po ścianach w poszukiwaniu przyczyny anomalii, spojrzał na kalendarz. Był piątek, 13 marca. Nie wierzył w fatum, a tym bardziej w pechowe daty, ale dziś dopadły go naprawdę złe przeczucia.
*
Natomiast Flegamin Olsen nie miał żadnych złych przeczuć, kiedy po raz setny tego dnia wypowiadał ulubioną frazę: bez głowy! Recenzował nią wysiłki wszystkich, których uważał za idiotów. Oznaczało to, że w swojej wizji świata farmer zakładał, że idiotów po ziemskim padole plącze się całkiem sporo. Z wyjątkiem jego. Olsen komentował wszystko, co mu nie pasowało. I co należałoby poprawić. Na przykład czajnik, który właśnie dmuchnął mu gorącą parą w twarz.
O ile zazwyczaj przekleństwo leciało z ust farmera gdzieś w kierunku bliżej niesprecyzowanego celu, o tyle tym razem, w ponure wrześniowe piątkowe przedpołudnie, postanowiło zostać w domu. A dokładnie w Wielogłowach. Nie wiedzieć czemu też dziś o poranku, niezauważalnie zmieniło status z emocjonalnej recenzji otaczającej Olsena rzeczywistości na magiczne zaklęcie. Czy był to zwyczajny przypadek, czy nazbierało się wystarczająco dużo złej energii, żeby przekleństwo się zmaterializowało? Trudno stwierdzić. Dość, że słowa farmera, rzucane dzień w dzień we wszystkie strony świata, w końcu trafiły na żyzny grunt i wydały owoc. Na nieszczęście Olsena – zgniły. Życie Flegamina i jego sąsiadów miało wejść w ostry zakręt, a wkrótce czekało je dachowanie.
Ten punkt zwrotny monotonnej egzystencji Wielogłowów farmer uświadomił sobie boleśnie, gdy stanął jak wryty na widok kurczaka, po którego przyszedł do kurnika kierowany weekendową tradycją gotowania rosołu. Na środku niewielkiego drewnianego pomieszczenia grzebał sobie w słomie upierzony kurzy korpus kończący się na zarysie szyi. Ta karykatura ptaka, która dumnie prężyła pierś, machając buńczucznie skrzydłami, była chyba czymś najbardziej namacalnym w życiu Olsena, co rzeczywiście było kompletnie bez głowy.
– Pokarało mnie – wymamrotał Flegamin na głos i wszystkie przekleństwa, jakie rzucił na ludzi, z siłą tsunami wróciły do niego w postaci wyrzutów sumienia.
Olsen bluźnił przez całe życie, nie szczędząc gorzkich słów krytyki wszystkim naokoło. Miał tego świadomość, ale usprawiedliwiał się tym, że zwyczajnie chce żyć w lepszym świecie. Nie zaś w otoczeniu idiotów. Był jak teatralny krytyk, piętnujący na łamach gazet u aktorów brak talentu, choć sam nie miał go za grosz. Owszem, może Olsen miał dwie lewe ręce, ale mimo to uważał, że ma prawo mówić innym, co robią źle. I czynił to z niesłychaną konsekwencją. Do tego stopnia, że jego żona nieraz spoglądała na trzymany w ręku nóż z myślą, że jedyną drogą do szczęśliwego życia, którego tak bardzo pragnęła, jest zbrodnia. I tylko dzięki silnemu kręgosłupowi moralnemu, którym się szczyciła, jej mąż wciąż stąpał po ziemi. A teraz ta ziemia osunęła mu się spod nóg. Stał na progu kurnika jak sparaliżowany. Nogi wrosły mu w ziemię i jedynie wyciągnięte w stronę ptaka ręce przypominały farmerowi o celu, który go tu sprowadził.
Czy to, co teraz docierało do przerażonych oczu Olsena, było dziełem jednego z rozwścieczonych sąsiadów, który zbluzgany przez farmera udał się w złości do Szeptuchy po sprawiedliwość? Czy może to sam Demiurg stracił cierpliwość do złorzeczącego mieszkańca Wielogłowów i zamiast czekać na Sąd Ostateczny, pokarał go za życia? Paniczne myśli urządziły sobie w głowie Flegamina wyścigi.
Kurczak, choć pozbawiony czerepu, nie wiedzieć skąd, ale wiedział, że Olsen przyszedł po jego mięso. I w ogóle mu się to nie podobało. Nastroszywszy pióra, stanął w gotowości do walki o to, co jeszcze mu pozostało z jego marnej fizyczności. Jak na stworzenie pozbawione zmysłu wzroku ptak szykował szarżę w sposób podejrzanie precyzyjny. Uniósł skrzydła, ustawiając się dokładnie na wprost Flegamina. Farmer pierwszy raz w życiu odczuł, że coś pozbawione głowy nie jest wcale aż tak głupie, jak sądził. To utwierdziło go też w przekonaniu, że zjawisko, na które patrzy, jest na tyle wymownym znakiem, że należy je czytać jako wezwanie do radykalnej zmiany życia. Pomimo świadomości, że ptak nie zadziobie go w ataku szału, bo niby czym, poczuł jednak obezwładniający strach. I nie wiadomo, czy to świadomy proces myślowy, czy też instynkt samozachowawczy, coś jednak skłoniło go do natychmiastowej rejterady. Zanim więc Flegamin zdążył sam sobie na głos przemówić do rozumu, stał już za progiem. Kogut bacznie śledził jego każdy ruch, przesuwając się powoli w stronę wycofującego się Olsena, choć ten za diabła nie mógł zrozumieć, jak to w ogóle jest możliwe.
Właśnie! Za diabła! Bo cóż innego niż zło mogło opętać tego ptaka i sterować nim jak demon laleczką z horroru, który farmer widział w objazdowym kinie w Falun. To skojarzenie aktywowało w umyśle Flegamina proces poszukiwania dawno nieodmawianych modlitw. W stresie wszystkie jednak Olsenowi się pomieszały. Zamiast nich w głowie farmera pojawiło się coś na kształt wiersza, którego kolejne wersy tworzą wycinki wyjęte z kapelusza. I kiedy już był gotów na odchodne zaatakować ptaka łaciną, nawet taką łataną na szybko, kogut, uznając Olsena za pokonanego, odwrócił się do niego kuprem. I poszedł.
Flegamin był w takim szoku, że również odwrócił się na pięcie. Przypominało to zajadłą szarpaninę dwóch wściekłych ogarów, które w jednej chwili przestają na siebie ujadać na widok kiełbasy. Te kilka kroków, które oddalały farmera od kurnika, jego nogi pokonały, nie łącząc się w tym procesie z mózgiem. Olsen bez świadomości panowania nad własnym ciałem i jego motoryką w jednej chwili był przy kurniku, a w następnej już w domu. Tego, co wydarzyło się w międzyczasie, w ogóle nie zarejestrował. Zostawił na progu gumofilce, odwiesił palto i siadł w izbie bez słowa, wtapiając się w tło.
Dla Isli jej mąż od dawna był tylko wyposażeniem domu, i to w dodatku niezbyt funkcjonalnym. Swoim wielkim tłustym rumianym cielskiem tylko zagracał środek izby. Siadał akurat w takim miejscu, żeby poruszając się po chacie, trzeba go było omijać. Był jak wielki pomnik przyrody, który wyrastał na samym środku czteropasmowej autostrady. I podobnie jak drzewu, tak Flegaminowi brakowało wyobraźni, aby przesunąć się choćby o centymetr i zrobić miejsce do życia innym. Trzeba było go pchnąć w któryś kąt, aby nie zawadzał. Dlatego gdy farmer wszedł i usiadł bez słowa w kącie pod oknem, Isla uznała, że oto nadszedł dzień, w którym mąż zrozumiał w końcu, gdzie jego miejsce. Płukała warzywa, kroiła je i odkładała na bok, by w odpowiednim momencie wrzucić do wrzącej wody kołyszącej na piecu garnkiem z cienkiej blachy. Aż nadszedł czas na najważniejszy składnik, a wtedy przypomniała sobie, że miał o niego zadbać Olsen. Odwróciła się więc i widząc, że Flegamin nie zrozumiał intencji, z jaką go wysłała do kurnika, huknęła, ile sił w płucach:
– Gdzie kogut?
Farmer najwyraźniej dopiero teraz zorientował się, że małżonka nie jest aktorem w jego retrospekcji z kurnika, którą oglądał wciąż zapętloną w głowie. Podskoczył na taborecie i tym samym świat jego niedawnych wspomnień odszedł pod naporem doczesności, do której Olsen z powrotem zawitał.
– Kogut? – zapytał zdziwiony, jakby w jednej chwili wyparł z głowy całe zajście w kurniku.
Małżonka od razu wyczuła błąd systemu, który sprawił, że Flegamin przestał zachowywać się jak zwykle. Nie wypełniał nawet prostych poleceń.
– Kogut na rosół? Poszedłeś po niego? – używała prostych zdań jak papierka lakmusowego do zbadania tej anomalii.
– Poszedłem – przyznał Flegamin, odtwarzając szybko zapis z monitoringu wspomnień.
Świat wewnętrzny Olsena znów zapanował nad jego uwagą.
– I? – nie odpuszczała.
– I wróciłem.
– Tak?
– Tak – tu byli absolutnie zgodni w ocenie sytuacji.
– Bez koguta! – zabrzmiało jak „sprawdzam” w ostatniej partii pokera, w której gra toczyła się o całą stawkę.
I Olsen poczuł się, jakby trzymał w ręce parę dziewiątek, a jego przeciwnik wykładał właśnie na stół karetę króli.
– No bez – przyznał farmer i kiedy powiedział to głośno, wrócił do niego lęk, którego doznał, widząc demonicznego ptaka. – On nie ma głowy! – wyszeptał w taki sposób, jakby oznajmiał żonie, że za drzwiami jest ktoś, kogo absolutnie nie powinni wpuszczać.
– Flegamin! Co ty mówisz?!
Pytanie otrzeźwiło Olsena i znów dał o sobie znać mechanizm obronny.
– Nie musimy jeść rosołu – oznajmił, przywołując na twarz najbardziej wyszukany uśmiech, jaki tylko mógł na szybko zmontować, używając wciąż sztywnych mięśni.
Tradycja jest jak stara dębowa podłoga, po której chodzimy codziennie i widzimy, że jest wiecznie niedomyta. A wówczas rodzi się w nas przekonanie, że gdybyśmy ją tylko zamienili na płytki, życie od razu stałoby się przyjemniejsze i prostsze. Kiedy w końcu decydujemy się na remont, po pierwszych chwilach zachwytu nad błyszczącą podłogą przychodzi refleksja, że już nigdy, wchodząc do domu, nie usłyszymy skrzypienia starych desek, po których biegaliśmy jako dzieci i po których biegały nasze dzieci. Tak właśnie poczuła się Isla, słysząc, że w ten weekend mąż nie chce jeść rosołu.
*
Rosół aż prosi się o makaron, tak jak herbata o cukier. Ale dajmy na to któregoś dnia coś, co powinno się wydarzyć tak jak zwykle, po prostu się nie wydarza. Sklepikarz nie otwiera sklepu. Klientka, która chodzi tam po cukier, zastaje drzwi zamknięte. Po chwili, gdy złe emocje opadną, racjonalizuje zdarzenie. Może to znak? – myśli. Porażkę przekuwa w pozytywne przesłanie. Rezygnuje ze słodzenia. Zmienia nawyki żywieniowe. W końcu, na tyle, na ile zwykły cukier może odmienić ludzkie życie, staje się innym człowiekiem. Jej metamorfoza, która przekłada się na parę kilogramów mniej, nie pozostaje bez wpływu na otoczenie. Sfrustrowani brakiem efektów wyznawcy diety cud opartej na złotej zasadzie: „jedz, na co masz ochotę” zaczynają jako problem definiować właśnie cukier. A raczej jego konsumpcję. W końcu przestają go kupować. W sklepiku spadają obroty. Właściciel sięga po alkohol, aż któregoś dnia kupuje strzelbę… i tak zaczyna się ciąg zmian, których źródłem jest zwykły zbieg okoliczności. Drobna rzecz zmienia bieg wydarzeń, które od lat niezmiennie następują po sobie dzień po dniu. Ludzie nie lubią zmian, ale się z nimi oswajają i kiedy je już zaakceptują, tłumaczą sobie, że właśnie tak miało być. Odnajdują sens w przypadku, dopisują filozofię, szukają głębszych przesłanek.
Osoby bardziej wrażliwe na sferę duchową upatrują w tym sygnałów „z góry”. Wydaje im się, że ci z Zaświatów z równymi emocjami śledzą ludzkie wylegiwanie się na kanapie, co finałowy mecz na mundialu. Jakby rzeczywiście egzystencja ziemska była dla istot niebiańskich tak pasjonująca, jak ostatni odcinek serialu detektywistycznego, w którym w końcu pada nazwisko mordercy. Niestety, tak nie jest. Świat nie interesował w Zaświatach nikogo poza Demiurgiem, którego piwnicę zagracał. Gdyby istniała jakakolwiek mapa pozaziemskiego terytorium, miejsce, gdzie składowany był Świat, miałoby swoją długość i szerokość geograficzną. Metafizyka jednak rządzi się innymi prawami i nie potrzebuje dookreślenia, tak jak kucharz we własnej kuchni nie musi przegrzebywać szafek w poszukiwaniu soli. Po prostu sól jest tam, gdzie być powinna. I dokładnie tam, gdzie miał być, był dom Demiurga, a w nim piwnica stanowiąca magazyn dla Świata. Plaskanie klapek na kamiennych schodach wyznaczało rytm każdego poranka Demiurga. Świat, do którego musiał zaglądać, był mocno popsuty. Ojciec Eckman, powtarzając to każdego dnia w urzędzie, nawet nie wiedział, jak bardzo ma rację. Choć mylił się w interpretacji. Ziemia była wadliwa, i to nie dlatego, że jeden z jej krańców leżał na workach z węglem. Była po prostu prowizorką. Może dlatego, że od razu było wiadomo, że plan stworzenia rozłożony na siedem dni jest nierealny. Nawet dla tych, którzy trzęśli Zaświatami. Mimo to, z uwagi na determinację Demiurga, Świat nabrał realnych kształtów w trzy dni. I to mimo kiepskiej ekipy, która od początku uważała, że wszystko powinno zrobić się samo, wystarczy tylko wypowiedzieć Słowo. Owszem, z instrukcji Kreatora tak by wynikało. Problem jednak w tym, że Słowo najprawdopodobniej gdzieś ktoś ukrył. Demiurg był tym spośród bytów niebiańskich, który zamiast bawić się w analizowanie instrukcji, zakasał rękawy i zagonił resztę do roboty. Fizycznej, którą w Zaświatach brzydzono się organicznie. Ostatniego dnia stworzenia Kreator, który nakazał Demiurgowi wykonanie Ziemi, popatrzył na wielki płaski dysk, gdzie bóg upchał siedem kontynentów i pięć oceanów. Poklepał go przyjacielsko po plecach i poszedł uciąć sobie drzemkę. Wychodząc z piwnicy, wymamrotał jeszcze, że Świat wygląda trochę jak pizza. I tyle go widziano. Demiurg został sam z ziemskim bałaganem skleconym z piasku, kamieni, metalowych kółek i sporej ilości gliny. Wszystko to upchane w drewnianej obudowie rzeczywiście trochę przypominało pizzę w foremce. Ale na nic lepszego nie było go w tym momencie stać.
Nie dziwi więc, że Świat działał, jak działał, i każdy dzień Demiurg musiał rozpoczynać wycieczką po niezliczonych schodach do piwnicy, by nakręcić ponurą egzystencję istot, których nawet nie lubił. Czuł się, jakby schodził karmić szczury, koncepcji istnienia których też nie rozumiał. Z plotek, mających się dobrze także w Zaświatach, można było domniemywać, że Ziemia to pokłosie nieudanego pomysłu z obdarzaniem istot niebiańskich wolną wolą. Kiedyś, a kiedy, próżno mierzyć to jakimkolwiek zegarem, Zaświaty wbrew woli Kreatora wzbogaciły się o całkiem sporą opozycję domagającą się od niego partycypowania w decyzyjności, którą Najwyższy uważał za wyłącznie swoją domenę. Stało się to po tym, jak podzielił się ze swoimi tworami wolną wolą znudzony niebiańskim chórem „potakiwaczy”. Ponieważ Kreator z założenia nie mógł popełniać błędów, bo był tytularnie nieomylny, wypadek przy pracy, jaki mu się przydarzył z opozycją, musiał jakoś uzasadnić. A całkiem niezłym uzasadnieniem było stworzenie miejsca, którym można straszyć w celu wywołania odpowiedniego posłuchu. I tak w Zaświatach powstały Podziemia, miejsce, w którym zastosowanie znalazła wreszcie wrząca smoła. Do tego czasu, w stanie podwyższonej temperatury wydawała się nikomu do niczego niepotrzebna. Brakowało tylko tych, dla których wizja tej nieprzyjemnej kąpieli mogła się stać imperatywem do bycia lepszym. W zasadzie brakowało istot zbudowanych w znaczącym procencie z tlenu, węgla i wodoru, co dawałoby pewność, że wrząca smoła może mieć na nie znaczący wpływ. I kropki się połączyły. A w zasadzie połączył je Demiurg na wyraźne polecenie Kreatora. Tak przynajmniej głosi tradycja.
*
Tradycja. Nagle dźwięk tego słowa stał się pusty. Bezdźwięczny. Isla stała, w milczeniu patrząc, czy postać przypominająca jej męża to rzeczywiście on. Na pierwszy rzut oka podobny, ale brak poszanowania dla tradycji i nagła utrata apetytu na mięso wzbudziły w niej niepokój.
– A może cię brzuch boli? – Zdobyła się na troskę w głosie.
Olsen chwycił się tematu niestrawności jak rozbitek kawałka deski na środku oceanu. Wiedział, że daleko nie popłynie, ale kupi sobie trochę czasu.
– A może trochę – pogładził się po sporych rozmiarów bebechu.
Olsenowa nie dawała za wygraną.
– To może ja ci ziółek zaparzę?
Aż tak to go brzuch nie bolał, żeby zielsko pić! Uznał, że w takim momencie najlepszą formą obrony jest atak.
– A co ty się w ogóle, Isla, tak upierasz na ten rosół? Rosół i rosół. A kura też czuje. To nie jest głupie stworzenie. Nie pomyślałaś, jak mnie to obciąża? Bo przecież życie bezbronnej istocie odbieram, żebyś ty ten swój rosół miała. Coś we mnie pękło dziś, Isla. Tak. Stanąłem na progu kurnika i poczułem się jak zabójca. Wchodzę, a te ptaki patrzą na mnie jak na kata, który przyszedł wykonać wyrok…
Tego było już nadto. Isla Olsen nie wytrzymała. Stanęła nad mężem, uniosła chochlę w geście nieprzyjaznym i przez zaciśnięte zęby wyrecytowała wnioski ze swojego dochodzenia.
– Flegaminie Olsen, natychmiast przyznaj się, co zrobiłeś z kurczakiem, ty ochlejmordo! Za ile przehandlowałeś nasz obiad? Jedną? Dwie butelki gorzałki? Gdzie je ukryłeś? Twoja matka miała rację, jesteś nieudacznikiem! Nieudacznikiem i pijakiem! Znosiłam przez lata życie na paranoicznych zasadach, które zrodziły się z choroby twojego przeklętego rodu, stosowałam się do durnych wytycznych, które usprawiedliwiałeś tradycją. Tradycją, będącą tylko wstecznictwem, ignorancją wobec postępu, wyalienowaniem ze strachu przed życiem. Mam tego dość! Powtarzam: dość! Stoję przy garach, by twoja nieboszczka matka spała wiecznym snem spokojnym, że co weekend w tym domu na piecu pyka rosół. A wiesz co? Ja nawet nie lubię rosołu! Zjadłabym szczawiową. Ale przecież nie! Bo twoi przodkowie wstaliby z mogił, wkroczyli do izby i od progu wyliby jak opętańcze dusze: „Flegaminie Olsen, jak mogłeś na to pozwolić! Weekend bez rosołu?!”.
Olsen po prostu słuchał. Spadło to na niego jak tona kamieni. I wbrew pozorom pod tym ogromnym ciężarem poczuł ulgę. Isla wykrzyczała to, co krzyczała od małego dusza Flegamina. Ubrany w sztywny gorset zasad zaszczepionych przez matkę bał się podkopać fundament, na którym opierała się ta cała tradycja, z obawy, że nic mu nie zostanie. Bo czuł się od zawsze nikim i jedynie zespół zasad wpojonych mu przez matkę sprawiał, że czuł się kimś istotnym. Isla wyświadczyła mu przysługę, obalając cokół, który nie wiedzieć kiedy z symbolu bożka przeistoczył się w realne bóstwo pożerające resztki jego życiowej energii. Łza wzruszenia zabłyszczała w kąciku jego oka. Bał się zapłakać, bo ojciec nie płakał. Prawdziwy mężczyzna nie płacze. I kiedy już miał okazać emocje ukrytego pod szorstką skórą farmera zahukanego chłopca, Isla wymierzyła mu siarczysty policzek.
– Gdzie jest ten cholerny kurczak?! – wykrzyczała mu w twarz, wydmuchując na niego całą zawartość płuc, aż włosy Flegamina same z siebie stanęły na baczność.
Olsen był w stanie wskazać jedynie trzęsącą się dłonią na kurnik. Znieruchomiały patrzył, jak jego żona obraca się na pięcie, trzaska drzwiami do izby, a dalej już kątem oka widział przez okno jej sylwetkę zmierzającą w stronę kurnika. Potem był kolejny trzask drzwi, pauza i dziki wrzask przerażonej kobiety.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki