57,99 zł
Często to, czego boimy się najbardziej, drzemie głęboko w nas samych…
Życie białego elfa w świecie ludzi przypomina koszmar. Wyszydzany i poniewierany Estalavanes, pracujący jako pomywacz w noclegowni w Cichobrzegu, ma tylko jedno marzenie: by inni przestali na niego zwracać uwagę.
Tymczasem w miasteczku zjawiają się wysłannicy Złowieszczego Niedźwiedzia, którzy całkowicie odmienią życie niepozornego młodzieńca. Est porzuci codzienność, by trafić pod skrzydła Maga, starego mnicha. Wkrótce dowie się, jak poskramiać emocje, jak sobie radzić z nadmiarem magii zgromadzonej w ciele, ale przede wszystkim, jak odnaleźć swoją prawdziwą życiową drogę. Rzucony w wir niesamowitych wydarzeń chłopak jeszcze nie wie, że w ślad za nim podąża ciemność, która z wolna spowija pogrążoną w konflikcie krainę zwaną Estarionem…
Estalavanes z rozpaczą musiał jej oddać sprawiedliwość, bo wygrała. Mimo zawrotów głowy spowodowanych brakiem powietrza wyraźnie widział toczący pianę ryj, szeroki i paskudny, pokryty szczeciniastą czarną sierścią. Nie miał siły wstać. Nawet nie próbował. Poddał się. Zrezygnowany, prawie pogodzony z nieuchronnym losem czekał na ostateczny ruch ze strony rozjuszonego zwierza, modląc się w duchu o szybką utratę przytomności.
Nikt nigdy nie słuchał modlitw wynaturzonego elfa. Wszechmocni nienawidzili go równie mocno, co czczący ich ludzie. Ale musiał być na tym bezlitosnym świecie ktoś, kto mógłby choć raz wysłuchać próśb udręczonego chłopaka. Ktoś, kto mógłby w swym miłosierdziu wysłuchać ostatniej prośby umierającego. I przeznaczenie chciało, by ktoś taki rzeczywiście istniał.
W odpowiednim miejscu. I równie odpowiednim czasie.
Paulina Rola
Urodziła się i mieszka w Katowicach. Jest mamą żywiołowej kilkulatki oraz żoną błyskotliwego mężczyzny. Pracuje w międzynarodowej korporacji, choć równolegle żyje pośród nieistniejących osób. Wychowała się na papierowych RPG-ach, dorastała w świecie gier komputerowych, książek oraz komiksów i nadal pozostaje dużym dzieckiem. Sporo czyta, ponieważ kocha przebywać w światach stworzonych przez ludzkie umysły. Inspiruje się dziełami J.R.R. Tolkiena, Terry’ego Pratchetta, Neila Gaimana, Anne McCaffrey, Christie Golden oraz pocztu pisarzy tworzących uniwersum „Dragonlance”. Przygodę z własną twórczością zaczynała od rysunku, lecz jak się z czasem okazało, sprawniej posługuje się klawiaturą aniżeli rysikiem.
Biały elf to pierwsza powieść z serii zatytułowanej Elegia o Nieśmiertelnym
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 756
Quaerite et invenietis ~ Szukajcie, a znajdziecie
Życie Estalavanesa było niezmiennym pasmem ciągłego upokorzenia, do którego mimo upływu lat nie był w stanie się przyzwyczaić. Każdy dzień wyglądał jednakowo. Zlewał się z poprzednim i utrwalał w nim przekonanie, że to samo czeka go jutro, za tydzień czy za nieskończenie wiele lat. Ta sama znojna praca od świtu do późnej nocy, z jedną tylko kilkugodzinną przerwą na sen. Te same twarze przewijające się przed jego ostrożnym, płochliwym spojrzeniem. To samo stęchłe otoczenie, w którym zapach gotowanej strawy, wilgotnych szmat oraz przeróżnych zwietrzałych napitków mieszał się z odorem ludzi rzadko korzystających z dobrodziejstwa wody i mydła. Te same narzędzia pracy, zużyte do granic możliwości, byle jak naprawiane i trzymające się w całości wyłącznie na słowo honoru.
Bez zmian. Wszystko bez zmian. Aż do dzisiaj.
Chłopak skończył polerowanie ostatniego blatu i przewieszając szmatę przez zapaskę, odgarnął kosmyk czarnych włosów przyklejonych do spoconego czoła. Przez krótką chwilę trwał w zupełnym bezruchu, nasłuchując stłumionych odgłosów dobiegających z zaplecza.
Drzwi zamknęły się z trzaskiem, a przyjemna cisza wypełniła go całego poczuciem niewypowiedzianej ulgi. Opiekunowie wyszli. Ich dwójka hałaśliwych potomków również. Dzisiejszy festyn z okazji rozpoczęcia pory wiosennej zapowiadał się naprawdę ekscytująco, lecz młody elf, nauczony doświadczeniem, wiedział, że nie będzie mu dane uczestniczyć w zabawie. Nic to, miał swoje sposoby na spędzanie czasu, gdy tylko udawało mu się szybciej ukończyć wszystkie obowiązki narzucone przez surowych opiekunów.
Powolutku przeszedł w stronę zaplecza i rozejrzał się ostrożnie, ale nie było po nich śladu. Był wolny. Wolny do późnego wieczora, kiedy to znów trzeba będzie otworzyć noclegownię dla szukających dachu nad głową przyjezdnych oraz spragnionych napitków mieszkańców Cichobrzegu.
Nie bacząc na nic, szybko przemknął na piętro, pokonując po dwa stopnie naraz i jednocześnie zdejmując zatłuszczoną przepaskę. Wiedziony wieloletnim nawykiem, biegnąc do składzika, poskładał ją na czworo i zamaszystym ruchem odłożył na próchniejącą półkę. Chociaż czasu miał zanadto, żal mu było każdej minuty straconej w tych dusznych czterech ścianach.
Nie czyniąc za wiele hałasu, przebiegł do sąsiedniego pokoiku z małym świetlikiem zastępującym okno. W niewielkiej, skromnie urządzonej sypialni znalazł wszystko, czego potrzebował: ciepłą kurtkę w rozklekotanej komodzie oraz klucz do tylnego wyjścia na zapleczu, dzięki któremu mógł wędrować i zajmować się sprawunkami całkowicie niezależnie od obecności gospodarzy. Zupełnie jak teraz. Rzucił kapotę na siennik, poprawił znoszone skórzane buty wyłożone wyliniałym futrem i mimochodem zerknął w stronę kawałka popękanego lustra wiszącego na przeciwległej ścianie.
Według złośliwej ponad wszelką miarę Luizy zwierciadło pękło na dwoje, gdy brzydki elf po raz pierwszy spojrzał w swoje odbicie. Est nie wiedział, czy była to prawda. Nie chciał nawet o tym myśleć, ale dałby sobie głowę uciąć, że córka gospodarzy lubiła mu dokuczać ze szczególnym okrucieństwem. Tak, dzień bez uszczypliwości z jej strony był tym szczęśliwym dniem, w którym matka zawoziła ją do szkółki w sąsiednim mieście.
Co innego Derek, żywiołowy siedemnastolatek używający domu jak noclegowni, trwoniący niemal cały czas w towarzystwie chłopaków z miasta oraz okolicznej wsi. Nie żeby Est narzekał na jego nieobecność, o nie. Młody człowiek wielokrotnie zalazł elfowi za skórę, i to całkiem dosłownie. Wtedy też, na nieszczęście Esta, obaj zdali sobie sprawę, że na obrzydliwej, białej jak mleko skórze nie widać siniaków, nawet tych w znaczącym stopniu podbiegłych krwią, a zadrapania oraz płytkie skaleczenia znikają bez śladu w przeciągu doby. Były to jednak stare, szczeniackie dzieje, które bezpowrotnie minęły. A przynajmniej Est żywił taką nadzieję.
Estalavanes ostrożnie podszedł bliżej własnego odbicia, jakby zaraz miało się na niego rzucić z kłami i pazurami. Kościstą dłonią o długich palcach zaczesał opadające na oczy i uszy smoliście czarne włosy, teraz zlepione potem, a na domiar złego przesiąknięte odstręczającym zapachem tego miejsca.
Zajrzał we własne oczy – lekko skośne i okrągłe, kształtem na myśl przywodzące kocie, nadzwyczajnie duże w zapadniętej białej twarzy. Skrajnie zmęczone i rozszerzone wiecznym lękiem. Tęczówki w kolorze jaskrawej zieleni były jedynym intensywnie żywym kolorem w całej jego osobie, pomijając obejmujący go kontrast nieskazitelnej bieli z czernią porównywalną do najbardziej ponurych żartów Wszechmocnych.
Z niesmakiem dotknął długich uszu będących niczym wydłużone połówki migdałów, końcami skierowane ku tyłowi głowy, poziomo biegnące wzdłuż jej boków. Nie potrafił ich ukryć, choć bardzo się starał. Próbował na wszelkie znane mu sposoby, lecz bezskutecznie. W akcie desperacji rozważał nawet szczodrą ofertę Dereka, który z pomocą kuchennego tasaka chciał mu je przyciąć na ludzką modłę. Est wycofał się jednak w ostatniej chwili, na samą bowiem myśl o bólu oraz krwi ścisnęło go w dołku, a po grzbiecie przemknął mu lodowaty dreszcz strachu.
Zmarszczony odrazą prosty nos i wykrzywione niesmakiem usta wykrojone w białej twarzy o delikatnych, zniekształconych chorobliwą chudością rysach odsłaniały to, czego ludzie obawiali się najbardziej. Ostre, grube kły przybliżające młodego elfa do dzikiego kota, potwora, którym można było straszyć nieposłuszne dzieciaki. Nienawidził tych zębów tak bardzo, że nie przejąłby się ich utratą za cenę szpetnych szczerb, jakie widywał u wielu przedstawicieli gatunku ludzkiego. Nie odważył się jednak wypowiadać tych słów na głos, ponieważ niektórzy nadgorliwcy byli zbyt chętni, by spełnić tak pobożne życzenia. A on wcale nie zamierzał dawać im tej chorej satysfakcji.
Jednym słowem Estalavanes był brzydki. I na swoje nieszczęście bardzo często to słyszał, gdyż w mniej lub bardziej wybredny sposób uświadamiano go o mankamentach jego niecodziennego wyglądu. Wychowany wśród ludzi, bezustannie traktowany był jak odmieniec, najpodlejsza forma człowieka, coś, czym można było się stać, kiedy nie służyło się Wszechmocnym z należytym oddaniem. Est często czuł się jak kubeł na pomyje, do którego raz po raz dolewano kolejne porcje obrzydliwie wydumanych powodów jego istnienia. Nieraz miał ochotę drwiąco się uśmiechnąć, lecz bojaźliwość wraz z upokorzeniem zmuszały chłopaka do gorzkiego przełknięcia łez oraz puszczania krzywdzących słów mimo uszu.
Obróciwszy się na pięcie, sięgnął w stronę łóżka. Złapał znoszoną kurtkę, po czym bez namysłu wyrwał na korytarz, zostawiając za sobą lekko uchylone drzwi do sypialni. Jeżeli młodzi mieszkańcy noclegowni znowu zamierzali mu zrobić mało wyszukany żart, to nie ma na tym świecie siły, która powstrzymałaby ich szczeniackie zapędy.
Biały elf zbiegł ze schodów. Zarzucając o wiele za dużą kurtkę na cienką koszulkę, niczym tajfun przeleciał przez pomieszczenie za szynkiem, a rozświetlone słońcem podwórze powitało go chłodnym, rozkosznie rześkim powietrzem. Lekki powiew wichrzący czarne włosy przesycony był zapachem rozkwitającej wiosny, na której myśl chłopakowi robiło się lżej na sercu.
Drżącą dłonią przekręcił klucz w drzwiach. Szczęk metalowej zapadki był dla niego pieśnią, a zgrzyt zamka muzyką, które połączone razem w jeden hymn dawały mu poczucie wolności, nawet jeśli tylko krótkotrwałej.
Nie oglądając się za siebie, prędko pokonał dystans dzielący go od furtki i trzaskając nią, ruszył biegiem w stronę lasu widocznego w oddali. Tak naprawdę mknął w kierunku skąpanego w słońcu drzewa, które samotnie wyrastało pomiędzy odległym zagajnikiem a niewielkim miasteczkiem.
Sokoli wzrok Esta z łatwością dostrzegał szczegóły gęstego skupiska drzew, które z tej perspektywy dla ludzi było tylko ciemną masą majaczącą na dalekim horyzoncie. Dotarcie na jego skraj zajęłoby raptem dziesięć minut biegu stałym, szybkim tempem. Wiedział o tym, bo wielokrotnie liczył czas, biegając w tę i z powrotem dla czystej przyjemności płynącej ze swobody, jaką dawały mu otwarta przestrzeń oraz otaczająca go natura. Wprost uwielbiał wysiłek wkładany w intensywną pracę mięśni, szczególnie że mógł być wtedy sam, z dala od wrogich mu ludzi czy nie mniej męczących pomieszczeń.
Z lekką zadyszką zatrzymał się przy grubym pniu dębu i oparł o niego wychłodzoną dłoń, jakby witając się ze starym przyjacielem wyczekującym jego przybycia. Rozejrzał się ostrożnie. Z ulgą przyjął świadomość, że tego świątecznego dnia nikt nie będzie go niepokoił swoją niechcianą obecnością, lecz mimo to wciąż pozostawał czujny.
Ostatni raz otaksował pustą, z wolna kwitnącą łąkę i poprawiwszy luźną kurtkę sięgnął w miejsce ponad głową, gdzie kora drzewa nieznacznie odcinała się od naturalnego wzoru. Świeże powietrze rozkosznie wypełniało jego płuca po krótkiej przebieżce, a cieniutka warstwa potu pokryła rozgrzane wysiłkiem ciało, kiedy siłował się z przymocowanym do pnia kawałkiem kory. W końcu prowizoryczna zasłona puściła, odsłaniając skrzętnie przygotowany schowek na jedyny – i przez to najcenniejszy – skarb elfa.
Estalavanes z namaszczeniem wyciągnął z kryjówki grubą księgę, uważając, by nie uszkodzić nie tyle oprawy, co samego drzewa. Z czułością przesunął opuszkami białych palców po surowej skórzanej okładce. Nadgryziona zębem czasu wciąż niezmiennie budziła w nim chłopięcą ekscytację graniczącą z podnieceniem, które pojawia się zazwyczaj podczas robienia rzeczy zakazanych. A posiadanie tak cennej książki było w jego przypadku przestępstwem na miarę tęgiej chłosty.
Zerknął na swojego milczącego przyjaciela, którego giętkie gałęzie i młode zielone listki już pięły się ku promieniom słońca padającym zza zasłony chmur. Wiosna tego roku przyszła wyjątkowo późno. Dni stawały się coraz dłuższe i cieplejsze, jednak w niektórych miejscach wciąż zalegał śnieg, który lśniąc i migocząc, rozszczepiał światło słoneczne, ciesząc oczy feerią barw.
Estalavanes lubił tę przejściową porę roku, podobnie jak tutejszą suchą jesień będącą zupełnym przeciwieństwem wiosennych roztopów. Temperatura była wtedy idealna, a nagłe zmiany pogody potrafiły zaskakiwać w najmniej oczekiwanym momencie, co wyjątkowo mu odpowiadało. Ot, teraz świeci słońce, by lada moment lunąć deszczem na niczego niespodziewających się mieszkańców miasteczka… i niego samego.
Zaraz przypomniał sobie o ciężkim tomie, który dla pewniejszego chwytu trzymał oburącz, i zganiwszy się za marnowanie czasu na bzdurne wymysły, usadowił się pomiędzy korzeniami starego dębu. Rozłożył księgę na kolanach, otwierając w miejscu, gdzie cienki patyczek służył mu za zakładkę.
Barwne rysunki przedstawiały florę ziół występujących na całym Khaldunie, a krótkie szczegółowe opisy nakreślone zgrabną kaligrafią były dla chłopaka świetnym ćwiczeniem z czytania. Est kochał botanikę. W szczególności uwielbiał czytać i utrwalać w pamięci informacje z zakresu zielarstwa, marząc, że któregoś dnia zostanie alchemikiem. Będzie wtedy przyrządzał mikstury własnej receptury oparte na wiedzy, jaką niewątpliwie zdobędzie przez lata doświadczeń oraz przeprowadzanych badań. Nawet jeżeli były to młodzieńcze mrzonki, to i tak uwielbiał fantazjować na temat odległej przyszłości. Wszystko było lepsze niż niewolnicza praca w noclegowni należącej do despotycznych opiekunów.
Wygodniej oparł się plecami o nierówny pień i wrócił do lektury. Czytał kolejne nazwy, w myślach kojarząc je z cechami charakterystycznymi okazów przedstawionych na wytartych ilustracjach.
Długie uszy zadrżały nieznacznie, gdy wyczulony słuch elfa wyłapał odległy huk, jakby zwiastun nadchodzącej burzy. Oderwany od nauki chłopak zaczął nasłuchiwać, lecz sekundy mijały, a kolejny nie nastąpił. Wciągnął ustami większy haust powietrza, ale nie smakowało ono jak ten charakterystyczny wiatr niosący ze sobą specyficzny posmak nadchodzącego sztormu. Nawet jeżeli szło załamanie pogody, to niewątpliwie przejdzie ono bokiem. Jakaż byłaby szkoda, gdyby burza przeszkodziła w festynie…
Ponownie skupił się na roślinach, których jeszcze zbyt dobrze nie poznał. Szara salwacja, napuchlik malinowy, brzęczytrawka, korzeń parzydełkowy… Łapczywie chłonął wiedzę, mając świadomość, że nieprędko dane mu będzie wrócić do tej cichej chwili przyjemności. Czytanie, obok wysiłku fizycznego, było jedną z jego ulubionych rozrywek, toteż trudno byłoby przepuścić taką okazję z własnej winy.
Drugi, nieco bliższy grom poniósł się echem po okolicy. Est nie przejął się tym jednak. Burza jak nic rozejdzie się po rozległych polach.
Chłodny wiatr z północy oparł się na pniu drzewa i otoczył Estalavanesa, zaskakując go nagłym powiewem na odsłoniętym karku. Zimny północny front rzadko pojawiał się na wschodnim wybrzeżu śródlądu, względnie ciepłym i ulewnym. Sztormy oraz huragany najczęściej przychodziły od strony oceanu, rzadziej od południa, nieszkodliwie rozpraszając się po całym kontynencie. I zabierając młodzieńcowi cenny czas przeznaczony na studiowanie ulubionej księgi.
Zirytowany niemożnością skoncentrowania się na lekturze z łoskotem zatrzasnął księgę i wstał, szorując plecami wysłużonej kurtki po równie zniszczonej korze dębu. Ostatni raz żałośnie spojrzał na wytartą okładkę, którą nie wiadomo kiedy znów będzie miał okazję ująć w pokryte odciskami dłonie. Pogładził twardą skórę i maksymalnie się wyciągając, wsunął ostrożnie wolumin tam, skąd go wziął. Trochę napracował się z zasłonięciem dziupli. Musiał stawać na palcach, by dodatkowo osłonić kryjówkę gałęziami, ale był to wysiłek wart swojej ceny. Jak dotąd żaden, nieważne jak silny, wiatr nie zerwał kawałka kory, a wilgoć dostająca się do środka na szczęście nie naruszyła bezcennej zawartości. Jeżeli po dziś dzień księga trzymała się we względnie dobrej kondycji, to tym bardziej nie zamierzał martwić się na zapas.
Bez dwóch zdań burza przejdzie bokiem. Ale miał za to inne zmartwienie, dwunożne i hałaśliwe, którego najmniej się w tym miejscu spodziewał.
Młody elf syknął niczym wąż, pragnąc wtopić się w otoczenie i pozostać niezauważonym jak stały element krajobrazu, lecz znajdująca się wiele metrów dalej dziewczyna nawet go nie dostrzegła. Rozchichotana pozwoliła się prowadzić w stronę gęstego lasu przez równie rozochoconego i głośnego wyrostka, jakiego Est dotychczas jeszcze nie widział. Zapewne przyjezdnego wielbiciela festiwali. Albo chłoptasia z okolicznej osady.
Po płomiennie rudych włosach rozpoznał Luizę, jedyną dziewczynę w okolicy, która poszczycić się mogła bujną grzywą w kolorze ognia, zbyt dobrze mu znaną i równie mocno przez niego znienawidzoną. Była największą zmorą jego i tak pełnego udręki żywota.
Zamierzał puścić ten widoczek w niepamięć, tak jak każdy poprzedni. Przespacerować się w stronę pól, pobiegać dla rozgrzania wychłodzonego bezruchem ciała, ale kolejne uderzenie pioruna, bardzo bliskie, zmusiło go do działania.
Estalavanes może i był mięczakiem, a nawet tchórzem, ale gdy zagrożone było czyjeś życie, nie umiał bezczynnie się temu przyglądać. Nie potrafił odwrócić się plecami w sytuacji, w której mógł coś zrobić. W momentach takich jak ten znajdował w sobie pokłady odwagi, o jakie nikt by go nie podejrzewał. Wiele razy źle się to dla niego skończyło, lecz jego sumienie uspokajała świadomość, że zrobił wszystko, co mógł, by nieść pomoc w potrzebie.
Tak i teraz ruszył za parą młodych ludzi, zachowując bezpieczną odległość, co okazało się zupełnie zbędnym zabiegiem, bo nawet gdyby biały elf przebiegł im tuż przed nosem, nie zwróciliby na niego najmniejszej uwagi. Co chwila przystawali tylko po to, by niecierpliwie zająć się sobą. Czy ta dwójka idiotów zdawała sobie sprawę z szybko nadchodzącej zmiany pogody? Na dodatek o tej porze w lasach pełno było agresywnych zwierząt pilnujących swojego potomstwa.
Nie wiedząc czemu, czuł się odpowiedzialny za tych dwoje. Może rzeczywiście w swojej skrajnej głupocie nie zwracali uwagi na własne bezpieczeństwo?
Przeklinając w duchu, na czym świat stoi, wciąż śledził zakochanych, powtarzając sobie, że robi to dla własnego kaprysu. A przecież w głębi serca pragnął, żeby jakiś wściekły niedźwiedź rozszarpał to wredne dziewczę. Albo lepiej, niech wataha wygłodniałych wilków rozniesie ją po okolicy.
Wyzbyci zdrowego rozsądku ludzie przekroczyli naturalną barierę oddzielającą chłodny cień mieszanego lasu od wystawionej na słońce łąki. Tuż za nimi szedł Est, wcale się nie chowając, a utrzymując wyłącznie bezpieczną odległość. Podjął już ostateczną decyzję. Zawróci, jeśli w przeciągu najbliższych kilku minut nie wydarzy się nic niepokojącego. Nie miał na celu śledzenia potajemnych schadzek córki opiekunów, bo czemu miałoby to służyć? Szantaż nie wchodził w grę. To oczywiste, że jej słowo zawsze stało ponad jego, nawet jeśli mówił prawdę, a ona kłamała w żywe oczy. Zbyt wiele razy tak było, by przy następnym miało się to zmienić.
Burza wydawała się omijać ich szerokim łukiem. Przemawiało to za jego pogłębiającą się chęcią wycofania i zajęcia czymś przyjemniejszym niż łażenie za przybraną siostrą, która wraz z oblubieńcem zatrzymała się dopiero na niewielkiej polanie.
Przygodni kochankowie niemal pożerali się nawzajem, siadając przy powalonym pniu, niewątpliwie zachęceni romantyczną scenerią cichego lasu. Estalavanes wycofał się w głąb cieni i przez chwilę obserwował otoczenie, jednak nie dostrzegając żadnych zagrożeń, obrócił się plecami do coraz bardziej rozzuchwalonych ludzi.
Nie chciał w tym uczestniczyć. Takie ekscesy brzydziły go i powodowały odrazę, której nie sposób było się pozbyć. Niejednokrotnie zastanawiał się, czy jest z nim coś nie tak, skoro odrzucają go myśli o obcowaniu płciowym. Może po prostu nie jest to jeszcze ten wiek, o którym tak wiele słyszał z rozmów młodych i o którym starzy mówili przyciszonym, pełnym zgorszenia tonem. A słyszał naprawdę dużo, zważywszy że traktowano go poniekąd jak morowe powietrze. Nikt go nie tolerował, lecz zachowywano się przy nim wyjątkowo swobodnie.
Nie, już domyślał się, co może być rzeczywistym powodem jego wstrętu: najzwyklejsza w świecie niechęć do ludzi, a już na pewno myśl o dotykaniu i byciu dotykanym. Proste, nie ma co więcej gdybać nad zbędnymi kwestiami.
Krzyk przerażenia pobudził jego ciało szybciej, niż umysł zdążył zareagować. Już prawie wyszedł z lasu, kiedy głos Luizy poniósł się między koronami drzew, płosząc wszystkie ptaki. Biegiem wracał na polanę, a jego obute stopy z lekkością odnajdywały ścieżkę w leśnym poszyciu, zwinnie unikając wystających nad ziemię korzeni i czyniąc przy tym niewiele hałasu. Znał ten las jak własną kieszeń, a że wiedział, gdzie znajduje się przygodna para, to nie miał najmniejszego problemu ze zlokalizowaniem źródła dźwięku.
Dysząc, wyskoczył na polanę i dojrzał to, co właściwie przewidział.
Rudowłosa dziewczyna stała jak sparaliżowana. Tuż za jej rozsznurowaną na plecach wełnianą suknią bohatersko chował się niedawny adorator, znacznie bardziej przerażony niż ona. Z naprzeciwka śledziły ich ślepia lochy, która obronnym, zwierzęcym odruchem tłustego cielska osłaniała gromadkę warchlaków, zbyt naiwnych i skorych do zabawy, by mogły utrzymać się przy bezpiecznym boku matki.
Estalavanes wiedział, jak postępować w takich sytuacjach, gdyż nie jeden raz sam bezpiecznie wycofywał się ze starcia z dzikimi zwierzętami. I mimo całej swej wiedzy w tej chwili pozostawał kompletnie bezradny. Choć w okresie godowym jest agresywna, locha nie zaatakuje pierwsza bez wyraźnego sygnału ze strony drapieżnika. Ale ta dwójka głupców zapewne o tym nie wiedziała, a ich najmniejszy błąd mógł nieść katastrofalne skutki. Nie miał pojęcia co zrobić, by zwrócić na siebie uwagę ludzi bez równoczesnego denerwowania i tak wyraźnie rozzłoszczonej samicy.
Myśli przebiegały mu przez umysł zbyt szybko, by mógł uchwycić chociaż jedną z nich. Ze wszech miar starał się opanować zdenerwowanie, a uderzenia gorąca rozgrzewały jego napięte jak postronki mięśnie. Tak źle i tak niedobrze, ale musi być wyjście z opresji. Zawsze jest.
Jednak nie. Tym razem nie było. Potężny dzik przedarł się przez gęstwinę, niewątpliwie wezwany ostrzegawczym kwikiem samicy i niespokojnymi pochrumkiwaniami młodych. Czarny olbrzym o nasrożonej sierści wściekle podrzucał łbem, a jego długie i paskudnie zakrzywione szable rzucały wyzwanie dwójce ludzi, którzy w swej bezdennej głupocie ośmielili się zagrozić jego rodzinie.
Nie było niedobrze. Było fatalnie. Nie zdołają uciec, zwierz dogoni ich szybciej, niż zdążą sobie to wyobrazić. Ale Est może. Był to najgorszy pomysł, jaki przyszedł mu do głowy, lecz niestety jedyny, jeżeli tamci mieli wyjść z tego cało. Nie dbał o to, czy jemu się uda. On przynajmniej miał szansę. Znał ten las. Potrafił poruszać się w nim bez zbędnego lawirowania. Odnajdywał się tu bez najmniejszego kłopotu i chociaż nigdy nie stanął oko w oko z tak srogą bestią, to wiedział, że musi w końcu nadejść ten moment.
Bał się, a jakże. Ale tylko w ten sposób mógł udowodnić samemu sobie, że nie jest mięczakiem. Mogą nazywać go potworem i paskudą, mogą wyśmiewać jego wygląd i poniżać go w najbardziej podły sposób, ale dopóki będzie widział w sobie cechy godne szacunku, póty będzie toczył bierną walkę z gnębicielami, na przekór im wszystkim trzymając się w miarę pewnego gruntu.
Nagle wszystko potoczyło się zbyt szybko, by można było odpowiednio zareagować. Luiza wykonała nerwowy ruch, próbując odwrócić się do festynowego głupka i nakłonić go do działania. Chłopak natomiast starał się wyrwać z jej silnego uścisku, z czego wywiązała się gwałtowna szamotanina doprowadzająca dzika do furii. Małe warchlaczki zebrały się przy boku matki i kwiliły żałośnie, przestraszone zachowaniem dwunożnych stworzeń.
Potężna racica rozgrzebała ziemię, a masywny łeb opadł i wymierzył kłami w szarpiącą się parę, gdy ciężki kamień nadciągający znikąd łupnął w szeroki pysk odyńca tuż pod lewym okiem. Rozjuszone zwierzę poderwało się w poszukiwaniu nowego źródła zagrożenia i kiedy tylko dostrzegło elfa, natychmiast obrało go za cel. Jeszcze jeden pocisk trafił dokładnie w chrapiący nos, przekreślając szanse chłopaka na wyjście z opresji w jednym kawałku.
Estalavanes zadziałał instynktownie. Adrenalina wzmocniła całe jego ciało, kiedy runął w głąb lasu, byle jak najdalej od przybranej siostry, tchórzliwego młodzika i rodziny dzikich świń. Za tę głupotę przyjdzie mu zapłacić życiem, czuł to w kościach. To był ostatni raz, kiedy jego dobre serce biło w imieniu kogoś innego. Ostatni raz, kiedy pomoże i nie usłyszy nawet słowa podzięki. Ale to była jego świadoma decyzja, której właśnie zaczął żałować, podświadomie obierając ścieżkę ku zdradzieckim klifom.
Niczym nadciągająca burza mknął przez las, przeskakując ponad wystającymi z runa przeszkodami i zwinnie unikając grubych gałęzi. Musiał uciec. Mogło mu się to udać, w końcu był smukły i gibki, pewnie stawiał stopy na poszyciu i znał to miejsce, co dawało mu cień szansy na uniknięcie konfrontacji z rozwścieczoną bestią. Żałował tylko, że nie potrafi się wspinać, bo wtedy jego przewaga byłaby ogromna. Cierpliwości miał aż nadto, by na szczycie drzewa bezpiecznie doczekać chwili, w której potężny dzik zniechęci się i odpuści dalsze wysiłki. Ale na swoje nieszczęście nie potrafił i jedyne, co mu pozostało, to dać z siebie wszystko, biegnąc naprzód ile sił w nogach.
Powyginane korzenie starych drzew nawet nie próbowały go zatrzymać, kiedy pędził jak szalony na złamanie karku. Niewielkie gałązki wściekle smagały jego odsłoniętą twarz, toteż niejednokrotnie zmuszony był przymykać rozszerzone strachem oczy.
Ciało bez udziału jego woli reagowało na otaczającą go gęstwinę. Serce zawzięcie pompowało krew, a każdy, najmniejszy nawet ruch mięśni pod cienką skórą dawał o sobie znać w tym koszmarnym wyścigu o przetrwanie. Nie musiał patrzeć za siebie, nie chciał nawet. Rozwścieczone bydlę waliło w ziemię, robiąc tyle hałasu, że słychać je było zapewne i w miasteczku. Póki co było dobrze, cholernie dobrze. Dystans między nimi może nie zwiększał się z każdym krokiem, ale przynajmniej nie malał. A to było wystarczającym pocieszeniem. Musi tylko wytrzymać ten koszmarny maraton, a stwór w końcu odpuści…
Odyniec jednak nie miał zamiaru się poddawać. Prychał wściekle i tratował wszystko na swojej drodze, instynktownie unikając większych skupisk drzew, przez które nie mógłby się przebić. Zdruzgotany Est zaczynał tracić nadzieję. Szybki urywany oddech płonął w płucach żywym ogniem, rozchodząc się boleśnie na sztywniejące od nadmiernego wysiłku mięśnie. Dudnienie krwi w uszach mieszało się z ciężkim rąbaniem racic o miękką glebę, przez co nie był w stanie poprawnie określić odległości dzielącej go od rozszalałej bestii. Wyobraźnia podpowiadała mu, że śmierć jest coraz bliżej, lecz on wciąż starał się nie dopuszczać do siebie najgorszych myśli. Chciał zerknąć za siebie i rozwiać wątpliwości rodzące się w łomoczącym sercu, ale ostatkiem woli powstrzymał się przed tym. Nie mógł spojrzeć w tył, nie teraz. Jeżeli popełni ten błąd, będzie po nim.
Pierwsze potknięcie nastąpiło szybciej, niż się spodziewał. Jęknął zaskoczony, poleciał do przodu i podparł się rękami, byle nie paść na wysypane suchymi igłami runo, gdzieniegdzie jeszcze poprzetykane śliskim lodem. Z trudem utrzymując równowagę na krzywym podłożu, parł przed siebie gnany strachem o własne życie.
Miarowy rytm wybijany nadciągającą zagładą zmuszał go do wyciskania z siebie wszystkiego, co jego smukłe ciało oraz niewielkie węzły mięśni miały do zaoferowania. Błąd kosztował go znaczną, z trudem utrzymywaną przewagę. Imaginacja znów próbowała otworzyć mu oczy na beznadziejność jego położenia. Widział potężne szable, które z łatwością rozpruwają mu brzuch, podczas gdy olbrzymie cielsko zgniata go, łamiąc mu wszystkie kości.
Desperacja walczyła z narastającą paniką, zwyciężała nieubłaganie, podczas gdy siła uciekiniera malała z każdym kolejnym susem. Przesuszone gardło piekło niemiłosiernie przy łykaniu choćby najmniejszego haustu powietrza, a wypalone do cna płuca kategorycznie odmawiały dalszej współpracy. Nogi również. Miękkie jak wata straciły oparcie i ślizgały się na wilgotnym mchu. Pot spływał strużkami po całym ciele, przyklejał materiał ubrania do rozgrzanej skóry, utrudniając skuteczne manewrowanie pomiędzy pniami i gałęziami. Nie myśląc o tym, co robi, w biegu zrzucił zbyt obszerną kurtkę, a chłód powietrza zrosił jego skórę mrowiącym dreszczem. Nie zmieniło to jednak niczego. Próżny trud.
Zaraz będzie po wszystkim – tylko tyle docierało do jego rozpalonego umysłu. Minuta życia, może mniej. Zaraz będzie po wszystkim. Zaraz odpocznie, jeszcze tylko trochę zaboli. Jak bardzo boleć może wypruwanie wnętrzności przy pełni władz umysłowych? Lada moment się o tym przekona. Żałował, że nie będzie mu dane o tym opowiedzieć. W sumie, to i tak nie miałby komu.
Będzie bolało. Nawet bardzo. Ale to nic w porównaniu z katorgą, jaką przechodziło właśnie jego ciało forsowane paniczną ucieczką. Nogi, brzuch i ramiona zmęczone wysiłkiem przestawały go słuchać, działały wiedzione odruchem, pchane siłą strachu. Przytępione zmysły coraz bardziej zwodziły uciekiniera, któremu w uszach przeraźliwie piszczało, a przed oczami dryfowały beznadziejnie czarne plamy.
Długa gałąź smagnęła czarną brew i chłopak krzyknął mimowolnie, czując napływające do oczu łzy. Wilgoć w nosie zaszczypała, podczas gdy wydobywający się z gardła charkot zwiastował rychły koniec. Pojawił się bezdech. Czarny odyniec hałasujący niczym stado dzików był tuż za nim. Kilka marnych metrów dzieliło elfa od paskudnej śmierci. Mógł paść już teraz, bo i po co opóźniać nieuniknione?
Las przerzedzał się stopniowo, gdy umordowany chłopak ostatkiem sił zbliżał się do klifów. Drugie potknięcie i jak długi runął w gnijące poszycie, a igły zmieszane z drobnymi kamykami do krwi otarły skórę na połowie białej twarzy. Pęd, z jakim się poruszał, obrócił nim na bok, szurając wycieńczonym, rozgrzanym ciałem na niemałą odległość. Zdarł sobie cały lewy bok i ramię, ale jedyne, co się teraz liczyło, to bestia, która nieubłaganie ścigała swoją ofiarę.
Estalavanes z rozpaczą musiał jej oddać sprawiedliwość, wygrała. Mimo zawrotów głowy spowodowanych brakiem powietrza wyraźnie widział toczący pianę ryj, szeroki i paskudny, pokryty szczeciniastą czarną sierścią. Nie miał siły wstać. Nawet nie próbował. Poddał się. Zrezygnowany, prawie pogodzony z nieuchronnym losem czekał na ostateczny ruch ze strony rozjuszonego zwierza, modląc się w duchu o szybką utratę przytomności.
Nikt nigdy nie słuchał modlitw wynaturzonego elfa. Wszechmocni nienawidzili go równie mocno, co czczący ich ludzie. Ale musiał być na tym bezlitosnym świecie ktoś, kto mógłby choć raz wysłuchać próśb udręczonego chłopaka. Ktoś, kto mógłby w swym miłosierdziu wysłuchać ostatniej prośby umierającego. I przeznaczenie chciało, by ktoś taki rzeczywiście istniał.
W odpowiednim miejscu. I równie odpowiednim czasie.
Strzała o długim promieniu przecięła powietrze do wtóru przejmującego świstu. Za nią śmignęła kolejna i jeszcze jedna w miarowych odstępach czasu. Łącznie trzy pociski ugodziły łeb odyńca w oko oraz jego okolice, zagłębiając się w czaszkę aż po zielone pierzysko.
Czarna śmierć skonała, wydając z siebie ostatni przerażający, pełen zaskoczenia kwik. Wstrząsane pośmiertnymi drgawkami masywne cielsko zwaliło się na ziemię i uderzając w leżącego elfa, z siłą rozpędu przeciągnęło jego ciałem po iglastej ściółce dobre kilka metrów.
Za daleko.
Nie zatrzymali się przed krańcem kilkunastometrowej, pionowej ściany oddzielającej przerzedzony las od kamienistej plaży. Nie zatrzymali się też, gdy poturbowany chłopak stracił oparcie pod plecami i w towarzystwie świńskiego trupa runął w przepaść.
Świadomość odpływała poza jego zasięg. Nie czuł już ciała, zmęczenia ani strachu. Nie czuł momentu spadania. Zanim zamknął oczy, na sekundę przed uderzeniem dojrzał w swojej wyobraźni wytatuowaną twarz.
Jaskrawe, oślepiające światło rozbłysło pod zaciśniętymi powiekami i zgasło, pogrążając chłopaka w kompletnej ciemności.
W końcu się zatrzymał.
***
Ciężkie, zimne krople bezustannie uderzały o bezwładne ciało. Gęsta ciemność panująca wokół była twarda i chłodna, niezupełnie taka, jakiej mógł się spodziewać po wysłuchaniu opowieści Starego Przechrzty o Pozaświecie. Zaraz zdał sobie jednak sprawę, że ma po prostu zamknięte oczy. Otworzył je szeroko.
Zorientował się, że wcale nie miał zamkniętych oczu. To jego wzrok nie reagował na sygnały wysyłane przez otoczenie.
Oszołomiony nie potrafił dojść do porozumienia z własnym umysłem. Kiedy zamglony, rozchybotany jak stara łódka zmysł powrócił, ukazał mu niewiele więcej, niż chłopak ujrzał dotychczas. Wokół panował mrok deszczowej nocy przecinany pojedynczymi błyskawicami, na sekundy rozświetlającymi niebo i oślepiającymi rannego elfa.
Wystawiony na działanie brutalnego żywiołu Est jeszcze przez długi czas leżał na wznak i z przechyloną głową starał się odzyskać utraconą jasność umysłu. Bezskutecznie próbował sobie przypomnieć, gdzie się znajduje i skąd się tu wziął, a rzęsisty deszcz w towarzystwie chłoszczącego nadbrzeżnego wiatru dodatkowo wychładzał potwornie wyziębiony organizm.
Powracająca pamięć rozbłysła tuż pod czaszką, gdy promień bólu przetoczył się przez poranione ciało, wyrywając z piekącego gardła niezrozumiałe skrzypnięcie. Zdarta do krwi skóra cierpiała od wbijających się w nią drobin piasku i kamyków. Bolało go dosłownie wszystko. Nie, jednak nie wszystko, co w szerszej perspektywie mogło okazać się znacznie gorsze od pulsującego bólu.
Przy każdym bolesnym wdechu czuł złamane żebra, co wiązało się z ryzykiem przebicia płuca. Gardło wyschło na wiór i paliło okrutnie, całkowicie zdarte podczas szaleńczej ucieczki. W czaszkę z uporem maniaka uderzał jakiś przeklęty kowal, a lewa ręka pozostawała bezwładna. Wiedział, że ją ma, lecz umysł jakby tego faktu nie rejestrował.
Wciąż leżąc na plecach, Estalavanes uniósł prawą rękę i na oślep odnalazł lewą. Leżała pod dziwnym kątem. Obrzydliwie zimna i miękka, ale wciąż była na swoim miejscu. Nie bolała, więc nie została złamana. Złamanie było najlepszym, co mogło go spotkać w tej chwili. A jego znów spotykało najgorsze.
Zacisnął zęby. Pchany nowym strachem spróbował się podnieść, lecz nieostrożnie podparł się łokciem jedynej zdrowej ręki. Pośliznął się i z okrzykiem bolesnego zaskoczenia uderzył głową w kamieniste podłoże. Przez długą chwilę dyszał przez zdarte gardło, za nic mając wszędobylskie krople deszczu wpadające mu do ust i oczu.
Nie rozumiał. Nie chciał zrozumieć tego, co działo się z jego ciałem. Ten ponury żart był jednym z najgorszych, jakie mogli mu zaserwować złośliwi Wszechmocni. Będzie konał w agonii przez niewyobrażalnie długi czas. Drżał z zimna tak jak teraz, niezdolny do wykonania najmniejszego ruchu, zdany na pastwę żywiołu oraz padlinożerców, którzy niewątpliwie zjawią się wraz z odejściem ulewy. Niemal czuł na sobie ich wygłodniałe spojrzenia. I pomyśleć, że cały jego niewolniczy żywot ograniczył się wyłącznie do krótkiego odcinka czasu oddzielającego go od rychłej śmierci.
Obłęd powoli przesączał się do umysłu udręczonego elfa, a wraz z nim chęć zupełnego poddania się chłodnemu otępieniu. Zamykał oczy i coraz mniej chętnie je otwierał. W uszach piszczało, wzbierały w nich woda oraz drobny żwir, ale chłopak powoli przestawał zwracać na to uwagę.
Niech to się skończy – błagał w duchu. Niech to się wreszcie skończy.
Ciężkie powieki opadły. Świadomość zaczęła wypływać z niego strumieniem deszczówki, a rozkołatane serce coraz słabiej tłoczyło krew w bezwładne ciało.
Wtem nieproszone wspomnienia wykwitły w drętwiejącym umyśle, pobudzając go na nowo.
Długie strzały o zielonym pierzysku.
Wytatuowana twarz.
Czarna śmierć.
Nagle otworzył oczy. Resztkami sił obrócił się na prawy bok, zaciskając przy tym usta i przygryzając wnętrze warg do krwi. Zignorował ostry ból mięśni i skupiając się na prostej czynności, spróbował usiąść. Wściekły krzyk wyrwał się z jego gardła. Cierpienie zamroczyło go do tego stopnia, że prawie padł twarzą w gruboziarnisty piach. Zdołał się jednak podeprzeć jedyną zdrową ręką i powstrzymując szarpiące torsje, odczekał chwilę, by znów dojść do siebie.
Klęcząc, zerkał w czarne niebo. Białe błyskawice raz po raz rozświetlały gęste ołowiane chmury. Huk gromu towarzyszył każdemu z nich, nie milknąc ani na moment, bezlitośnie raniąc wrażliwe uszy chłopaka i wibrując w jego ściśniętej bólem piersi. Estalavanes skupiał się na tym naturalnym widowisku jeszcze przez długi czas, starając się nie myśleć o ostatnich minutach swojego życia. Gdyby głowa tak bardzo go nie bolała…
Pod powiekami znów dojrzał krótkie przebłyski sprzed upadku. Martwy dzik przeszyty strzałami. Masywne cielsko zrzucające go ze skał.
Cóż za niefortunne zdarzenie – pomyślał niedorzecznie. Warchlaki straciły ojca, a ja postradam życie. Kwestia czasu.
W przytępionym umyśle niczym kolejna błyskawica mignęły zielone pierzyska oraz czarny tatuaż. Łowca miał tatuaż na połowie twarzy. Prawej? Nie, lewej. Wokół zewnętrznego kącika oka. Ostro zwieńczone linie wijące się jak węże i przeplatające tak jak one. Od brody po czoło. Czy takie rzeczy zapamiętuje się przed śmiercią? Czy to jego wyobraźnia odpływała na głębokie wody, zostawiając go z tym dziwnym wyobrażeniem?
Myślałby nad tym jeszcze przez chwilę, gdyby jego powracający do pełni trzeźwości umysł nie odnotował dziwnego zjawiska w niedalekim otoczeniu.
Błyskawica rąbnęła niebezpiecznie blisko miejsca, w którym się znajdował, a mimowolny skurcz przeszedł przez wszystkie jego zmaltretowane mięśnie. Włosy na głowie naelektryzowały się, a w ustach poczuł dziwny smak zupełnie niepodobny do krwi, którą nieświadomie wypychał językiem. Coś błyskało na ścianie urwiska, z którego spadł. Błyskało na tyle mocno, że przebijało się ciepłą łuną przez kurtynę wody.
Zaczynał się zastanawiać, jak wiele czasu minęło od momentu nieszczęśliwego wypadku na szczycie klifu. Nie wiedział, choć zdawał sobie sprawę, że wystarczająco dużo, by opiekun sprał go do nieprzytomności. Srogo się więc zdziwi, kiedy Est w ogóle nie wróci.
Chłopak uśmiechnął się jak wariat do myśli, która naszła jego ociężały umysł. Już nikt nigdy nie zrobi mu krzywdy. Już nie.
Poblask zaczął go intrygować. Było to irracjonalne uczucie, bo przecież nic już go nie obchodziło. Czekał na śmierć, szczerząc się w deszczu do wytworów własnej chorej imaginacji. Lecz dla jego instynktu przetrwania ciepłe światło było obietnicą suchego oraz ciepłego miejsca, było jak ogień płonący w kominku noclegowni. Chociaż tylko idiota próbowałby w takim stanie się tam dostać. Lepiej już zostać tutaj w znanym, lodowatym miejscu pełnym wody, kamieni oraz piachu. W koszmarze.
Naprzykrzające się światło nie dawało za wygraną. Nęciło go i przyciągało do siebie dziwną siłą, na którą ochoczo odpowiadała jego milcząca podświadomość. Ciepło nieznanego pochodzenia rozlewało w jego okaleczonym ciele, na myśl przywodząc zbyt wiele nieprzyjemnych skojarzeń. Cóż jednak mu pozostało? Umierał powolną i potworną śmiercią, jakiej nie życzył nikomu. Do świtu pozostanie z niego zmrożona bryłka mięsa skubana przez ścierwojady. Mógł zrobić chociaż tyle, by ukryć się przed potwornościami, jakie niechybnie go czekały.
Ostatecznie spróbował wstać z klęczek. Natychmiast pożałował swojej decyzji, ponieważ gdy tylko uniósł ciało nad mokrą od deszczu ziemię, gwałtowne zawroty głowy ponownie rzuciły go na kolana. Przeklinając w duchu własną bezmyślność zagryzł mocno usta, ale nawet to nie powstrzymywało coraz silniejszego szczękania zębów. Nie wiedział tylko, czy była to reakcja na wywołujący nudności ból, czy też na zimny palec śmierci bawiącej się nim w najlepsze. Nie zdołał powstrzymać napływających torsji. Podpierając się prawą ręką, zwymiotował żółcią, a dreszcze wstrząsające nim całym groziły rychłym upadkiem w ohydną kałużę.
Odetchnął przeciągle, kiedy jego żołądek zaprzestał osłabiających praktyk. Splunął resztką kwaśnego posmaku i przełknął ślinę zmieszaną z deszczówką, a tajemniczy blask uparcie wzywał go do siebie, odwołując się do najbardziej pierwotnego instynktu każdego żywego stworzenia – przetrwania.
Ponownie spróbował wstać i tym razem zdołał utrzymać się w pionie nieco dłużej. Po chwili wykonał kilka powolnych, człapiących kroków, bardziej przypominających słanianie się aniżeli chodzenie. Znów upadł i musiał podeprzeć się zdrową ręką, by przypadkiem nie wybić sobie zębów. Lewa ręka makabrycznie zwisała przyciągana siłą grawitacji, a nie żywych mięśni. Zrobiło mu się niedobrze już na sam widok i po raz kolejny poczuł, jak żołądek skręca się boleśnie, zwiastując nową falę wymiotów.
Nic jednak się nie stało. Umysł powtórnie odpływał, a ciemność przed oczami pogłębiła się nieznacznie. Wyostrzył spojrzenie, ale nawet jego elfi wzrok niewiele mógł zdziałać w obliczu nieuniknionej utraty świadomości. A to byłby koniec. Płytki oddech jeszcze utrzymywał go w świecie rzeczywistym, lecz było to niewielkie pocieszenie. I on wkrótce ustanie.
A tuż przed nim, jakby w pełni swej złośliwości, jaśniał ciepły ogień.
Pomyślał mętnie, że jeśli tylko tam dotrze, ogrzeje się w cieple kominka i obudzi we wspólnym pomieszczeniu noclegowni, a Stary Przechrzta opowie kolejną ze swoich bajek pełną poszukiwaczy przygód, czarodziejów oraz stających im naprzeciw awanturników.
Musiał tam dotrzeć, od tego bowiem zależało całe jego życie. Skoro nie mógł wybrać miejsca do życia, to chociaż wybierze miejsce, w którym skona. Na własnych warunkach. Szach-mat Wszechmocni. Obyście wszyscy zostali zapomniani.
Z uporem maniaka ruszył na kolanach w kierunku kuszącego światła niczym ćma lgnąca do świecy, nieświadoma samospalenia, jakie dokona się, gdy tylko dotknie rozchwianego płomienia. Bezwładna, wyrwana ze stawu ręka przestała robić na nim wrażenie. Przy każdym koślawym ruchu kiwała się smętnie na wszystkie strony, obijając się o połamane żebra.
Estalavanes do krwi kaleczył wystające z potarganych nogawek kolana oraz wnętrze prawej dłoni. Rozpędzony wiatrem deszcz zacinał niemiłosiernie, utrudniając drogę przez mękę, a pioruny raziły oczy swoim upiornie białym, jaskrawym światłem pozostawiającym powidoki pod zaciskanymi kurczowo powiekami.
Wreszcie dotarł do otworu w ścianie, do niewielkiej jaskini będącej domem pulsującego żywo światełka. W całym tym bałaganie żywiołów, w całym fizycznym bólu ciała, na skraju kompletnego obłędu zdołał dostrzec zasłonę z delikatnego materiału, czarnej pajęczej sieci tkanej gęsto i z precyzją doskonałego tkacza. Nie zastanawiało go, jak to możliwe, by przy tak silnym wietrze poruszała się ona niby w odpowiedzi na lekkie tchnienie ciepłego zefiru.
Uniósł się na kolanach z zamiarem pchnięcia osłony. Sięgnął ręką w jej kierunku, lecz źle ocenił dzielącą go odległość i stracił równowagę. Padł boleśnie na twarz, po czym poczuł, jak ześlizguje się po wilgotnej skalistej pochylni. Zatrzymał się dopiero na przeciwległej ścianie ciasnej wnęki rozświetlonej stłumionym pomarańczowym blaskiem. Uderzenie nie było silne, ale wystarczające, by ponownie stracił przytomność.
Kiedy otworzył oczy, w głowie mu ćmiło, a prawa ręka słabo szukała oparcia, szurając po zakurzonym, twardym klepisku, co rusz natrafiając na wysoką, gładką ścianę. Ale wreszcie było mu ciepło. Rozkosznie ciepło i wspaniale sucho, choć na zewnątrz wichura szalała w pełni swej siły. Tu paliło się światło. Słabe, lecz dodające otuchy swoją prawdziwością.
Był absurdalnie zadowolony, mógł bowiem odejść w wybranym przez siebie miejscu i już przymykał oczy, kiedy źródło nienaturalnego blasku rozbłysło ponaglająco, wcale nie pozwalając mu zasnąć. Obejrzał się w jego kierunku. Na wyciągnięcie ręki leżała rozbita szkatuła uwalniająca stłumione ciepłe światło.
Nie miał pojęcia, skąd w jego głowie pojawiła się pozbawiona sensu myśl, że jej zawartość odmieni jego życie. Przecież już teoretycznie nie żył, tylko uparcie czepiał się tego, co mu pozostało. Ale może rozpocznie jego życie na nowo? Kolejna równie idiotyczna myśl, co poprzednia. Taka magia nie istniała nawet w bajkach Starego Przechrzty, to nie mogło być prawdą. I nie było.
Mimo ogarniającej go beznadziei i sceptycyzmu włożył resztę pozostałych mu sił w starania obrócenia ciężkiego ciała na brzuch, byle móc sięgnąć zdrową dłonią po zawartość uszkodzonego pudełka. Nie było to trudne, zważywszy że mógł wesprzeć się na solidnej ścianie i po prostu po niej zsunąć.
Łapiąc oddech i walcząc o zachowanie świadomości, wyciągnął rękę w stronę światełka. Pod zdartymi opuszkami poczuł niewyobrażalnie delikatne ciepło niczym woda przepływające między brudnymi palcami. Zapominając o cierpieniu, przyciągnął znalezisko pod sam nos i ujrzał wykonaną z delikatnego złota plątaninę łańcuszków łączących niewielką obrączkę z szeroką obręczą. Filigranowe nici wykonane z misternie połączonych ze sobą drobniutkich ogniw mogły być zapierającym dech prezentem dla elfiej królewny, a nie dla umierającego posługacza z zabitego dechami Cichobrzegu. Lecz w pełni cynizmu sytuacji to on znalazł ją pierwszy.
Estalavanes prychnął, zaraz tego żałując, gdyż połamane żebra odpowiedziały przenikliwym bólem. Jakimi okrutnymi istotami musieli być Wszechmocni, aby ofiarować cudowną bransoletę rannemu, który stracił władzę w jednej ręce i nie ma możliwości założenia jej na zdrową dłoń.
Chłopak zamarł, gdy inna, całkiem realna myśl przemknęła mu przez głowę z niebywałą prędkością. Jakby nie należała do niego. Nie mając nic do stracenia, postanowił wcielić wcale niegłupi plan w życie.
Trzęsąc się jak w gorączce, wygiął grzbiet na tyle, by pod nieznacznie uniesionym brzuchem przeciągnąć bezwładną rękę. Iskrzący ból zasłaniał pole widzenia wielobarwną mieszaniną plam, a nieprzejednana ciemność zaczęła otaczać go ze wszystkich stron równocześnie. Jeszcze trochę i wszystko się skończy, ból minie, a ciepło i spokój zostaną z nim na zawsze tu, w tej zapomnianej norze będącej jego grobem.
Położył się ponownie, ignorując wrażenie pękania kości. Opierając brodę o klepisko, chwycił za niezdatną do użytku kończynę. Zdumiewające, jak bardzo nieprzyjemne jest uczucie dotykania i patrzenia na coś, co jest już martwe, a mimo to nadal w pewien sposób żywe, powiązane z całością. Roztrzęsionymi palcami wsunął pierścień na środkowy palec bezużytecznej lewej ręki i wzrokiem począł śledzić skomplikowaną sieć łańcuszków wychodzących z obrączki.
Co dziwiło najmocniej – nie były poplątane. Wręcz przeciwnie, pod wpływem niewprawnych palców idealnie układały się na martwej dłoni w finezyjną, tkaną ze złota rękawiczkę. Teraz już musiał tylko zatrzasnąć opasującą nadgarstek obręcz, co okazało się niełatwą czynnością, całość bowiem blokowała niewielka pojedyncza zapadka, która… szczęśliwym zbiegiem okoliczności wskoczyła na swoje miejsce, chociaż wyczerpany, będący na skraju przytomności elf ledwie tknął ją palcem. Tak jakby coś chciało, aby to zrobił i tylko czekało, żeby mu pomóc. Niewidzialna siła. Opiekuńcza ręka.
Biżuteria ułożona na zsiniałej dłoni pojaśniała, dając noszącemu poczucie ukojenia i bezgranicznego spokoju. Jej ciepło rozlewało się łagodnymi falami po udręczonym ciele, zabierało ból, pozostawiając wyłącznie delikatne mrowienie. A przynajmniej Estalavanesowi zdawało się, że tak jest w istocie. Równie dobrze mógł to być wymysł odchodzącego w Pozaświat umysłu.
Jak urzeczony wpatrywał się w swoją martwą dłoń i leżąc w całkowitym bezruchu, zastanawiał się nad ironią jej piękna. Jego pierwsza wartościowa rzecz była zarazem ostatnią, jaką posiadał.
Nie odrywając mętniejącego wzroku od niewielkiego cudu, przytulił policzek do ciepłego klepiska, jakby była to najprzedniejsza poduszka. Po raz ostatni zamknął oczy. Był zmęczony. Tak bardzo zmęczony, że jedyne, czego pragnął, to po prostu zasnąć, odejść z tego świata, w którym nigdy nic dobrego go nie spotkało.
Urywany oddech przerwał swój nieregularny rytm, w chwili gdy serce przestało walczyć. Ostatni świst wydobył się z okaleczonych do krwi ust. Powieki miały pozostać zamknięte i nieruchome, tak jak mięśnie pod skórą, która nigdy więcej nie miała zaznać pieszczoty słońca czy wiatru.
Zapadła martwa cisza. Do jamy wydrążonej w skale nie docierało już nawet echo odległej wichury. Nieubłagana ciemność ogarnęła wszystko wokół, pragnąc ukryć mającą tu miejsce dramatyczną scenę. Ostatni odpoczynek.
Jedno się kończyło, lecz drugie dopiero się zacznie, jako że wszystko, co żyje, skazane jest na śmierć. Wszystko, co umarło, musi dać życie. A to, co zasnęło, powinno się obudzić.
Niegdyś biała jak śnieg dłoń zacisnęła się powoli w pięść. Lewa dłoń, do której przesączył się gasnący blask niepozornego przedmiotu.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Biały elf
ISBN: 978-83-8219-997-0
© Paulina Rola i Wydawnictwo Novae Res 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Jędrzej Szulga
Korekta: Słowa na warsztat
Okładka: Wiola Pierzgalska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Zaczytani sp. z o.o. sp. k.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek