Biblioteka na Górze Opiec - Scott Hawkins - ebook

Biblioteka na Górze Opiec ebook

Hawkins Scott

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bóg, który zaginął. Biblioteka, która kryje w sobie sekrety wszechświata. Kobieta, która w nawale zajęć nie dostrzega, że traci serce. Carolyn nie różni się zbytnio od innych ludzi. Lubi guacamole, papierosy i steki. Umie korzystać z telefonu. Ubrania bywają kłopotliwe, ale wszyscy chwalą jej zestawienie świątecznego swetra ze złotymi szortami kolarzówkami. Ostatecznie, kiedyś też była zwyczajną Amerykanką. Oczywiście było to dawno temu. Zanim zginęli jej rodzice. Zanim wraz z innymi została przygarnięta przez człowieka, którego nazywali Ojcem. Od tego czasu Carolyn rzadko miewała okazję, żeby gdzieś się wyrwać, bo wraz z adopcyjnym rodzeństwem wychowywała się według pradawnych zasad Ojca. Ucząc się z ksiąg w Bibliotece, poznawali część tajemnic jego mocy. I czasami zastanawiali się, czy ich okrutny opiekun nie jest przypadkiem Bogiem. Teraz Ojciec zaginął - może nawet nie żyje - i Biblioteka, kryjąca w sobie jego sekrety, stoi niestrzeżona. A wraz z nią władza nad całym Stworzeniem. Podczas gdy Carolyn zbiera narzędzia, niezbędne do czekającej ją bitwy, inni groźni przeciwnicy również szykują się do walki. A każdy z nich dysponuje mocami o wiele przewyższającymi jej własne. Ale Carolyn to przewidziała. I ma plan.

Niestety w wojnie o zostanie nowym Bogiem zapomniała, by chronić to, co czyni ją człowiekiem. "Biblioteka na Górze Opiec", pełna niezapomnianych bohaterów i szokujących zwrotów akcji, jest jednocześnie przerażająca i prześmieszna, niesamowicie obca i rozdzierająco ludzka, porywająco wizjonerska i mrożąca krew w żyłach. To znakomity debiut nowego ważnego twórcy fantasy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 531

Oceny
4,3 (25 ocen)
14
7
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Z braku laku…

Po opisie liczyłam na grozę i fantastykę, a otrzymałam totalną groteskę. Nie spodziewałam się i niestety kolejny tytuł pokazuje mi, że taki styl kompletnie do mnie nie przemawia. Rwana, chaotyczna fabuła z mnóstwem wątków, które mogą, ale nie muszą być ze sobą powiązane to nie jest coś co lubię. Drażnił mnie sposób przedstawiania zdarzeń, a z bohaterami nie zżyłam się ani na sekundę. Początek i zakończenie nawet okazały się interesujące, ale wszystko to co pomiędzy dla mnie było zbyt dziwne i oderwane od czegokolwiek. Naprawdę podziwiam czytelników, którzy lubują się w grotesce i potrafią z niej wyciągnąć to co najlepsze. Ja potrzebuję czynnika angażującego, a w tym chaosie go nie znalazłam. Tytuł jest tak dziwny i inny od reszty, że dla jednych może się stać najlepszą książką roku, a inni, tak jak ja mogą się przeokrutnie zmęczyć przerysowanym stylem i kreacją bohaterów. Ogromne rozczarowanie.
00
viollaesz

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, bardzo krwawa historia aż ciężko uwierzyć że to debiut autora.
00

Popularność




Część pierw­sza. Biblio­teka w Gar­ri­son Oaks

Część pierw­sza

Biblio­teka w Gar­ri­son Oaks

Roz­dział 1. Wschód słońca

Roz­dział 1

Wschód słońca

I

Caro­lyn, zlana krwią i bosa, wędro­wała pobo­czem dwu­pa­smo­wej asfal­to­wej szosy, którą Ame­ry­ka­nie nazy­wali Drogą Eks­pre­sową Numer 78. Więk­szość biblio­te­ka­rzy, łącz­nie z nią, nazy­wała ten frag­ment drogi Ścieżką Taco, na cześć ame­ry­kań­skiej knajpy, do któ­rej cza­sem się wykra­dali. Mają tam świetne guaca­mole, przy­po­mniała sobie i zabur­czało jej w brzu­chu. Dębowe liście, rudo­po­ma­rań­czowe i roz­kosz­nie suche, chrzę­ściły jej pod nogami, w mroź­nym powie­trzu przed­świtu oddech ula­ty­wał z ust bia­łymi obłocz­kami. Obsy­dia­nowy nóż, któ­rym zamor­do­wała detek­tywa Minera, tkwił za paskiem na jej ple­cach, ostry i tajem­ni­czy.

Uśmie­chała się.

Drogą prze­jeż­dżały cza­sem samo­chody – rzadko, ale jed­nak. Pod­czas noc­nej wędrówki widziała ich pięć, a ten, który wła­śnie hamo­wał, poobi­jany ford F-250, jako trzeci przy­sta­nął, aby przyj­rzeć jej się bli­żej. Kie­rowca z gło­śnym chrzę­stem żwiru zje­chał na prze­ciw­le­głe pobo­cze. Kiedy opu­ścił szybę, poczuła zapach tyto­niu do żucia, sta­rego tłusz­czu i siana. Za kie­row­nicą sie­dział siwo­włosy męż­czy­zna. Obok niego z fotela pasa­żera rosły owcza­rek nie­miecki przy­glą­dał jej się podejrz­li­wie.

O szlag. Nie chciała robić im krzywdy.

– Jezu – rzu­cił męż­czy­zna. – Mia­łaś jakiś wypa­dek?

Głos miał cie­pły od tro­ski – szcze­rej, nie tej uda­wa­nej tro­ski dra­pieżcy, którą sły­szała u poprzed­niego. Stary męż­czy­zna patrzył na nią tak, jak ojciec może spo­glą­dać na córkę. Odprę­żyła się odro­binę.

– Nie – odparła, wbi­ja­jąc wzrok w psa. – Nic z tych rze­czy. Tylko tro­chę roboty w sto­dole. Jedna z kla­czy… – Nie było żad­nej sto­doły ani kla­czy, ale zapach suge­ro­wał, że męż­czy­zna lubi zwie­rzęta i rozu­mie, iż cza­sami bywa wśród nich krwawo. – Trudny poród, dla mnie i dla niej. – Uśmiech­nęła się ze smut­kiem i unio­sła ręce w geście obej­mu­ją­cym jej tułów odziany w zie­lony jedwab, obec­nie poczer­niały i sztywny od krwi detek­tywa Minera. – Znisz­czy­łam sobie sukienkę.

– Spró­buj sodówki – odparł sucho kie­rowca. Pies wark­nął cicho. – Spo­koj­nie, Buddy.

Nie była pewna, co to jest sodówka, ale z tonu zga­dy­wała, że to żart. Nie taki, żeby zaśmiać się w głos, tylko współ­czu­jący. Prych­nęła.

– Tak zro­bię.

– Kla­czy nic nie jest? – I znów ta szczera tro­ska.

– Tak, w porządku. Źre­bię też zdrowe, ale to była długa noc. Muszę się przejść, żeby oczy­ścić umysł.

– Na bosaka?

Wzru­szyła ramio­nami.

– W tych stro­nach się nie obcyn­da­lamy.

To przy­naj­mniej było prawdą.

– Pod­wieźć cię gdzieś?

– Nie, ale dzięki. Dom mojego Ojca jest tam, nie­da­leko.

To też było prawdą.

– Gdzie? Obok poczty?

– W Gar­ri­son Oaks.

Przez moment męż­czy­zna spo­glą­dał gdzieś w dal, pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć, skąd zna tę nazwę. Zasta­na­wiał się chwilę, w końcu wzru­szył ramio­nami. Caro­lyn mogła mu powie­dzieć, że nawet gdyby prze­jeż­dżał obok Gar­ri­son Oaks cztery razy dzien­nie przez tysiąc lat, wciąż by go nie zapa­mię­tał, ale mil­czała.

– Och… – mruk­nął nie­zo­bo­wią­zu­jąco. – No tak. – Zer­k­nął na jej nogi w nie­zbyt ojcow­ski spo­sób. – Na pewno cię nie pod­wieźć? Buddy nie miałby nic prze­ciw temu, prawda?

Pokle­pał gru­bego psa na sie­dze­niu obok. Buddy jedy­nie patrzył, brą­zowe oczy bły­skały groź­nie, podejrz­li­wie.

– Nie trzeba, wciąż ukła­dam sobie wszystko w gło­wie, ale dzięki. – Wykrzy­wiła wargi w coś na kształt uśmie­chu.

– Jasna sprawa.

Stary męż­czy­zna wrzu­cił bieg i odje­chał, zale­wa­jąc ją cie­płą falą die­slo­wych spa­lin.

Stała tam i patrzyła, póki reflek­tory auta nie znik­nęły za zakrę­tem. Mam dość kon­tak­tów towa­rzy­skich jak na jedną noc, pomy­ślała. Zeszła na pobo­cze i skrę­ciła mię­dzy drzewa. Księ­życ wciąż świe­cił, na­dal w pełni. Ame­ry­ka­nie nazy­wali tę część roku paź­dzier­ni­kiem albo cza­sami jesie­nią. Ale biblio­te­ka­rze mie­rzyli czas wyglą­dem nieba. Tej nocy przy­pa­dał siódmy księ­życ, księ­życ czar­nego lamentu. W jego bla­sku cie­nie nagich gałęzi prze­pły­wały po jej bli­znach.

Jakieś pół­tora kilo­me­tra póź­niej dotarła do spróch­nia­łego drzewa, w któ­rego dziu­pli upchnęła wcze­śniej swą szatę. Strzep­nęła z niej dro­binki kory i oczy­ściła naj­do­kład­niej jak mogła. Strzęp zakrwa­wio­nej sukienki zacho­wała dla Davida, resztę wyrzu­ciła, po czym opa­tu­liła się szatą, nacią­ga­jąc kap­tur na głowę. Lubiła sukienkę – jedwab był miły w dotyku – lecz szorstka bawełna szaty doda­wała jej otu­chy. Dobrze ją znała, niczego wię­cej nie ocze­ki­wała od ubra­nia.

Szyb­kim kro­kiem ruszyła dalej w głąb lasu. Dotyk kamieni ukry­tych pod liśćmi i szpil­kami sosno­wymi wyda­wał się taki jak trzeba. Koił tęsk­notę, z któ­rej ist­nie­nia wcze­śniej nie zda­wała sobie sprawy. Za następ­nym wzgó­rzem, pomy­ślała. Gar­ri­son Oaks. Miała ochotę spa­lić je całe do gołej ziemi, ale jed­no­cze­śnie wie­działa, że miło będzie znów je zoba­czyć.

Dom.

II

Caro­lyn i pozo­stali nie uro­dzili się jako biblio­te­ka­rze. Kie­dyś – jak się zda­wało, dawno temu – byli praw­dzi­wymi Ame­ry­ka­nami. Wciąż pamię­tała strzępy tam­tych cza­sów. Ist­niało w nich coś zwa­nego Agentka przy­szło­ści i coś jesz­cze, cze­ko­ladki Reese z masłem fistasz­ko­wym. Ale pew­nego let­niego dnia, gdy Caro­lyn miała osiem lat, wro­go­wie Ojca zaata­ko­wali. Ojciec prze­żył, podob­nie Caro­lyn i garstka innych dzieci. Ich rodzice nie.

Pamię­tała głos Ojca, który dotarł do niej poprzez czarny dym, cuch­nący topią­cym się asfal­tem, oraz głę­boki kra­ter w miej­scu, gdzie stały ich domy, jarzący się ciem­no­po­ma­rań­czo­wym bla­skiem za jego ple­cami.

– Teraz jeste­ście Pelapi – oznaj­mił Ojciec. – To stare słowo, ozna­cza coś jakby biblio­te­ka­rza i coś jakby ucznia. Przyjmę was do swo­jego domu, wycho­wam wedle sta­rych spo­so­bów, tak jak i mnie wycho­wano. Nauczę was tego, czego i mnie nauczono.

Nie spy­tał, czego oni pra­gną.

Caro­lyn, nie chcąc wyjść na nie­wdzięczną, z początku bar­dzo się sta­rała. Mama i tato ode­szli na zawsze. Rozu­miała to. Teraz został jej tylko Ojciec i z początku zda­wało się, że nie wymaga zbyt wiele. Ale jego dom był zupeł­nie inny: zamiast cukier­ków i tele­wi­zora były tam cie­nie i sta­ro­żytne książki, pisane ręcz­nie na gru­bym per­ga­mi­nie. Z cza­sem zro­zu­mieli, że Ojciec żył bar­dzo, bar­dzo długo. Co wię­cej, pod­czas owego dłu­giego życia nauczył się two­rzyć cuda. Mógł wezwać bły­ska­wicę bądź zatrzy­mać czas. Kamie­nie zwra­cały się do niego po imie­niu. Teo­ria i prak­tyka owych umie­jęt­no­ści dzie­liły się na dwa­na­ście kata­lo­gów – tak się skła­dało, że po jed­nym na każde dziecko. Musieli tylko pil­nie przy­kła­dać się do nauki.

Kilka tygo­dni póź­niej Caro­lyn zaczęła odkry­wać, z czym dokład­nie się to wią­zało. Uczyła się wła­śnie przy jed­nym z oświe­tlo­nych lam­pami pul­pi­tów, roz­rzu­co­nych tu i tam na nefry­to­wej posadzce Biblio­teki, gdy spo­mię­dzy wynio­słych, mrocz­nych rega­łów sza­rego kata­logu wybie­gła Mar­ga­ret, wów­czas około dzie­wię­cio­let­nia. Wrzesz­czała wnie­bo­głosy. W śle­pej panice potknęła się o sto­lik i zatrzy­mała nie­mal u stóp Caro­lyn, która szyb­kim gestem wska­zała jej, by scho­wała się pod biur­kiem.

Mar­ga­ret z dzie­sięć minut dygo­tała w mroku. Caro­lyn szep­tała kolejne pyta­nia, tamta jed­nak nie odpo­wia­dała, może nie mogła. Jej łzy mie­szały się z kro­plami krwi, a kiedy Ojciec wcią­gnął ją z powro­tem mię­dzy regały, zmo­czyła się. Caro­lyn nie potrze­bo­wała innej odpo­wie­dzi. Cza­sami myślała o tym, jak ostry amo­nia­kowy smród moczu Mar­ga­ret mie­szał się z zapa­chem zaku­rzo­nych sta­rych ksiąg i jak jej krzyki odbi­jały się echem pośród pó­łek. W tym momen­cie pierw­szy raz zaczęła rozu­mieć.

Jej wła­sny kata­log był bar­dziej nudny niż prze­ra­ża­jący. Ojciec wyzna­czył ją do nauki języ­ków i nie­mal cały rok posłusz­nie zagłę­biała się w swo­ich pod­ręcz­ni­kach. Ale codzienna rutyna bar­dzo ją nudziła. Pierw­szego lata nauki, gdy miała dzie­więć lat, poszła do Ojca i tup­nęła gło­śno.

– Dosyć! – rzu­ciła. – Prze­czy­ta­łam dość ksią­żek, znam dość słów. Chcę wyjść na dwór.

Pozo­stałe dzieci sku­liły się, widząc wyraz twa­rzy Ojca. Zgod­nie z obiet­nicą wycho­wy­wał ich tak samo, jak sam został wycho­wany, i więk­szość – łącz­nie z Caro­lyn – nosiła już po kilka blizn.

Jed­nakże tym razem jej nie ude­rzył, choć czoło mu się zachmu­rzyło. Zamiast tego po chwili ode­zwał się cicho:

– Ach tak? Dosko­nale.

Otwo­rzył klu­czem fron­towe drzwi Biblio­teki i po raz pierw­szy od mie­sięcy wypro­wa­dził ją pod błę­kitne niebo, na któ­rym świe­ciło słońce. Caro­lyn ucie­szyła się jesz­cze bar­dziej, gdy Ojciec prze­szedł przez osie­dle i zagłę­bił się w las. Po dro­dze ujrzała Davida, któ­rego kata­log obej­mo­wał mordy i wojny – wła­śnie wyma­chi­wał nożem na polu na końcu drogi. Michael, uczący się na amba­sa­dora Ojca pośród zwie­rząt, balan­so­wał na gałęzi pobli­skiego drzewa, kon­fe­ru­jąc z rodziną wie­wió­rek. Caro­lyn poma­chała do nich obu. Ojciec zatrzy­mał się na brzegu jeziorka za osie­dlem. Nie­mal dygo­cząc z rado­ści, Caro­lyn zaczęła plu­skać się w płyt­kiej wodzie i łapać kijanki.

Z brzegu Ojciec wezwał łanię Iszę, która nie­dawno uro­dziła dziecko. Isza i jej córka, Asza, oczy­wi­ście przy­były na wezwa­nie. Audien­cję roz­po­częły od przy­sięgi wier­no­ści, zło­żo­nej szcze­rze i dość kwie­ci­stej. Caro­lyn nie zwra­cała na nie uwagi; do tej pory zdą­żyła już śmier­tel­nie znu­dzić się wido­kiem ludzi płasz­czą­cych się przed Ojcem. Poza tym mowa jeleni była trudna.

Zała­twiw­szy for­mal­no­ści, Ojciec roz­ka­zał Iszy, by nauczała Caro­lyn tak jak wła­sne młode. Uwa­żał przy tym, by uży­wać tylko krót­kich słów, tak aby Caro­lyn zro­zu­miała.

Isza z początku oka­zała waha­nie. Jele­nie szla­chetne znają z tuzin słów ozna­cza­ją­cych wdzięk i gra­cję, lecz żadne z nich nie doty­czyło ludz­kich stóp Caro­lyn, wiel­kich i nie­zgrab­nych obok deli­kat­nych raci­czek Aszy i pozo­sta­łych jelon­ków. Ale Isza pozo­sta­wała wierna Nobu­nun­dze, cesa­rzowi tych lasów, co ozna­czało, iż słu­żyła Ojcu. Do tego nie była głu­pia. Nie sprze­ci­wiła się.

Przez całe lato Caro­lyn pobie­rała nauki u jeleni szla­chet­nych z doliny. Był to ostatni przy­jemny okres jej życia i być może naj­szczę­śliw­szy. Posłuszna instruk­cjom Iszy, bie­gała coraz zręcz­niej po ścież­kach niż­szego lasu, prze­ska­ku­jąc zwa­lone i poro­śnięte mchem pnie dębów, klę­ka­jąc, by sku­bać słodką koni­czynę i spi­jać poranną rosę. W tym cza­sie rodzona matka Caro­lyn nie żyła już od roku, a jej jedyny przy­ja­ciel był na wygna­niu. Ojciec miał wiele obli­czy, ale żadne z nich nie było łagodne. Kiedy zatem pierw­szej mroź­nej nocy w roku Isza zawo­łała Caro­lyn, by poło­żyła się mię­dzy nimi, aby się ogrzać, coś wewnątrz niej pękło. Nie roz­pła­kała się, nie oka­zała sła­bo­ści – nie leżało to w jej natu­rze – ale w pełni i cał­ko­wi­cie przy­jęła Iszę do swego serca.

Nie­długo potem, strasz­liwą burzą z pio­ru­nami, swoje nadej­ście zapo­wie­działa zima. Caro­lyn nie bała się takich rze­czy, ale Isza i Asza dygo­tały po każ­dym roz­bły­sku. Ich trójka była teraz rodziną, razem schro­niły się za kępą buków. Caro­lyn i Isza tuliły Aszę mię­dzy sobą, ogrze­wa­jąc ją. Tak spę­dziły całą noc. Caro­lyn czuła, jak ich szczu­płe ciała dygo­czą, jak pod­ska­kują przy każ­dym grzmo­cie. Pró­bo­wała je gła­skać, doda­wać otu­chy, ale wzdry­gały się na każde dotknię­cie. Przez całą noc wra­cała pamię­cią do lek­cji Ojca, szu­ka­jąc w nich pocie­sze­nia – wystar­czy­łoby „nie mar­tw­cie się” albo „to wkrótce się skoń­czy”, albo „rano zjemy koni­czynę”.

Była jed­nak kiep­ską uczen­nicą i choć bar­dzo się sta­rała, nie zna­la­zła wła­ści­wych słów.

Nie­długo przed świ­tem poczuła, jak Isza wzdry­gnęła się i zabęb­niła raci­cami o zie­mię, odko­pu­jąc suche liście i odsła­nia­jąc czarną glebę pod nimi. Wkrótce potem deszcz zale­wa­jący Caro­lyn stał się cie­pły, w ustach poczuła sól.

Bły­snęło i nagle zoba­czyła Davida – stał na gałęzi jakieś dzie­sięć metrów nad nią, szcze­rząc zęby w uśmie­chu. W jego lewej dłoni dygo­tał obcią­żony koniec cien­kiego srebr­nego łań­cu­cha. Caro­lyn zmu­siła się, by w gasną­cym świe­tle księ­życa podą­żyć wzro­kiem wzdłuż owego łań­cu­cha. Gdy znów bły­snęło, spoj­rzała wprost w mar­twe oko Iszy, nabi­tej wraz z córką na koniec włóczni Davida. Wycią­gnęła rękę, by dotknąć ręko­je­ści z brązu wysta­ją­cej z tuło­wia łani: metal był cie­pły, wibro­wał lekko pod jej pal­cami, wzmac­nia­jąc słabe, gasnące ude­rze­nia łagod­nego serca Iszy.

– Ojciec kazał obser­wo­wać was i słu­chać – oznaj­mił David. – Gdy­byś zna­la­zła słowa, mia­łem daro­wać im życie. – Szarp­nął łań­cu­chem, zrzu­ca­jąc je obie. – Ojciec mówi, że czas wra­cać do domu – dodał, zwi­ja­jąc łań­cuch zręcz­nymi, wyćwi­czo­nymi ruchami. – Czas roz­po­cząć praw­dziwą naukę. – I znik­nął pośród burzy.

Caro­lyn pod­nio­sła się. Stała samotna w ciem­no­ści, zarówno w tam­tej chwili, jak i już na zawsze.

III

Teraz, ćwierć wieku póź­niej, klę­czała na czwo­ra­kach, ukryta za pniem zwa­lo­nej sosny, wyglą­da­jąc przez gęstą kępę ostro­krzewu. Jeśli odpo­wied­nio prze­krzy­wiła głowę, mogła bez prze­szkód oglą­dać to, co działo się w dole na pola­nie byka. Miała ona jakieś dwa­dzie­ścia metrów sze­ro­ko­ści i była nie­mal zupeł­nie pusta – jedy­nymi cha­rak­te­ry­stycz­nymi punk­tami pozo­sta­wały sam byk i gra­ni­towy kopiec na gro­bie Mar­ga­ret. Byk, pusty w środku brą­zowy posąg, nieco więk­szy od praw­dzi­wego zwie­rzę­cia, stał ide­al­nie na środku polany, jego metal poły­ski­wał zło­ci­ście i pogod­nie w pro­mie­niach let­niego słońca.

Z jed­nej strony polana gra­ni­czyła z kępą dzi­kich cedrów, wśród któ­rych obec­nie ukry­wała się Caro­lyn. Z prze­ciw­le­głej David i Michael stali na skraju pio­no­wego urwi­ska, które odcięło część wzgó­rza, by zro­bić wię­cej miej­sca dla Drogi Eks­pre­so­wej Numer 78. Po dru­giej stro­nie jezdni, jakieś sie­dem metrów poni­żej, zmur­szała drew­niana tablica, zawie­szona na zardze­wia­łym łań­cu­chu, wyzna­czała gra­nicę Gar­ri­son Oaks. Kiedy wiatr ude­rzał w nią pod odpo­wied­nim kątem, skrzy­pie­nie było sły­chać na samej górze.

Caro­lyn pod­kra­dła się bar­dzo bli­sko, dość bli­sko, by móc poli­czyć poskrę­cane, sfil­co­wane war­ko­cze jasnych dre­dów Micha­ela. Dość bli­sko, by sły­szeć brzę­cze­nie much roją­cych się wokół głowy Davida. David zaba­wiał się, wypy­tu­jąc Micha­ela o jego podróże. Sły­sząc to, Caro­lyn się skrzy­wiła. Kata­log Micha­ela doty­czył zwie­rząt i Michael poznał go być może aż za dobrze. Ludzka mowa przy­cho­dziła mu teraz z tru­dem, wręcz z bólem – zwłasz­cza gdy dopiero co opu­ścił las. Co gor­sza, bra­ko­wało mu prze­bie­gło­ści.

Poprzed­niej nocy Emily odwie­dziła sny biblio­te­ka­rzy, infor­mu­jąc, że David roz­ka­zuje im zebrać się przy byku „przed zacho­dem słońca”. Róż­niło się to od „jak naj­szyb­ciej” i tylko Michael nie dostrzegł tej róż­nicy. Może tak było lepiej. Jen­ni­fer od tygo­dni tkwiła sama z Davi­dem, gdy oboje cze­kali na wie­ści o Ojcu. Teraz, gdy David znę­cał się nad Micha­elem, Jen­ni­fer – naj­drob­niej­sza i naj­niż­sza z biblio­te­ka­rzy – haro­wała ciężko, roz­bie­ra­jąc grób Mar­ga­ret. Drep­tała tam i z powro­tem po pola­nie, zgięta pod cię­ża­rem odłam­ków gra­nitu wiel­ko­ści głowy, a jej jasno­rude włosy pozle­piały się od potu. Jed­nakże po tygo­dniach sam na sam z Davi­dem, dźwi­ga­jąc gra­nit w upal­nym słońcu, praw­do­po­dob­nie czuła ulgę.

Caro­lyn wes­tchnęła w duchu.

Chyba powin­nam tam zejść i im pomóc, pomy­ślała.

W ten spo­sób może zachę­ci­łaby Davida, by podzie­lił uwagę pomię­dzy trzy ofiary, nie dwie.

Ale jej nie bra­ko­wało prze­bie­gło­ści. Uznała, że naj­pierw posłu­cha.

David i Michael stali, spo­glą­da­jąc w dół, na Gar­ri­son Oaks. Michael, podob­nie jak towa­rzy­szące mu pumy, był nagi. David miał na sobie izra­el­ską kami­zelkę prze­ciw­o­dłam­kową i lawen­dową tiu­lową spód­niczkę, sztywną od krwi. Kami­zelka nale­żała do niego, spód­niczka pocho­dziła z szafy syna pani McGil­li­cutty i Caro­lyn co naj­mniej czę­ściowo tu zawi­niła.

Kiedy zro­zu­mieli, że nie zdo­łają wró­cić do Biblio­teki, przy­naj­mniej nie w naj­bliż­szym cza­sie, wyja­śniła pozo­sta­łym, że będą musieli nosić ame­ry­kań­skie stroje, aby wto­pić się w oto­cze­nie. W odpo­wie­dzi poki­wali gło­wami, nie­do­kład­nie rozu­mie­jąc, co to zna­czy, i zaczęli grze­bać w sza­fach pani McGil­li­cutty. David wybrał sobie spód­niczkę, bo naj­bar­dziej przy­po­mi­nała jego zwy­cza­jową prze­pa­skę bio­drową. Caro­lyn zasta­na­wiała się, czy nie wyja­śnić mu, że w żaden spo­sób nie zlewa się z oto­cze­niem, ale zre­zy­gno­wała – już dawno nauczyła się znaj­do­wać powody do rado­ści, gdzie tylko zdoła.

Zmarsz­czyła nos. Wiatr niósł ze sobą smród zgni­li­zny. Czyżby Mar­ga­ret też wró­ciła? Nie, Caro­lyn szybko pojęła, że ów odór ota­cza Davida. Po jakimś cza­sie prze­sta­wało się go wyczu­wać, ale jej długo nie było. Jego głowę ota­czała chmara brzę­czą­cych much.

Jakiś rok czy dwa lata wcze­śniej David zaczął wyci­skać krew z serc ofiar i wcie­rać sobie we włosy. Był dość kudłaty, a każde serce zawie­rało tylko kilka łyżek krwi, lecz oczy­wi­ście szybko jej przy­by­wało. Z cza­sem połą­cze­nie wło­sów i krwi stward­niało w coś przy­po­mi­na­ją­cego hełm. Zacie­ka­wiona Caro­lyn spy­tała raz Petera, jak mocna może być ta osłona. Peter, któ­rego kata­log obej­mo­wał mate­ma­tykę i inży­nie­rię, zasta­na­wiał się przez moment, wbi­ja­jąc wzrok w sufit.

– Dość mocna – rzekł z namy­słem. – Zakrzep­nięta krew jest tward­sza, niż sądzisz, ale kru­cha. Pasma wło­sów eli­mi­nują tę wadę. To ta sama zasada jak zbro­je­nie w beto­nie. Hm… – Pochy­lił się nad note­sem i przez moment kre­ślił cyfry, w końcu poki­wał głową. – Tak, dość mocna. Pew­nie zatrzy­ma­łaby dwu­dziestkę dwójkę, może nawet dzie­wię­cio­mi­li­me­trowy pocisk.

Przez jakiś czas David wcie­rał krew też w brodę, ale Ojciec kazał mu ją odciąć, kiedy zaczął mieć pro­blemy z obra­ca­niem głowy. Na pamiątkę pozo­stały mu tylko dłu­gie wąsy w stylu Fu Man­chu.

– Gdzie byłeś? – spy­tał David ostro. Chwy­cił Micha­ela za ramiona i potrzą­snął. Mówił w pelapi, nie­po­dob­nym ani tro­chę do angiel­skiego czy jakie­go­kol­wiek języka nowo­żyt­nego. – Zaba­wia­łeś się w lesie, co? Skoń­czy­łeś kilka tygo­dni temu! Nie kłam!

Michael był bli­ski paniki – roz­glą­dał się gorącz­kowo i zaci­nał, z wysił­kiem przy­wo­łu­jąc słowa.

– Byłem… dahko.

– Dahko? Dahko? Chcesz powie­dzieć „daleko”? Daleko gdzie?

– Byłem z… z… małymi stwo­rze­niami. Ojciec kazał. Kazał stu­dio­wać zwy­czaje małych i pokor­nych.

– Ojciec chciał, żeby nauczył się wię­cej o myszach – prze­tłu­ma­czyła Jen­ni­fer, oglą­da­jąc się przez ramię i sapiąc pod cię­ża­rem kamie­nia. – Jak się poru­szają, ukry­wają i tak dalej.

– Wra­caj do pracy! – wrza­snął David. – Mar­nu­jesz świa­tło!

Jen­ni­fer cięż­kim kro­kiem dotarła do kopca i z jękiem dźwi­gnęła kolejny kamień. David, metr dzie­więć­dzie­siąt wzro­stu i bar­dzo umię­śniony, obser­wo­wał ją uważ­nie. Caro­lyn wydało się, że dostrzega lekki uśmiech. Po chwili odwró­cił się do Micha­ela.

– Pff. Myszy. Też mi. – Pokrę­cił głową. – Wiesz, jesz­cze nie­dawno uznał­bym to za nie­moż­liwe, ale być może jesteś bar­dziej bez­u­ży­teczny niż Caro­lyn.

Caro­lyn, bez­pieczna w swo­jej kry­jówce, odpo­wie­działa nie­przy­stoj­nym gestem.

Jen­ni­fer z suchym trza­skiem upu­ściła kolejny kamień w poszy­cie, wypro­sto­wała się zdy­szana i drżącą ręką otarła czoło.

– Caro­lyn? Co? Ja… nie wiem… Ja…

– Zamilcz – uciął David. – Zobaczmy, czy dobrze zro­zu­mia­łem. Pod­czas gdy reszta z nas mor­do­wała się, by odna­leźć Ojca, ty zaba­wia­łeś się ze sta­dem myszy?

– Myszy… tak… Myśla­łem…

Na pola­nie roz­le­gło się pla­śnię­cie. Caro­lyn, która wie­lo­krot­nie obry­wała od Davida po twa­rzy, znów się skrzy­wiła. Sam go spro­wo­ko­wał.

– Nie pyta­łem, co sobie myśla­łeś! – wark­nął David. – Zwie­rzęta nie myślą. Czyż nie o tym marzysz, Micha­elu? Nie chcesz stać się zwie­rzę­ciem? A w sumie czy już nim nie jesteś?

– Skoro tak twier­dzisz – odparł cicho Michael.

David stał odwró­cony ple­cami do Caro­lyn, jed­nak mogła sobie wyraź­nie wyobra­zić jego twarz. Z pew­no­ścią się uśmie­chał, przy­naj­mniej lekko.

Jeśli Michael krwawi, może nawet pokaże nam swoje dołeczki, pomy­ślała.

– Po pro­stu… zamknij się. Boli mnie głowa od two­jego gada­nia. Idź pomóc Jen­ni­fer czy coś.

Jedna z pum Micha­ela wark­nęła. Umil­kła, gdy Michael odpo­wie­dział cichym sko­wy­tem.

Caro­lyn zmru­żyła oczy. Spo­glą­da­jąc ponad ramio­nami Davida, na trawy na zachod­nim skraju doliny, dostrze­gła, że wiatr się zmie­nia – za chwilę powieje od niej w ich stronę, zamiast odwrot­nie. W cza­sie spę­dzo­nym pośród Ame­ry­ka­nów Caro­lyn oswo­iła się dosta­tecz­nie, by od ich zapa­chów – Marl­boro, Cha­nel, Vidal Sas­soon – nie łza­wiły jej już oczy, ale Michael i David ich nie znali. Przy zachod­nim wie­trze nie będzie mogła pozo­stać w ukry­ciu.

Zary­zy­ko­wała i spoj­rzała im pro­sto w oczy – Isza uczyła ją, że w ten spo­sób zapra­sza, by ją zauwa­żyli, ale cza­sem nie dało się tego unik­nąć. Teraz liczyła na to, że ich uwagę odcią­gnie coś na pół­nocy, i rze­czy­wi­ście, po chwili wzrok Micha­ela przy­cią­gnęła ćma lądu­jąca z trze­po­tem na kamien­nym kopcu. David i pumy podą­żyli za jego spoj­rze­niem, tak jak to czy­nią dra­pieżcy. Caro­lyn wyko­rzy­stała oka­zję i z powro­tem wśli­znęła się w krzaki.

Okrą­żyła wzgó­rze od połu­dnia i wschodu, a gdy zna­la­zła się pół kilo­me­tra dalej, zawró­ciła, tym razem masze­ru­jąc bez szcze­gól­nej ostroż­no­ści, i zaanon­so­wała swoje przy­by­cie, z roz­my­słem nastę­pu­jąc na suchą gałązkę, która pękła z trza­skiem.

– Ach – rzu­cił David. – Caro­lyn. Gło­śniej­sza i bar­dziej nie­zgrabna niż zwy­kle. Wkrótce zrobi się z cie­bie praw­dziwa Ame­ry­kanka. Sły­sza­łem, jak się tu gra­mo­lisz, od samych stóp wzgó­rza. Chodź tu.

Caro­lyn zro­biła, jak kazał.

David spoj­rzał jej w oczy, deli­kat­nie musnął pal­cami poli­czek. Palce miał czarne od skrzep­nię­tej krwi.

– Pod nie­obec­ność Ojca każde z nas musi prze­strze­gać zasad bez­pie­czeń­stwa. Na naszych ramio­nach spo­czywa brze­mię ostroż­no­ści, rozu­miesz to?

– Oczywi…

Na­dal gła­dząc poli­czek Caro­lyn, drugą ręką wal­nął ją w splot sło­neczny. Ocze­ki­wała tego – no, cze­goś w tym stylu – lecz mimo to powie­trze ze świ­stem ule­ciało jej z płuc. Nie padła jed­nak na kolana. Przy­naj­mniej tyle, pomy­ślała, roz­ko­szu­jąc się mie­dzia­nym sma­kiem nie­na­wi­ści.

David przez chwilę przy­glą­dał jej się oczami zabójcy. Nie dostrze­gł­szy naj­mniej­szej oznaki buntu, poki­wał głową i odwró­cił się.

– Idź pomóc im z kop­cem.

Zmu­siła się, by ode­tchnąć głę­boko. Chwilę póź­niej mgła zasnu­wa­jąca gra­nice jej pola widze­nia znik­nęła. Caro­lyn pode­szła do grobu Mar­ga­ret, suche let­nie trawy ocie­rały jej się o nagie łydki. Po Dro­dze Eks­pre­so­wej Numer 78 prze­je­chała cię­ża­rówka, drzewa stłu­miły łoskot sil­nika.

– Cześć, Jen – rzu­ciła. – Cześć, Michael. Od jak dawna nie żyje?

Michael nie odpo­wie­dział, ale gdy pod­szedł bli­żej, czule pową­chał jej kark. Odpo­wie­działa tym samym, jak wyma­gała grzecz­ność.

– Cześć, Caro­lyn – powie­działa Jen­ni­fer. Upu­ściła dźwi­gany kamień w poszy­cie i znów otarła pot z czoła. – Leży tu od czasu ostat­niej pełni. – Oczy miała prze­krwione. – Czyli ile? Jakieś dwa tygo­dnie.

Prawdę mówiąc, minęły nie­mal cztery. Znów jest uja­rana, pomy­ślała Caro­lyn i lekko zmarsz­czyła brwi. Ale też, uspra­wie­dli­wiła ją szybko w myślach, kto mógłby ją winić? Była zupeł­nie sama z Davi­dem.

Na głos powie­działa tylko:

– Rany. To znacz­nie dłu­żej niż zwy­kle. Co ona robi?

Jen­ni­fer posłała jej oso­bliwe spoj­rze­nie.

– Oczy­wi­ście szuka Ojca, a jak sądzi­łaś?

Caro­lyn wzru­szyła ramio­nami.

– Ni­gdy nie wia­domo. – Tak jak Michael spę­dzał więk­szość czasu wśród zwie­rząt, Mar­ga­ret naj­le­piej czuła się pośród umar­łych. – I co?

– Wkrótce się prze­ko­namy.

Jen­ni­fer spoj­rzała zna­cząco na stertę kamieni. Caro­lyn zro­zu­miała alu­zję. Pode­szła do stosu i pod­nio­sła średni kamień. Pra­co­wali z wyćwi­czoną spraw­no­ścią i dzięki wysił­kom trójki wkrótce stos znik­nął, roz­rzu­cony pośród oko­licz­nego poszy­cia. Zie­mia pod nim zapa­dła się odro­binę od czasu pogrzebu, wciąż była względ­nie miękka. Uklę­kli dookoła i zaczęli kopać rękami. Po pięt­na­stu cen­ty­me­trach noz­drza wypeł­nił im ciężki smród ciała Mar­ga­ret. Caro­lyn, która nie robiła tego od dłuż­szego czasu, z tru­dem powstrzy­mała odruch wymiotny, pil­nu­jąc, by David niczego nie zauwa­żył. Kiedy dziura miała ponad pół metra głę­bo­ko­ści, dotknęła cze­goś gąb­cza­stego.

– Mam ją – rzu­ciła.

Michael pomógł jej odgar­nąć zie­mię. Mar­ga­ret była roz­dęta, fio­le­towa, gniła, w jej oczo­do­łach roiło się od robac­twa. Jen­ni­fer wygra­mo­liła się z grobu i poszła po swoje rze­czy. Gdy tylko odsło­nili twarz i dło­nie Mar­ga­ret, Caro­lyn i Michael, nie tra­cąc czasu, także wydo­stali się z dziury.

Jen­ni­fer wyjęła z torby małą srebrną fajeczkę, zapa­liła zapałką i zacią­gnęła się głę­boko. Potem z wes­tchnie­niem wsko­czyła na dno grobu i zaczęła pracę. Nawet uja­rana miała ogromny talent. Rok temu Ojciec oka­zał jej naj­wyż­sze moż­liwe uzna­nie, prze­ka­zu­jąc białą szarfę uzdra­wia­nia: teraz to ona, nie Ojciec, była mistrzy­nią swo­jego kata­logu. Z nich wszyst­kich tylko ją zaszczy­cił w ten spo­sób.

Tym razem mor­der­stwa doko­nano za pomocą pio­no­wej rany w sercu Mar­ga­ret, dokład­nie sze­ro­ko­ści i głę­bo­ko­ści noża Davida. Jen­ni­fer usia­dła okra­kiem na tru­pie i poło­żyła dło­nie na ranie. Trzy­mała je tam przez trzy odde­chy. Caro­lyn obser­wo­wała ją z zain­te­re­so­wa­niem, odli­cza­jąc kolejne etapy, pod­czas któ­rych Jen­ni­fer mam­ro­tała pod nosem: „Umysł, ciało i duch”. Caro­lyn dokła­dała wszel­kich sta­rań, by nikt nie zauwa­żył, co dokład­nie robi. Nauka poza wła­snym kata­lo­giem była… Cóż, nie chcia­łaby, by ją na tym przy­ła­pano.

Michael prze­niósł się na drugą stronę polany, jak naj­da­lej od źró­dła smrodu, i z uśmie­chem siło­wał się ze swo­imi pumami, nie zwra­ca­jąc uwagi na resztę obec­nych. Caro­lyn usia­dła oparta ple­cami o jedną z meta­lo­wych byczych nóg, dość bli­sko, by móc patrzeć, jak pra­cuje Jen­ni­fer. Kiedy tamta unio­sła dłoń, rana w piersi Mar­ga­ret znik­nęła.

Jen­ni­fer wstała w gro­bie. Caro­lyn odga­dła, że zro­biła to po to, by ode­tchnąć świe­żym powie­trzem, nie z przy­czyn kli­nicz­nych. W miej­scu, gdzie sie­działa Caro­lyn, śmier­działo paskud­nie, w dziu­rze odór musiał być nie do znie­sie­nia. Jen­ni­fer ode­tchnęła głę­boko, znów uklę­kła, zmarsz­czyła brwi, odgar­nia­jąc na bok więk­szość owa­dów, a potem przy­ci­snęła cie­płe wargi do zim­nych ust Mar­ga­ret. Trwała tak przez trzy odde­chy, następ­nie cof­nęła się, szar­pana tor­sjami, i zaczęła nacie­rać skórę Mar­ga­ret róż­nymi mik­stu­rami. Co cie­kawe, nakła­dała je tak, że two­rzyły wzory, glify pisma pelapi – naj­pierw „ambi­cję”, potem „per­cep­cję”, wresz­cie „żal”.

Kiedy skoń­czyła, wstała i wygra­mo­liła się z grobu. Ruszyła w stronę Caro­lyn i Micha­ela, lecz po dwóch kro­kach jej oczy roz­sze­rzyły się, przy­ci­snęła dło­nie do ust, śmi­gnęła mię­dzy krzaki i zwy­mio­to­wała. Opróż­niw­szy żołą­dek, dołą­czyła do Caro­lyn. Stą­pała wol­niej i chwiej­niej niż wcze­śniej, jej czoło pokry­wała cie­niutka, lśniąca war­stwa potu.

– Źle? – spy­tała Caro­lyn.

W odpo­wie­dzi Jen­ni­fer odwró­ciła głowę i splu­nęła. Usia­dła obok i na moment poło­żyła głowę na ramie­niu Caro­lyn. Potem zaczęła szu­kać swo­jej srebr­nej fajeczki – ame­ry­kań­skiej, pre­zentu od Caro­lyn – i znów ją odpa­liła. Polanę wypeł­nił dym z mari­hu­any, gęsty i słodki. Pod­su­nęła fajeczkę Caro­lyn.

– Nie, dzięki.

Jen­ni­fer wzru­szyła ramio­nami i zacią­gnęła się drugi raz, jesz­cze głę­biej, ogie­nek z fajki roz­bły­snął w wypo­le­ro­wa­nym boku byka z brązu.

– Cza­sami zasta­na­wiam się…

– Nad czym?

– Czy w ogóle powin­ni­śmy zawra­cać sobie głowę. No wiesz, szu­ka­niem Ojca.

Caro­lyn cof­nęła się.

– Mówisz serio?

– Tak, bo… – Jen­ni­fer wes­tchnęła. – Nie. Może. Nie wiem. Po pro­stu… Zasta­na­wiam się, czy naprawdę byłoby gorzej? Gdy­by­śmy po pro­stu… odpu­ścili? Pozwo­lili, by Książę czy ktoś tam prze­jął pałeczkę?

– Jeśli Książę naprawi się do tego stop­nia, by móc zacząć się odży­wiać, zło­żone formy życia przejdą do histo­rii. I nie potrwa to długo. Pew­nie z pięć lat, może dzie­sięć.

– Tak, wiem. – Jen­ni­fer znów odpa­liła fajkę. – Więc zamiast tego mamy Ojca. Książę… No cóż, przy­naj­mniej tak byłoby bez­bo­le­śnie. Wręcz spo­koj­nie.

Caro­lyn wykrzy­wiła się cierpko, a potem uśmiech­nęła.

– Kilka cięż­kich tygo­dni z Davi­dem, co?

– Nie, to nie… – Jen­ni­fer urwała. – No może, skoro już o tym mówisz, fak­tycz­nie to były par­szywe tygo­dnie. A ty, gdzie się podzie­wa­łaś? Przy­da­łaby mi się twoja pomoc.

Caro­lyn pokle­pała ją po ramie­niu.

– Prze­pra­szam. Daj mi to.

Jen­ni­fer podała jej fajeczkę, Caro­lyn zacią­gnęła się lekko.

– Ale tak naprawdę – pod­jęła Jen­ni­fer. – Czy to cię w ogóle nie rusza? Pytam poważ­nie.

– Co?

Jen­ni­fer mach­nęła ręką, obej­mu­jąc gestem grób, Gar­ri­son Oaks, byka.

– To wszystko.

Caro­lyn zasta­no­wiła się chwilę.

– Nie. Nie­szcze­gól­nie. Już nie. – Przyj­rzała się wło­som Jen­ni­fer i wydłu­bała z nich robaka. Zwi­nął się na opuszce jej palca. – Kie­dyś ow­szem, ale przy­wy­kłam. – Zmiaż­dżyła larwę. – Można się przy­zwy­czaić nie­mal do wszyst­kiego.

– Może ty. – Jen­ni­fer ode­brała jej fajkę. – Cza­sami myślę, że tylko my dwie wciąż pozo­sta­ły­śmy nor­malne.

Caro­lyn prze­szło przez głowę, żeby pokle­pać Jen­ni­fer po ramie­niu, przy­tu­lić ją czy coś takiego, ale ode­pchnęła tę myśl. Jak na jej gust sama ta roz­mowa była już zanadto czu­łost­kowa. Zamiast tego, zmie­nia­jąc temat ski­nie­niem głowy, wska­zała grób.

– Ile trzeba czasu, żeby…

– Sama nie wiem – odparła Jen­ni­fer. – Pew­nie tro­chę. Ni­gdy nie prze­by­wała tam tak długo. – Skrzy­wiła się i znów splu­nęła. – Błe.

– Masz. – Caro­lyn pogrze­bała w pla­sti­ko­wej rekla­mówce. – Coś ci przy­nio­słam. – Wycią­gnęła do połowy opróż­nioną butelkę liste­ryny.

Jen­ni­fer wzięła ją.

– Co to?

– Weź tro­chę do ust i prze­płucz. Nie poły­kaj. Po paru sekun­dach wypluj.

Jen­ni­fer z powąt­pie­wa­niem przyj­rzała się butelce, pró­bu­jąc stwier­dzić, czy Caro­lyn się z niej nie nabija.

– Zaufaj mi.

Tamta wahała się jesz­cze chwilę, po czym pocią­gnęła łyk. Jej oczy się roz­sze­rzyły.

– Teraz popłucz. – Caro­lyn zade­mon­stro­wała, wydy­ma­jąc naj­pierw lewy poli­czek, potem prawy.

Jen­ni­fer naśla­do­wała ją.

– I wypluj.

Jen­ni­fer posłu­chała.

– Lepiej?

– Rany! To… – Jen­ni­fer obej­rzała się przez ramię na Davida. Nie patrzył, ale i tak zni­żyła głos. – To nie­sa­mo­wite! Zwy­kle potrze­buję wielu godzin, żeby pozbyć się tego smaku!

– Wiem – mruk­nęła Caro­lyn. – To ame­ry­kań­ski wyna­la­zek. Nazywa się płyn do płu­ka­nia ust.

Jen­ni­fer przez moment prze­su­wała pal­cami po ety­kie­cie, na jej twa­rzy malo­wał się dzie­cinny zachwyt. Potem z wyraźną nie­chę­cią pod­su­nęła butelkę Caro­lyn.

– Nie, zatrzy­maj ją. Przy­nio­słam ją dla cie­bie.

Jen­ni­fer nie odpo­wie­działa, ale się uśmiech­nęła.

– Skoń­czy­łaś?

Przy­tak­nęła.

– Tak sądzę, w każ­dym razie Mar­ga­ret jest gotowa. Usły­szała wezwa­nie. – Pod­nio­sła głos. – Davi­dzie? Chcesz cze­goś jesz­cze?

David stał odwró­cony do nich ple­cami, ze swego miej­sca nad urwi­skiem spo­glą­dał ponad Drogą Eks­pre­sową Numer 78 na wjazd do Gar­ri­son Oaks. Lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

Jen­ni­fer wzru­szyła ramio­nami.

– To chyba zna­czy, że skoń­czy­łam. – Odwró­ciła się do Caro­lyn. – I co myślisz?

– Sama nie wiem. Jeśli Ojciec jest wśród Ame­ry­ka­nów, to nie mogę go zna­leźć. Dowie­dzie­li­ście się cze­go­kol­wiek?

– Michael twier­dzi, że nie ma go pośród zwie­rząt, żywych ani umar­łych.

– A pozo­stali?

Jen­ni­fer wzru­szyła ramio­nami.

– Jak dotąd jeste­śmy tu tylko my troje. Reszta wkrótce się zjawi. – Wycią­gnęła się na tra­wie i poło­żyła głowę na kola­nach Caro­lyn. – Dzię­kuję ci za… Jak to się nazywa?

– Liste­ryna.

– Lis-te-ry-na – powtó­rzyła Jen­ni­fer. – Dzię­kuję. – Zamknęła oczy.

Przez całe popo­łu­dnie kolejni biblio­te­ka­rze przy­by­wali, poje­dyn­czo i parami. Nie­któ­rzy przy­nie­śli coś ze sobą. Ali­cia trzy­mała w dłoni czarną świecę, wciąż pło­nącą, jak wtedy pośród zło­tych ruin u kresu czasu. Rachel i jej wid­mowe dzieci szep­tali do sie­bie o przy­szło­ściach, które ni­gdy nie nadejdą. Bliź­niacy, Peter i Richard, patrzyli uważ­nie, jak biblio­te­ka­rze zaj­mują miej­sca w dwu­na­stu punk­tach uprosz­czo­nego kręgu, bada­jąc jakiś głę­boki porzą­dek, któ­rego nikt poza nimi nie dostrze­gał. Pot na ich heba­no­wej skó­rze poły­ski­wał w bla­sku ognia.

Wresz­cie, tuż przed zacho­dem, Mar­ga­ret wycią­gnęła ku świa­tłu bladą, drżącą dłoń.

– Wró­ciła – oznaj­miła Jen­ni­fer, nie zwra­ca­jąc się do nikogo w szcze­gól­no­ści.

David z uśmie­chem pod­szedł do grobu. Schy­lił się i ujął dłoń Mar­ga­ret. Z jego pomocą powstała na chwiej­nych nogach; wokół niej sypała się zie­mia. David wycią­gnął ją z grobu.

– Witaj, uko­chana!

Stała przed nim, się­ga­jąc mu do piersi, odchy­liła głowę z uśmie­chem. David otrze­pał więk­szość brudu, potem pod­niósł ją za bio­dra i uca­ło­wał długo, mocno. Jej drobne stopy wisiały bez­wład­nie pięt­na­ście cen­ty­me­trów nad czarną zie­mią. I nagle Caro­lyn przy­szło do głowy, że nie potrafi stwier­dzić, w jakiego koloru stroju ją pocho­wano. To mógł być popielny szary albo wypło­wiały cie­li­sty odcień dzie­cię­cej lalki pozo­sta­wio­nej zbyt długo na słońcu. Nie­ważne, jaki był, teraz ide­al­nie zle­wał się z samą Mar­ga­ret.

Już pra­wie jej tu nie ma, pomy­ślała. Tak naprawdę pozo­stał tylko smród.

Mar­ga­ret przez chwilę koły­sała się, potem usia­dła na ster­cie mięk­kiej ziemi obok grobu. David mru­gnął do niej poro­zu­mie­waw­czo i prze­su­nął języ­kiem po zębach. Mar­ga­ret zachi­cho­tała. Jen­ni­fer znów z tru­dem powstrzy­mała wymioty.

David przy­kuc­nął obok Mar­ga­ret i poczo­chrał dło­nią jej czarne brudne włosy.

– I co? – zawo­łał do Richarda, Petera i pozo­sta­łych. – Na co cze­ka­cie? Wszy­scy już są, zaj­mij­cie miej­sca.

Zebrali się w nie­rów­nym kręgu. Caro­lyn obser­wo­wała Davida, który nie­pew­nie zer­kał na byka, aż w końcu usta­wił się ple­cami do niego.

Nawet teraz nie lubi na niego patrzeć, pomy­ślała. Nie żeby ją to dzi­wiło.

– No dobrze – rzekł. – Mie­li­ście swój mie­siąc. Ktoś zna­lazł jakieś odpo­wie­dzi?

Nikt się nie ode­zwał.

– Mar­ga­ret? Gdzie jest Ojciec?

– Nie wiem – odparła. – Nie w zapo­mnia­nych kra­inach. Nie wędruje pośród zewnętrz­nej ciem­no­ści.

– Czyli nie umarł?

– Może nie.

– Może? Co to zna­czy?

Mar­ga­ret długą chwilę mil­czała.

– Gdyby umarł w Biblio­tece, byłoby ina­czej.

– Jak to ina­czej? Nie tra­fiłby do zapo­mnia­nych krain?

– Nie.

– No to gdzie?

Mar­ga­ret zer­k­nęła na niego z ukosa.

– Nie powin­nam mówić.

David potarł dło­nią skro­nie.

– Słu­chaj, nie pro­szę, żebyś mówiła o swoim kata­logu, ale… Nie ma go już bar­dzo długo i musimy roz­wa­żyć wszyst­kie moż­li­wo­ści. Tak ogól­nie mówiąc, co by się stało, gdyby fak­tycz­nie umarł w Biblio­tece? Czy…

– Nie bądź śmieszny – prze­rwała mu Caro­lyn bli­ska krzyku. Twarz miała czer­woną. – Ojciec nie mógł umrzeć, ani w Biblio­tece, ani gdzie­kol­wiek indziej, do cho­lery! – Pozo­stali mruk­nęli pota­ku­jąco. – To… to Ojciec.

Czoło Davida zachmu­rzyło się, ale odpu­ścił.

– Mar­ga­ret? Jak sądzisz?

Wzru­szyła ramio­nami, nie­szcze­gól­nie zain­te­re­so­wana.

– Naj­pew­niej Caro­lyn ma rację.

– Mmm. – Nie wyda­wał się prze­ko­nany. – Rachel? Gdzie jest Ojciec?

– Nie wiemy. – Roz­ło­żyła sze­roko ręce, wska­zu­jąc usta­wione dookoła mil­czące rzędy wid­mo­wych dzieci. – Nie ma go w żad­nej moż­li­wej przy­szło­ści, którą dostrze­gamy.

– Ali­cia? A co z praw­dziwą przy­szło­ścią? Jest tam?

– Nie. – Ner­wowo odgar­nęła pal­cami ciem­no­blond włosy. – Spraw­dzi­łam aż do ciepl­nej śmierci kosmosu. Nic.

– Nie ma go w żad­nych przy­szło­ściach ani nie umarł. Jak to moż­liwe?

Ali­cia i Rachel spoj­rzały po sobie i wzru­szyły ramio­nami.

– Istot­nie, to zagadka – odparła Rachel. – Nie potra­fię jej roz­wią­zać.

– Nie­zbyt pomocna odpo­wiedź.

– Może zada­jesz nie­wła­ściwe pyta­nia.

– Czyżby? – David pod­szedł do niej nie­bez­piecz­nie uśmiech­nięty, mię­sień na zaci­śnię­tej szczęce pod­ska­ki­wał. – Naprawdę?

Rachel pobla­dła.

– Nie chcia­łam powie­dzieć…

David przez chwilę pozwo­lił jej się płasz­czyć, potem musnął pal­cem jej usta.

– Póź­niej.

Opa­dła na zie­mię, dygo­cząc mocno w bla­sku księ­życa.

– Peter, podobno znasz się na tych wszyst­kich abs­trak­cyj­nych gów­nach, licz­bach i tak dalej. Co myślisz?

Peter zawa­hał się.

– Ist­nieją aspekty pracy Ojca, do któ­rych ni­gdy mnie nie dopu­ścił.

– Ojciec ukry­wał wiele przed nami wszyst­kimi. Odpo­wiedz na pyta­nie.

– Kiedy znik­nął, pra­co­wał nad czymś, co nazy­wał zupeł­no­ścią regre­sji. To idea, według któ­rej wszech­świat jest zbu­do­wany w taki spo­sób, że nie­ważne, jak wiele tajem­nic się roz­wiąże, zawsze pod nimi kryją się następne. Ojciec spra­wiał wra­że­nie bar­dzo…

– Do kurwy nędzy, wiesz, gdzie jest Ojciec, czy nie?

– Nie­do­kład­nie, ale jeśli podą­żysz za tą linią rozu­mo­wa­nia, może wyja­śnić…

– Nie­ważne.

– Ale…

– Prze­stań mówić. Caro­lyn, idź póź­niej do Petera i prze­tłu­macz to, co mówi, tak by zro­zu­mieli go nor­malni ludzie.

– Oczy­wi­ście – rze­kła.

– Micha­elu, a Odle­głe Wzgó­rze? Zna­la­złeś jakieś ślady?

Odle­głe Wzgó­rze było nie­bem Leśnego Boga, do któ­rego tra­fiały po śmierci wszyst­kie inte­li­gentne małe zwie­rzęta – a przy­naj­mniej czymś w tym stylu. Caro­lyn dotąd nie miała poję­cia, że ist­nieje naprawdę. Szcze­rze mówiąc, do tej chwili nie miała też pew­no­ści, że Leśny Bóg jest praw­dziwy.

– Nie. Nie tam. – Teraz mówił już lepiej.

– A Leśny Bóg? Czy on…

– Leśny Bóg śpi. Nie zgro­ma­dził prze­ciw nam armii, pośród jego stada toczą się zwy­kłe intrygi, ale nic, co doty­czy nas bez­po­śred­nio. Nie widzę powodu, by myśleć…

– Myśleć? Ty? To nie­mal śmieszne. – David się odwró­cił.

– Emily, a co…

– Jest coś jesz­cze – wtrą­cił Michael. – Będziemy mieli gościa.

David spio­ru­no­wał go wzro­kiem.

– Gościa? Czemu nie powie­dzia­łeś wcze­śniej?

– Ude­rzy­łeś mnie w usta – przy­po­mniał Michael. – Kaza­łeś być cicho.

Mię­sień na szczęce Davida znów zaczął pod­ska­ki­wać.

– A teraz każę ci nie być cicho. Kto się zjawi?

– Nobu­nunga.

– Co? Tutaj?

– Mar­twi się o bez­pie­czeń­stwo Ojca – wyja­śnił Michael. – Chce to zba­dać.

– O kurwa – powie­działa Caro­lyn. Zare­ago­wała z zasko­cze­nia. Nie spo­dzie­wała się Nobu­nungi tak szybko, ale zacho­wała dość trzeź­wo­ści umy­słu, by prze­mó­wić cicho i po angiel­sku. Nikt nie zauwa­żył.

– Kiedy się zjawi?

Michael zmarsz­czył brwi.

– On… przy­bę­dzie, um… kiedy się zjawi.

David zazgrzy­tał zębami.

– A mamy jakie­kol­wiek poję­cie, kiedy to może być?

– To będzie póź­niej.

– To zna­czy kiedy dokład­nie? – Zaci­snął pięść.

– On nie rozu­mie, Davi­dzie – ode­zwała się cicho Jen­ni­fer. – Nie postrzega czasu tak jak ludzie. Już nie. Bijąc go, niczego nie zmie­nisz.

Michael w panice wodził despe­racko wzro­kiem od Jen­ni­fer do Davida.

– Myszy go widziały! Nad­cho­dzi!

David roz­luź­nił dłoń. Znów poma­so­wał skro­nie.

– Mniej­sza o to – rzekł. – To nie ma zna­cze­nia. W sumie racja, Nobu­nunga zjawi się, kiedy się zjawi. My możemy tylko go powi­tać. Pete­rze, Richar­dzie: zbierz­cie totemy. – Bliź­niacy posłusz­nie zerwali się z miejsc. – Caro­lyn, chcę, żebyś wró­ciła do Ame­ryki. Potrzebne nam nie­winne serce. Ofia­ru­jemy je Nobu­nun­dze, gdy przy­bę­dzie. Myślisz, że sobie pora­dzisz?

– Nie­winne serce? W Ame­ryce? – Zawa­hała się. – Moż­liwe.

Wyraź­nie źle zro­zu­miał jej nie­pew­ność.

– To łatwe. Po pro­stu tnij przez żebra. – Ciach­nął powie­trze pal­cami uło­żo­nymi w nożyce. – O tak. Gdy­byś sama nie dała rady, poślij po mnie.

– Tak, Davi­dzie.

– To wszystko na dzi­siaj. Caro­lyn, możesz ruszać, gdy tylko będziesz gotowa. Reszta z was niech trzyma się bli­sko. – Zer­k­nął nie­pew­nie na byka. – Richar­dzie, Pete­rze, pośpiesz­cie się, chcę, um, wra­cać do pani McGil­li­cutty. – Mru­gnął poro­zu­mie­waw­czo do Mar­ga­ret. – Kola­cja powinna już być gotowa.

Rachel usia­dła na ziemi, jej dzieci tło­czyły się dookoła, po chwili cał­ko­wi­cie ją zasło­niły. Caro­lyn chciała poroz­ma­wiać z Micha­elem, ale wraz z pumami znik­nął już w lesie. Jen­ni­fer roz­wi­nęła skóry do spa­nia i poło­żyła się na nich z jękiem. Mar­ga­ret krą­żyła po orbi­cie wokół Davida.

On sam przez chwilę grze­bał w ple­caku.

– Pro­szę, Mar­ga­ret, przy­nio­słem ci pre­zent. – Wycią­gnął odciętą głowę sta­rego męż­czy­zny, uno­sząc ją za długą, rzadką brodę. Zako­ły­sał nią parę razy, a potem jej rzu­cił.

Mar­ga­ret chwy­ciła głowę obu­rącz, sap­nęła, czu­jąc nagły cię­żar, i zachwy­cona uśmiech­nęła się sze­roko. Zęby miała czarne.

– Dzię­kuję.

David usiadł obok niej i odgar­nął jej włosy z oczu.

– Ile to potrwa? – zawo­łał przez ramię.

– Godzinę.

Richard grze­bał w misie, w któ­rej zło­żyli totemy: włos Leśnego Boga Micha­ela, czarną świecę, skra­wek sukienki Caro­lyn, sztywny od krwi, kro­ple wosku z czar­nej świecy. Miały posłu­żyć za wierz­chołki n-wymia­ro­wego narzę­dzia tro­pią­cego, które – byli nie­mal pewni, no… dość pewni – wskaże im, gdzie prze­bywa Ojciec. Praw­do­po­dob­nie. Caro­lyn miała co do tego wąt­pli­wo­ści.

– Naj­wy­żej – zgo­dził się Peter.

Mar­ga­ret poło­żyła sobie głowę na kola­nach i sku­piła się na niej: pie­ściła jej policzki, cmo­kała, przy­gła­dzała krza­cza­ste brwi. Po chwili jej sta­rań powieki nie­bosz­czyka zatrze­po­tały i się unio­sły.

– Nie­bie­skie oczy! – wykrzyk­nęła Mar­ga­ret. – Och, Davi­dzie, dzię­kuję!

David wzru­szył ramio­nami.

Caro­lyn zer­k­nęła ukrad­kiem. Może kie­dyś oczy męż­czy­zny fak­tycz­nie były nie­bie­skie, teraz jed­nak zapa­dły się i pokryło je bielmo. Roz­po­znała go. Był mało zna­czą­cym dwo­rza­ni­nem jed­nego z gabi­ne­tów Ojca, a kie­dyś pre­mie­rem Japo­nii. W zwy­kłych oko­licz­no­ściach taki czło­wiek byłby chro­niony. David musiał się bar­dzo ośmie­lić. Głowa znów zamru­gała i sku­piła wzrok na Mar­ga­ret, język męż­czy­zny zadrżał, jego wargi zaczęły się poru­szać, choć oczy­wi­ście bez płuc nie był w sta­nie wydać z sie­bie dźwięku.

– Co on mówi? – spy­tał David.

Po sze­ściu tygo­dniach wygna­nia więk­szość z nich opa­no­wała choć odro­binę ame­ry­kań­skiego, lecz tylko Caro­lyn znała japoń­ski.

Pochy­liła się bli­żej, marsz­cząc nos, gdy dotarł do niej odór. Prze­krzy­wiła głowę i dotknęła policzka męż­czy­zny.

– Mou ichido itte kuda­sai, Yamada-san.

Nie­bosz­czyk znów spró­bo­wał, patrząc na nią bła­gal­nie śle­pymi oczami.

Caro­lyn wypro­sto­wała się i uło­żyła skrom­nie dło­nie na kola­nach, lewą na pra­wej, tak by każda z nich zasła­niała palce dru­giej. Minę miała spo­kojną, wręcz błogą. Wie­działa, że Emily z łatwo­ścią potrafi odczy­tać jej myśli. David także umiał wyczu­wać myśli, przy­naj­mniej ich pod­sta­wowy sens, wie­dział, kiedy ktoś źle mu życzy. W bitwie mógł wej­rzeć do umy­słów wro­gów i ujrzeć ich stra­te­gię, broń, którą mogą pod­nieść prze­ciw niemu. Caro­lyn podej­rze­wała, że w razie potrzeby umiałby wnik­nąć nawet głę­biej, ale to nie miało zna­cze­nia. Gdyby Emily bądź David chcieli zaj­rzeć w myśli Caro­lyn, zna­leź­liby w nich tylko pra­gnie­nie pomocy.

Oczy­wi­ście szczere uczu­cie to sama esen­cja jaźni, nie da się go nie czuć, zigno­ro­wać, a nawet zbyt długo prze­kie­ro­wy­wać.

Ale dzięki dłu­giej prak­tyce i sku­pie­niu można je ukryć.

– Pyta o Chieko i Kiko-chan – oznaj­miła. – To chyba jego córki. Chce wie­dzieć, czy są bez­pieczne.

– Ach – mruk­nął David. – Powiedz mu, że w ramach ćwi­czeń wypru­łem im flaki. Ich matce także.

– To prawda?

Wzru­szył ramio­nami.

– Sorera wa anzen desu, Yamada-san. Ima yasumu desu nee – oznaj­miła Caro­lyn, zapew­nia­jąc go, że są bez­pieczne, że może już odpo­cząć.

Nie­bosz­czyk pozwo­lił powie­kom opaść, na skraju lewej zawi­sła drżąca, samotna łza. Mar­ga­ret przy­glą­dała się jej jasnymi, zachłan­nymi oczami. Kiedy łza ode­rwała się i spły­nęła po policzku Yamady, prze­krzy­wiła głowę jak ptak i zli­zała ją szyb­kim, zręcz­nym ruchem języka.

Nie­bosz­czyk wydął policzki i dmuch­nął – był to naj­cich­szy, naj­smut­niej­szy dźwięk, jaki Caro­lyn sły­szała. David i Mar­ga­ret jed­no­cze­śnie wybuch­nęli śmie­chem.

Jej wła­sny uśmiech wyda­wał się sto­sow­nie wymu­szony. Może ogar­nęła ją litość dla bie­daka? A może to przez smród? I znów, każdy, kto zechciałby zaj­rzeć do jej myśli, zna­la­złby w nich tylko tro­skę o Ojca i szczere – choć nieco ner­wowe – pra­gnie­nie, by zado­wo­lić Davida. Lecz koniuszki jej pal­ców zadrżały, wspo­mi­na­jąc słabe, gasnące wibra­cje prze­no­szone przez ręko­jeść mosięż­nej włóczni, a w jej sercu niczym czarne słońce pło­nęła nie­na­wiść do nich wszyst­kich.

Roz­dział 2. Bud­dyzm dla palan­tów

Roz­dział 2

Bud­dyzm dla palan­tów

I

– To co? – spy­tała. – Chcesz się wła­mać do domu?

Steve na długą chwilę zamarł z otwar­tymi ustami.

Od strony baru dobie­gła go seria szczęk­nięć we wnętrz­no­ściach szafy gra­ją­cej Auto­ma­ted Musi­cal Instru­ments, do któ­rej ktoś wrzu­cił dzie­się­cio­pen­sówkę.

Steve odsta­wił na stół nie­tknię­tego coorsa.

Jak ona się nazywa? Kri­sty? Cathy? – zasta­na­wiał się.

– Słu­cham? – rzekł w końcu i wtedy sobie przy­po­mniał: Caro­lyn. – Żar­tu­jesz sobie, prawda?

Zacią­gnęła się papie­ro­sem, koniu­szek roz­ja­rzył się, rzu­ca­jąc poma­rań­czowy blask na pół tuzina pustych, wytłusz­czo­nych kie­lisz­ków i nie­wielki sto­sik kurzych kości.

– Ależ nie, mówię zupeł­nie serio.

Szafa gra­jąca ożyła, chwilę póź­niej w barze zabrzmiał grzmot otwie­ra­jący Sing, Sing, Sing Benny’ego Good­mana. Steve’owi sko­ja­rzył się z bęb­nami wojen­nymi jakie­goś dzi­kiego, wymar­łego ple­mie­nia, nagle serce zaczęło mu walić w piersi.

– Dobra, jasne, nie żar­tu­jesz. Wiesz, że mowa tu o poważ­nym prze­stęp­stwie?

Nie odpo­wie­działa. Jedy­nie patrzyła na niego.

Szu­kał w myślach jakiejś spryt­nej ripo­sty, ale w końcu usły­szał wła­sny głos.

– Ja jestem hydrau­li­kiem.

– Nie zawsze nim byłeś.

Steve zapa­trzył się na nią. Fak­tycz­nie, ale w żaden spo­sób nie mogła o tym wie­dzieć. Cza­sem w kosz­ma­rach śnił o podob­nych roz­mo­wach. Pró­bu­jąc zama­sko­wać zgrozę, wziął ostat­nie skrzy­dełko z tale­rza, zanu­rzył w dipie z sera ple­śnio­wego, ale nawet nie ugryzł. Tutej­sze skrzy­dełka to była poważna sprawa, noz­drza wypeł­nił mu ostrze­gaw­czy zapach octu i pie­przu.

– Nie mogę. Muszę wra­cać do domu i nakar­mić Peteya.

– Kogo?

– Mojego psa. Peteya. To coc­ker spa…

Pokrę­ciła głową.

– On może zacze­kać.

Zmień temat, pomy­ślał.

– Jak ci się tu podoba? – spy­tał, uśmie­cha­jąc się despe­racko.

– Prawdę mówiąc, bar­dzo. – Prze­su­nęła pal­cami po piśmie, które czy­tał. – Jak się nazywa ten lokal?

– War­wick Hall. Kie­dyś, w latach dwu­dzie­stych, mie­ściła się tu praw­dziwa tajna spe­lunka. Cath – to ona tu rzą­dzi – odzie­dzi­czyła ją po dziadku wraz ze sta­rymi zdję­ciami tego, jak kie­dyś tu wyglą­dało. Jest wielką miło­śniczką jazzu, więc po przej­ściu na eme­ry­turę odno­wiła lokal i otwo­rzyła jako pry­watny klub.

– Jasne. – Caro­lyn pocią­gnęła łyk piwa, po czym rozej­rzała się po opra­wio­nych w ramy pla­ka­tach: Lon­nie John­son, Roy Eldridge uno­szący trąbkę, reklama Pik­niku Teatral­nego z dnia 3 i 4 paź­dzier­nika tysiąc dzie­więć­set dwu­dzie­stego któ­re­goś. – Tu jest ina­czej.

– Fak­tycz­nie. – Ste­ven wytrzą­snął z paczki papie­rosa i poczę­sto­wał ją.

Kiedy go wzięła, zauwa­żył, że choć paznok­cie pra­wej dłoni miała nie­po­ma­lo­wane i obgry­zione nie­mal do krwi, te na lewej pozo­stały dłu­gie, zadbane i pola­kie­ro­wane na czer­wono. Dziwne. Zapa­lił ich papie­rosy od jed­nej zapałki.

– Zaczą­łem tu przy­cho­dzić, bo to jedyny bar w oko­licy, w któ­rym wciąż można palić, ale go polu­bi­łem.

– Może dam ci minutę, byś prze­tra­wił ten pomysł – zapro­po­no­wała Caro­lyn. – Wiem, że kom­plet­nie cię zasko­czy­łam. Gdzie jest toa­leta?

– Nie muszę niczego prze­tra­wiać. Odpo­wiedź brzmi: nie. Toa­leta dam­ska jest tam. – Mach­nął kciu­kiem ponad ramie­niem. – Ni­gdy tam nie byłem, lecz przy ury­na­łach w męskiej, żeby spu­ścić wodę, trzeba pocią­gnąć za mosiężny łań­cuch. Potrze­bo­wa­łem chwili, żeby się domy­ślić. – Zawie­sił głos. – Kim ty wła­ści­wie jesteś?

– Już mówi­łam – odparła Caro­lyn. – Biblio­te­karką.

– Jasne.

Z początku przez jej wygląd – świą­teczny swe­ter w reni­fery, obci­słe spodenki kolarki, czer­wone gumowe kalo­sze z getrami z lat osiem­dzie­sią­tych – miał ją za schi­zo­fre­niczkę. Teraz jed­nak wąt­pił.

No dobra, pomy­ślał, to nie schi­zo­fre­niczka. Czyli co?

Caro­lyn nie była może prze­sad­nie wypin­drzona i wyele­gan­to­wana, ale też nie można było jej okre­ślić mia­nem nie­atrak­cyj­nej. Odniósł też wra­że­nie, że jest bar­dzo mądra. Jakieś pół­to­rej godziny wcze­śniej pode­szła do niego z paroma piwami, przed­sta­wiła się i spy­tała, czy może się przy­siąść. Steve, kawa­ler bez żad­nych bliż­szych zobo­wią­zań, nie licząc psa, odparł, że pew­nie. Jakiś czas roz­ma­wiali, zasy­py­wała go pyta­niami, a na jego wła­sne odpo­wia­dała męt­nie. I cały czas przy­glą­dała mu się wiel­kimi, ciem­nymi oczami.

Steve odniósł wra­że­nie, że chyba pra­cuje na uni­wer­sy­te­cie, może jako lin­gwistka. Z Cath roz­ma­wiała po fran­cu­sku, a innego sta­łego gościa, Eddiego Hu, zasko­czyła, zwra­ca­jąc się do niego w płyn­nej chińsz­czyź­nie. Biblio­te­karka w sumie pasuje, uznał. Wyobra­ził sobie, jak roz­czo­chrana, oto­czona chwie­ją­cymi się ster­tami ksią­żek mam­ro­cze coś do popla­mio­nego kubka z kawą, zapa­rzaną w kuchence dla per­so­nelu, pla­nu­jąc swoje wła­ma­nie. Uśmiech­nął się i pokrę­cił głową. Nie­moż­liwe. Zamó­wił kolejny dzba­nek.

Piwo zja­wiło się pierw­sze, wyprze­dza­jąc Caro­lyn o dobrych parę minut. Steve nalał sobie kolejną szklankę. Popi­ja­jąc, posta­no­wił zmie­nić dia­gnozę ze schi­zo­fre­niczki na „ma gdzieś, w co się ubiera”. Mnó­stwo ludzi twier­dzi, że mają gdzieś to, w co się ubie­rają, ale w isto­cie takie osoby są praw­dziwą rzad­ko­ścią.

Cza­sem jed­nak się zda­rzają.

Gość, z któ­rym cho­dził do liceum, Bob jak mu tam, spę­dził dwa lata na wyspie na połu­dnio­wym Pacy­fiku, orga­ni­zu­jąc zaska­ku­jąco sprawną siatkę prze­mytu nar­ko­ty­ków. Po powro­cie był bogaty jak dia­bli – na miłość boską, dwa fer­rari – ale na­dal nosił stare ciu­chy. Steve przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś zało­żył…

– Już jestem – oznaj­miła. – Prze­pra­szam.

Miała ładny uśmiech.

– Mam nadzieję, że wypi­jesz jesz­cze jedną kolejkę. – Ski­nie­niem głowy wska­zał dzba­nek.

– Pew­nie.

Nalał jej.

– Wybacz, że to mówię, ale to bar­dzo dziwne.

– To zna­czy?

– Biblio­te­ka­rze, któ­rych znam, lubią, no nie wiem, her­batkę i kry­mi­nały. Nie wła­ma­nia i kra­dzieże.

– No cóż, to biblio­teka innego rodzaju.

– Oba­wiam się, że będziesz musiała wytłu­ma­czyć mi sprawę nieco dokład­niej.

Gdy tylko to powie­dział, poża­ło­wał.

Nie zasta­na­wiasz się chyba nad tym, prawda? Przez moment przyj­rzał się wła­snym myślom. Nie, nie zasta­na­wiam. Ale był cie­kaw.

– Mam pro­blem – odparła Caro­lyn. – Moja sio­stra powie­działa, że dys­po­nu­jesz doświad­cze­niem nie­zbęd­nym, by go roz­wią­zać.

– O jakim doświad­cze­niu mowa?

– Zwy­kłe zamki w drzwiach, nic wyjąt­ko­wego, i alarm firmy Lorex.

– To wszystko? – W myślach ujrzał skrzynkę z narzę­dziami, którą trzy­mał z tyłu w fur­go­netce. Jasne, miał tam wszystko potrzebne do pracy hydrau­lika: latarkę, spa­warkę, nożyce do cię­cia rur, klucz fran­cu­ski, ale też inne rze­czy: szczypce do prze­wo­dów, łom, mul­ti­metr, krótką meta­lową linijkę, którą mógł… Nie. Natych­miast stłu­mił tę myśl, ale było już za późno. Coś wewnątrz niego prze­bu­dziło się i zaczęło poru­szać.

– To wszystko – rze­kła. – Łatwi­zna.

– Kim jest twoja sio­stra?

– Nazywa się Rachel. Nie znasz jej.

Zasta­no­wił się chwilę.

– Masz rację, nie przy­po­mi­nam sobie, żebym znał kogoś o tym imie­niu. – Z całą pew­no­ścią nie nale­żała do nie­licz­nej – bar­dzo nie­licz­nej – grupki ludzi, któ­rzy wie­dzieli o jego wcze­śniej­szym zaję­ciu. – To skąd ta Rachel tak dużo o mnie wie?

– Szcze­rze mówiąc, sama nie do końca się orien­tuję, ale jest świetna w dowia­dy­wa­niu się róż­nych rze­czy.

– A czego dokład­nie dowie­działa się o mnie?

Caro­lyn zapa­liła kolej­nego papie­rosa i wydmuch­nęła z noz­drzy dwie smużki dymu.

– Powie­działa, że masz talent do otwie­ra­nia mecha­ni­zmów i żyłkę prze­stęp­czą. I że doko­na­łeś ponad stu wła­mań. Chyba wspo­mniała, że stu dwu­na­stu.

Istot­nie, tak wła­śnie było, choć dane te pocho­dziły sprzed dzie­się­ciu lat. Nagle Steve poczuł ucisk w żołądku. Rze­czy, które robił, i co gor­sza, któ­rych nie zro­bił, zawsze krą­żyły mu gdzieś nad głową, nie­bez­piecz­nie bli­skie. Teraz, przy­wo­łane sło­wami Caro­lyn, opa­dły na niego i zaata­ko­wały.

– Wolał­bym, żebyś już poszła – rzekł cicho. – Pro­szę.

Chciał poczy­tać „Sports Illu­stra­ted”. Chciał sku­pić się na obro­nie Colt­sów, nie na tym, jak poko­nać zwy­kły zamek Kwik­set w trzy­dzie­ści sekund nawet bez odpo­wied­nich narzę­dzi. Chciał…

– Spo­koj­nie, to ci się może opła­cić. – Prze­su­nęła coś po pod­ło­dze w jego stronę. Zer­k­nął pod stół i zoba­czył bre­zen­tową torbę. – Zaj­rzyj do środka.

Pod­niósł torbę za rączkę i spoj­rzał, spo­dzie­wa­jąc się, co tam ujrzy. Gotówkę. Mnó­stwo gotówki. Głów­nie pięć­dzie­się­cio- i stu­do­la­rówki.

Odło­żył torbę na zie­mię i ode­pchnął ją.

– Ile tam jest?

– Trzy­sta dwa­dzie­ścia sie­dem tysięcy dola­rów. – Zga­siła papie­rosa. – Mniej wię­cej.

– Dziwna suma.

– Jestem dziwną osobą.

Steve wes­tchnął.

– No dobra, zain­te­re­so­wa­łaś mnie.

– Czyli to zro­bisz?

– Nie. Kate­go­rycz­nie nie. – „Bud­dy­sta zobo­wią­zuje się prze­strze­gać nakazu, powstrzy­my­wać się od bra­nia tego, co nie jest dane”. Zawie­sił głos, wykrzy­wia­jąc usta. W zeszłym roku w zezna­niu podat­ko­wym zgło­sił dochód w wyso­ko­ści pięć­dzie­się­ciu ośmiu tysięcy dola­rów. Dług na kar­cie kre­dy­to­wej wyno­sił nieco mniej. – Może. – Znów zapa­lił papie­rosa. – To mnó­stwo kasy.

– Tak? Moż­liwe.

– Przy­naj­mniej dla mnie. Jesteś bogata?

Wzru­szyła ramio­nami.

– Mój Ojciec jest.

– Ach. – Bogaty tatuś, to po czę­ści tłu­ma­czyło sytu­ację. – Skąd wzię­łaś… Mówi­łaś, że ile tam jest?

– Trzy­sta dwa­dzie­ścia sie­dem tysięcy dola­rów. Poszłam do banku. Pie­nią­dze to dla mnie nie pro­blem. Wystar­czy? Bo mogę zała­twić wię­cej.

– Powinno wystar­czyć – rzekł. – Kie­dyś zna­łem ludzi, wykwa­li­fi­ko­wa­nych ludzi, któ­rzy odwa­li­liby taką robotę za trzy­sta dola­rów.

Cze­kał, nie bez nadziei, że wycofa pro­po­zy­cję albo może poprosi, by przed­sta­wił jej owych wykwa­li­fi­ko­wa­nych ludzi. Zamiast tego jakiś czas patrzyli sobie w oczy w mil­cze­niu.

– To cie­bie chcę – oznaj­miła. – Jeśli nie pie­nią­dze, to co cię powstrzy­muje?

Przez chwilę miał ochotę jej wyja­śnić, że stara się być kimś lep­szym. Mógłby rzec: „Cza­sami czuję się jak nowa roślina, jak­bym wła­śnie wykieł­ko­wał z brudu i pró­bo­wał się­gnąć ku słońcu”.

– Sta­ram się zro­zu­mieć, co ty będziesz z tego miała – odparł zamiast tego. – Czy to jakiś sport eks­tre­malny dla boga­tych dzie­cia­ków? Nudzi ci się?

Prych­nęła z roz­ba­wie­niem.

– Nie, to dokładne prze­ci­wień­stwo nudy.

– Zatem co?

– Kilka lat temu coś mi ode­brano. Coś cen­nego. – Obda­rzyła go zim­nym uśmie­chem. – Zamie­rzam to odzy­skać.

– Będę potrze­bo­wał nieco wię­cej szcze­gó­łów. O czym mówimy? O bry­lan­tach? Klej­no­tach? – Zawa­hał się. – Nar­ko­ty­kach?

– Nic z tych rze­czy. To ma raczej war­tość sen­ty­men­talną. Wię­cej nie mogę powie­dzieć.

– A czemu ja?

– Gorąco mi cie­bie pole­cono.

Steve zasta­na­wiał się. Za ple­cami Caro­lyn, na par­kie­cie, Eddie Hu i Cath ćwi­czyli char­le­stona. Cał­kiem nie­źle im idzie, pomy­ślał Steve. Przy­po­mniał sobie, jakie to uczu­cie być w czymś dobrym. Przez jakiś czas w pew­nych krę­gach zyskał sobie nieco zbyt wielką sławę. Może ktoś wciąż pamię­tał?

– No dobra – powie­dział w końcu. – Chyba to mi wystar­czy, ale mam jesz­cze parę pytań.

– Dajesz.

– Jesteś pewna, że będziemy mieć do czy­nie­nia wyłącz­nie ze zwy­kłymi zam­kami? Żad­nych sej­fów, egzo­tycz­nych zabez­pie­czeń, nic z tych rze­czy?

– Jestem pewna.

– Skąd wiesz?

– Znów od sio­stry.

Steve otwo­rzył usta, by podać w wąt­pli­wość jakość jej infor­ma­cji, potem jed­nak przy­szło mu do głowy, że on sam nie potra­fiłby okre­ślić dokład­nej liczby wła­snych wła­mań, nawet gdyby ktoś przy­ło­żył mu spluwę do głowy. Sto dwa­na­ście brzmiało dość praw­do­po­dob­nie.

– I ostat­nie pyta­nie – rzekł zamiast tego. – A co, jeśli rze­czy, o którą ci cho­dzi, tam nie będzie?

– I tak dosta­niesz zapłatę. – Uśmiech­nęła się lekko i pochy­liła nieco bli­żej. – Może nawet z pre­mią. – Unio­sła brew, posy­ła­jąc mu zalotne spoj­rze­nie.

Steve roz­wa­żył jej słowa. Wcze­śniej, nim odpa­liła bombę z wła­ma­niem, miał nadzieję, że ich roz­mowa zamieni się w flirt. Ale teraz…

– Nie kom­pli­kujmy sprawy, same pie­nią­dze w zupeł­no­ści wystar­czą. Kiedy chcesz to zro­bić?

– Czyli się zga­dzasz?

Nogi miała silne i opa­lone. Gdy się poru­szała, widać było mię­śnie gra­jące pod skórą.

– Tak – oznaj­mił, wie­dząc w głębi serca, że to okropny pomysł. – Chyba tak.

– Nie ma na co cze­kać.

II

Steve lubił War­wick Hall mię­dzy innymi dla­tego, że było tu bar­dzo czy­sto. Ota­czało go wypo­le­ro­wane drewno, lśniące mosią­dze, skó­rzane sie­dzi­ska na solid­nych sprę­ży­nach, które swoim kształ­tem wysy­łały przy­ja­zne zapro­sze­nie dla tyłka. I czarno-białe kafelki pokry­wa­jące pod­łogę, któ­rych wzór zachwy­ciłby Eukli­desa.

Wra­że­nie to jed­nak pry­skało natych­miast za pro­giem. Aby wró­cić do świata współ­cze­snego, trzeba było wspiąć się po kilku zatłusz­czo­nych beto­no­wych stop­niach wio­dą­cych na ulicę. Klatka scho­dowa była czarna od wie­lo­let­niego brudu. To w takich miej­scach umie­rają dzi­kie koty. W kątach zebrały się zaspy McŚmieci – nie­do­pałki, opa­ko­wa­nia po fast foodach, butelka po wodzie do połowy wypeł­niona prze­żu­tym i wyplu­tym tyto­niem. Dziś na dwo­rze pano­wał chłód, dzięki czemu przy­naj­mniej aż tak nie cuch­nęło, ale latem, idąc tędy, musiał wstrzy­my­wać oddech.

Caro­lyn też się to nie podo­bało. W barze zdjęła gumowce, ale na progu nacią­gnęła je z powro­tem i znów zrzu­ciła, dotarł­szy na szczyt scho­dów. Getry miała pasia­ste, w kolo­rach nie­mod­nej tęczy. Do dia­bła, musiał zapy­tać.

– Skąd ty wzię­łaś te ciu­chy?

– Hm?

Wska­zał ręką kalo­sze.

– Miesz­kam u pew­nej pani. Miała je w sza­fie.

Bez gumow­ców stopy miała bose. Par­king wysy­pano gru­bym żwi­rem, ale naj­wy­raź­niej jej to nie prze­szka­dzało.

– Mój wóz stoi tam. – To była biała fur­go­netka robo­cza, paro­let­nia, z czer­wo­nym napi­sem „Hodg­son, hydrau­lik” na drzwiach. Dostępu do tyl­nej czę­ści chro­niły zamki Medeco, naj­lep­sze. – Wiem, laski na nią lecą. Posta­raj się opa­no­wać.

Po zacho­dzie słońca zro­biło się chłodno. Gdy mówił, powie­trze ula­ty­wało mu z ust bia­łymi obłocz­kami.

Prze­krzy­wiła głowę, przy­glą­da­jąc mu się pyta­jąco.

– Nie­ważne, to nie było zabawne. – Wsiadł na miej­sce kie­rowcy, a Caro­lyn zaczęła maj­stro­wać przy klamce. – Zablo­ko­wała się?

Odpo­wie­działa sła­bym, ner­wo­wym uśmie­chem i szarp­nęła moc­niej. Się­gnął ponad fote­lem i otwo­rzył drzwi od środka.

– Dzięki.

Rzu­ciła swoje kalo­sze i torbę z trzy­stu dwu­dzie­stoma sied­mioma tysią­cami dola­rów na pod­łogę, pomię­dzy butelki moun­tain dew i puste torebki po suszo­nej woło­wi­nie. Sku­liła się na fotelu, pod­wi­ja­jąc nogi, giętka niczym ośmio­latka.

– Z tyłu mam zapa­sową kurtkę, chcesz poży­czyć? Zro­biło się zimno.

Pokrę­ciła głową.

– Nie, dzięki, nie trzeba.

Steve prze­krę­cił klu­czyk. Sil­nik ożył z niskim pomru­kiem, z otwo­rów wen­ty­la­cyj­nych zaczęło wyle­wać się zimne powie­trze. Ostat­nia szansa, pomy­ślał. Ostat­nia szansa, żeby się wyco­fać. Zer­k­nął na pod­łogę; w żół­tym jak flegma bla­sku ulicz­nej latarni widział pliki bank­no­tów ukryte pod bre­zen­tem. Skrzy­wił się jak ktoś, kto połyka lekar­stwo.

– Masz adres tego domu?

– Nie.

– No to jak mam…

– Z par­kingu skręć w lewo, jakieś trzy kilo­me­try dalej…

Uniósł rękę.

– Zacze­kaj.

– Myśla­łam, że zała­twimy to dzi­siaj.

– Bo zała­twimy. Ale naj­pierw musimy poga­dać.

– A. Dobra.

– Robi­łaś to już wcze­śniej?

– Nie do końca. Nie.

– Jesteś z tych draż­li­wych? Ner­wo­wych?

Posłała mu lekki, cierpki uśmiech.

– Wiesz, auten­tycz­nie nie wiem. Jeśli tak, to potra­fię nad sobą zapa­no­wać.

– To dobrze. Nie mam poję­cia, czego się spo­dzie­wasz, ale to nie jest jak skok na bun­gee. Jako nowi­cjuszka możesz być nieco spięta. To nor­malne. Ale po pierw­szych paru razach robi się nudno, bar­dziej przy­po­mina to pomoc kum­plowi w prze­pro­wadzce niż to, co oglą­dasz w fil­mach.

Caro­lyn poki­wała głową.

– Rozu­miem.

Znów uniósł rękę.

– Acz­kol­wiek jest parę rze­czy, o któ­rych musisz pamię­tać. Masz komórkę?

Przez chwilę patrzyła na niego, jakby nie zro­zu­miała pyta­nia, w końcu pokrę­ciła głową.

– Serio?

– Serio. Nie mam żad­nego tele­fonu. To jakiś pro­blem?

– Nie. Chcia­łem powie­dzieć, żebyś się go pozbyła. Komórki można wyśle­dzić. A w dzi­siej­szych cza­sach wszy­scy noszą je przy sobie. Masz ręka­wiczki?

– Nie.

– Poży­czę ci parę. Będziesz musiała też zało­żyć kalo­sze. Odci­ski stóp. Pew­nie nie wezwą tam całej ekipy kry­mi­nal­nych, nie będą badać wszyst­kich wło­sów i włó­kien, nie w przy­padku zwy­kłego wła­ma­nia, ale odci­ski mogą spraw­dzić. Poza tym rób to co ja i sta­raj się nie doty­kać niczego, czego nie musisz. Nie masz przy sobie broni, prawda?

– Nie.

– Świet­nie. Broń ozna­cza kło­poty.

Poza fak­tem, że Steve nie chciał nikogo krzyw­dzić, był też ska­zań­cem. Gdyby przy­ła­pano go z bro­nią, to ozna­cza­łoby mini­mum pięć lat za krat­kami.

– Zacze­kaj, zała­twię kilka rze­czy.

Steve wyjął z kie­szeni wła­sną komórkę i wycią­gnął kartę SIM. Wie­dział, że gliny potra­fią stwo­rzyć cał­kiem dokładną mapę prze­miesz­cza­nia się danej osoby dzięki wie­żom tele­fo­nii komór­ko­wej, z któ­rymi łączył się tele­fon. Jeśli usunę kartę, to chyba będzie nie­moż­liwe, prawda? Wolał nie ryzy­ko­wać. W cza­sach, kiedy się tym zaj­mo­wał, komórki nie ist­niały. Przy­szło mu nawet do głowy, by scho­wać tele­fon do jed­nej ze skrzy­nek ze sprzę­tem na tyłach fur­go­netki. To powinno zadzia­łać jak winda i odciąć sygnał, ale ni­gdy nie wia­domo. A co tam, kurwa, pomy­ślał. Po pro­stu go roz­walę. Pew­nie to prze­sada, ale skoro miał już to zro­bić, to jak należy.

Zatrzy­mał się na tyłach par­kingu – pod latar­nią, ale z dala od wszyst­kich innych i mocno na ubo­czu. Trudno się pozbyć sta­rych nawy­ków. Uśmiech­nął się lekko. Meta­lowa skrzynka nad osłoną koła otwo­rzyła się, naoli­wione zawiasy nawet nie zaskrzy­piały.

Zaczął wycią­gać narzę­dzia. Bez­prze­wo­dowa wier­tarka Makita, parę śru­bo­krę­tów, nie­wielki łom, dwu­ipół­ki­lowy mło­tek i slim jim do otwie­ra­nia samo­cho­dów. Zro­bił go wła­sno­ręcz­nie ze sta­lo­wej bla­chy – tak tylko żeby nie stra­cić wprawy. Zawi­nął komórkę w ścierkę i znisz­czył dwoma cio­sami młotka, resztę rze­czy przy­piął do pasa razem z parą skó­rza­nych ręka­wic robo­czych, a potem wrzu­cił pas do ple­caka. Od dawna już nie szy­ko­wa­łem zestawu, pomy­ślał. Poczuł coś na kształt nostal­gii, ale zdu­sił ją w zarodku. Nie­na­wi­dził się za to, jak bar­dzo mu tego bra­ko­wało. Chciał stać się lep­szym czło­wie­kiem i raczej mu się to uda­wało, choć nawet po dzie­się­ciu latach cios, który zakoń­czył jego karierę wła­my­wa­cza, i towa­rzy­szący mu wer­dykt – „ty mały gnojku” – wciąż tkwił mu w gło­wie.

Ale… trzy­sta kawał­ków. Wes­tchnął.

– Jak daleko?

– Ze dwa­dzie­ścia minut.

– I co to za miej­sce? Dom? Miesz­ka­nie?

– To dom.

– Wol­no­sto­jący? Nie bliź­niak czy coś?

– Tak, wol­no­sto­jący, na osie­dlu, ale oko­lica jest pra­wie zupeł­nie pusta, a wła­ści­ciel pra­cuje na nocną zmianę, więc mamy tyle czasu, ile trzeba.

– No dobra. Po pierw­sze, muszę nam zała­twić inny wóz.

– Czemu?

– Mię­dzy innymi dla­tego, że ten ma na drzwiach moje nazwi­sko.

– A, jasne.

Poje­chali na lot­ni­sko. Steve zatrzy­mał się na par­kingu krót­ko­ter­mi­no­wym, zarzu­cił ple­ca­czek na ramię. Prze­szli przez ter­mi­nal i z prze­ciw­nej strony pod­je­chali busem na par­king dłu­go­ter­mi­nowy. Zaczął wędro­wać wzdłuż rzę­dów samo­cho­dów, aż w końcu zna­lazł jeden z wyraź­nie widocz­nym kawał­kiem biletu, gra­na­tową toyotę camry, chyba naj­bar­dziej ano­ni­mowy model na dro­gach. Wła­ści­ciel zosta­wił ją dzień wcze­śniej. Dosko­nale.

– Stań tam, dobrze? – popro­sił.

Caro­lyn zajęła miej­sce przy kole, Steve zacze­pił łom o pętelkę na pasie, a nożyce do drutu scho­wał do tyl­nej kie­szeni. Potem wycią­gnął z ple­caka długi pasek sta­lo­wej bla­chy, wci­snął pomię­dzy okno a gumową uszczelkę i otwo­rzył zamek. Był gotów na odpa­le­nie alarmu, ale nic takiego nie zaszło. Otwo­rzył od środka bagaż­nik i wrzu­cił do niego ple­ca­czek.

– Idziesz?

Pode­szła z dru­giej strony i usia­dła na miej­scu pasa­żera.

– Szybko poszło – zauwa­żyła. – Moja sio­stra miała rację co do cie­bie.

– Dla­tego wła­śnie płacą mi wielką kasę.

Pod­wa­żył łomem osłonę kolumny kie­row­nicy i śru­bo­krę­tem prze­su­nął blo­kadę zapłonu. Toyota zapa­liła za pierw­szym podej­ściem. Nie­któ­rych wyjaz­dów z par­kingu pil­no­wały auto­maty, ale elek­tro­niczny ślad pozo­sta­wiony przez kartę kre­dy­tową, gdyby nią zapła­cił, sta­no­wiłby nie­od­party dowód bły­sko­tli­wej kra­dzieży. Zamiast tego zało­żył z powro­tem meta­lową osłonę kolumny kie­row­nicy i pod­jeż­dża­jąc do okienka, trzy­mał w ręku odli­czoną sumę. Nie musiał zada­wać sobie trudu. Par­kin­gowy, znu­dzony ciem­no­skóry męż­czy­zna po pięć­dzie­siątce, oglą­dał tele­wi­zję i nawet nie pod­niósł wzroku. Wyśli­znęli się w noc.

III

W skry­to­ści serca Steve wyobra­żał sobie, że jest bud­dy­stą.

Parę lat temu, wie­dziony kapry­sem, kupił w księ­garni Bud­dyzm dla opor­nych. Trzy­mał tę książkę pod łóż­kiem, teraz już, po licz­nych lek­tu­rach, sfa­ty­go­waną, z poza­gi­na­nymi kart­kami, popla­mio­nymi tłusz­czem z pizzy i colą. Cza­sami, kiedy nie mógł zasnąć, wyobra­żał sobie, że porzuca cały swój doby­tek i prze­nosi się do Tybetu. Wstą­piłby do klasz­toru, naj­le­piej takiego wznie­sio­nego w poło­wie zbo­cza. Ogo­liłby głowę. Byłyby tam bam­busy, pandy i her­bata. Nosiłby poma­rań­czową szatę. Popo­łu­dniami praw­do­po­dob­nie chó­ral­nie by śpie­wali.

Bud­dyzm, myślał sobie, to czy­sta reli­gia. Ni­gdy nie sły­szy się, że osiem osób – w tym dwoje dzieci – wyle­ciało w jebane powie­trze z powodu wie­lo­let­niego kon­fliktu pomię­dzy bud­dy­stami i kim­kol­wiek innym. Bud­dy­ści ni­gdy nie stu­kali ci do drzwi, aku­rat kiedy mecz robił się cie­kawy, tylko po to, by wci­skać ci bro­szurkę o tym, jak świet­nym gościem był książę Sid­dhar­tha. Może było tak dla­tego, że w praw­dzi­wym życiu Ste­ven nie znał żad­nych bud­dy­stów, ale kur­czowo trzy­mał się nadziei, że naprawdę mogą róż­nić się od innych.

Pew­nie to tylko bzdety. Pew­nie gdyby poszedł na praw­dziwe bud­dyj­skie nabo­żeń­stwo, odkryłby, że bud­dy­ści są rów­nie małost­kowi i poje­bani jak inni. Może mię­dzy pie­śniami roz­ma­wiają o tym, jak to ten czy ów nosi zeszło­roczną szatę, a kadzi­dło, które mały Zhang Wei spa­lił poprzed­niego dnia, było gów­niane i tanie, bo Zhang pocho­dzi prze­cież z tak bied­nej rodziny, cha, cha, cha. Ale Steve miesz­kał w Wir­gi­nii i był hydrau­li­kiem. Czemu miałby nie pouda­wać?

Ni­gdy nie posu­nął się tak daleko, by choćby fan­ta­zjo­wać o zaku­pie biletu na samo­lot. Nie był głupi. Załóżmy hipo­te­tycz­nie, że jego wizja bud­dyj­skiego ide­ału ma pod­stawy w rze­czy­wi­sto­ści. Prę­dzej czy póź­niej musia­łoby zatem wyjść na jaw, że on sam wciąż jest sukin­sy­nem, tyle że z ogo­loną głową i w poma­rań­czo­wej sza­cie.

Zapewne prę­dzej niż póź­niej, pomy­ślał. Budda bar­dzo jasno wyra­żał się na temat kra­dzieży. „Jeśli zabi­jesz, kła­miesz bądź krad­niesz… wyko­pu­jesz wła­sne korze­nie. A jeżeli nie potra­fisz zapa­no­wać nad sobą, szkody, które wyrzą­dzasz, zwrócą się Bole­śnie prze­ciw tobie”. „Bole­śnie” zapi­sano wielką literą.

A jed­nak, pomy­ślał z men­tal­nym odpo­wied­ni­kiem wes­tchnie­nia, oto jestem.

– Tutaj w lewo – powie­działa Caro­lyn.

– Możesz powtó­rzyć?

– Powie­dzia­łam: skręć tutaj w lewo, przy czer­wo­nym aucie.

Jechali od dwu­dzie­stu minut, Caro­lyn wska­zy­wała drogę.

– Tu w lewo. W tę sze­roką drogę. Ups, prze­pra­szam, zawróć. – Jej głos, niski, gar­dłowy, brzmiał hip­no­tycz­nie.

Do tego Steve miał kiep­skie wyczu­cie kie­runku. Wystar­czyło pięć minut od opusz­cze­nia lot­ni­ska, by kom­plet­nie się zgu­bił. Rów­nie dobrze mogli zna­leźć się na Fidżi. W Nagoi. Na Księ­życu.

– Na pewno wiesz, gdzie jedziemy?

– O tak.

– I jeste­śmy już bli­sko?

– Jesz­cze parę minut. Nie­długo.

Sie­działa sku­lona w fotelu pasa­żera, odwró­cona ple­cami do drzwi. Pozy­cja ta w połą­cze­niu z obci­słymi spoden­kami kolar­kami odsła­niała spory kawa­łek nogi. Miał pro­blem, by się na nią nie gapić. Zer­kał za każ­dym razem, gdy prze­jeż­dżali obok bil­l­bo­ardu bądź znaku dro­go­wego. Naj­wy­raź­niej jej to nie prze­szka­dzało, chyba w ogóle nie zauwa­żyła.

– Tam skręć – pole­ciła.

– Tutaj?

– Nie, w następną, gdzie ten… tak. – Uśmiech­nęła się do niego, jej oczy w pro­mie­niach księ­życa bły­snęły dziko. – Już nie­da­leko.

Droga przed nimi była ciemna, znaj­do­wali się spory kawa­łek za mia­stem i powoli zagłę­biali w tereny rol­ni­cze, gdy wje­chali na nie­mal puste osie­dle. Było wiel­kie, czy raczej tak je zapro­jek­to­wano – dość powierzchni jak na sto domów z ogród­kami wiel­ko­ści chu­s­teczki do nosa. Tu i tam dostrzegł kilka ukoń­czo­nych budyn­ków, kilka kolej­nych miało wylane fun­da­menty, spo­mię­dzy któ­rych wyra­stały chwa­sty, lecz więk­szość dzia­łek stała pusta.

– Ide­al­nie – mruk­nął Steve.

– Tam. – Poka­zała ręką. – To ten.

Steve podą­żył wzro­kiem za jej pal­cem i ujrzał nie­wielki dom poma­lo­wany na odcień zie­leni, który nawet w ciem­no­ści wyglą­dał ohyd­nie. Pod­jazd był pusty. Jedyne źró­dło świa­tła sta­no­wiła samotna lampa uliczna na rogu.

Powoli prze­je­chał obok działki. Nagle cała ta scena sko­ja­rzyła mu się w dziwny spo­sób z tele­dy­skiem rapo­wym, przez co z kolei poczuł się jak kre­tyn. Sto metrów dalej droga skrę­cała dosta­tecz­nie, by dom znik­nął im z oczu za kępą drzew. Steve zapar­ko­wał tam i odwró­cił się, by spoj­rzeć na Caro­lyn.

– Ostat­nia szansa – rzu­cił. – Na pewno chcesz to zro­bić? Gdy­byś powie­działa mi, o co ci cho­dzi, mógł­bym…

Jej oczy bły­snęły w świe­tle księ­życa.

– Nie. Muszę pójść z tobą.

– No dobra. – Raz jesz­cze zer­k­nął na jej nogi, a potem wysiadł.

Ostrożne trza­śnię­cie zamy­ka­nych drzwi zabrzmiało zado­wa­la­jąco cicho. Okrą­żył wóz i zabrał z tyłu ple­cak.

– To co…

Musnęła pal­cami jego kark. Zadrżał i poczuł, jak jeżą mu się wło­ski na skó­rze. Gdy się odwró­cił, odkrył, że Caro­lyn stoi bar­dzo bli­sko, dość bli­sko, by mógł poczuć jej zapach. Pach­niała tro­chę, jakby nie kąpała się od… no cóż, od dawna, ale w dobrym sen­sie – piż­mowo, kobieco. Jego noz­drza się roz­sze­rzyły.

– Chodź – rzu­ciła.

Z powro­tem nacią­gnęła kalo­sze na pasia­ste getry.

Kiedy dotarli do domu, Steve zaj­rzał do skrzynki na listy. Była pełna, co naj­mniej tydzień śmie­cio­wej poczty. Wła­ści­ciela od jakie­goś czasu tu nie było, pomy­ślał. Ide­al­nie. Wycią­gnął jedno z pism i prze­chy­lił tak, by w świe­tle księ­życa móc odczy­tać okładkę. „Maga­zyn szefa poli­cji”, gło­siły wiel­kie nie­bie­skie litery, a zaadre­so­wano go do „detek­tywa Marvina Minera”. Spoj­rzał na Caro­lyn.

– Ten gość to glina?

– Na to wygląda.

– Co ci zro­bił?

– Znisz­czył jedwabną sukienkę.

– W jaki spo­sób?

– Zakrwa­wił ją.

– Hm. Pró­bo­wa­łaś prze­płu­kać wodą z so…

– Tak, ale plama była za duża. Wcho­dzisz w to czy nie?

– No… w sumie to chyba bez róż­nicy, jeśli zała­twimy wszystko jak trzeba. Poza tym wygląda, że detek­tywa Minera nie ma w domu.

– Mmm.

Steve zawa­hał się, po czym wszedł na pod­jazd, pod­szedł do drzwi fron­to­wych i naci­snął dzwo­nek. Nikt nie odpo­wie­dział.

– Po co to zro­bi­łeś?

– Nie spo­dzie­wa­łem się nikogo, ale jeśli jest tam rot­twe­iler czy coś, lepiej wie­dzieć o tym z góry.

– A. Bar­dzo słusz­nie. – Jej głos ocie­kał nie­sma­kiem.

– Nie lubisz psów?

Pokrę­ciła głową.

– Są nie­bez­pieczne.

Steve spoj­rzał na nią pyta­jąco – zwy­kle, kiedy wie­czo­rem wra­cał do domu, jego coc­ker spa­niel, Petey, mer­dał ogo­nem tak mocno, że trząsł mu się cały zad. Może kiedy to się skoń­czy, poje­dziemy do Tybetu razem z Peteyem, pomy­ślał. Wyobra­ził sobie, jak wspina się na wzgó­rze do klasz­toru w pogodny wio­senny dzień, a Petey pod­ska­kuje obok. Na górze cze­kał na nich Pokój Wewnętrzny.

Ale wpierw inte­resy. Steve pod­niósł wycie­raczkę, szu­ka­jąc klu­cza. Nic. Prze­su­nął pal­cem po gór­nej kra­wę­dzi fra­mugi. Caro­lyn zer­k­nęła na niego pyta­ją­cym wzro­kiem.

– Bar­dzo czę­sto ludzie zosta­wiają tu klu­cze zapa­sowe. – Koniuszki jego ręka­wi­czek pokrył kurz, klu­cza nie było. – No cóż – mruk­nął – pozo­staje trud­niej­szy spo­sób.

Ruszyli na tyły, Steve wyjął łom i wci­snął go pomię­dzy drzwi a fra­mugę na pozio­mie zasuwy.

Wsa­dził do kie­szeni śru­bo­kręt zwy­kły i krzy­ża­kowy oraz nożyce do metalu.

– Jeśli to zwy­kły alarm, prze­waż­nie ma się pełną minutę, by go roz­broić – oznaj­mił. – To mnó­stwo czasu, ale ty lepiej zacze­kaj tutaj, nie chcę się o cie­bie poty­kać.

Przy­tak­nęła.

Steve pocią­gnął łom i sap­nął. Fra­muga odgięła się o parę cen­ty­me­trów, dość, by zasuwa wysko­czyła z obejmy i drzwi otwarły się, uka­zu­jąc ciem­ność. Ze środka wypły­nęło cie­płe powie­trze. Zacze­kał chwilę, ale nic nie zapisz­czało.

– Chyba nam się poszczę­ściło. Nie nasta­wił alarmu.

W środku było bar­dzo ciemno: wszyst­kie okna okry­wały zasłony – grube i cięż­kie, przez które nie prze­ni­kał blask księ­życa ani latarni ulicz­nej. Jedy­nym źró­dłem świa­tła w salo­nie była wielka wieża ste­reo, wysoka jak Steve; jasno­błę­kitne ledy odbior­nika oświe­tlały wygodny fotel, wyła­nia­jący się z morza pozgnia­ta­nych puszek po piwie.

– Na co cze­kasz? – spy­tała Caro­lyn.

Jej głos dobie­gał gdzieś z przodu. Steve nie pod­sko­czył, ale się wzdry­gnął. Nie sły­szał, jak prze­cho­dziła.

– Daję tylko oczom tro­chę czasu, żeby przy­wy­kły – wyja­śnił.

Rozej­rzał się – mikro­fa­lówka w kuchni mru­gała bez końca, wska­zu­jąc pół­noc nad wytłusz­czo­nym pudeł­kiem po pizzy i sto­si­kiem pognie­cio­nych papie­ro­wych ręcz­ni­ków. Ruszył do kuchni i otwo­rzył lodówkę, mru­żąc jedno oko, by nie oślep­nąć. Biała lampka pło­nęła zaska­ku­jąco jasno w ciem­no­ści. Lodówka oka­zała się nie­mal pusta – na drzwiach stał tylko do połowy pełny słoik pikli i pla­sti­kowa butelka z musz­tardą fran­cu­ską – ale w głębi tkwił kar­ton piwa. Steve, spra­gniony, przez chwilę roz­wa­żał pyta­nie, które mu się nasu­nęło, w końcu zamknął drzwi lodówki i nabrał do pla­sti­ko­wego kubka wody z kranu.

– Caro­lyn? Chcesz pić?

Nie odpo­wie­działa.

Wysta­wił głowę z kuchni.

– Caro­lyn?

– Tak?

Znów się prze­mie­ściła, teraz jej głos dobie­gał zza ple­ców Steve’a, który tym razem pod­sko­czył. Odwró­cił się, by na nią spoj­rzeć, stała bar­dzo bli­sko.

– Chcesz… – Urwał.

Pode­szła jesz­cze bli­żej i prze­su­nęła mu pal­cami po piersi.

– Co chcę?

– Hmm?

– Spy­ta­łeś, czy chcę… – Lekki akcent na ostat­nim sło­wie.

– A tak. Jasne. Na moment zgu­bi­łem wątek. – Zawie­sił głos. – Chcesz, żebym ci pomógł szu­kać tego… cokol­wiek to jest?

Odpo­wie­działa coś, czego nie zro­zu­miał.

– Co to było?

– Chiń­ski. Prze­pra­szam. Tyle języ­ków. Cza­sami, gdy się dener­wuję, słowa się zle­wają.

Dotyk pal­ców Caro­lyn na jego piersi dzia­łał elek­try­zu­jąco. Steve cof­nął się. Jego oczy przy­wy­kły do ciem­no­ści. Wcze­śniej­sze nie­wy­raźne kształty zastą­piły kanapa i tele­wi­zor, fotel i stół. Pod­szedł do szafki obok tele­wi­zora i otwo­rzył ją.

– Nie­złe – mruk­nął. Odtwa­rzacz był jakiejś nie­miec­kiej marki, znacz­nie lep­szy, niż można się było spo­dzie­wać po takim domu. – Chcesz wieżę?

– Nie.

Jego wła­sna wieża, od początku nie naj­lep­sza, ostat­nio powo­do­wała spię­cia. Się­gnął po tę – hej, to w końcu wła­ma­nie – jego dłoń na moment zawi­sła nad kablem zasi­la­ją­cym… a potem cof­nął ją, w duchu wymie­rza­jąc sobie kop­niaka w tyłek. „Jeśli zabi­jesz, kła­miesz bądź krad­niesz… wyko­pu­jesz wła­sne korze­nie”. Kiedy uniósł wzrok, Caro­lyn już tam nie było.

– Hej – zawo­łał. – Dokąd poszłaś?

– To tutaj – odparła. – Zna­la­złam.

Jej głos dobie­gał z sąsied­niego pokoju. Steve znów się wzdry­gnął. Zna­la­zła? Ale co? Podą­żył za dźwię­kiem i zastał ją w salo­nie. Sie­działa na dłu­gim, oka­za­łym stole i dyn­dała nogami. Widział tylko jej syl­wetkę na tle jasnego bla­sku latarni. Za ple­cami Caro­lyn, niczym czarny tron, wzno­siła się szafka z por­ce­laną.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki