Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bóg, który zaginął. Biblioteka, która kryje w sobie sekrety wszechświata. Kobieta, która w nawale zajęć nie dostrzega, że traci serce. Carolyn nie różni się zbytnio od innych ludzi. Lubi guacamole, papierosy i steki. Umie korzystać z telefonu. Ubrania bywają kłopotliwe, ale wszyscy chwalą jej zestawienie świątecznego swetra ze złotymi szortami kolarzówkami. Ostatecznie, kiedyś też była zwyczajną Amerykanką. Oczywiście było to dawno temu. Zanim zginęli jej rodzice. Zanim wraz z innymi została przygarnięta przez człowieka, którego nazywali Ojcem. Od tego czasu Carolyn rzadko miewała okazję, żeby gdzieś się wyrwać, bo wraz z adopcyjnym rodzeństwem wychowywała się według pradawnych zasad Ojca. Ucząc się z ksiąg w Bibliotece, poznawali część tajemnic jego mocy. I czasami zastanawiali się, czy ich okrutny opiekun nie jest przypadkiem Bogiem. Teraz Ojciec zaginął - może nawet nie żyje - i Biblioteka, kryjąca w sobie jego sekrety, stoi niestrzeżona. A wraz z nią władza nad całym Stworzeniem. Podczas gdy Carolyn zbiera narzędzia, niezbędne do czekającej ją bitwy, inni groźni przeciwnicy również szykują się do walki. A każdy z nich dysponuje mocami o wiele przewyższającymi jej własne. Ale Carolyn to przewidziała. I ma plan.
Niestety w wojnie o zostanie nowym Bogiem zapomniała, by chronić to, co czyni ją człowiekiem. "Biblioteka na Górze Opiec", pełna niezapomnianych bohaterów i szokujących zwrotów akcji, jest jednocześnie przerażająca i prześmieszna, niesamowicie obca i rozdzierająco ludzka, porywająco wizjonerska i mrożąca krew w żyłach. To znakomity debiut nowego ważnego twórcy fantasy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 531
Część pierwsza
Biblioteka w Garrison Oaks
Rozdział 1
Wschód słońca
Carolyn, zlana krwią i bosa, wędrowała poboczem dwupasmowej asfaltowej szosy, którą Amerykanie nazywali Drogą Ekspresową Numer 78. Większość bibliotekarzy, łącznie z nią, nazywała ten fragment drogi Ścieżką Taco, na cześć amerykańskiej knajpy, do której czasem się wykradali. Mają tam świetne guacamole, przypomniała sobie i zaburczało jej w brzuchu. Dębowe liście, rudopomarańczowe i rozkosznie suche, chrzęściły jej pod nogami, w mroźnym powietrzu przedświtu oddech ulatywał z ust białymi obłoczkami. Obsydianowy nóż, którym zamordowała detektywa Minera, tkwił za paskiem na jej plecach, ostry i tajemniczy.
Uśmiechała się.
Drogą przejeżdżały czasem samochody – rzadko, ale jednak. Podczas nocnej wędrówki widziała ich pięć, a ten, który właśnie hamował, poobijany ford F-250, jako trzeci przystanął, aby przyjrzeć jej się bliżej. Kierowca z głośnym chrzęstem żwiru zjechał na przeciwległe pobocze. Kiedy opuścił szybę, poczuła zapach tytoniu do żucia, starego tłuszczu i siana. Za kierownicą siedział siwowłosy mężczyzna. Obok niego z fotela pasażera rosły owczarek niemiecki przyglądał jej się podejrzliwie.
O szlag. Nie chciała robić im krzywdy.
– Jezu – rzucił mężczyzna. – Miałaś jakiś wypadek?
Głos miał ciepły od troski – szczerej, nie tej udawanej troski drapieżcy, którą słyszała u poprzedniego. Stary mężczyzna patrzył na nią tak, jak ojciec może spoglądać na córkę. Odprężyła się odrobinę.
– Nie – odparła, wbijając wzrok w psa. – Nic z tych rzeczy. Tylko trochę roboty w stodole. Jedna z klaczy… – Nie było żadnej stodoły ani klaczy, ale zapach sugerował, że mężczyzna lubi zwierzęta i rozumie, iż czasami bywa wśród nich krwawo. – Trudny poród, dla mnie i dla niej. – Uśmiechnęła się ze smutkiem i uniosła ręce w geście obejmującym jej tułów odziany w zielony jedwab, obecnie poczerniały i sztywny od krwi detektywa Minera. – Zniszczyłam sobie sukienkę.
– Spróbuj sodówki – odparł sucho kierowca. Pies warknął cicho. – Spokojnie, Buddy.
Nie była pewna, co to jest sodówka, ale z tonu zgadywała, że to żart. Nie taki, żeby zaśmiać się w głos, tylko współczujący. Prychnęła.
– Tak zrobię.
– Klaczy nic nie jest? – I znów ta szczera troska.
– Tak, w porządku. Źrebię też zdrowe, ale to była długa noc. Muszę się przejść, żeby oczyścić umysł.
– Na bosaka?
Wzruszyła ramionami.
– W tych stronach się nie obcyndalamy.
To przynajmniej było prawdą.
– Podwieźć cię gdzieś?
– Nie, ale dzięki. Dom mojego Ojca jest tam, niedaleko.
To też było prawdą.
– Gdzie? Obok poczty?
– W Garrison Oaks.
Przez moment mężczyzna spoglądał gdzieś w dal, próbując sobie przypomnieć, skąd zna tę nazwę. Zastanawiał się chwilę, w końcu wzruszył ramionami. Carolyn mogła mu powiedzieć, że nawet gdyby przejeżdżał obok Garrison Oaks cztery razy dziennie przez tysiąc lat, wciąż by go nie zapamiętał, ale milczała.
– Och… – mruknął niezobowiązująco. – No tak. – Zerknął na jej nogi w niezbyt ojcowski sposób. – Na pewno cię nie podwieźć? Buddy nie miałby nic przeciw temu, prawda?
Poklepał grubego psa na siedzeniu obok. Buddy jedynie patrzył, brązowe oczy błyskały groźnie, podejrzliwie.
– Nie trzeba, wciąż układam sobie wszystko w głowie, ale dzięki. – Wykrzywiła wargi w coś na kształt uśmiechu.
– Jasna sprawa.
Stary mężczyzna wrzucił bieg i odjechał, zalewając ją ciepłą falą dieslowych spalin.
Stała tam i patrzyła, póki reflektory auta nie zniknęły za zakrętem. Mam dość kontaktów towarzyskich jak na jedną noc, pomyślała. Zeszła na pobocze i skręciła między drzewa. Księżyc wciąż świecił, nadal w pełni. Amerykanie nazywali tę część roku październikiem albo czasami jesienią. Ale bibliotekarze mierzyli czas wyglądem nieba. Tej nocy przypadał siódmy księżyc, księżyc czarnego lamentu. W jego blasku cienie nagich gałęzi przepływały po jej bliznach.
Jakieś półtora kilometra później dotarła do spróchniałego drzewa, w którego dziupli upchnęła wcześniej swą szatę. Strzepnęła z niej drobinki kory i oczyściła najdokładniej jak mogła. Strzęp zakrwawionej sukienki zachowała dla Davida, resztę wyrzuciła, po czym opatuliła się szatą, naciągając kaptur na głowę. Lubiła sukienkę – jedwab był miły w dotyku – lecz szorstka bawełna szaty dodawała jej otuchy. Dobrze ją znała, niczego więcej nie oczekiwała od ubrania.
Szybkim krokiem ruszyła dalej w głąb lasu. Dotyk kamieni ukrytych pod liśćmi i szpilkami sosnowymi wydawał się taki jak trzeba. Koił tęsknotę, z której istnienia wcześniej nie zdawała sobie sprawy. Za następnym wzgórzem, pomyślała. Garrison Oaks. Miała ochotę spalić je całe do gołej ziemi, ale jednocześnie wiedziała, że miło będzie znów je zobaczyć.
Dom.
Carolyn i pozostali nie urodzili się jako bibliotekarze. Kiedyś – jak się zdawało, dawno temu – byli prawdziwymi Amerykanami. Wciąż pamiętała strzępy tamtych czasów. Istniało w nich coś zwanego Agentka przyszłości i coś jeszcze, czekoladki Reese z masłem fistaszkowym. Ale pewnego letniego dnia, gdy Carolyn miała osiem lat, wrogowie Ojca zaatakowali. Ojciec przeżył, podobnie Carolyn i garstka innych dzieci. Ich rodzice nie.
Pamiętała głos Ojca, który dotarł do niej poprzez czarny dym, cuchnący topiącym się asfaltem, oraz głęboki krater w miejscu, gdzie stały ich domy, jarzący się ciemnopomarańczowym blaskiem za jego plecami.
– Teraz jesteście Pelapi – oznajmił Ojciec. – To stare słowo, oznacza coś jakby bibliotekarza i coś jakby ucznia. Przyjmę was do swojego domu, wychowam wedle starych sposobów, tak jak i mnie wychowano. Nauczę was tego, czego i mnie nauczono.
Nie spytał, czego oni pragną.
Carolyn, nie chcąc wyjść na niewdzięczną, z początku bardzo się starała. Mama i tato odeszli na zawsze. Rozumiała to. Teraz został jej tylko Ojciec i z początku zdawało się, że nie wymaga zbyt wiele. Ale jego dom był zupełnie inny: zamiast cukierków i telewizora były tam cienie i starożytne książki, pisane ręcznie na grubym pergaminie. Z czasem zrozumieli, że Ojciec żył bardzo, bardzo długo. Co więcej, podczas owego długiego życia nauczył się tworzyć cuda. Mógł wezwać błyskawicę bądź zatrzymać czas. Kamienie zwracały się do niego po imieniu. Teoria i praktyka owych umiejętności dzieliły się na dwanaście katalogów – tak się składało, że po jednym na każde dziecko. Musieli tylko pilnie przykładać się do nauki.
Kilka tygodni później Carolyn zaczęła odkrywać, z czym dokładnie się to wiązało. Uczyła się właśnie przy jednym z oświetlonych lampami pulpitów, rozrzuconych tu i tam na nefrytowej posadzce Biblioteki, gdy spomiędzy wyniosłych, mrocznych regałów szarego katalogu wybiegła Margaret, wówczas około dziewięcioletnia. Wrzeszczała wniebogłosy. W ślepej panice potknęła się o stolik i zatrzymała niemal u stóp Carolyn, która szybkim gestem wskazała jej, by schowała się pod biurkiem.
Margaret z dziesięć minut dygotała w mroku. Carolyn szeptała kolejne pytania, tamta jednak nie odpowiadała, może nie mogła. Jej łzy mieszały się z kroplami krwi, a kiedy Ojciec wciągnął ją z powrotem między regały, zmoczyła się. Carolyn nie potrzebowała innej odpowiedzi. Czasami myślała o tym, jak ostry amoniakowy smród moczu Margaret mieszał się z zapachem zakurzonych starych ksiąg i jak jej krzyki odbijały się echem pośród półek. W tym momencie pierwszy raz zaczęła rozumieć.
Jej własny katalog był bardziej nudny niż przerażający. Ojciec wyznaczył ją do nauki języków i niemal cały rok posłusznie zagłębiała się w swoich podręcznikach. Ale codzienna rutyna bardzo ją nudziła. Pierwszego lata nauki, gdy miała dziewięć lat, poszła do Ojca i tupnęła głośno.
– Dosyć! – rzuciła. – Przeczytałam dość książek, znam dość słów. Chcę wyjść na dwór.
Pozostałe dzieci skuliły się, widząc wyraz twarzy Ojca. Zgodnie z obietnicą wychowywał ich tak samo, jak sam został wychowany, i większość – łącznie z Carolyn – nosiła już po kilka blizn.
Jednakże tym razem jej nie uderzył, choć czoło mu się zachmurzyło. Zamiast tego po chwili odezwał się cicho:
– Ach tak? Doskonale.
Otworzył kluczem frontowe drzwi Biblioteki i po raz pierwszy od miesięcy wyprowadził ją pod błękitne niebo, na którym świeciło słońce. Carolyn ucieszyła się jeszcze bardziej, gdy Ojciec przeszedł przez osiedle i zagłębił się w las. Po drodze ujrzała Davida, którego katalog obejmował mordy i wojny – właśnie wymachiwał nożem na polu na końcu drogi. Michael, uczący się na ambasadora Ojca pośród zwierząt, balansował na gałęzi pobliskiego drzewa, konferując z rodziną wiewiórek. Carolyn pomachała do nich obu. Ojciec zatrzymał się na brzegu jeziorka za osiedlem. Niemal dygocząc z radości, Carolyn zaczęła pluskać się w płytkiej wodzie i łapać kijanki.
Z brzegu Ojciec wezwał łanię Iszę, która niedawno urodziła dziecko. Isza i jej córka, Asza, oczywiście przybyły na wezwanie. Audiencję rozpoczęły od przysięgi wierności, złożonej szczerze i dość kwiecistej. Carolyn nie zwracała na nie uwagi; do tej pory zdążyła już śmiertelnie znudzić się widokiem ludzi płaszczących się przed Ojcem. Poza tym mowa jeleni była trudna.
Załatwiwszy formalności, Ojciec rozkazał Iszy, by nauczała Carolyn tak jak własne młode. Uważał przy tym, by używać tylko krótkich słów, tak aby Carolyn zrozumiała.
Isza z początku okazała wahanie. Jelenie szlachetne znają z tuzin słów oznaczających wdzięk i grację, lecz żadne z nich nie dotyczyło ludzkich stóp Carolyn, wielkich i niezgrabnych obok delikatnych raciczek Aszy i pozostałych jelonków. Ale Isza pozostawała wierna Nobunundze, cesarzowi tych lasów, co oznaczało, iż służyła Ojcu. Do tego nie była głupia. Nie sprzeciwiła się.
Przez całe lato Carolyn pobierała nauki u jeleni szlachetnych z doliny. Był to ostatni przyjemny okres jej życia i być może najszczęśliwszy. Posłuszna instrukcjom Iszy, biegała coraz zręczniej po ścieżkach niższego lasu, przeskakując zwalone i porośnięte mchem pnie dębów, klękając, by skubać słodką koniczynę i spijać poranną rosę. W tym czasie rodzona matka Carolyn nie żyła już od roku, a jej jedyny przyjaciel był na wygnaniu. Ojciec miał wiele obliczy, ale żadne z nich nie było łagodne. Kiedy zatem pierwszej mroźnej nocy w roku Isza zawołała Carolyn, by położyła się między nimi, aby się ogrzać, coś wewnątrz niej pękło. Nie rozpłakała się, nie okazała słabości – nie leżało to w jej naturze – ale w pełni i całkowicie przyjęła Iszę do swego serca.
Niedługo potem, straszliwą burzą z piorunami, swoje nadejście zapowiedziała zima. Carolyn nie bała się takich rzeczy, ale Isza i Asza dygotały po każdym rozbłysku. Ich trójka była teraz rodziną, razem schroniły się za kępą buków. Carolyn i Isza tuliły Aszę między sobą, ogrzewając ją. Tak spędziły całą noc. Carolyn czuła, jak ich szczupłe ciała dygoczą, jak podskakują przy każdym grzmocie. Próbowała je głaskać, dodawać otuchy, ale wzdrygały się na każde dotknięcie. Przez całą noc wracała pamięcią do lekcji Ojca, szukając w nich pocieszenia – wystarczyłoby „nie martwcie się” albo „to wkrótce się skończy”, albo „rano zjemy koniczynę”.
Była jednak kiepską uczennicą i choć bardzo się starała, nie znalazła właściwych słów.
Niedługo przed świtem poczuła, jak Isza wzdrygnęła się i zabębniła racicami o ziemię, odkopując suche liście i odsłaniając czarną glebę pod nimi. Wkrótce potem deszcz zalewający Carolyn stał się ciepły, w ustach poczuła sól.
Błysnęło i nagle zobaczyła Davida – stał na gałęzi jakieś dziesięć metrów nad nią, szczerząc zęby w uśmiechu. W jego lewej dłoni dygotał obciążony koniec cienkiego srebrnego łańcucha. Carolyn zmusiła się, by w gasnącym świetle księżyca podążyć wzrokiem wzdłuż owego łańcucha. Gdy znów błysnęło, spojrzała wprost w martwe oko Iszy, nabitej wraz z córką na koniec włóczni Davida. Wyciągnęła rękę, by dotknąć rękojeści z brązu wystającej z tułowia łani: metal był ciepły, wibrował lekko pod jej palcami, wzmacniając słabe, gasnące uderzenia łagodnego serca Iszy.
– Ojciec kazał obserwować was i słuchać – oznajmił David. – Gdybyś znalazła słowa, miałem darować im życie. – Szarpnął łańcuchem, zrzucając je obie. – Ojciec mówi, że czas wracać do domu – dodał, zwijając łańcuch zręcznymi, wyćwiczonymi ruchami. – Czas rozpocząć prawdziwą naukę. – I zniknął pośród burzy.
Carolyn podniosła się. Stała samotna w ciemności, zarówno w tamtej chwili, jak i już na zawsze.
Teraz, ćwierć wieku później, klęczała na czworakach, ukryta za pniem zwalonej sosny, wyglądając przez gęstą kępę ostrokrzewu. Jeśli odpowiednio przekrzywiła głowę, mogła bez przeszkód oglądać to, co działo się w dole na polanie byka. Miała ona jakieś dwadzieścia metrów szerokości i była niemal zupełnie pusta – jedynymi charakterystycznymi punktami pozostawały sam byk i granitowy kopiec na grobie Margaret. Byk, pusty w środku brązowy posąg, nieco większy od prawdziwego zwierzęcia, stał idealnie na środku polany, jego metal połyskiwał złociście i pogodnie w promieniach letniego słońca.
Z jednej strony polana graniczyła z kępą dzikich cedrów, wśród których obecnie ukrywała się Carolyn. Z przeciwległej David i Michael stali na skraju pionowego urwiska, które odcięło część wzgórza, by zrobić więcej miejsca dla Drogi Ekspresowej Numer 78. Po drugiej stronie jezdni, jakieś siedem metrów poniżej, zmurszała drewniana tablica, zawieszona na zardzewiałym łańcuchu, wyznaczała granicę Garrison Oaks. Kiedy wiatr uderzał w nią pod odpowiednim kątem, skrzypienie było słychać na samej górze.
Carolyn podkradła się bardzo blisko, dość blisko, by móc policzyć poskręcane, sfilcowane warkocze jasnych dredów Michaela. Dość blisko, by słyszeć brzęczenie much rojących się wokół głowy Davida. David zabawiał się, wypytując Michaela o jego podróże. Słysząc to, Carolyn się skrzywiła. Katalog Michaela dotyczył zwierząt i Michael poznał go być może aż za dobrze. Ludzka mowa przychodziła mu teraz z trudem, wręcz z bólem – zwłaszcza gdy dopiero co opuścił las. Co gorsza, brakowało mu przebiegłości.
Poprzedniej nocy Emily odwiedziła sny bibliotekarzy, informując, że David rozkazuje im zebrać się przy byku „przed zachodem słońca”. Różniło się to od „jak najszybciej” i tylko Michael nie dostrzegł tej różnicy. Może tak było lepiej. Jennifer od tygodni tkwiła sama z Davidem, gdy oboje czekali na wieści o Ojcu. Teraz, gdy David znęcał się nad Michaelem, Jennifer – najdrobniejsza i najniższa z bibliotekarzy – harowała ciężko, rozbierając grób Margaret. Dreptała tam i z powrotem po polanie, zgięta pod ciężarem odłamków granitu wielkości głowy, a jej jasnorude włosy pozlepiały się od potu. Jednakże po tygodniach sam na sam z Davidem, dźwigając granit w upalnym słońcu, prawdopodobnie czuła ulgę.
Carolyn westchnęła w duchu.
Chyba powinnam tam zejść i im pomóc, pomyślała.
W ten sposób może zachęciłaby Davida, by podzielił uwagę pomiędzy trzy ofiary, nie dwie.
Ale jej nie brakowało przebiegłości. Uznała, że najpierw posłucha.
David i Michael stali, spoglądając w dół, na Garrison Oaks. Michael, podobnie jak towarzyszące mu pumy, był nagi. David miał na sobie izraelską kamizelkę przeciwodłamkową i lawendową tiulową spódniczkę, sztywną od krwi. Kamizelka należała do niego, spódniczka pochodziła z szafy syna pani McGillicutty i Carolyn co najmniej częściowo tu zawiniła.
Kiedy zrozumieli, że nie zdołają wrócić do Biblioteki, przynajmniej nie w najbliższym czasie, wyjaśniła pozostałym, że będą musieli nosić amerykańskie stroje, aby wtopić się w otoczenie. W odpowiedzi pokiwali głowami, niedokładnie rozumiejąc, co to znaczy, i zaczęli grzebać w szafach pani McGillicutty. David wybrał sobie spódniczkę, bo najbardziej przypominała jego zwyczajową przepaskę biodrową. Carolyn zastanawiała się, czy nie wyjaśnić mu, że w żaden sposób nie zlewa się z otoczeniem, ale zrezygnowała – już dawno nauczyła się znajdować powody do radości, gdzie tylko zdoła.
Zmarszczyła nos. Wiatr niósł ze sobą smród zgnilizny. Czyżby Margaret też wróciła? Nie, Carolyn szybko pojęła, że ów odór otacza Davida. Po jakimś czasie przestawało się go wyczuwać, ale jej długo nie było. Jego głowę otaczała chmara brzęczących much.
Jakiś rok czy dwa lata wcześniej David zaczął wyciskać krew z serc ofiar i wcierać sobie we włosy. Był dość kudłaty, a każde serce zawierało tylko kilka łyżek krwi, lecz oczywiście szybko jej przybywało. Z czasem połączenie włosów i krwi stwardniało w coś przypominającego hełm. Zaciekawiona Carolyn spytała raz Petera, jak mocna może być ta osłona. Peter, którego katalog obejmował matematykę i inżynierię, zastanawiał się przez moment, wbijając wzrok w sufit.
– Dość mocna – rzekł z namysłem. – Zakrzepnięta krew jest twardsza, niż sądzisz, ale krucha. Pasma włosów eliminują tę wadę. To ta sama zasada jak zbrojenie w betonie. Hm… – Pochylił się nad notesem i przez moment kreślił cyfry, w końcu pokiwał głową. – Tak, dość mocna. Pewnie zatrzymałaby dwudziestkę dwójkę, może nawet dziewięciomilimetrowy pocisk.
Przez jakiś czas David wcierał krew też w brodę, ale Ojciec kazał mu ją odciąć, kiedy zaczął mieć problemy z obracaniem głowy. Na pamiątkę pozostały mu tylko długie wąsy w stylu Fu Manchu.
– Gdzie byłeś? – spytał David ostro. Chwycił Michaela za ramiona i potrząsnął. Mówił w pelapi, niepodobnym ani trochę do angielskiego czy jakiegokolwiek języka nowożytnego. – Zabawiałeś się w lesie, co? Skończyłeś kilka tygodni temu! Nie kłam!
Michael był bliski paniki – rozglądał się gorączkowo i zacinał, z wysiłkiem przywołując słowa.
– Byłem… dahko.
– Dahko? Dahko? Chcesz powiedzieć „daleko”? Daleko gdzie?
– Byłem z… z… małymi stworzeniami. Ojciec kazał. Kazał studiować zwyczaje małych i pokornych.
– Ojciec chciał, żeby nauczył się więcej o myszach – przetłumaczyła Jennifer, oglądając się przez ramię i sapiąc pod ciężarem kamienia. – Jak się poruszają, ukrywają i tak dalej.
– Wracaj do pracy! – wrzasnął David. – Marnujesz światło!
Jennifer ciężkim krokiem dotarła do kopca i z jękiem dźwignęła kolejny kamień. David, metr dziewięćdziesiąt wzrostu i bardzo umięśniony, obserwował ją uważnie. Carolyn wydało się, że dostrzega lekki uśmiech. Po chwili odwrócił się do Michaela.
– Pff. Myszy. Też mi. – Pokręcił głową. – Wiesz, jeszcze niedawno uznałbym to za niemożliwe, ale być może jesteś bardziej bezużyteczny niż Carolyn.
Carolyn, bezpieczna w swojej kryjówce, odpowiedziała nieprzystojnym gestem.
Jennifer z suchym trzaskiem upuściła kolejny kamień w poszycie, wyprostowała się zdyszana i drżącą ręką otarła czoło.
– Carolyn? Co? Ja… nie wiem… Ja…
– Zamilcz – uciął David. – Zobaczmy, czy dobrze zrozumiałem. Podczas gdy reszta z nas mordowała się, by odnaleźć Ojca, ty zabawiałeś się ze stadem myszy?
– Myszy… tak… Myślałem…
Na polanie rozległo się plaśnięcie. Carolyn, która wielokrotnie obrywała od Davida po twarzy, znów się skrzywiła. Sam go sprowokował.
– Nie pytałem, co sobie myślałeś! – warknął David. – Zwierzęta nie myślą. Czyż nie o tym marzysz, Michaelu? Nie chcesz stać się zwierzęciem? A w sumie czy już nim nie jesteś?
– Skoro tak twierdzisz – odparł cicho Michael.
David stał odwrócony plecami do Carolyn, jednak mogła sobie wyraźnie wyobrazić jego twarz. Z pewnością się uśmiechał, przynajmniej lekko.
Jeśli Michael krwawi, może nawet pokaże nam swoje dołeczki, pomyślała.
– Po prostu… zamknij się. Boli mnie głowa od twojego gadania. Idź pomóc Jennifer czy coś.
Jedna z pum Michaela warknęła. Umilkła, gdy Michael odpowiedział cichym skowytem.
Carolyn zmrużyła oczy. Spoglądając ponad ramionami Davida, na trawy na zachodnim skraju doliny, dostrzegła, że wiatr się zmienia – za chwilę powieje od niej w ich stronę, zamiast odwrotnie. W czasie spędzonym pośród Amerykanów Carolyn oswoiła się dostatecznie, by od ich zapachów – Marlboro, Chanel, Vidal Sassoon – nie łzawiły jej już oczy, ale Michael i David ich nie znali. Przy zachodnim wietrze nie będzie mogła pozostać w ukryciu.
Zaryzykowała i spojrzała im prosto w oczy – Isza uczyła ją, że w ten sposób zaprasza, by ją zauważyli, ale czasem nie dało się tego uniknąć. Teraz liczyła na to, że ich uwagę odciągnie coś na północy, i rzeczywiście, po chwili wzrok Michaela przyciągnęła ćma lądująca z trzepotem na kamiennym kopcu. David i pumy podążyli za jego spojrzeniem, tak jak to czynią drapieżcy. Carolyn wykorzystała okazję i z powrotem wśliznęła się w krzaki.
Okrążyła wzgórze od południa i wschodu, a gdy znalazła się pół kilometra dalej, zawróciła, tym razem maszerując bez szczególnej ostrożności, i zaanonsowała swoje przybycie, z rozmysłem następując na suchą gałązkę, która pękła z trzaskiem.
– Ach – rzucił David. – Carolyn. Głośniejsza i bardziej niezgrabna niż zwykle. Wkrótce zrobi się z ciebie prawdziwa Amerykanka. Słyszałem, jak się tu gramolisz, od samych stóp wzgórza. Chodź tu.
Carolyn zrobiła, jak kazał.
David spojrzał jej w oczy, delikatnie musnął palcami policzek. Palce miał czarne od skrzepniętej krwi.
– Pod nieobecność Ojca każde z nas musi przestrzegać zasad bezpieczeństwa. Na naszych ramionach spoczywa brzemię ostrożności, rozumiesz to?
– Oczywi…
Nadal gładząc policzek Carolyn, drugą ręką walnął ją w splot słoneczny. Oczekiwała tego – no, czegoś w tym stylu – lecz mimo to powietrze ze świstem uleciało jej z płuc. Nie padła jednak na kolana. Przynajmniej tyle, pomyślała, rozkoszując się miedzianym smakiem nienawiści.
David przez chwilę przyglądał jej się oczami zabójcy. Nie dostrzegłszy najmniejszej oznaki buntu, pokiwał głową i odwrócił się.
– Idź pomóc im z kopcem.
Zmusiła się, by odetchnąć głęboko. Chwilę później mgła zasnuwająca granice jej pola widzenia zniknęła. Carolyn podeszła do grobu Margaret, suche letnie trawy ocierały jej się o nagie łydki. Po Drodze Ekspresowej Numer 78 przejechała ciężarówka, drzewa stłumiły łoskot silnika.
– Cześć, Jen – rzuciła. – Cześć, Michael. Od jak dawna nie żyje?
Michael nie odpowiedział, ale gdy podszedł bliżej, czule powąchał jej kark. Odpowiedziała tym samym, jak wymagała grzeczność.
– Cześć, Carolyn – powiedziała Jennifer. Upuściła dźwigany kamień w poszycie i znów otarła pot z czoła. – Leży tu od czasu ostatniej pełni. – Oczy miała przekrwione. – Czyli ile? Jakieś dwa tygodnie.
Prawdę mówiąc, minęły niemal cztery. Znów jest ujarana, pomyślała Carolyn i lekko zmarszczyła brwi. Ale też, usprawiedliwiła ją szybko w myślach, kto mógłby ją winić? Była zupełnie sama z Davidem.
Na głos powiedziała tylko:
– Rany. To znacznie dłużej niż zwykle. Co ona robi?
Jennifer posłała jej osobliwe spojrzenie.
– Oczywiście szuka Ojca, a jak sądziłaś?
Carolyn wzruszyła ramionami.
– Nigdy nie wiadomo. – Tak jak Michael spędzał większość czasu wśród zwierząt, Margaret najlepiej czuła się pośród umarłych. – I co?
– Wkrótce się przekonamy.
Jennifer spojrzała znacząco na stertę kamieni. Carolyn zrozumiała aluzję. Podeszła do stosu i podniosła średni kamień. Pracowali z wyćwiczoną sprawnością i dzięki wysiłkom trójki wkrótce stos zniknął, rozrzucony pośród okolicznego poszycia. Ziemia pod nim zapadła się odrobinę od czasu pogrzebu, wciąż była względnie miękka. Uklękli dookoła i zaczęli kopać rękami. Po piętnastu centymetrach nozdrza wypełnił im ciężki smród ciała Margaret. Carolyn, która nie robiła tego od dłuższego czasu, z trudem powstrzymała odruch wymiotny, pilnując, by David niczego nie zauważył. Kiedy dziura miała ponad pół metra głębokości, dotknęła czegoś gąbczastego.
– Mam ją – rzuciła.
Michael pomógł jej odgarnąć ziemię. Margaret była rozdęta, fioletowa, gniła, w jej oczodołach roiło się od robactwa. Jennifer wygramoliła się z grobu i poszła po swoje rzeczy. Gdy tylko odsłonili twarz i dłonie Margaret, Carolyn i Michael, nie tracąc czasu, także wydostali się z dziury.
Jennifer wyjęła z torby małą srebrną fajeczkę, zapaliła zapałką i zaciągnęła się głęboko. Potem z westchnieniem wskoczyła na dno grobu i zaczęła pracę. Nawet ujarana miała ogromny talent. Rok temu Ojciec okazał jej najwyższe możliwe uznanie, przekazując białą szarfę uzdrawiania: teraz to ona, nie Ojciec, była mistrzynią swojego katalogu. Z nich wszystkich tylko ją zaszczycił w ten sposób.
Tym razem morderstwa dokonano za pomocą pionowej rany w sercu Margaret, dokładnie szerokości i głębokości noża Davida. Jennifer usiadła okrakiem na trupie i położyła dłonie na ranie. Trzymała je tam przez trzy oddechy. Carolyn obserwowała ją z zainteresowaniem, odliczając kolejne etapy, podczas których Jennifer mamrotała pod nosem: „Umysł, ciało i duch”. Carolyn dokładała wszelkich starań, by nikt nie zauważył, co dokładnie robi. Nauka poza własnym katalogiem była… Cóż, nie chciałaby, by ją na tym przyłapano.
Michael przeniósł się na drugą stronę polany, jak najdalej od źródła smrodu, i z uśmiechem siłował się ze swoimi pumami, nie zwracając uwagi na resztę obecnych. Carolyn usiadła oparta plecami o jedną z metalowych byczych nóg, dość blisko, by móc patrzeć, jak pracuje Jennifer. Kiedy tamta uniosła dłoń, rana w piersi Margaret zniknęła.
Jennifer wstała w grobie. Carolyn odgadła, że zrobiła to po to, by odetchnąć świeżym powietrzem, nie z przyczyn klinicznych. W miejscu, gdzie siedziała Carolyn, śmierdziało paskudnie, w dziurze odór musiał być nie do zniesienia. Jennifer odetchnęła głęboko, znów uklękła, zmarszczyła brwi, odgarniając na bok większość owadów, a potem przycisnęła ciepłe wargi do zimnych ust Margaret. Trwała tak przez trzy oddechy, następnie cofnęła się, szarpana torsjami, i zaczęła nacierać skórę Margaret różnymi miksturami. Co ciekawe, nakładała je tak, że tworzyły wzory, glify pisma pelapi – najpierw „ambicję”, potem „percepcję”, wreszcie „żal”.
Kiedy skończyła, wstała i wygramoliła się z grobu. Ruszyła w stronę Carolyn i Michaela, lecz po dwóch krokach jej oczy rozszerzyły się, przycisnęła dłonie do ust, śmignęła między krzaki i zwymiotowała. Opróżniwszy żołądek, dołączyła do Carolyn. Stąpała wolniej i chwiejniej niż wcześniej, jej czoło pokrywała cieniutka, lśniąca warstwa potu.
– Źle? – spytała Carolyn.
W odpowiedzi Jennifer odwróciła głowę i splunęła. Usiadła obok i na moment położyła głowę na ramieniu Carolyn. Potem zaczęła szukać swojej srebrnej fajeczki – amerykańskiej, prezentu od Carolyn – i znów ją odpaliła. Polanę wypełnił dym z marihuany, gęsty i słodki. Podsunęła fajeczkę Carolyn.
– Nie, dzięki.
Jennifer wzruszyła ramionami i zaciągnęła się drugi raz, jeszcze głębiej, ogienek z fajki rozbłysnął w wypolerowanym boku byka z brązu.
– Czasami zastanawiam się…
– Nad czym?
– Czy w ogóle powinniśmy zawracać sobie głowę. No wiesz, szukaniem Ojca.
Carolyn cofnęła się.
– Mówisz serio?
– Tak, bo… – Jennifer westchnęła. – Nie. Może. Nie wiem. Po prostu… Zastanawiam się, czy naprawdę byłoby gorzej? Gdybyśmy po prostu… odpuścili? Pozwolili, by Książę czy ktoś tam przejął pałeczkę?
– Jeśli Książę naprawi się do tego stopnia, by móc zacząć się odżywiać, złożone formy życia przejdą do historii. I nie potrwa to długo. Pewnie z pięć lat, może dziesięć.
– Tak, wiem. – Jennifer znów odpaliła fajkę. – Więc zamiast tego mamy Ojca. Książę… No cóż, przynajmniej tak byłoby bezboleśnie. Wręcz spokojnie.
Carolyn wykrzywiła się cierpko, a potem uśmiechnęła.
– Kilka ciężkich tygodni z Davidem, co?
– Nie, to nie… – Jennifer urwała. – No może, skoro już o tym mówisz, faktycznie to były parszywe tygodnie. A ty, gdzie się podziewałaś? Przydałaby mi się twoja pomoc.
Carolyn poklepała ją po ramieniu.
– Przepraszam. Daj mi to.
Jennifer podała jej fajeczkę, Carolyn zaciągnęła się lekko.
– Ale tak naprawdę – podjęła Jennifer. – Czy to cię w ogóle nie rusza? Pytam poważnie.
– Co?
Jennifer machnęła ręką, obejmując gestem grób, Garrison Oaks, byka.
– To wszystko.
Carolyn zastanowiła się chwilę.
– Nie. Nieszczególnie. Już nie. – Przyjrzała się włosom Jennifer i wydłubała z nich robaka. Zwinął się na opuszce jej palca. – Kiedyś owszem, ale przywykłam. – Zmiażdżyła larwę. – Można się przyzwyczaić niemal do wszystkiego.
– Może ty. – Jennifer odebrała jej fajkę. – Czasami myślę, że tylko my dwie wciąż pozostałyśmy normalne.
Carolyn przeszło przez głowę, żeby poklepać Jennifer po ramieniu, przytulić ją czy coś takiego, ale odepchnęła tę myśl. Jak na jej gust sama ta rozmowa była już zanadto czułostkowa. Zamiast tego, zmieniając temat skinieniem głowy, wskazała grób.
– Ile trzeba czasu, żeby…
– Sama nie wiem – odparła Jennifer. – Pewnie trochę. Nigdy nie przebywała tam tak długo. – Skrzywiła się i znów splunęła. – Błe.
– Masz. – Carolyn pogrzebała w plastikowej reklamówce. – Coś ci przyniosłam. – Wyciągnęła do połowy opróżnioną butelkę listeryny.
Jennifer wzięła ją.
– Co to?
– Weź trochę do ust i przepłucz. Nie połykaj. Po paru sekundach wypluj.
Jennifer z powątpiewaniem przyjrzała się butelce, próbując stwierdzić, czy Carolyn się z niej nie nabija.
– Zaufaj mi.
Tamta wahała się jeszcze chwilę, po czym pociągnęła łyk. Jej oczy się rozszerzyły.
– Teraz popłucz. – Carolyn zademonstrowała, wydymając najpierw lewy policzek, potem prawy.
Jennifer naśladowała ją.
– I wypluj.
Jennifer posłuchała.
– Lepiej?
– Rany! To… – Jennifer obejrzała się przez ramię na Davida. Nie patrzył, ale i tak zniżyła głos. – To niesamowite! Zwykle potrzebuję wielu godzin, żeby pozbyć się tego smaku!
– Wiem – mruknęła Carolyn. – To amerykański wynalazek. Nazywa się płyn do płukania ust.
Jennifer przez moment przesuwała palcami po etykiecie, na jej twarzy malował się dziecinny zachwyt. Potem z wyraźną niechęcią podsunęła butelkę Carolyn.
– Nie, zatrzymaj ją. Przyniosłam ją dla ciebie.
Jennifer nie odpowiedziała, ale się uśmiechnęła.
– Skończyłaś?
Przytaknęła.
– Tak sądzę, w każdym razie Margaret jest gotowa. Usłyszała wezwanie. – Podniosła głos. – Davidzie? Chcesz czegoś jeszcze?
David stał odwrócony do nich plecami, ze swego miejsca nad urwiskiem spoglądał ponad Drogą Ekspresową Numer 78 na wjazd do Garrison Oaks. Lekceważąco machnął ręką.
Jennifer wzruszyła ramionami.
– To chyba znaczy, że skończyłam. – Odwróciła się do Carolyn. – I co myślisz?
– Sama nie wiem. Jeśli Ojciec jest wśród Amerykanów, to nie mogę go znaleźć. Dowiedzieliście się czegokolwiek?
– Michael twierdzi, że nie ma go pośród zwierząt, żywych ani umarłych.
– A pozostali?
Jennifer wzruszyła ramionami.
– Jak dotąd jesteśmy tu tylko my troje. Reszta wkrótce się zjawi. – Wyciągnęła się na trawie i położyła głowę na kolanach Carolyn. – Dziękuję ci za… Jak to się nazywa?
– Listeryna.
– Lis-te-ry-na – powtórzyła Jennifer. – Dziękuję. – Zamknęła oczy.
Przez całe popołudnie kolejni bibliotekarze przybywali, pojedynczo i parami. Niektórzy przynieśli coś ze sobą. Alicia trzymała w dłoni czarną świecę, wciąż płonącą, jak wtedy pośród złotych ruin u kresu czasu. Rachel i jej widmowe dzieci szeptali do siebie o przyszłościach, które nigdy nie nadejdą. Bliźniacy, Peter i Richard, patrzyli uważnie, jak bibliotekarze zajmują miejsca w dwunastu punktach uproszczonego kręgu, badając jakiś głęboki porządek, którego nikt poza nimi nie dostrzegał. Pot na ich hebanowej skórze połyskiwał w blasku ognia.
Wreszcie, tuż przed zachodem, Margaret wyciągnęła ku światłu bladą, drżącą dłoń.
– Wróciła – oznajmiła Jennifer, nie zwracając się do nikogo w szczególności.
David z uśmiechem podszedł do grobu. Schylił się i ujął dłoń Margaret. Z jego pomocą powstała na chwiejnych nogach; wokół niej sypała się ziemia. David wyciągnął ją z grobu.
– Witaj, ukochana!
Stała przed nim, sięgając mu do piersi, odchyliła głowę z uśmiechem. David otrzepał większość brudu, potem podniósł ją za biodra i ucałował długo, mocno. Jej drobne stopy wisiały bezwładnie piętnaście centymetrów nad czarną ziemią. I nagle Carolyn przyszło do głowy, że nie potrafi stwierdzić, w jakiego koloru stroju ją pochowano. To mógł być popielny szary albo wypłowiały cielisty odcień dziecięcej lalki pozostawionej zbyt długo na słońcu. Nieważne, jaki był, teraz idealnie zlewał się z samą Margaret.
Już prawie jej tu nie ma, pomyślała. Tak naprawdę pozostał tylko smród.
Margaret przez chwilę kołysała się, potem usiadła na stercie miękkiej ziemi obok grobu. David mrugnął do niej porozumiewawczo i przesunął językiem po zębach. Margaret zachichotała. Jennifer znów z trudem powstrzymała wymioty.
David przykucnął obok Margaret i poczochrał dłonią jej czarne brudne włosy.
– I co? – zawołał do Richarda, Petera i pozostałych. – Na co czekacie? Wszyscy już są, zajmijcie miejsca.
Zebrali się w nierównym kręgu. Carolyn obserwowała Davida, który niepewnie zerkał na byka, aż w końcu ustawił się plecami do niego.
Nawet teraz nie lubi na niego patrzeć, pomyślała. Nie żeby ją to dziwiło.
– No dobrze – rzekł. – Mieliście swój miesiąc. Ktoś znalazł jakieś odpowiedzi?
Nikt się nie odezwał.
– Margaret? Gdzie jest Ojciec?
– Nie wiem – odparła. – Nie w zapomnianych krainach. Nie wędruje pośród zewnętrznej ciemności.
– Czyli nie umarł?
– Może nie.
– Może? Co to znaczy?
Margaret długą chwilę milczała.
– Gdyby umarł w Bibliotece, byłoby inaczej.
– Jak to inaczej? Nie trafiłby do zapomnianych krain?
– Nie.
– No to gdzie?
Margaret zerknęła na niego z ukosa.
– Nie powinnam mówić.
David potarł dłonią skronie.
– Słuchaj, nie proszę, żebyś mówiła o swoim katalogu, ale… Nie ma go już bardzo długo i musimy rozważyć wszystkie możliwości. Tak ogólnie mówiąc, co by się stało, gdyby faktycznie umarł w Bibliotece? Czy…
– Nie bądź śmieszny – przerwała mu Carolyn bliska krzyku. Twarz miała czerwoną. – Ojciec nie mógł umrzeć, ani w Bibliotece, ani gdziekolwiek indziej, do cholery! – Pozostali mruknęli potakująco. – To… to Ojciec.
Czoło Davida zachmurzyło się, ale odpuścił.
– Margaret? Jak sądzisz?
Wzruszyła ramionami, nieszczególnie zainteresowana.
– Najpewniej Carolyn ma rację.
– Mmm. – Nie wydawał się przekonany. – Rachel? Gdzie jest Ojciec?
– Nie wiemy. – Rozłożyła szeroko ręce, wskazując ustawione dookoła milczące rzędy widmowych dzieci. – Nie ma go w żadnej możliwej przyszłości, którą dostrzegamy.
– Alicia? A co z prawdziwą przyszłością? Jest tam?
– Nie. – Nerwowo odgarnęła palcami ciemnoblond włosy. – Sprawdziłam aż do cieplnej śmierci kosmosu. Nic.
– Nie ma go w żadnych przyszłościach ani nie umarł. Jak to możliwe?
Alicia i Rachel spojrzały po sobie i wzruszyły ramionami.
– Istotnie, to zagadka – odparła Rachel. – Nie potrafię jej rozwiązać.
– Niezbyt pomocna odpowiedź.
– Może zadajesz niewłaściwe pytania.
– Czyżby? – David podszedł do niej niebezpiecznie uśmiechnięty, mięsień na zaciśniętej szczęce podskakiwał. – Naprawdę?
Rachel pobladła.
– Nie chciałam powiedzieć…
David przez chwilę pozwolił jej się płaszczyć, potem musnął palcem jej usta.
– Później.
Opadła na ziemię, dygocząc mocno w blasku księżyca.
– Peter, podobno znasz się na tych wszystkich abstrakcyjnych gównach, liczbach i tak dalej. Co myślisz?
Peter zawahał się.
– Istnieją aspekty pracy Ojca, do których nigdy mnie nie dopuścił.
– Ojciec ukrywał wiele przed nami wszystkimi. Odpowiedz na pytanie.
– Kiedy zniknął, pracował nad czymś, co nazywał zupełnością regresji. To idea, według której wszechświat jest zbudowany w taki sposób, że nieważne, jak wiele tajemnic się rozwiąże, zawsze pod nimi kryją się następne. Ojciec sprawiał wrażenie bardzo…
– Do kurwy nędzy, wiesz, gdzie jest Ojciec, czy nie?
– Niedokładnie, ale jeśli podążysz za tą linią rozumowania, może wyjaśnić…
– Nieważne.
– Ale…
– Przestań mówić. Carolyn, idź później do Petera i przetłumacz to, co mówi, tak by zrozumieli go normalni ludzie.
– Oczywiście – rzekła.
– Michaelu, a Odległe Wzgórze? Znalazłeś jakieś ślady?
Odległe Wzgórze było niebem Leśnego Boga, do którego trafiały po śmierci wszystkie inteligentne małe zwierzęta – a przynajmniej czymś w tym stylu. Carolyn dotąd nie miała pojęcia, że istnieje naprawdę. Szczerze mówiąc, do tej chwili nie miała też pewności, że Leśny Bóg jest prawdziwy.
– Nie. Nie tam. – Teraz mówił już lepiej.
– A Leśny Bóg? Czy on…
– Leśny Bóg śpi. Nie zgromadził przeciw nam armii, pośród jego stada toczą się zwykłe intrygi, ale nic, co dotyczy nas bezpośrednio. Nie widzę powodu, by myśleć…
– Myśleć? Ty? To niemal śmieszne. – David się odwrócił.
– Emily, a co…
– Jest coś jeszcze – wtrącił Michael. – Będziemy mieli gościa.
David spiorunował go wzrokiem.
– Gościa? Czemu nie powiedziałeś wcześniej?
– Uderzyłeś mnie w usta – przypomniał Michael. – Kazałeś być cicho.
Mięsień na szczęce Davida znów zaczął podskakiwać.
– A teraz każę ci nie być cicho. Kto się zjawi?
– Nobununga.
– Co? Tutaj?
– Martwi się o bezpieczeństwo Ojca – wyjaśnił Michael. – Chce to zbadać.
– O kurwa – powiedziała Carolyn. Zareagowała z zaskoczenia. Nie spodziewała się Nobunungi tak szybko, ale zachowała dość trzeźwości umysłu, by przemówić cicho i po angielsku. Nikt nie zauważył.
– Kiedy się zjawi?
Michael zmarszczył brwi.
– On… przybędzie, um… kiedy się zjawi.
David zazgrzytał zębami.
– A mamy jakiekolwiek pojęcie, kiedy to może być?
– To będzie później.
– To znaczy kiedy dokładnie? – Zacisnął pięść.
– On nie rozumie, Davidzie – odezwała się cicho Jennifer. – Nie postrzega czasu tak jak ludzie. Już nie. Bijąc go, niczego nie zmienisz.
Michael w panice wodził desperacko wzrokiem od Jennifer do Davida.
– Myszy go widziały! Nadchodzi!
David rozluźnił dłoń. Znów pomasował skronie.
– Mniejsza o to – rzekł. – To nie ma znaczenia. W sumie racja, Nobununga zjawi się, kiedy się zjawi. My możemy tylko go powitać. Peterze, Richardzie: zbierzcie totemy. – Bliźniacy posłusznie zerwali się z miejsc. – Carolyn, chcę, żebyś wróciła do Ameryki. Potrzebne nam niewinne serce. Ofiarujemy je Nobunundze, gdy przybędzie. Myślisz, że sobie poradzisz?
– Niewinne serce? W Ameryce? – Zawahała się. – Możliwe.
Wyraźnie źle zrozumiał jej niepewność.
– To łatwe. Po prostu tnij przez żebra. – Ciachnął powietrze palcami ułożonymi w nożyce. – O tak. Gdybyś sama nie dała rady, poślij po mnie.
– Tak, Davidzie.
– To wszystko na dzisiaj. Carolyn, możesz ruszać, gdy tylko będziesz gotowa. Reszta z was niech trzyma się blisko. – Zerknął niepewnie na byka. – Richardzie, Peterze, pośpieszcie się, chcę, um, wracać do pani McGillicutty. – Mrugnął porozumiewawczo do Margaret. – Kolacja powinna już być gotowa.
Rachel usiadła na ziemi, jej dzieci tłoczyły się dookoła, po chwili całkowicie ją zasłoniły. Carolyn chciała porozmawiać z Michaelem, ale wraz z pumami zniknął już w lesie. Jennifer rozwinęła skóry do spania i położyła się na nich z jękiem. Margaret krążyła po orbicie wokół Davida.
On sam przez chwilę grzebał w plecaku.
– Proszę, Margaret, przyniosłem ci prezent. – Wyciągnął odciętą głowę starego mężczyzny, unosząc ją za długą, rzadką brodę. Zakołysał nią parę razy, a potem jej rzucił.
Margaret chwyciła głowę oburącz, sapnęła, czując nagły ciężar, i zachwycona uśmiechnęła się szeroko. Zęby miała czarne.
– Dziękuję.
David usiadł obok niej i odgarnął jej włosy z oczu.
– Ile to potrwa? – zawołał przez ramię.
– Godzinę.
Richard grzebał w misie, w której złożyli totemy: włos Leśnego Boga Michaela, czarną świecę, skrawek sukienki Carolyn, sztywny od krwi, krople wosku z czarnej świecy. Miały posłużyć za wierzchołki n-wymiarowego narzędzia tropiącego, które – byli niemal pewni, no… dość pewni – wskaże im, gdzie przebywa Ojciec. Prawdopodobnie. Carolyn miała co do tego wątpliwości.
– Najwyżej – zgodził się Peter.
Margaret położyła sobie głowę na kolanach i skupiła się na niej: pieściła jej policzki, cmokała, przygładzała krzaczaste brwi. Po chwili jej starań powieki nieboszczyka zatrzepotały i się uniosły.
– Niebieskie oczy! – wykrzyknęła Margaret. – Och, Davidzie, dziękuję!
David wzruszył ramionami.
Carolyn zerknęła ukradkiem. Może kiedyś oczy mężczyzny faktycznie były niebieskie, teraz jednak zapadły się i pokryło je bielmo. Rozpoznała go. Był mało znaczącym dworzaninem jednego z gabinetów Ojca, a kiedyś premierem Japonii. W zwykłych okolicznościach taki człowiek byłby chroniony. David musiał się bardzo ośmielić. Głowa znów zamrugała i skupiła wzrok na Margaret, język mężczyzny zadrżał, jego wargi zaczęły się poruszać, choć oczywiście bez płuc nie był w stanie wydać z siebie dźwięku.
– Co on mówi? – spytał David.
Po sześciu tygodniach wygnania większość z nich opanowała choć odrobinę amerykańskiego, lecz tylko Carolyn znała japoński.
Pochyliła się bliżej, marszcząc nos, gdy dotarł do niej odór. Przekrzywiła głowę i dotknęła policzka mężczyzny.
– Mou ichido itte kudasai, Yamada-san.
Nieboszczyk znów spróbował, patrząc na nią błagalnie ślepymi oczami.
Carolyn wyprostowała się i ułożyła skromnie dłonie na kolanach, lewą na prawej, tak by każda z nich zasłaniała palce drugiej. Minę miała spokojną, wręcz błogą. Wiedziała, że Emily z łatwością potrafi odczytać jej myśli. David także umiał wyczuwać myśli, przynajmniej ich podstawowy sens, wiedział, kiedy ktoś źle mu życzy. W bitwie mógł wejrzeć do umysłów wrogów i ujrzeć ich strategię, broń, którą mogą podnieść przeciw niemu. Carolyn podejrzewała, że w razie potrzeby umiałby wniknąć nawet głębiej, ale to nie miało znaczenia. Gdyby Emily bądź David chcieli zajrzeć w myśli Carolyn, znaleźliby w nich tylko pragnienie pomocy.
Oczywiście szczere uczucie to sama esencja jaźni, nie da się go nie czuć, zignorować, a nawet zbyt długo przekierowywać.
Ale dzięki długiej praktyce i skupieniu można je ukryć.
– Pyta o Chieko i Kiko-chan – oznajmiła. – To chyba jego córki. Chce wiedzieć, czy są bezpieczne.
– Ach – mruknął David. – Powiedz mu, że w ramach ćwiczeń wyprułem im flaki. Ich matce także.
– To prawda?
Wzruszył ramionami.
– Sorera wa anzen desu, Yamada-san. Ima yasumu desu nee – oznajmiła Carolyn, zapewniając go, że są bezpieczne, że może już odpocząć.
Nieboszczyk pozwolił powiekom opaść, na skraju lewej zawisła drżąca, samotna łza. Margaret przyglądała się jej jasnymi, zachłannymi oczami. Kiedy łza oderwała się i spłynęła po policzku Yamady, przekrzywiła głowę jak ptak i zlizała ją szybkim, zręcznym ruchem języka.
Nieboszczyk wydął policzki i dmuchnął – był to najcichszy, najsmutniejszy dźwięk, jaki Carolyn słyszała. David i Margaret jednocześnie wybuchnęli śmiechem.
Jej własny uśmiech wydawał się stosownie wymuszony. Może ogarnęła ją litość dla biedaka? A może to przez smród? I znów, każdy, kto zechciałby zajrzeć do jej myśli, znalazłby w nich tylko troskę o Ojca i szczere – choć nieco nerwowe – pragnienie, by zadowolić Davida. Lecz koniuszki jej palców zadrżały, wspominając słabe, gasnące wibracje przenoszone przez rękojeść mosiężnej włóczni, a w jej sercu niczym czarne słońce płonęła nienawiść do nich wszystkich.
Rozdział 2
Buddyzm dla palantów
– To co? – spytała. – Chcesz się włamać do domu?
Steve na długą chwilę zamarł z otwartymi ustami.
Od strony baru dobiegła go seria szczęknięć we wnętrznościach szafy grającej Automated Musical Instruments, do której ktoś wrzucił dziesięciopensówkę.
Steve odstawił na stół nietkniętego coorsa.
Jak ona się nazywa? Kristy? Cathy? – zastanawiał się.
– Słucham? – rzekł w końcu i wtedy sobie przypomniał: Carolyn. – Żartujesz sobie, prawda?
Zaciągnęła się papierosem, koniuszek rozjarzył się, rzucając pomarańczowy blask na pół tuzina pustych, wytłuszczonych kieliszków i niewielki stosik kurzych kości.
– Ależ nie, mówię zupełnie serio.
Szafa grająca ożyła, chwilę później w barze zabrzmiał grzmot otwierający Sing, Sing, Sing Benny’ego Goodmana. Steve’owi skojarzył się z bębnami wojennymi jakiegoś dzikiego, wymarłego plemienia, nagle serce zaczęło mu walić w piersi.
– Dobra, jasne, nie żartujesz. Wiesz, że mowa tu o poważnym przestępstwie?
Nie odpowiedziała. Jedynie patrzyła na niego.
Szukał w myślach jakiejś sprytnej riposty, ale w końcu usłyszał własny głos.
– Ja jestem hydraulikiem.
– Nie zawsze nim byłeś.
Steve zapatrzył się na nią. Faktycznie, ale w żaden sposób nie mogła o tym wiedzieć. Czasem w koszmarach śnił o podobnych rozmowach. Próbując zamaskować zgrozę, wziął ostatnie skrzydełko z talerza, zanurzył w dipie z sera pleśniowego, ale nawet nie ugryzł. Tutejsze skrzydełka to była poważna sprawa, nozdrza wypełnił mu ostrzegawczy zapach octu i pieprzu.
– Nie mogę. Muszę wracać do domu i nakarmić Peteya.
– Kogo?
– Mojego psa. Peteya. To cocker spa…
Pokręciła głową.
– On może zaczekać.
Zmień temat, pomyślał.
– Jak ci się tu podoba? – spytał, uśmiechając się desperacko.
– Prawdę mówiąc, bardzo. – Przesunęła palcami po piśmie, które czytał. – Jak się nazywa ten lokal?
– Warwick Hall. Kiedyś, w latach dwudziestych, mieściła się tu prawdziwa tajna spelunka. Cath – to ona tu rządzi – odziedziczyła ją po dziadku wraz ze starymi zdjęciami tego, jak kiedyś tu wyglądało. Jest wielką miłośniczką jazzu, więc po przejściu na emeryturę odnowiła lokal i otworzyła jako prywatny klub.
– Jasne. – Carolyn pociągnęła łyk piwa, po czym rozejrzała się po oprawionych w ramy plakatach: Lonnie Johnson, Roy Eldridge unoszący trąbkę, reklama Pikniku Teatralnego z dnia 3 i 4 października tysiąc dziewięćset dwudziestego któregoś. – Tu jest inaczej.
– Faktycznie. – Steven wytrząsnął z paczki papierosa i poczęstował ją.
Kiedy go wzięła, zauważył, że choć paznokcie prawej dłoni miała niepomalowane i obgryzione niemal do krwi, te na lewej pozostały długie, zadbane i polakierowane na czerwono. Dziwne. Zapalił ich papierosy od jednej zapałki.
– Zacząłem tu przychodzić, bo to jedyny bar w okolicy, w którym wciąż można palić, ale go polubiłem.
– Może dam ci minutę, byś przetrawił ten pomysł – zaproponowała Carolyn. – Wiem, że kompletnie cię zaskoczyłam. Gdzie jest toaleta?
– Nie muszę niczego przetrawiać. Odpowiedź brzmi: nie. Toaleta damska jest tam. – Machnął kciukiem ponad ramieniem. – Nigdy tam nie byłem, lecz przy urynałach w męskiej, żeby spuścić wodę, trzeba pociągnąć za mosiężny łańcuch. Potrzebowałem chwili, żeby się domyślić. – Zawiesił głos. – Kim ty właściwie jesteś?
– Już mówiłam – odparła Carolyn. – Bibliotekarką.
– Jasne.
Z początku przez jej wygląd – świąteczny sweter w renifery, obcisłe spodenki kolarki, czerwone gumowe kalosze z getrami z lat osiemdziesiątych – miał ją za schizofreniczkę. Teraz jednak wątpił.
No dobra, pomyślał, to nie schizofreniczka. Czyli co?
Carolyn nie była może przesadnie wypindrzona i wyelegantowana, ale też nie można było jej określić mianem nieatrakcyjnej. Odniósł też wrażenie, że jest bardzo mądra. Jakieś półtorej godziny wcześniej podeszła do niego z paroma piwami, przedstawiła się i spytała, czy może się przysiąść. Steve, kawaler bez żadnych bliższych zobowiązań, nie licząc psa, odparł, że pewnie. Jakiś czas rozmawiali, zasypywała go pytaniami, a na jego własne odpowiadała mętnie. I cały czas przyglądała mu się wielkimi, ciemnymi oczami.
Steve odniósł wrażenie, że chyba pracuje na uniwersytecie, może jako lingwistka. Z Cath rozmawiała po francusku, a innego stałego gościa, Eddiego Hu, zaskoczyła, zwracając się do niego w płynnej chińszczyźnie. Bibliotekarka w sumie pasuje, uznał. Wyobraził sobie, jak rozczochrana, otoczona chwiejącymi się stertami książek mamrocze coś do poplamionego kubka z kawą, zaparzaną w kuchence dla personelu, planując swoje włamanie. Uśmiechnął się i pokręcił głową. Niemożliwe. Zamówił kolejny dzbanek.
Piwo zjawiło się pierwsze, wyprzedzając Carolyn o dobrych parę minut. Steve nalał sobie kolejną szklankę. Popijając, postanowił zmienić diagnozę ze schizofreniczki na „ma gdzieś, w co się ubiera”. Mnóstwo ludzi twierdzi, że mają gdzieś to, w co się ubierają, ale w istocie takie osoby są prawdziwą rzadkością.
Czasem jednak się zdarzają.
Gość, z którym chodził do liceum, Bob jak mu tam, spędził dwa lata na wyspie na południowym Pacyfiku, organizując zaskakująco sprawną siatkę przemytu narkotyków. Po powrocie był bogaty jak diabli – na miłość boską, dwa ferrari – ale nadal nosił stare ciuchy. Steve przypomniał sobie, jak kiedyś założył…
– Już jestem – oznajmiła. – Przepraszam.
Miała ładny uśmiech.
– Mam nadzieję, że wypijesz jeszcze jedną kolejkę. – Skinieniem głowy wskazał dzbanek.
– Pewnie.
Nalał jej.
– Wybacz, że to mówię, ale to bardzo dziwne.
– To znaczy?
– Bibliotekarze, których znam, lubią, no nie wiem, herbatkę i kryminały. Nie włamania i kradzieże.
– No cóż, to biblioteka innego rodzaju.
– Obawiam się, że będziesz musiała wytłumaczyć mi sprawę nieco dokładniej.
Gdy tylko to powiedział, pożałował.
Nie zastanawiasz się chyba nad tym, prawda? Przez moment przyjrzał się własnym myślom. Nie, nie zastanawiam. Ale był ciekaw.
– Mam problem – odparła Carolyn. – Moja siostra powiedziała, że dysponujesz doświadczeniem niezbędnym, by go rozwiązać.
– O jakim doświadczeniu mowa?
– Zwykłe zamki w drzwiach, nic wyjątkowego, i alarm firmy Lorex.
– To wszystko? – W myślach ujrzał skrzynkę z narzędziami, którą trzymał z tyłu w furgonetce. Jasne, miał tam wszystko potrzebne do pracy hydraulika: latarkę, spawarkę, nożyce do cięcia rur, klucz francuski, ale też inne rzeczy: szczypce do przewodów, łom, multimetr, krótką metalową linijkę, którą mógł… Nie. Natychmiast stłumił tę myśl, ale było już za późno. Coś wewnątrz niego przebudziło się i zaczęło poruszać.
– To wszystko – rzekła. – Łatwizna.
– Kim jest twoja siostra?
– Nazywa się Rachel. Nie znasz jej.
Zastanowił się chwilę.
– Masz rację, nie przypominam sobie, żebym znał kogoś o tym imieniu. – Z całą pewnością nie należała do nielicznej – bardzo nielicznej – grupki ludzi, którzy wiedzieli o jego wcześniejszym zajęciu. – To skąd ta Rachel tak dużo o mnie wie?
– Szczerze mówiąc, sama nie do końca się orientuję, ale jest świetna w dowiadywaniu się różnych rzeczy.
– A czego dokładnie dowiedziała się o mnie?
Carolyn zapaliła kolejnego papierosa i wydmuchnęła z nozdrzy dwie smużki dymu.
– Powiedziała, że masz talent do otwierania mechanizmów i żyłkę przestępczą. I że dokonałeś ponad stu włamań. Chyba wspomniała, że stu dwunastu.
Istotnie, tak właśnie było, choć dane te pochodziły sprzed dziesięciu lat. Nagle Steve poczuł ucisk w żołądku. Rzeczy, które robił, i co gorsza, których nie zrobił, zawsze krążyły mu gdzieś nad głową, niebezpiecznie bliskie. Teraz, przywołane słowami Carolyn, opadły na niego i zaatakowały.
– Wolałbym, żebyś już poszła – rzekł cicho. – Proszę.
Chciał poczytać „Sports Illustrated”. Chciał skupić się na obronie Coltsów, nie na tym, jak pokonać zwykły zamek Kwikset w trzydzieści sekund nawet bez odpowiednich narzędzi. Chciał…
– Spokojnie, to ci się może opłacić. – Przesunęła coś po podłodze w jego stronę. Zerknął pod stół i zobaczył brezentową torbę. – Zajrzyj do środka.
Podniósł torbę za rączkę i spojrzał, spodziewając się, co tam ujrzy. Gotówkę. Mnóstwo gotówki. Głównie pięćdziesięcio- i studolarówki.
Odłożył torbę na ziemię i odepchnął ją.
– Ile tam jest?
– Trzysta dwadzieścia siedem tysięcy dolarów. – Zgasiła papierosa. – Mniej więcej.
– Dziwna suma.
– Jestem dziwną osobą.
Steve westchnął.
– No dobra, zainteresowałaś mnie.
– Czyli to zrobisz?
– Nie. Kategorycznie nie. – „Buddysta zobowiązuje się przestrzegać nakazu, powstrzymywać się od brania tego, co nie jest dane”. Zawiesił głos, wykrzywiając usta. W zeszłym roku w zeznaniu podatkowym zgłosił dochód w wysokości pięćdziesięciu ośmiu tysięcy dolarów. Dług na karcie kredytowej wynosił nieco mniej. – Może. – Znów zapalił papierosa. – To mnóstwo kasy.
– Tak? Możliwe.
– Przynajmniej dla mnie. Jesteś bogata?
Wzruszyła ramionami.
– Mój Ojciec jest.
– Ach. – Bogaty tatuś, to po części tłumaczyło sytuację. – Skąd wzięłaś… Mówiłaś, że ile tam jest?
– Trzysta dwadzieścia siedem tysięcy dolarów. Poszłam do banku. Pieniądze to dla mnie nie problem. Wystarczy? Bo mogę załatwić więcej.
– Powinno wystarczyć – rzekł. – Kiedyś znałem ludzi, wykwalifikowanych ludzi, którzy odwaliliby taką robotę za trzysta dolarów.
Czekał, nie bez nadziei, że wycofa propozycję albo może poprosi, by przedstawił jej owych wykwalifikowanych ludzi. Zamiast tego jakiś czas patrzyli sobie w oczy w milczeniu.
– To ciebie chcę – oznajmiła. – Jeśli nie pieniądze, to co cię powstrzymuje?
Przez chwilę miał ochotę jej wyjaśnić, że stara się być kimś lepszym. Mógłby rzec: „Czasami czuję się jak nowa roślina, jakbym właśnie wykiełkował z brudu i próbował sięgnąć ku słońcu”.
– Staram się zrozumieć, co ty będziesz z tego miała – odparł zamiast tego. – Czy to jakiś sport ekstremalny dla bogatych dzieciaków? Nudzi ci się?
Prychnęła z rozbawieniem.
– Nie, to dokładne przeciwieństwo nudy.
– Zatem co?
– Kilka lat temu coś mi odebrano. Coś cennego. – Obdarzyła go zimnym uśmiechem. – Zamierzam to odzyskać.
– Będę potrzebował nieco więcej szczegółów. O czym mówimy? O brylantach? Klejnotach? – Zawahał się. – Narkotykach?
– Nic z tych rzeczy. To ma raczej wartość sentymentalną. Więcej nie mogę powiedzieć.
– A czemu ja?
– Gorąco mi ciebie polecono.
Steve zastanawiał się. Za plecami Carolyn, na parkiecie, Eddie Hu i Cath ćwiczyli charlestona. Całkiem nieźle im idzie, pomyślał Steve. Przypomniał sobie, jakie to uczucie być w czymś dobrym. Przez jakiś czas w pewnych kręgach zyskał sobie nieco zbyt wielką sławę. Może ktoś wciąż pamiętał?
– No dobra – powiedział w końcu. – Chyba to mi wystarczy, ale mam jeszcze parę pytań.
– Dajesz.
– Jesteś pewna, że będziemy mieć do czynienia wyłącznie ze zwykłymi zamkami? Żadnych sejfów, egzotycznych zabezpieczeń, nic z tych rzeczy?
– Jestem pewna.
– Skąd wiesz?
– Znów od siostry.
Steve otworzył usta, by podać w wątpliwość jakość jej informacji, potem jednak przyszło mu do głowy, że on sam nie potrafiłby określić dokładnej liczby własnych włamań, nawet gdyby ktoś przyłożył mu spluwę do głowy. Sto dwanaście brzmiało dość prawdopodobnie.
– I ostatnie pytanie – rzekł zamiast tego. – A co, jeśli rzeczy, o którą ci chodzi, tam nie będzie?
– I tak dostaniesz zapłatę. – Uśmiechnęła się lekko i pochyliła nieco bliżej. – Może nawet z premią. – Uniosła brew, posyłając mu zalotne spojrzenie.
Steve rozważył jej słowa. Wcześniej, nim odpaliła bombę z włamaniem, miał nadzieję, że ich rozmowa zamieni się w flirt. Ale teraz…
– Nie komplikujmy sprawy, same pieniądze w zupełności wystarczą. Kiedy chcesz to zrobić?
– Czyli się zgadzasz?
Nogi miała silne i opalone. Gdy się poruszała, widać było mięśnie grające pod skórą.
– Tak – oznajmił, wiedząc w głębi serca, że to okropny pomysł. – Chyba tak.
– Nie ma na co czekać.
Steve lubił Warwick Hall między innymi dlatego, że było tu bardzo czysto. Otaczało go wypolerowane drewno, lśniące mosiądze, skórzane siedziska na solidnych sprężynach, które swoim kształtem wysyłały przyjazne zaproszenie dla tyłka. I czarno-białe kafelki pokrywające podłogę, których wzór zachwyciłby Euklidesa.
Wrażenie to jednak pryskało natychmiast za progiem. Aby wrócić do świata współczesnego, trzeba było wspiąć się po kilku zatłuszczonych betonowych stopniach wiodących na ulicę. Klatka schodowa była czarna od wieloletniego brudu. To w takich miejscach umierają dzikie koty. W kątach zebrały się zaspy McŚmieci – niedopałki, opakowania po fast foodach, butelka po wodzie do połowy wypełniona przeżutym i wyplutym tytoniem. Dziś na dworze panował chłód, dzięki czemu przynajmniej aż tak nie cuchnęło, ale latem, idąc tędy, musiał wstrzymywać oddech.
Carolyn też się to nie podobało. W barze zdjęła gumowce, ale na progu naciągnęła je z powrotem i znów zrzuciła, dotarłszy na szczyt schodów. Getry miała pasiaste, w kolorach niemodnej tęczy. Do diabła, musiał zapytać.
– Skąd ty wzięłaś te ciuchy?
– Hm?
Wskazał ręką kalosze.
– Mieszkam u pewnej pani. Miała je w szafie.
Bez gumowców stopy miała bose. Parking wysypano grubym żwirem, ale najwyraźniej jej to nie przeszkadzało.
– Mój wóz stoi tam. – To była biała furgonetka robocza, paroletnia, z czerwonym napisem „Hodgson, hydraulik” na drzwiach. Dostępu do tylnej części chroniły zamki Medeco, najlepsze. – Wiem, laski na nią lecą. Postaraj się opanować.
Po zachodzie słońca zrobiło się chłodno. Gdy mówił, powietrze ulatywało mu z ust białymi obłoczkami.
Przekrzywiła głowę, przyglądając mu się pytająco.
– Nieważne, to nie było zabawne. – Wsiadł na miejsce kierowcy, a Carolyn zaczęła majstrować przy klamce. – Zablokowała się?
Odpowiedziała słabym, nerwowym uśmiechem i szarpnęła mocniej. Sięgnął ponad fotelem i otworzył drzwi od środka.
– Dzięki.
Rzuciła swoje kalosze i torbę z trzystu dwudziestoma siedmioma tysiącami dolarów na podłogę, pomiędzy butelki mountain dew i puste torebki po suszonej wołowinie. Skuliła się na fotelu, podwijając nogi, giętka niczym ośmiolatka.
– Z tyłu mam zapasową kurtkę, chcesz pożyczyć? Zrobiło się zimno.
Pokręciła głową.
– Nie, dzięki, nie trzeba.
Steve przekręcił kluczyk. Silnik ożył z niskim pomrukiem, z otworów wentylacyjnych zaczęło wylewać się zimne powietrze. Ostatnia szansa, pomyślał. Ostatnia szansa, żeby się wycofać. Zerknął na podłogę; w żółtym jak flegma blasku ulicznej latarni widział pliki banknotów ukryte pod brezentem. Skrzywił się jak ktoś, kto połyka lekarstwo.
– Masz adres tego domu?
– Nie.
– No to jak mam…
– Z parkingu skręć w lewo, jakieś trzy kilometry dalej…
Uniósł rękę.
– Zaczekaj.
– Myślałam, że załatwimy to dzisiaj.
– Bo załatwimy. Ale najpierw musimy pogadać.
– A. Dobra.
– Robiłaś to już wcześniej?
– Nie do końca. Nie.
– Jesteś z tych drażliwych? Nerwowych?
Posłała mu lekki, cierpki uśmiech.
– Wiesz, autentycznie nie wiem. Jeśli tak, to potrafię nad sobą zapanować.
– To dobrze. Nie mam pojęcia, czego się spodziewasz, ale to nie jest jak skok na bungee. Jako nowicjuszka możesz być nieco spięta. To normalne. Ale po pierwszych paru razach robi się nudno, bardziej przypomina to pomoc kumplowi w przeprowadzce niż to, co oglądasz w filmach.
Carolyn pokiwała głową.
– Rozumiem.
Znów uniósł rękę.
– Aczkolwiek jest parę rzeczy, o których musisz pamiętać. Masz komórkę?
Przez chwilę patrzyła na niego, jakby nie zrozumiała pytania, w końcu pokręciła głową.
– Serio?
– Serio. Nie mam żadnego telefonu. To jakiś problem?
– Nie. Chciałem powiedzieć, żebyś się go pozbyła. Komórki można wyśledzić. A w dzisiejszych czasach wszyscy noszą je przy sobie. Masz rękawiczki?
– Nie.
– Pożyczę ci parę. Będziesz musiała też założyć kalosze. Odciski stóp. Pewnie nie wezwą tam całej ekipy kryminalnych, nie będą badać wszystkich włosów i włókien, nie w przypadku zwykłego włamania, ale odciski mogą sprawdzić. Poza tym rób to co ja i staraj się nie dotykać niczego, czego nie musisz. Nie masz przy sobie broni, prawda?
– Nie.
– Świetnie. Broń oznacza kłopoty.
Poza faktem, że Steve nie chciał nikogo krzywdzić, był też skazańcem. Gdyby przyłapano go z bronią, to oznaczałoby minimum pięć lat za kratkami.
– Zaczekaj, załatwię kilka rzeczy.
Steve wyjął z kieszeni własną komórkę i wyciągnął kartę SIM. Wiedział, że gliny potrafią stworzyć całkiem dokładną mapę przemieszczania się danej osoby dzięki wieżom telefonii komórkowej, z którymi łączył się telefon. Jeśli usunę kartę, to chyba będzie niemożliwe, prawda? Wolał nie ryzykować. W czasach, kiedy się tym zajmował, komórki nie istniały. Przyszło mu nawet do głowy, by schować telefon do jednej ze skrzynek ze sprzętem na tyłach furgonetki. To powinno zadziałać jak winda i odciąć sygnał, ale nigdy nie wiadomo. A co tam, kurwa, pomyślał. Po prostu go rozwalę. Pewnie to przesada, ale skoro miał już to zrobić, to jak należy.
Zatrzymał się na tyłach parkingu – pod latarnią, ale z dala od wszystkich innych i mocno na uboczu. Trudno się pozbyć starych nawyków. Uśmiechnął się lekko. Metalowa skrzynka nad osłoną koła otworzyła się, naoliwione zawiasy nawet nie zaskrzypiały.
Zaczął wyciągać narzędzia. Bezprzewodowa wiertarka Makita, parę śrubokrętów, niewielki łom, dwuipółkilowy młotek i slim jim do otwierania samochodów. Zrobił go własnoręcznie ze stalowej blachy – tak tylko żeby nie stracić wprawy. Zawinął komórkę w ścierkę i zniszczył dwoma ciosami młotka, resztę rzeczy przypiął do pasa razem z parą skórzanych rękawic roboczych, a potem wrzucił pas do plecaka. Od dawna już nie szykowałem zestawu, pomyślał. Poczuł coś na kształt nostalgii, ale zdusił ją w zarodku. Nienawidził się za to, jak bardzo mu tego brakowało. Chciał stać się lepszym człowiekiem i raczej mu się to udawało, choć nawet po dziesięciu latach cios, który zakończył jego karierę włamywacza, i towarzyszący mu werdykt – „ty mały gnojku” – wciąż tkwił mu w głowie.
Ale… trzysta kawałków. Westchnął.
– Jak daleko?
– Ze dwadzieścia minut.
– I co to za miejsce? Dom? Mieszkanie?
– To dom.
– Wolnostojący? Nie bliźniak czy coś?
– Tak, wolnostojący, na osiedlu, ale okolica jest prawie zupełnie pusta, a właściciel pracuje na nocną zmianę, więc mamy tyle czasu, ile trzeba.
– No dobra. Po pierwsze, muszę nam załatwić inny wóz.
– Czemu?
– Między innymi dlatego, że ten ma na drzwiach moje nazwisko.
– A, jasne.
Pojechali na lotnisko. Steve zatrzymał się na parkingu krótkoterminowym, zarzucił plecaczek na ramię. Przeszli przez terminal i z przeciwnej strony podjechali busem na parking długoterminowy. Zaczął wędrować wzdłuż rzędów samochodów, aż w końcu znalazł jeden z wyraźnie widocznym kawałkiem biletu, granatową toyotę camry, chyba najbardziej anonimowy model na drogach. Właściciel zostawił ją dzień wcześniej. Doskonale.
– Stań tam, dobrze? – poprosił.
Carolyn zajęła miejsce przy kole, Steve zaczepił łom o pętelkę na pasie, a nożyce do drutu schował do tylnej kieszeni. Potem wyciągnął z plecaka długi pasek stalowej blachy, wcisnął pomiędzy okno a gumową uszczelkę i otworzył zamek. Był gotów na odpalenie alarmu, ale nic takiego nie zaszło. Otworzył od środka bagażnik i wrzucił do niego plecaczek.
– Idziesz?
Podeszła z drugiej strony i usiadła na miejscu pasażera.
– Szybko poszło – zauważyła. – Moja siostra miała rację co do ciebie.
– Dlatego właśnie płacą mi wielką kasę.
Podważył łomem osłonę kolumny kierownicy i śrubokrętem przesunął blokadę zapłonu. Toyota zapaliła za pierwszym podejściem. Niektórych wyjazdów z parkingu pilnowały automaty, ale elektroniczny ślad pozostawiony przez kartę kredytową, gdyby nią zapłacił, stanowiłby nieodparty dowód błyskotliwej kradzieży. Zamiast tego założył z powrotem metalową osłonę kolumny kierownicy i podjeżdżając do okienka, trzymał w ręku odliczoną sumę. Nie musiał zadawać sobie trudu. Parkingowy, znudzony ciemnoskóry mężczyzna po pięćdziesiątce, oglądał telewizję i nawet nie podniósł wzroku. Wyśliznęli się w noc.
W skrytości serca Steve wyobrażał sobie, że jest buddystą.
Parę lat temu, wiedziony kaprysem, kupił w księgarni Buddyzm dla opornych. Trzymał tę książkę pod łóżkiem, teraz już, po licznych lekturach, sfatygowaną, z pozaginanymi kartkami, poplamionymi tłuszczem z pizzy i colą. Czasami, kiedy nie mógł zasnąć, wyobrażał sobie, że porzuca cały swój dobytek i przenosi się do Tybetu. Wstąpiłby do klasztoru, najlepiej takiego wzniesionego w połowie zbocza. Ogoliłby głowę. Byłyby tam bambusy, pandy i herbata. Nosiłby pomarańczową szatę. Popołudniami prawdopodobnie chóralnie by śpiewali.
Buddyzm, myślał sobie, to czysta religia. Nigdy nie słyszy się, że osiem osób – w tym dwoje dzieci – wyleciało w jebane powietrze z powodu wieloletniego konfliktu pomiędzy buddystami i kimkolwiek innym. Buddyści nigdy nie stukali ci do drzwi, akurat kiedy mecz robił się ciekawy, tylko po to, by wciskać ci broszurkę o tym, jak świetnym gościem był książę Siddhartha. Może było tak dlatego, że w prawdziwym życiu Steven nie znał żadnych buddystów, ale kurczowo trzymał się nadziei, że naprawdę mogą różnić się od innych.
Pewnie to tylko bzdety. Pewnie gdyby poszedł na prawdziwe buddyjskie nabożeństwo, odkryłby, że buddyści są równie małostkowi i pojebani jak inni. Może między pieśniami rozmawiają o tym, jak to ten czy ów nosi zeszłoroczną szatę, a kadzidło, które mały Zhang Wei spalił poprzedniego dnia, było gówniane i tanie, bo Zhang pochodzi przecież z tak biednej rodziny, cha, cha, cha. Ale Steve mieszkał w Wirginii i był hydraulikiem. Czemu miałby nie poudawać?
Nigdy nie posunął się tak daleko, by choćby fantazjować o zakupie biletu na samolot. Nie był głupi. Załóżmy hipotetycznie, że jego wizja buddyjskiego ideału ma podstawy w rzeczywistości. Prędzej czy później musiałoby zatem wyjść na jaw, że on sam wciąż jest sukinsynem, tyle że z ogoloną głową i w pomarańczowej szacie.
Zapewne prędzej niż później, pomyślał. Budda bardzo jasno wyrażał się na temat kradzieży. „Jeśli zabijesz, kłamiesz bądź kradniesz… wykopujesz własne korzenie. A jeżeli nie potrafisz zapanować nad sobą, szkody, które wyrządzasz, zwrócą się Boleśnie przeciw tobie”. „Boleśnie” zapisano wielką literą.
A jednak, pomyślał z mentalnym odpowiednikiem westchnienia, oto jestem.
– Tutaj w lewo – powiedziała Carolyn.
– Możesz powtórzyć?
– Powiedziałam: skręć tutaj w lewo, przy czerwonym aucie.
Jechali od dwudziestu minut, Carolyn wskazywała drogę.
– Tu w lewo. W tę szeroką drogę. Ups, przepraszam, zawróć. – Jej głos, niski, gardłowy, brzmiał hipnotycznie.
Do tego Steve miał kiepskie wyczucie kierunku. Wystarczyło pięć minut od opuszczenia lotniska, by kompletnie się zgubił. Równie dobrze mogli znaleźć się na Fidżi. W Nagoi. Na Księżycu.
– Na pewno wiesz, gdzie jedziemy?
– O tak.
– I jesteśmy już blisko?
– Jeszcze parę minut. Niedługo.
Siedziała skulona w fotelu pasażera, odwrócona plecami do drzwi. Pozycja ta w połączeniu z obcisłymi spodenkami kolarkami odsłaniała spory kawałek nogi. Miał problem, by się na nią nie gapić. Zerkał za każdym razem, gdy przejeżdżali obok billboardu bądź znaku drogowego. Najwyraźniej jej to nie przeszkadzało, chyba w ogóle nie zauważyła.
– Tam skręć – poleciła.
– Tutaj?
– Nie, w następną, gdzie ten… tak. – Uśmiechnęła się do niego, jej oczy w promieniach księżyca błysnęły dziko. – Już niedaleko.
Droga przed nimi była ciemna, znajdowali się spory kawałek za miastem i powoli zagłębiali w tereny rolnicze, gdy wjechali na niemal puste osiedle. Było wielkie, czy raczej tak je zaprojektowano – dość powierzchni jak na sto domów z ogródkami wielkości chusteczki do nosa. Tu i tam dostrzegł kilka ukończonych budynków, kilka kolejnych miało wylane fundamenty, spomiędzy których wyrastały chwasty, lecz większość działek stała pusta.
– Idealnie – mruknął Steve.
– Tam. – Pokazała ręką. – To ten.
Steve podążył wzrokiem za jej palcem i ujrzał niewielki dom pomalowany na odcień zieleni, który nawet w ciemności wyglądał ohydnie. Podjazd był pusty. Jedyne źródło światła stanowiła samotna lampa uliczna na rogu.
Powoli przejechał obok działki. Nagle cała ta scena skojarzyła mu się w dziwny sposób z teledyskiem rapowym, przez co z kolei poczuł się jak kretyn. Sto metrów dalej droga skręcała dostatecznie, by dom zniknął im z oczu za kępą drzew. Steve zaparkował tam i odwrócił się, by spojrzeć na Carolyn.
– Ostatnia szansa – rzucił. – Na pewno chcesz to zrobić? Gdybyś powiedziała mi, o co ci chodzi, mógłbym…
Jej oczy błysnęły w świetle księżyca.
– Nie. Muszę pójść z tobą.
– No dobra. – Raz jeszcze zerknął na jej nogi, a potem wysiadł.
Ostrożne trzaśnięcie zamykanych drzwi zabrzmiało zadowalająco cicho. Okrążył wóz i zabrał z tyłu plecak.
– To co…
Musnęła palcami jego kark. Zadrżał i poczuł, jak jeżą mu się włoski na skórze. Gdy się odwrócił, odkrył, że Carolyn stoi bardzo blisko, dość blisko, by mógł poczuć jej zapach. Pachniała trochę, jakby nie kąpała się od… no cóż, od dawna, ale w dobrym sensie – piżmowo, kobieco. Jego nozdrza się rozszerzyły.
– Chodź – rzuciła.
Z powrotem naciągnęła kalosze na pasiaste getry.
Kiedy dotarli do domu, Steve zajrzał do skrzynki na listy. Była pełna, co najmniej tydzień śmieciowej poczty. Właściciela od jakiegoś czasu tu nie było, pomyślał. Idealnie. Wyciągnął jedno z pism i przechylił tak, by w świetle księżyca móc odczytać okładkę. „Magazyn szefa policji”, głosiły wielkie niebieskie litery, a zaadresowano go do „detektywa Marvina Minera”. Spojrzał na Carolyn.
– Ten gość to glina?
– Na to wygląda.
– Co ci zrobił?
– Zniszczył jedwabną sukienkę.
– W jaki sposób?
– Zakrwawił ją.
– Hm. Próbowałaś przepłukać wodą z so…
– Tak, ale plama była za duża. Wchodzisz w to czy nie?
– No… w sumie to chyba bez różnicy, jeśli załatwimy wszystko jak trzeba. Poza tym wygląda, że detektywa Minera nie ma w domu.
– Mmm.
Steve zawahał się, po czym wszedł na podjazd, podszedł do drzwi frontowych i nacisnął dzwonek. Nikt nie odpowiedział.
– Po co to zrobiłeś?
– Nie spodziewałem się nikogo, ale jeśli jest tam rottweiler czy coś, lepiej wiedzieć o tym z góry.
– A. Bardzo słusznie. – Jej głos ociekał niesmakiem.
– Nie lubisz psów?
Pokręciła głową.
– Są niebezpieczne.
Steve spojrzał na nią pytająco – zwykle, kiedy wieczorem wracał do domu, jego cocker spaniel, Petey, merdał ogonem tak mocno, że trząsł mu się cały zad. Może kiedy to się skończy, pojedziemy do Tybetu razem z Peteyem, pomyślał. Wyobraził sobie, jak wspina się na wzgórze do klasztoru w pogodny wiosenny dzień, a Petey podskakuje obok. Na górze czekał na nich Pokój Wewnętrzny.
Ale wpierw interesy. Steve podniósł wycieraczkę, szukając klucza. Nic. Przesunął palcem po górnej krawędzi framugi. Carolyn zerknęła na niego pytającym wzrokiem.
– Bardzo często ludzie zostawiają tu klucze zapasowe. – Koniuszki jego rękawiczek pokrył kurz, klucza nie było. – No cóż – mruknął – pozostaje trudniejszy sposób.
Ruszyli na tyły, Steve wyjął łom i wcisnął go pomiędzy drzwi a framugę na poziomie zasuwy.
Wsadził do kieszeni śrubokręt zwykły i krzyżakowy oraz nożyce do metalu.
– Jeśli to zwykły alarm, przeważnie ma się pełną minutę, by go rozbroić – oznajmił. – To mnóstwo czasu, ale ty lepiej zaczekaj tutaj, nie chcę się o ciebie potykać.
Przytaknęła.
Steve pociągnął łom i sapnął. Framuga odgięła się o parę centymetrów, dość, by zasuwa wyskoczyła z obejmy i drzwi otwarły się, ukazując ciemność. Ze środka wypłynęło ciepłe powietrze. Zaczekał chwilę, ale nic nie zapiszczało.
– Chyba nam się poszczęściło. Nie nastawił alarmu.
W środku było bardzo ciemno: wszystkie okna okrywały zasłony – grube i ciężkie, przez które nie przenikał blask księżyca ani latarni ulicznej. Jedynym źródłem światła w salonie była wielka wieża stereo, wysoka jak Steve; jasnobłękitne ledy odbiornika oświetlały wygodny fotel, wyłaniający się z morza pozgniatanych puszek po piwie.
– Na co czekasz? – spytała Carolyn.
Jej głos dobiegał gdzieś z przodu. Steve nie podskoczył, ale się wzdrygnął. Nie słyszał, jak przechodziła.
– Daję tylko oczom trochę czasu, żeby przywykły – wyjaśnił.
Rozejrzał się – mikrofalówka w kuchni mrugała bez końca, wskazując północ nad wytłuszczonym pudełkiem po pizzy i stosikiem pogniecionych papierowych ręczników. Ruszył do kuchni i otworzył lodówkę, mrużąc jedno oko, by nie oślepnąć. Biała lampka płonęła zaskakująco jasno w ciemności. Lodówka okazała się niemal pusta – na drzwiach stał tylko do połowy pełny słoik pikli i plastikowa butelka z musztardą francuską – ale w głębi tkwił karton piwa. Steve, spragniony, przez chwilę rozważał pytanie, które mu się nasunęło, w końcu zamknął drzwi lodówki i nabrał do plastikowego kubka wody z kranu.
– Carolyn? Chcesz pić?
Nie odpowiedziała.
Wystawił głowę z kuchni.
– Carolyn?
– Tak?
Znów się przemieściła, teraz jej głos dobiegał zza pleców Steve’a, który tym razem podskoczył. Odwrócił się, by na nią spojrzeć, stała bardzo blisko.
– Chcesz… – Urwał.
Podeszła jeszcze bliżej i przesunęła mu palcami po piersi.
– Co chcę?
– Hmm?
– Spytałeś, czy chcę… – Lekki akcent na ostatnim słowie.
– A tak. Jasne. Na moment zgubiłem wątek. – Zawiesił głos. – Chcesz, żebym ci pomógł szukać tego… cokolwiek to jest?
Odpowiedziała coś, czego nie zrozumiał.
– Co to było?
– Chiński. Przepraszam. Tyle języków. Czasami, gdy się denerwuję, słowa się zlewają.
Dotyk palców Carolyn na jego piersi działał elektryzująco. Steve cofnął się. Jego oczy przywykły do ciemności. Wcześniejsze niewyraźne kształty zastąpiły kanapa i telewizor, fotel i stół. Podszedł do szafki obok telewizora i otworzył ją.
– Niezłe – mruknął. Odtwarzacz był jakiejś niemieckiej marki, znacznie lepszy, niż można się było spodziewać po takim domu. – Chcesz wieżę?
– Nie.
Jego własna wieża, od początku nie najlepsza, ostatnio powodowała spięcia. Sięgnął po tę – hej, to w końcu włamanie – jego dłoń na moment zawisła nad kablem zasilającym… a potem cofnął ją, w duchu wymierzając sobie kopniaka w tyłek. „Jeśli zabijesz, kłamiesz bądź kradniesz… wykopujesz własne korzenie”. Kiedy uniósł wzrok, Carolyn już tam nie było.
– Hej – zawołał. – Dokąd poszłaś?
– To tutaj – odparła. – Znalazłam.
Jej głos dobiegał z sąsiedniego pokoju. Steve znów się wzdrygnął. Znalazła? Ale co? Podążył za dźwiękiem i zastał ją w salonie. Siedziała na długim, okazałym stole i dyndała nogami. Widział tylko jej sylwetkę na tle jasnego blasku latarni. Za plecami Carolyn, niczym czarny tron, wznosiła się szafka z porcelaną.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki