Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza od pięciu lat powieść mistrza prozy.
Główny bohater, Gaponia, jest zausznikiem dyktatora rządzącego upadłym państwem. Choć cyniczny, nie jest idealnym funkcjonariuszem reżimu - ma wątpliwości, myśli samodzielnie, zadaje pytania, upomina się o ofiary przemocy. W końcu zostaje odsunięty od wpływów i osiada nad Bugiem, gdzie angażuje się w namiętny, choć w istocie zimno wykalkulowany związek z młodą prostytutką.
Tymczasem kraj staje się „przestrzenią gwałtu, przemocy, brutalności”.
Jest wina i jest kara, ale te dwie rzeczy rzadko mają ze sobą związek.
Opowieść o władzy, manipulacji, małości człowieka w skrajnych okolicznościach, ale też o odradzaniu się, o tęsknocie za tytułowym blaskiem w świecie zdegenerowanym, brudnym, źle urządzonym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
– Granda już rozprowadzona?
Zapytany nie odpowiada od razu. Nie przestaje patrzeć na wyobcowaną z doczesności twarz Dona, można by rzec, skrytą w półmroku, gdyby nie trupia bladość, która wręcz lśni. Napięty jak cięciwa, myśli Gaponia, nic go nie zwalnia, nawet ta samotność. Wyprowadzony z wszelkiej rzeczywistości, nawet tej, którą kontroluje. Pejzaż mu nie sprzyja, to zgoda, za dużo w nim wschodnich tonów, których nie lubi, nie czuje, nie rozumie. Przełom rzeki pod wzgórzem, łąki bezkresne z pasemkiem lasów w najdalszej dali. Piołuny nad płytkimi parowami. Poza wzgórzem nad rzeką równina pofałdowana tak długimi sekwencjami, że się ich nie zauważa. Brak pretekstu do natychmiastowego zachwytu, inna sprawa z powolnym rozsmakowaniem się w tych widokach, kto miałby jednak na to czas i cierpliwość.
Nie to co letniska w pobliżu ciepłych mórz, wapiennych skał, przepastnych urwisk, drewnianych schodów wspinających się zakosami po stoku. Nie to co taras ocieniony markizą na godzinę przed południem, nie to co skwar, który nie męczy, młode kobiety wracające gromadą z kąpieli, niekoniecznie ładne, ale zastanawiające, nie to co zapach kawy, smak papierosów, lenistwo, jakaś wszechogarniająca bezradność i melancholia, smutek jako odmiana ciszy. I pytanie powtarzane każdego dnia do znudzenia: Jak daleko posunęliśmy się w pięknie, mój drogi Gaponia? Czy to już ściana?
I te walce z wczorajszego wieczoru, jeszcze nie wygrane: sewastopolski, mikołajewski, mandżurski. Drugi urywa tony pierwszemu, godzi je trzeci, potem czwarty, piąty, znany, nieznany, co za różnica, skoro płynność w nich niepowstrzymana. Ma się wrażenie, że jeśli cichną, to niechętnie. Słyszysz muzykę? – pyta Don z niedowierzaniem, a Gaponia odpowiada: Bez ustanku, szefie, ilekroć zaglądam w te dni. A dni od maja do października zawsze sobie równe w przejrzystości świtów, lśnieniu dnia i złocie wieczorów. Niezmienność, która nie nuży. Blask wszechobecny, którego tu nad rzeką pod wzgórzem, między łąkami nie ma, choć to pogodny dzień w połowie czerwca, bo tu nic nie zależy od siebie, pogodzone z przewagą kaprysu nad stałością. Niektórzy to lubią – wieczoru się nie przewidzi, a świt to już zupełna zagadka – lecz Don do nich nie należy.
– A co do chamstwa, szefie, bo pytanie twoje do niego się sprowadza, to najakuratniej – odpowiada Gaponia – obok tego, jakie znamy, jest to, które powołaliśmy. Co to za sznyt, generale, pytam w Domu Centralnym, a ten: To nie sznyt, Gaponia, to mexidol. I faktycznie, szefie, łby jak wiadra na byczych karkach, opasłość wyprzedzająca metrykę o dekadę najlżej biorąc, choć generał upiera się przy zwalistości. Niepozostawiające złudzeń mięśnie wciskające się w każdą możliwość, lecz z gatunku bezkształtnych, przerośniętych, nietkniętych żadnym dłutem. Zbita masa służąca sile, nie pięknu. Tatuaże na nich jak draperie. A wyprzedza ich wrzask – gdy maszerują rota za rotą – jakim cię sławią.
– Hultajstwo?
– W najdotkliwszym gatunku, szefie. Jak przewidziałeś.
Czemu dopytuje, jakby zwątpił w swą nieomylność, zastanawia się Gaponia, czemu naciska, przecież zna odpowiedź. Gaponia rozgląda się po ascetycznym wnętrzu opróżnionym ze wszystkiego, co służyć by mogło wygodzie. Można było jeszcze zabrać polne kwiaty w słoiku po ogórkach, kilim przeżarty przez mole i zydel, na którym nie da się siedzieć. Wyjaśnia jak dziecku, że falanga, pożal się Boże, rozproszona tak, by na sygnał dała sformować się w pięść, a ta rozformować w kohorty zdolne do samodzielnych działań w każdej wyobrażalnej przestrzeni gwałtu, przemocy, brutalności, od Bałtyku do południowych granic Serbii.
– Do południowych granic Serbii? – pyta Don. – Kto o tym zdecydował?
– Geografia – odpowiada Gaponia. – Dalej są ziemie niechętne naszym apetytom, dzikie, lecz na sposób, jakiego nie wykorzystamy. Pokumane z okrucieństwem, które nie nasze. Sprawiają kłopot, szefie, wyłącznie kłopot.
– Bałkany – wzdycha Don. – Mój Boże, czym Europa sobie na nie zasłużyła.
Gaponia patrzy na Dona z czułością, to znaczy z poczuciem daremności wszelkich najlepszych życzeń. Substancji przybywa, jakkolwiek ją ograniczać. Kwartał temu zaledwie doktor sprowadzony ze świata powiedział: Nie wróży to dobrze, panowie. Puchnie pacjent, lecz nie przybiera. Rozrzedza się bez obietnicy implozji. A jeden z tych, których nigdy w pobliżu nie brakowało, może nawet Czub, zaoponował tak, by reszta słyszała: To przejściowe, doktorze, nieprawdaż? Jak przyszło, odejdzie. Miejmy nadzieję – odpowiedział doktor, ale widać było, że jej nie ma.
Nie mylił się, sprawy poszły źle szybciej, niż założyłby to najczarniejszy pesymizm. Doktor wrócił do świata, z którego go sprowadzono, bezsilny jak ten, który go zastąpił.
Przed miesiącem nastał dzień, kiedy należało Dona ukryć nawet przed najbliższymi.
– Najbliższymi! – zawołał jeden z tych, których nigdy w pobliżu nie brakowało, może nawet Czub. – Jakimi najbliższymi?! A kiedy on miał jakichś bliskich?
Może miał, a może nie. W każdym razie nikt go już nie oglądał poza Gaponią, kobietą z najbliższej wsi, której nakazano milczenie pod groźbą, jakiej nie zamierzała poznać, i... No właśnie, kto by przypuszczał, kto by podejrzewał, jakie medium by to wywąchało? Jakie dziennikarskie ścierwo by się do tego zbliżyło? Jaki zbieg okoliczności zdałby się na taki przypadek i jaki przypadek uznałby to za coś więcej niż żart?
Choć jakby się uprzeć, od żartu daleko nie było. Don poprosił o dziewczynę. O nic nigdy nie prosił, bo nie musiał, samoograniczający się, bywało, do absurdu. A tu, zdziwiony własnym pomysłem, zapytał, czy byłoby to możliwe i czy by go to skompromitowało, gdyż nie miał złudzeń – kraj był nieszczelny. Niczego nie można było utrzymać w tajemnicy, choć wszystko się od niej zaczynało. Reżim lubował się w tajemnicach, a te w ostentacji, więc im coś w zamierzeniu miało być dyskretniejsze, tym gwałtowniej się odkrywało. Jakby sprawy same z siebie, ważne, mniej ważne i nieważne, a takich też nie brakowało, żądały spektaklu i widowni. Dyskrecja nie miała dla siebie sceny, podobnie powściągliwość. Obywatele rozsmakowani w ciemnych sprawkach lubili je i ujawniać, i sądzić, więc sprawki liczyć mogły na wszystko poza pobłażliwością. Lecz wywleczone przed gawiedź i osądzone nie miały się gorzej, niż pozostając w najtajniejszej tajemnicy, bo mimo prób pochwycenia tego czy tamtego w kleszcze porządku, to bezład przynosił ulgę, a sprawiedliwość, prawo, dyscyplina tylko kłopoty. Bo co gorszego spotkać może tajemnicę niż jej odkrycie, nim sama się sobą znudzi. Co zdradzić ją może boleśniej niż szczelina, przez którą się wysączy.
– Tylko zamiar jej ukrycia, gdy się już ujawniła – rzekł Gaponia na uwagę Dona, że ten mechanizm jest irytujący, infantylny, a po przejściu w zasadę – złowieszczy. – A co do kurwy, szefie, to proszę na mnie nie liczyć. Nie mam w tym względzie żadnych doświadczeń i nie znam miejsc, z jakich się je pobiera. Ale mogę rozejrzeć się za kimś, kto to potrafi.
– Ochota na ladacznicę – powiedział Don po kilku dniach, które, podobnie jak poprzednie, minęły im na niczym – to zapowiedź zmiany niewróżącej mi nic dobrego. Tak jak nie panuję nad swoją substancją, tak mogę nie zapanować nad żądzą dotychczas mi nieznaną. Co będzie, jeżeli stanę się zagadką dla samego siebie?
– Nie potrafię panu na to odpowiedzieć – rzekł Gaponi młody doktor, który, zmuszony szantażem, zastąpił tego ze świata.
Usiłujący trzymać go krótko Gaponia miał wrażenie, że bezradność w obliczu choroby Dona jest odwetem lekarza za przemoc, jaką wobec niego zastosowano.
– Jeżeli postawimy sobie pytanie – dodał doktor – odnoszące się do różnicy między kaprysem a pragnieniem, to powiem, że ta dziedzina medycyny, jaką reprezentuję, ich nie rozróżnia. Ale ten apetyt świadczy o zdrowiu, tak jak jego wieloletni brak potwierdzał ułomność. Niech mu pan znajdzie ladacznicę, która go nie zawiedzie, skoro się przy tym upiera – podsumował lakonicznie, bo był młodym dzielnym człowiekiem w opresji, więc jeśli tylko mógł, dawał do zrozumienia, że się nie rozgada tym bardziej, im bardziej tego od niego oczekiwano.
Ale czy są ladacznice, które nie zawodzą? Czy istotą tej skłonności nie jest wiarołomstwo, a gadanie o dobroci, która tej skłonności asystuje lub się w pewnym momencie do niej dołącza, należy włożyć między bajki? Można by się tu posłużyć jakimś zapomnianym konwenansem, pomyślał Gaponia, gdy doktor wyszedł, impertynencko strzelając drzwiami, co mu się dotychczas nie zdarzało – ale czy znalazłby się choć jeden potrafiący na serio postawić się swawoli tej coraz wredniejszej beztroski?
– „A Wańka z Kat’ką hulać poszedł...” – szepnął i urwał z kantu, jakby przestraszony biglem tej opowieści o rewolucyjnej beztrosce.
Ale czy przestraszony? Ale czy przestraszony, w istocie, i przejęty?
Doktryna przejrzysta była jak czerwcowy świt. Władza ograniczona czymkolwiek poza ideą, która ją powołała, staje się własnym zaprzeczeniem, nawet jeżeli jest czystą przemocą. A zaprzeczenie rozgląda się za absurdem, z którym już sobie nikt nie poradzi. Bo absurd, kurwa, bierze wszystko.
– Dyskutowałbym z tym poglądem – rzekł cicho Gaponia – ale nie w tej sprawie pana odwiedzam. Don chciałby wiedzieć coś więcej o tym incydencie nad Wagiem.
Czub rozsiadł się w fotelu i zarechotał lub zarechotał i rozsiadł się w fotelu, tak czy inaczej, irytujące były: to jego luzactwo, pewność siebie, nonszalancja, biorące się z nienagannego zdrowia i niezawodności własnej biologii, choćby nie wiadomo jakim próbom ją poddano. To że wcześniej był wziętym bezrefleksyjnym komentatorem telewizyjnym sportów walki, musiało mieć wpływ na jego bezawaryjne podłączenie do życia, czego nie naruszała nawet najjadowitsza opresja, która innych niszczyła nieodwracalnie. A Czuba wzmacniało wszystko, nawet błąd.
– Mają go! – zawołał radośnie, jakby coś tu mogło od niego zależeć. – Jak amen w pacierzu. Teraz rzecz polega na tym, by go przykładnie ukarać. Przykładnie w ścisłym tego słowa znaczeniu. Tak by odstraszyć innych.
– Co jest w katalogu?
– Pełen wachlarz. Od upomnienia po śmierć. Pomyślano o tym zawczasu.
– O kim rozmawiamy?
– Młody człowiek z tych upalnych zakurzonych równin, przez które najchętniej się tylko przejeżdża, bo nic tam nie ma dla nikogo.
– A konkretnie?
– Przedpola Debreczyna, Kluża, Oradei, równiny nad Cisą, góry w Marmaroszu, co za różnica; kompletny wschód.
– Co to było?
– W sensie formalnym?
Gaponia spojrzał na metalowy stelaż z kilkunastokilogramowymi hantlami i sztangą, ustawiony pod ścianą naprzeciw wejścia, przesłonięty nieprzyjazną rośliną, o którą się otarł tego ranka pod północną ścianą pensjonatu.
– Co to jest? – zapytał, rozcierając zaczerwienione palce, a kobieta z najbliższej wsi, której nakazano milczenie nie tylko w sprawie Dona, zmyła na chwilę pokorę ze swej szczerej, szlachetnej twarzy, i odpowiedziała: Ostrokrzew.
Wiatr kręcił trawami, które wyrosły tego roku ponad swój odwieczny zwyczaj.
– A więc ostrokrzew, nawet tutaj – wyszeptał Gaponia.
– Słucham? – Czub wychylił się z fotela.
– Niech pan przejdzie do rzeczy – Gaponia w fotelu się zapadł i oprzytomniał – skoro poświęcamy temu czas.
Czub więc przeszedł, mówiąc, że spity piwem, czarny jak smoła, kabłąkowaty śmieć, Cygan, Wołoch, Besarab, co na jedno w praktyce wychodzi, wywrzeszczał do podkręconego mikrofonu swoją wątpliwość co do miejsca Dona w akcji, którą im obiecano, i w porządku, jaki zaprowadzą.
– Kto to przetłumaczył? – zapytał Gaponia, przypatrując się swojej porysowanej żyłami dłoni, której nie mógł uspokoić.
– Nie mam pojęcia – odrzekł Czub, moszcząc się w fotelu jeszcze ostentacyjniej. – Ktoś, kto zna ich klekot. Tak to zabrzmiało.
– Chodzi mi o to, że takie tłumaczenie z nieużywanego, peryferyjnego języka...
– Bez obaw, Gaponia, tak to zabrzmiało, wraz z tą niebezpieczną sugestią, skrajnie niebezpieczną i kompromitującą sugestią, której nie przedstawiłem, ale której się pan przecież domyśla. Mamy raport.
– Raport?
Czub potwierdził i roześmiał się, jakby to wszystko było zabawą. Gaponia pomyślał, że jeszcze kwartał wcześniej Czubowi nie przyszłaby do głowy taka bezpośredniość. Jest narwańcem do spraw wymagających takiego temperamentu, ale w granicach, jakich sam nie ustalił. A teraz, rozwalony w skórzanym fotelu, przyglądał się Gaponi bezczelnie, jakby obciążał go winą za upadek hierarchii, która go dotychczas powstrzymywała.
– Takie rzeczy się zdarzają. Tłum, upał, alkohol, ale żeby zaraz raport... Przekażę to Donowi jako incydent, nic więcej. – Gaponia wzruszył ramionami, ale ten gest nie zmniejszył jego skrępowania. – Don nie oczekuje w tej sprawie raportu; jestem pewien.
– Ale go mamy, Gaponia. – Czub rozłożył ręce, a jego zęby zalśniły. – I tego już nie odwrócimy.
Gaponia wstał z fotela i krokiem zamorzonego głodem żurawia, krokiem, którego u siebie nie cierpiał, z którym walczył, zmuszając nielojalne ciało do elementarnej płynności, wyszedł z gabinetu. Lęk obnażył daremność wszelkich jego starań, by nad ciałem zapanować. Nadmiernie wysoka, skrajnie wychudzona postać Gaponi była z natury rozchwiana i niezgrabna. Niepewność nie sprzyjała żadnej w tym względzie korekcie. Pomyślał ze wstydem, że mimo miejsca przy Donie przed Czubem czuje czysty strach. Zamykał za sobą drzwi przesadnie wystawnego gabinetu na pierwszym prestiżowym piętrze Domu Centralnego, gdy uderzyła go jak sztych szpady konstatacja, że ten strach może niebawem dzielić z Donem, bo tajemnicza, wstydliwa dolegliwość na takie niebezpieczeństwo ich wystawia. I wtedy obaj wrócą do uczuć, które tak nieporadnie przed sobą ukrywali.
– Mamy raport! – krzyknął Czub z głębi kancelarii, a w jego głosie z seksowną chrypką, którym tak czarował publiczność aren i widzów przed telewizorami, troska była i pogróżka pospołu.
Ale Gaponia usłyszał tylko pogróżkę.
Poza pięknym czerwcem nad Wagiem nic nie sprzyjało falandze. Nadmiar zapowiadał samowolę, bo słowa „bunt” nikt nie odważył się użyć, ale ono przyczaiło się za rogiem i czekało na okazję. Pomysł, by zebrać gromadę młodych skłonnych do gwałtów mężczyzn w miejscu, do którego będą mieli z każdej części Europy Środkowej zbliżoną odległość, nie został uzupełniony żadnym planem ich użycia w zgodzie z instynktami, jakie w nich tak mistrzowsko wyostrzono.
– Spróbujemy się policzyć – zdecydował jeden z dyrektorów dolnego biura w Domu Centralnym, które od jakiegoś czasu nazywano dykasterią – i w zależności od wyniku podsuniemy im możliwość.
Wynik przeszedł najśmielsze oczekiwania. Nad Wag miało przybyć kilka tysięcy młodych mężczyzn, przybyło kilkanaście. Bez kobiet, zwierząt, lektur, pieniędzy. Po dwutygodniowych ekstatycznych rytuałach braterstwa, polegających na pieśniach, ogniskach, uściskach, poklepywaniach, pogróżkach pod adresem Europy i jej pedałów, przyszło rozczarowanie. Ile można gardłować nawet w najsłuszniejszych sprawach? Ile zjeść wołowiny z rusztu i wypić, znakomitego skądinąd, piwa? Ile wymacać coraz bardziej cuchnących kamratów, bo upały rozprawiły się z wodą i Wag jej skąpił. Iloma łańcuchami wzajemnie się obdarować? Ile wymienić między sobą noży, pałek, kastetów, maczet? Nie minęło pół miesiąca, jak między kohortami snuć się zaczęła nuda – siostra wszelkiego nieporządku i matka nieszczęść. Wspomnienia nie tak odległych nieporozumień nie przechodziły w fizyczną konfrontację, tylko paraliżowały się wzajemnie zobowiązaniem wobec męczącej jedności. Obydwie żelazne gwardie, słowacką i madziarską, konsternowała nieodległa pamięć Górnych Węgier. Nieliczny, lecz groźny, zaprawiony w walkach ulicznych serbski Draża pogardzał hajdukami z dolin Prutu, Seretu, Czeremoszu z ich operetkowymi żupanami, a ci w tym samym stopniu gardzili Besarabią, cokolwiek za tą nazwą się kryło. Najliczniejsza, przewodząca zjazdowi polska Biała Legia, stanowiąca połowę całości, fizycznie najbardziej zbliżona do modelu z ilustracji w podręczniku Państwo i młodość, tak ugrzęzła w nienawiści wobec wszystkiego, co nią nie było, że na inną nienawiść, niechęci nie wspominając, miejsca już brakowało. Więc gdy powitalne rytuały wyczerpały się same z siebie, pozostało oczekiwanie nie wiadomo na co. Bo jeżeli celem miała być wojna, którą im obiecano, to przeciwnik znaczyć musiał – rozumiał to każdy idiota – więcej niż Żyd, pedał, lesba, mason, ekolog, wegetarianin, muslim czy – najjadowitszy z nich – libertyn. Tak czy inaczej, w grę nie wchodził zbyt drapieżny, uzbrojony po zęby Wschód ani nie wiadomo w co przemieniony Zachód, a Północ i Południe nie znaczyły już nic poza geograficznymi wektorami.
Dlatego gdy kabłąkowaty, zarośnięty czarnymi jak smoła kudłami od stóp do szczytu głowy z przerwą na twarz Besarab lub ktoś z tamtych peryferii w ogniach pochodni wrzasnął do mikrofonu swoje wobec kilkuset pobratymców równie krępych, ciemnych i kabłąkowatych, sprawił całej reszcie przykrość, która ma jedną niepodważalną zaletę – przepędza nudę. Besaraba skuto i odstawiono do aresztu w Nitrze, gdzie miał wytrzeźwieć i rozważyć swoją sytuację.
Kilkunastotysięczna falanga zastygła w oczekiwaniu na karę, której postanowiono nie odwlekać, by nie straciła kontaktu z przyczyną, ale też nie przyspieszać, by żołnierze nacieszyli się jej przedsmakiem.
– Nie mogło zdarzyć się lepiej – skomentował młody steward z Domu Centralnego, którego Don kilka lat temu wyróżnił za cynizm. – Kaźń, bo to nie powinno być nic innego, wraz z przygotowaniami wyrwie chłopaków z przygnębienia, nim generał znajdzie im przeciwnika.
Noce na Wagiem, nieopodal ujścia do Dunaju, po skwarnych dniach były coraz krótsze i jaśniejsze. Lipy zapachniały dwa tygodnie przed czasem. Znad wody słychać było żurawie, a z lasu – wilgi i kukułki. Kilka dni potem słowacki herold ogłosił wyrok; surowy, lecz nikt nie wątpił, że sprawiedliwy.
Ale Gaponię przeraził. Besaraba, Wołocha, Cygana, czy za kogo go tam brali, oddano Serbom, a ci mieli go bałkańskim zwyczajem nawlec na pal lub, zainspirowani nowymi trendami w tym względzie, spalić w żelaznej klatce, albo nie rozmijając się z epoką, rozerwać quadami.
– Tak czy inaczej, nie będzie to przyjemność – zauważył intendent Domu Centralnego, którego funkcja nie miała nigdy nic wspólnego z potrzebą, gdy wzburzony Gaponia zaczął dopytywać o szczegóły.
– Nie możesz na to przystać, szefie! – krzyknął Gaponia, wpadając trzy godziny później do pokoiku Dona na piętrze pensjonatu Wrzos wybranego trzy lata wcześniej na miejsce ich krótkich urlopów ze względu na klimat, odludzie i bliskość stolicy. – To nie kara, to barbarzyństwo niemające związku z winą.
Dzień wcześniej rozmawiali o banale przemijania, a tym samym o śmierci.
– Czasem przysiada nocą na brzegu łóżka lub taborecie i mam wrażenie, że jest byle kim – mówił cicho Don, a Gaponia pochylił się ku niemu, by nie uronić ani słowa. – Przygląda mi się bez uwagi, sprawdza, czy gotów jestem do drogi, dając do zrozumienia, że nie pójdziemy Polami Elizejskimi. Ani to kostucha, ani piękność zawieszona między dzieciństwem a młodością, jak wyobrażają to sobie artyści, ani boski księgowy, którego mamy potraktować serio, tylko byle kto. Figura, rzec można, pierwsza z brzegu. Im dłużej z nią obcuję, nabierając ciała i anektując przestrzeń, tym częściej myślę, że znalazłem się w obcym miejscu, które ani znam, ani chcę poznać. Wszystko mnie odpycha, nałogi omijają bokiem, władza nudzi, wspomnienia męczą, poranki zasmucają, a zmierzchy trwożą. Nie rozumiem radości z przypadkowych codziennych zdarzeń, a przecież były moim i twoim, mój drogi Gaponia, udziałem. Cieszyły nas ptaki o świcie lub zaniepokojenie generała naszymi ryzykownymi decyzjami. Cieszyły nas kobiety, o które się nie staraliśmy, i ich zabiegi, by mimo wszystko, mimo wszystko, mój drogi Gaponia, zdobyć nasze względy. Maszerowaliśmy przez doczesność jak dwaj ślepcy, zadowoleni, że możemy obyć się bez przewodnika. Porzucaliśmy obowiązki. Nie wnikaliśmy w żaden z żywiołów kotłujących się wokół, bo nie podejrzewaliśmy w sobie władzy nad nimi, choć nikt poza nami o tym nie wiedział. Pilnowaliśmy odległości od tych, którzy daliby wszystko, z życiem włącznie, by się zbliżyć, sami ku sobie zbliżeni. Byliśmy chytrzy, byliśmy chytrzy, jak nikt w tym kraju.
A teraz przystanąłem na brzegu, a naprzeciw mnie morze, chciałoby się rzec, tajemnicze, otchłanne, szafirowe, chciałoby się tak rzec, gdyby się nie wiedziało, że to sadzawka z nierozpoznanymi szczątkami. Jedne osiadły już na dnie, inne pływają jeszcze po wierzchu, nim dołączą do reszty. A ty w swej dobroci i mądrości, w którą nigdy nie zwątpiłem, pytasz strwożony, czy podpiszę wyrok na nieroztropnego Cygana, Besaraba, Węgra, czy za kogo on tam się uważa, a ja odpowiadam, że nie mogę nie podpisać, nawet gdybym chciał.
– A chcesz, szefie? Bo jeżeli chcesz, jeżeli chcesz... – Jego głos poszybował w falset, jak zawsze kiedy władała Gaponią gwałtowna emocja.
Promień letniego słońca przesunął się po ścianie i zwiotczał nad żelaznym łóżkiem, jakby była już jesień. Z otwartego na oścież okna zapachniało mokradłami, jak po słotach, choć przełom czerwca i lipca skąpił nawet rosy nad ranem i dni wstawały z trzaskiem.
– Ależ nie chcę, Gaponia – odpowiedział Don. – To inny byt, inna dusza. Nie imaginuj sobie męki, jakiej nigdy nie doświadczysz. Tak jak on nie jest w stanie wyobrazić sobie twoich wątpliwości, rozterek, niepokojów. Jakakolwiek wzajemność nie jest możliwa. Wyobraź sobie raczej, że jeżeli jego świat nie jest twoim, to twoje wyobrażenie o jego kaźni jest wyłącznie płytkim snem, który się przypałętał. Poczuj ulgę. Pomyśl sobie, że jest już po kaźni, w której sprawie nic nie mogłeś uczynić, i poczuj ulgę. Poczuj ulgę, mój drogi.
I Gaponia ją poczuł. Miał wrażenie, że Don jest znowu tym, kim był, nim zordynarniał na potrzeby władania ordynarniejącym z roku na rok narodem. Nim zasmakował w obcym mu przecież prostactwie, nim dał się przekonać dyktaturze, że na względy liczyć może tylko wtedy, gdy przyjmie jej reguły.
Wszystko, tylko nie wybaczenie, rzekł kiedyś przy śniadaniu Gaponia, gdy zdawało im się, że nie każde zdarzenie trzeba brać serio. Jest tak, jak powiedziałeś, mój drogi, zgodził się Don, a gdy Gaponia rzekł, że tylko zażartował, Don uśmiechnął się cierpko i wyjaśnił: A ja nie.
Ale to było jeszcze w czasie, kiedy obydwaj wahali się, czy przyjąć role, jakie tak niespodzianie podsunął im los. I Gaponia odniósł wrażenie, że stanęli wobec siebie bez masek i rekwizytów, jak wtedy, gdy we władzy obcego im kaprysu je przybrali, nie wierząc, że nie na długo, raczej na chwilę, dla zabawy. I to wrażenie nie ustąpiło nawet wtedy, gdy Don postanowił: Stracą go na swój sposób, Gaponia. Bez zwłoki.
Bez zwłoki? No, niekoniecznie, niekoniecznie. Kiedy w lipcowe już południe pełne kurzu i wrzasku zrzucono z quada poturbowanego Besaraba, Cygana, Wołocha, a może nawet Węgra ze wschodnich rubieży tego kraju, a draże otoczyły go śmiertelnym pierścieniem, dwumetrowy czetnik warknął: Stać, i pierścień się rozerwał. Kwadrans potem deputowany Vejlić z Nacionalnej Stranki, od tygodnia wizytujący obóz, przypatrując się skazańcowi, rzekł: Można się upierać przy swoim, tylko po co? Jeżeli to w ogóle nasze, dodał czetnik, a gdy po następnym kwadransie deputowany stwierdził: Otóż to – było po sprawie. Los skazańca, który w istocie znaczył mniej niż kurz, jaki wzniecił, oddano przeznaczeniu, jeżeli ono w ogóle ze skazańcem chciało mieć coś wspólnego. Tak czy inaczej, skazaniec wrócił do aresztu w Nitrze. Podejrzenie, że coś jest na rzeczy, przechodziło w pewność. A pewność sprowadziła zakłopotanie, z którym falandze nie było po drodze. Falanga nie była od zakłopotania.
Wiadomość poszła w tłum. Jakaś nieśmiała próba jej spopielenia, podjęta przez komendanturę obozu polskiego, się nie powiodła, strumyki się połączyły i rzeka spłynęła brudem. Nie było już czego tamować. Rzecz stawała się oczywista: Cezar to ciota, a jego sztandar to tęcza. Bo falangą nie miotały demony, miotało nią gówniarstwo groźniejsze od demonów, bo niepowstrzymane. W ostatecznym rachunku to tylko infantylna granda, rzekł przy jakiejś okazji komendant Domu Centralnego, były magazynier z Ikei, zwany generałem. A gdy któryś z jego nomenów zauważył, że nie wolno ich nie doceniać, generał otwarcie stwierdził, że czasami czuje grozę. Z grozą albo bez niej idea centrum, wynosząca kraje Europy Środkowej ze względu na ich młodość ponad stary Zachód i zdegradowany cywilizacyjnie Wschód, znalazła swoje miejsce w Domu Centralnym, choć niekoniecznie w gabinecie Dona, bo Don był na idee za leniwy. Ale ilekroć opuszczał swój gabinet, musiał się na nią natknąć na korytarzach, schodach, w salach konferencyjnych z zapachem żuru, kapusty i kotletów mielonych, jak przekomarzała się z innymi ideami, których tu nigdy nie brakowało. Dzień, w którym powiedział: Czemu nie – miał niekwestionowany związek z upalnym czasem nad Wagiem, choć dzieliło je dobrych kilka lat. Don mógł tych dwóch słów nie wypowiedzieć lub je wypowiedzieć, kwestia przypadku, chłopcy mogli się nad Wag zjechać albo i nie zjechać, ale ponieważ słowa zostały wypowiedziane, chłopcy nad Wag przybyli.
– I co dalej? – zapytał Czub. – Jest na nich jakiś plan?
– Nie wiem, co nie znaczy, że go nie ma – odpowiedział mu Gaponia. – A dlaczego chce pan to wiedzieć?
– Bo jeżeli jest, to gdzie? A jeżeli go nie ma, to czemu? To proste, Gaponia, wszyscy za to odpowiadamy. Z Kaligulą włącznie. Przekaż szefowi, że się tym niepokoję, że to jest wyzwanie.
– To naturalne. – Gaponia opuścił się na tylnej kanapie, jakby chciał być jeszcze mniej zauważalny niż dotychczas. – A o jakim szefie mowa?
– Jak to o jakim?! A ilu ich jest, do cholery?! – wrzasnął Czub i zarechotał, bo puściły mu na chwilę nerwy.
– No właśnie. – Gaponia westchnął i odłożył telefon.
Co Czubowi podsunęło pomysł skorzystania z takiej szansy? Jaka ambicja go na ten telefon namówiła? Jaka okoliczność go do tego sprowokowała? Raport? Bez przesady, od jakiegoś czasu raporty wręcz potykały się o siebie; gdziekolwiek spojrzeć, tam trafiało się na jakiś raport. I jakim prawem użył w rozmowie słowa „szef”, ściśle wewnętrznego, ukrytego, zamkniętego w zonie, do której nie miał wstępu? Tak czy inaczej, bezczelny typ.
– Bez dwóch zdań, panie profesorze, zawsze taki był. Znam go od lat i wiem, co mówię.
Gaponia widzi w lusterku wstecznym kwadratową szczękę i siny nalot zarostu, łysiejący szczyt wygolonego łba ponad zagłówkiem i mięsistą dłoń na kierownicy. Czuje ostentacyjny zapach wody kolońskiej. A poza tym chamska jazda przez zatłoczone miasto. Bez koguta, bo z chuligańskimi uprawnieniami. Nieustanna zmiana pasów przez linie ciągłe, ostre wjazdy na skrzyżowania z nieczynnymi od miesięcy światłami i na zatłoczone ronda. Wnętrze forda mondeo jest przestronniejsze niż lancii, chociaż zużyte, jakby służyło różnym pozakomunikacyjnym celom.
– Pan pewno nigdy nie oglądał tych walk – głos szofera brzmi przyjemnie; jeden z tych chętnie słuchanych, nawet gdy powtarzają głupstwa – ale naród je lubi. Zaanektowały wszystkie kanały sportowe od ejbisi po sportorange, więc mieliśmy robotę. On głównie MMA, a ja w zasadzie wszystkie, nawet te, które słabo kumałem. Ale to on był gwiazdą. Dochodziło do tego, że nieważny był gladiator, bo tak przedstawiał zawodników, tylko ten, kto komentował. Z czasem publika przychodziła na Czuba. Nawet nie, że miał gadane, bo gadane miał każdy z nas, ale że on z tego gadania robił spektakl. Naród to naprawdę lubił i kiedy on nawijał, było na ful, jakie tam łachy by się ze sobą mierzyły. A poza tym pies był na baby sakramencki, a one do niego lgnęły. Pamiętam, jak do Savoya, bo to było w Budapeszcie podczas Meeting of Europe, zabraliśmy trzy laski, prosto, rzec można, z powietrza: aktorka, modelka i jakaś trzecia, przed foyer wymiksowana. Bierzemy numer; koniaczek, woda mineralna, tartinka, one po papierosie i Czub przechodzi do rzeczy: żeby mu ta modelka zrobiła, co miała do zrobienia bez straty czasu, bo na Budapeszt mieliśmy program. A ta, dwadzieścia lat, a może mniej, że wszystko tylko nie to, a Czub, że właśnie to, a ona, że nigdy w życiu, a czas mija, wieczorem jest walka. No to Czub ją z liścia na odlew. Laska pada jak ścięta, ale zaraz się podnosi, tylko bez połowy twarzy. Ma pan pojęcie, profesorze? Bez połowy twarzy. Nawet śmiesznie to wyglądało. Normalnie to twarz puchnie, robi się wręcz trzecia, a tu na odwrót, jakby prawa połowa twarzy wbiła się w lewą i tak już została. Mam ją w oczach z tym jednym profilem. A pan musiał zauważyć, jaką on ma łapę; chłop z niego bez przesady, ale łapa, że nie daj Bóg. Proszę się nie gniewać, panie profesorze, ale znam ten głos jak swój. Tę knajacką intonację, którą czarował klientelę i publisherów, bo jak nie próbowałby wyskoczyć, to głos przytrzymuje go przy tym, czym jest, więc wiem, że to on dzwonił do pana, choć nie dosłyszałem, w jakiej sprawie, i dobrze, bo to nie moja rzecz.
Szofer jeszcze coś mówił, ale Gaponia już go nie słuchał, zastanawiając się, jaki związek może mieć telefon od Czuba z opowieścią szofera. Czym go chcą omotać, gdy dowiedzieli się o kaprysie Dona, którego nikt by się po nim nie spodziewał?
Wjechali w zaniedbaną część miasta, z której dwa lata wcześniej przepędzono właścicieli eleganckich mieszkań na zamkniętych osiedlach z anglosaskimi nazwami w stylu: Windsor, Boston, Madison, i wprowadzono tam lud Boży, który, nie wiedzieć czemu, poczuł się tym dotknięty i natychmiast się obraził. Ale lud Boży ma swoje sposoby i wystawne apartamentowce abdykowały na całej linii, szarzejąc do szczętu, jak szarzeje twarz człowieka zaatakowanego przez francę. Co dało się w najbliższej okolicy urwać, zostało urwane, co złamać – złamane, co wyważyć – wyważone, a co zaatakować furią sprayów – zaatakowane, tak by nikt nie miał wątpliwości, że lud, upokorzony lub nie, jest u siebie. Ford wpadł w dziurę jak otchłań, podskoczył, dobił osią, zajęczał, przejechał rozmyte pasy, których trudno się było domyślić, i za znakiem ograniczającym prędkość do trzydziestu, trzymającym się heroicznie ostatniego gwoździa, skręcili w osiedle. Wszystko tu, z kurewstwem włącznie, odbywało się w akceptowanej przez jednych i drugich konfidencji. Szofer zatrzymał limuzynę przed jasnym frontonem willi udającej dworek, wciśniętej między dwa bliźniaki z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Zgasił silnik i powiedział przyjaźnie:
– Wie pan, panie profesorze, szoferowie i bodyguardzi siłą rzeczy wiedzą dużo, a jak są bystrzy, a często są, to drugie tyle sobie dopowiedzą. Więc niech pan się nie pogniewa, że wciąłem się z gadką w pana zastój, ale uważam, że nie powinien się pan z tym minąć, by się nie zderzyć z czymś, co pana przerośnie. Bo, tak między nami, profesorze, to sprawa nie dla pana i obydwaj się z tym nie najlepiej czujemy. Nie powinien się pan tym zajmować ani wymagać tego od nikogo, kto od pana zależy, bo to robota dla alfonsa. Umówmy się, że jeżeli się nie powiedzie, nie weźmie mnie pan po raz drugi do tej roboty. Jesteśmy na miejscu.
– To znaczy gdzie? – zapytał Gaponia.
– Zbyt pana szanuję, profesorze, by nie odpowiedzieć. – Szofer umknął z pola widzenia lusterka wstecznego. – Przed burdelem dla gości z dużą kasą. Nazwa Dom Wzruszeń nic panu nie powie.
Podobnie jak dziewczyna, bo mimo całej doskonałości, nic przez nią nie przemawiało. Ani spryt, ani naiwność, rzewność, mądrość, głupota, wątpliwości lub ich całkowity brak. Celofan powiedziałby więcej.
– Udzielam się – rzekła. Uśmiech, jaki temu towarzyszył, nie poruszył jej bezbłędnej twarzy.
Wszystko na swoim miejscu poza duszą, pomyślał Gaponia. Z drugiej strony, skąd miałaby ją mieć. Rozmawiali w foyer jednego z opustoszałych hoteli, którego nie dało się już prowadzić na wymaganym poziomie, więc właściciele postanowili go zamknąć. W prześwietlonym słońcem wnętrzu z powodu niedziałającej od miesięcy klimatyzacji było gorąco i Gaponia czuł krople potu na gigantycznym nosie, który w każdej fazie jego życia, może poza pierwszą młodością, upodabniał go do brodzącego ptaka. Na dziewczynie nie robiło to wrażenia i jej blada twarz była nieporuszona, tak jak nie poruszyłby jej najprawdopodobniej przejmujący chłód.
– Więc tak to, mniej więcej, się przedstawia – powiedział Gaponia.
– To znaczy? – Dziewczyna pochyliła się ku niemu i poczuł miły zapach zdrowia i świeżości, nieskażony żadną perfumą lub dezodorantem.
Zapytała, czy może zapalić, i nie czekając odpowiedzi, sięgnęła po slima. Dym skłębił się w stojącym powietrzu i pożeglował ku Gaponi. Ten ostentacyjnie zakaszlał.
– Przepraszam – powiedziała, nie gasząc papierosa.
– Nic nie szkodzi. – Gaponia cofnął się z fotelem. – Chodzi o to, że człowiek... mężczyzna, którego pani niebawem odwiedzi, nie jest w stanie określić, jak podejrzewam, swoich oczekiwań wobec pani profesji.
– Co to jest profesja? – zapytała dziewczyna.
– W pani przypadku zajęcie – odpowiedział Gaponia.
– Udzielam się – powtórzyła dziewczyna bez śladu zniecierpliwienia.
– To już ustaliliśmy.
Gaponia poczuł, że koszula przemokła na nim ze szczętem. Dawno nie był tak zdeprymowany. Miał potrzebę odwiedzenia toalety, ale nie sądził, by była otwarta.
Kilku robotników w drelichach wlokło przeciwną stroną hotelowego foyer niekończący się chodnik, wspierając się przekleństwami. Dziewczyna obserwowała ich przez chwilę, a papieros między jej wiotkimi palcami ani drgnął.
– Naturalnie pełna dyskrecja – ostrzegł ją Gaponia.
– Na tym polega moja... profesja – uspokoiła go dziewczyna.
– Gdyby jednak...
– Tak?
– To skręcą pani kark. Po prostu.
– To zrozumiałe. – Skinęła głową.
Starała się zapanować nad sobą, ale niepokój przeważył. Na chwilę zamknęła oczy, jakby umykała w głąb siebie. Rozchyliła bezwiednie uda i Gaponia zauważył, że jest bez majtek. Przez chwilę zależała od własnej niepewności, a Gaponia na odwrót, czuł umiarkowaną przewagę i przestał się pocić, choć w hotelowym foyer nie zrobiło się ani trochę chłodniej. I tak, zamienieni odczuciami, ruszyli do pensjonatu Wrzos w zakolu rzeki.
Pogróżka Gaponi, mało wiarygodna w ustach człowieka tak nieuzbrojonego, nie była wyjątkiem, a raczej normą. To był już od kilku lat kraj wzajemnych pogróżek, z których część należało brać serio. Lansowanej przez zagraniczne media opinii o infantylnej dyktaturze zaprzeczały pękające w szwach kryminały i nagminne skrytobójstwa. Likwidowano ludzi nie tyle wrogich rzeczywistości, ile wyłamujących się z obyczajów narodowi zaproponowanych i przez naród przyjętych. Pederasta nieukrywający swego wynaturzenia stawał się kandydatem na ofiarę, jaką na ołtarzu miłości do ojczyzny składał ze swego honoru, zdrowia lub życia. I nic tu do rzeczy nie miały jego poglądy lub ich brak, bo nie o nie chodziło. Wrogiem rzeczywistości stawał się każdy, kto jej nie służył czynem lub myślą. Przemoc nie szła z góry w dół; jeżeli już, to z dołu do góry, gdyż tę atrakcję pozostawiono obywatelom.
Słowo „kontras” stygmatyzowało oględniej niż „libertyn”, „mason”, „cyklista”, „wegetarianin” albo, nie wiedzieć czemu, „filatelista”. Takich nie chroniła nawet ostrożność. Co w takim razie trzymało ich przy zdrowiu lub życiu? Przypadek. Bo rewanż na wrogach ludu miał w swej treści chaos. Ponieważ wymierzanie kar, jak i obdarzanie względami, pozostawiono obywatelom, ci skorzystali z przyrodzonego prawa do bezhołowia i razy, często okrutne, rozdawali na oślep. Toteż w kryminałach zamykano tych, co jeszcze niedawno sami sądzili, a wolnością obdarzano ich ofiary, by stawały się sędziami. Na tym polega ruch w tym interesie, mawiał jeden z dyrektorów dolnego biura Domu Centralnego, zwany od niedawna dykasterem. Sam nie był pewien swego bezpieczeństwa, zgodnie z zasadą współodpowiedzialności za nieznane grzechy. Hierarchii wznoszącej nie było w istocie żadnej. Don i reszta, a między nimi otchłań. Sytuacja Gaponi była w związku z tym niedopowiedziana. Zazdroszczono mu miejsca przy cezarze, lecz go nie szanowano. Nie mógł cieszyć się również tym rodzajem braterstwa, jakim cieszą się młodzi i czasami niemłodzi mężczyźni, gdy odkryją, że łączy ich ten sam rodzaj rozrywek. Gaponia był poza tą kategorią – ni to facet, ni to znak. I jeżeli nawet bliżej mu było do znaku, to nie wiedziano jakiego i co on miał oznajmiać w przyszłości. Zresztą to nie był kraj, który zaprzątałaby przyszłość, bo dosyć w nim było teraźniejszości. Miało się nawet wrażenie, że przyszłość jest zakazana w związku z metodycznym przygotowywaniem przeszłości, mającej zastąpić wszystkie inne czasy. Terror nie zaciskał kleszczy z góry, bo się z niej nie brał, tylko z dołu, gdyż wszystkie atrakcje z nim związane pozostawiono prawdziwym lub częściej urojonym ofiarom liberalizmu i demokracji. Dziewczyna, rozumiejąca chyba rzeczywistość lepiej, niż można by sądzić, do opustoszałego pensjonatu Wrzos w zakolu rzeki weszła nieźle przestraszona.
– Czy jest ładna? – zapytał Don, rozlewając się nad stołem, przy którym pracował.
– Zaraz ją wprowadzę, szefie – odparł Gaponia. – Sam ocenisz.
– Opisz mi ją wpierw, mój drogi.
– Nic jej nie brak, jak sądzę. Jest do twojej dyspozycji od zaraz.
– A czy ona o tym wie?
– Wie wszystko, szefie.
– W takim razie wprowadź ją do mnie jutro przed śniadaniem.
Do pokoju przez okno otwarte na oścież wleciała jaskółka. Usiadła na belce pod sufitem i widać było jej pulsujące serce.
– Poproś osobę, by urządziła ją w jednym z górnych pokoi – rzekł Don. – Dobrze by było podać jej też coś do zjedzenia poza kaszą gryczaną i zsiadłym mlekiem.
– Jak sobie życzysz, szefie. – Gaponia skinął głową i obrócił się do drzwi, a Don wbił wzrok bazyliszka w ptaka, który mógł w każdej chwili wyfrunąć lub paść trupem.
– Mój Boże, duszyczka – szepnął.
Gdy Gaponia wprowadził nazajutrz dziewczynę do ascetycznego pokoiku Dona, dzień się zaledwie otrząsnął z mgieł, wilgoci, może nawet deszczu. Początek sierpnia zapowiadał w tych stronach jesień.
To było przygnębiające – miał powiedzieć dwa lata potem, zeznając przed komisją Hossego. – Don cofnął się w stronę okna, a dziewczynę zamurowało w drzwiach.
To przerosło jej wyobraźnię, jeżeli ją w ogóle miała, ale czemu miałaby nie mieć. I w rzeczy samej tak to wyglądało. Don powiedział: Podejdź bliżej, dziecko, lecz widać było, jak wiele by dał, by dziewczyna nie posłuchała, a ona dałaby jeszcze więcej, by nie skorzystać z tak nieśmiałego zaproszenia. Nie mogła go nie znać, bo do niedawna był wszędzie, lecz mogła go nie rozpoznać, nie tyle zmienionego, ile przeistoczonego. W kogo? – pytał od jakiegoś czasu sam siebie Gaponia i nie znajdował odpowiedzi. Gdy przekonywał coraz bardziej zniecierpliwionego swą niemocą młodego doktora, że pacjent anektuje przestrzeń, że jest go coraz więcej w różnych miejscach, że czuje jego obecność tam, gdzie go na pewno nie ma, ale jednocześnie ta obecność coraz mniej znaczy, że Don się rozmywa w miejscach niemających z nim żadnego związku, to doktor nieodmiennie odpowiadał, że dziedzina medycyny, jaką reprezentuje, nie zna odpowiedzi na tak postawione pytania.
Kiedy Gaponia chwycił dziewczynę za ramię, by pchnąć ją ku oknu, przy którym Don się rozprzestrzeniał, poczuł, że jest mocna mocą nie tylko młodości, zdrowia, urody, lecz również przerażenia wyzwalającego nieznane siły. Należy wziąć pod uwagę, że miewała różnych klientów, myślał Gaponia, włącznie z budzącymi skrajną niechęć, a może wręcz strach, bezceremonialnością, brutalnością, skłonnością do zła, ale z tego świata. Czy zdało jej się, że klient, który ją sobie zamówił, jest z pogranicza światów, wychylony w stronę najgłuchszej tajemnicy, a więc czegoś, na co ona była zdecydowanie za młoda?
Kwadrans później na łące za pensjonatem przysiadła, jak zawsze w środy i piątki, biało-czerwona agusta i Gaponia, zajmując miejsce obok pilota, poczuł zapach rozgrzanych smarów, który tak lubił. Za godzinę miał, jak zawsze, zająć gabinet na najwyższym piętrze Domu Centralnego i pochylić się nad Blaskiem, który go w tym samym stopniu kusił, co zniechęcał. Zdarzały się takie środy i piątki, kiedy do rozprawy o związkach dwóch niewielkich południowych mórz z bezsensem istnienia w niekwestionowanym pięknie dołączała konkretna robota do wykonania, witana z ulgą, gdy z rozprawą mu nie szło, lub ze zniecierpliwieniem, gdy prostacka materia życia wkradała się w piękno iluzji. Tak właśnie było dzisiejszego przedpołudnia.
Wątłe słońce po deszczowym ranku zajrzało przez angielskie okno do gabinetu, gdy do drzwi zapukała sekretarka, by zawiadomić, że pan sędzia ludowy, zwany powszechnie skurwysynkiem, już jest.
– Zapraszam – rzekł Gaponia i udał zajętego, mimo że z rozprawą tego dnia mu nie szło.
– Do usług pana profesora! – krzyknął skurwysynek i ukłonił się błazeńsko już w drzwiach. Po chwili pochylił się nad biurkiem i bezceremonialnie zajrzał do otwartego kajetu. – Można? – zapytał, obracając się w tę i tamtą.
– Zależy co. – Gaponia spięty był i wilgotny od potu.
– Zająć miejsce na tym oto krzesełeczku, że się tak zinterpretuję. – Skurwysynek krygował się, jak to skurwysynki mają w zwyczaju, i na moment zamarł z jedną nogą w górze.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Projekt okładki
Tomasz Majewski
Redakcja
Anna Rydzewska
Korekta
Jan Jaroszuk
Krystian Gaik
Copyright © by Eustachy Rylski, 2018
Copyright © Wielka Litera Sp. z o.o., Warszawa 2018
Wielka Litera Sp. z o.o.
ul. Kosiarzy 37/53
02-953 Warszawa
www.wielkalitera.pl
Plik ePub przygotowała firma eLib.pl
al. Szucha 8, 00-582 Warszawa
e-mail: [email protected]
www.eLib.pl