Stankiewicz. Powrót - Eustachy Rylski - ebook

Stankiewicz. Powrót ebook

Eustachy Rylski

4,6

Opis

33 lata po premierze „Stankiewicz…” wraca do PIW-u, zachwycając nie tylko fabułą, ale też wyrazistą narracją, jakiej nie powstydziliby się klasycy dziewiętnastowiecznej powieści. Dziś czaruje nawet bardziej niż przed laty. Rylski bowiem spojrzał na swój debiut krytycznym okiem i wprowadził autorskie poprawki.

Debiutanckim tomem „Stankiewicz. Powrót” burzy stereotypy na temat literatury o Polsce pod zaborami. Powieściowy dyptyk zamiast niezłomnych bohaterów sugestywnie ukazuje protagonistów z krwi i kości. Uwikłani w burzliwy czas przełomu XIX i XX wieku, sytuację polityczną, rodzinna i osobistą, nie wzywają Boga ani Ojczyzny. Skazani na samych siebie, są ponad wszystko, nawet ponad swój los…

Hubert Stankiewicz po latach mści się na Kozaku, który podczas powstania styczniowego zabił jego ojca „buntowszczika”. Sam nie wie, czy robi to z potrzeby, czy z obowiązku… Max Rogoyski z kolei wraca z wojny do rodzinnego majątku w odrodzonej Polsce. To trudny powrót, bo jego dziad zbił fortunę, szmuglując broń dla powstańców, a następnie ich denuncjując…

Opowieści o ich losach stają się dla Rylskiego pretekstem do rozważań nad takimi wartościami, jak: polskość, patriotyzm, honor czy rodzina.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 430

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




zakupiono w sklepie:

Sklep Testowy

identyfikator transakcji:

1591938365786016

e-mail nabywcy:

[email protected]

znak wodny:

I

Siedział oparty o piec i czuł, jak ciepło powoli wsącza się w przemarznięte i zesztywniałe ciało.

W niewielkim pokoju śmierdziało parującą wilgocią. Oficerowie drzemali, leżąc na rozciągniętych na ziemi szynelach albo siedząc z podkurczonymi nogami, oparci o ścianę. Tuż nad głową miał sznurek, na którym suszyły się onuce. Lampa naftowa kopciła, dając więcej dymu niż światła. Ściana przed nim obwieszona była gazetowymi fotografiami przedstawiającymi jakieś kolejarskie uroczystości. W kącie stał pękaty baniak, zapełniony do połowy wodą z pływającymi niedopałkami papierosów.

Momentami spał, a może tylko drzemał, i wtedy ukazywała mu się maleńka figurka tłustego bożka siedzącego na równie maleńkim cokole. Figurka pachniała czymś miłym i egzotycznym. Znał tę postać, ale nie mógł sobie przypomnieć skąd. Nie mógł sobie przypomnieć teraz i nie pamiętał tego we śnie, dlatego sen był męczący. Figurka i wspomnienie z nią związane, wspomnienie chyba z odległych czasów, jeśli aż tak bardzo zamazane. Na ten miraż i we śnie, i na jawie nakładała się melodia grana na fortepianie. Najpierw moderato, a potem coraz szybciej, nabierająca tempa, zbijająca się w wesołe scherzo i zakończona długim pasażem. Potem chwila przerwy i na powrót pierwsze wolniutkie i ciche dźwięki, bardzo spokojne i melodyjne, ale nie smutne, wprost przeciwnie, zwiastujące szybkie i wesołe zakończenie. Twarz bożka była pogodna jak ta muzyka, a mimo to tkwiła w kokonie utkanym z czegoś lepkiego, obezwładniającego i groźnego. Niby miękka, luźna, poddająca się, ale zdolna unicestwić pajęczyna. Figurka była z twardego, jasnobrązowego drzewa, a dźwięki fortepianu przebijały się przez rozedrgane w upale powietrze. Znajome tony biegnące coraz szybciej, skoczniej i weselej i coś, co wcale nie harmonizowało z piękną muzyką i budzącym zaufanie bożkiem. A bożek miał ręce karykaturalnie krótkie, założone na tłustych, prawie kobiecych piersiach. Mieścił się razem z cokołem, na którym siedział, w zaciśniętej dłoni.

Drzwi skrzypnęły i do środka wszedł wysoki, barczysty młodzieniec w krótkim kożuszku i zabłoconych kawaleryjskich butach. Przez chwilę rozglądał się po izbie, mrużąc zapadnięte, przekrwione oczy, po czym podszedł do Stankiewicza i nachyliwszy się nad nim, powiedział cicho, tak by nie budzić pozostałych:

– Książę prosi cię do siebie.

– Co się stało? – zapytał Stankiewicz, unosząc leniwie głowę. Siedział jeszcze przez chwilę, jak gdyby na to, by się przemóc, potrzebował trochę czasu. Po siedemdziesięciogodzinnym marszu w deszczu i błocie, w przeszywającym do kości wietrze, jego niemłode już ciało zbuntowało się przeciwko gwałtowi, jaki mu od kilku miesięcy zadawano. – Zesztywniałem na amen – mruknął, naciągając buty, po czym ciężko wstał i zawijając poły płaszcza, wyszedł w listopadową słotę.

Przeciął zatopioną w błocie ulicę i wszedł do ciemnego budynku naczelnika stacji. W środku było zimno i śmierdziało lichym tytoniem. Przy dużym stole zasypanym mapami siedział major artylerii. Po drugiej stronie wpatrzony w okno, z założonymi do tyłu rękoma stał niski, krępy mężczyzna.

– Proszę, niech pan podejdzie, pułkowniku – powiedział, nie odwracając się od okna.

Major odsunął się od stołu, jak gdyby chciał zrobić miejsce. Stankiewicz zwrócił uwagę na kwiaty ustawione na szerokich parapetach obu okien. Były dorodne, widać do niedawna ktoś się nimi troskliwie zajmował. Doniczki obwiązane czerwonymi wstążkami siedziały w foremkach z bibuły w tym samym kolorze.

– Szkuro cofnął się znowu – było to powiedziane ostro, z wyraźną pretensją, w zimną przestrzeń tego ponurego pomieszczenia, oświetlonego kilkoma świecami.

Książę odwrócił się od okna, podszedł wolno do stołu i położył szeroką, mocną dłoń na rozpostartej mapie. Jego okrągła, do skóry ostrzyżona głowa rzucała ogromny cień na przeciwległą ścianę.

– Chutory Arniejski, Glinnik i Lepieticha są puste. Nie ma tam ani czerwonych, ani naszych – głos miał zachrypnięty, a ton, jakim to oznajmił, pozwalał przypuszczać, że najchętniej by milczał. Uderzał krótkim palcem w ciemne punkciki na mapie: – Te wsie mają dla nas ogromne znaczenie. Jak tylko dociągnie Izmajłow, ustawimy tam artylerię i będziemy mieli kontrolę nad rzeką, przynajmniej na tym odcinku. Poza tym kilka wiorst poniżej Lepietichy jest jedyna w tej okolicy przeprawa na Dnieprze, czy tak, Ledniew?

– Tak jak pan mówi, ekscelencjo – odparł major, zapalając papierosa.

Książę kontynuował: – Mamy wiadomości, że Machno ostatecznie zerwał z czerwonymi, ale nie będzie wracał do Hulajpola. W tej chwili ma u siebie kompletną anarchię i nic nie wskazuje na to, by się miało coś w najbliższym czasie zmienić, więc na razie nie jest groźny, ale chutory są dla niego ważne. Jest tam żarcie i konie. Oczywiście z tego samego powodu ważne są dla czerwonych. – Przeszedł na drugą stronę stołu i łyknąwszy herbaty z metalowego kubka, powiedział cicho podirytowanym tonem, stukając palcem w mapę: – Jednym słowem trzeba je zająć, nim usadowi się tam bat’ko lub bolszewicy. Weźmie pan, pułkowniku, tylu ludzi, ile jest zdatnych do drogi koni. Dam panu parę karabinów maszynowych i dwa lekkie działka, to mało, ale więcej nie mogę. Zajmie pan Arniejski i Glinnik, leżą obok siebie. Dyspozycje w tej sprawie są już wydane, szczegóły proszę omówić z Lohrem. Wymarsz jeszcze dziś w nocy. – Książę uniósł głowę. Miał szeroką twarz i skośne tatarskie oczy. Uśmiechnął się z przymusem i dotykając końcami palców ramienia Stankiewicza, dodał: – Jest pan zmęczony i rozumiem, jak trudne były dla pana ostatnie tygodnie. Domyślam się też, ile wysiłku będzie pana kosztował ten wyjazd, ale wyboru nie mamy.

Stankiewicz oparł się o stół i pokiwał głową. Czuł się rozbity, w ramieniu odezwał się ból po niegroźnej, ale dokuczliwej ranie.

– Chcę tam mieć kogoś bezwzględnego, ale też doświadczonego i odpowiedzialnego. Niech pan stara się unikać konfliktów z chłopstwem i bez pardonu karze wszelkie ekscesy naszych ludzi.

– Rozumiem – odparł Stankiewicz i prostując się, zapytał: – Kiedy spodziewa się pan, ekscelencjo, Izmajłowa?

– Bóg raczy wiedzieć – książę rozłożył ręce – nie mam z nim żadnego kontaktu. Tonie w błocie, to nie jest pogoda na artylerię.

– Za dwa dni będzie pancerny z trzema batalionami od Drozdowskiego – rzekł major, wduszając papierosa w puszkę od konserw.

Książę podszedł na powrót do okna, powiedział, zakładając ręce do tyłu:

– Jeśli się przebiją, wyślę panu pułkownikowi jeden batalion. Są dobrze uzbrojeni, a poza tym to świetne wojsko.

– To wszystko? – zapytał Stankiewicz.

– Tak! – odparł książę i nie odwracając głowy, cały czas wpatrzony w noc, dodał: – Niech się pan postara utrzymać tam przynajmniej kilka dni.

Do Arniejska i Nowospasowki było około trzydziestu wiorst. Droga ciężka, szczególnie dla podwód, które grzęzły w rozkisłym stepie. Konie były niezłe, ale zabiedzone. Ludzi wybrał Griszka Abramów, syn kaspijskiego milionera znanego z awantur i afer finansowych. Byli to w przeważającej części elewi szkół oficerskich z Odessy i Jekatierinodaru, zwerbowani jeszcze przez Korniłowa, odważni i brutalni, z których wojna domowa zrobiła dobrych żołnierzy i okrutnych ludzi. Ci, którym sądzone było zginąć, zginęli, którzy mieli zdezerterować, zdezerterowali, zostali najtwardsi, najbardziej zdesperowani, nad którymi tliła się jeszcze gwiazda pomyślności. Nie mieli po co wracać do domów. Ich rodziców wymordowano, pomarli lub siedzieli w więzieniach. Ich siostry, narzeczone lub żony, wszystkie te Natalie, Raisy i Luby, ładne wyemancypowane dziewczyny, w gruncie rzeczy sentymentalne do granic wytrzymałości, rozproszono na cztery wiatry. Huragan, który przewalił się przez ogromny kraj w ciągu tych strasznych dwóch lat, zmiótł wszystko, do czego większość z nich była przyzwyczajona i przywiązana. Zapadły się pod ziemię dwory i dworki, ciepłe, przytulne, z zapachem konfitur, jabłek i naftaliny. Gdzieś nagle, prawie z dnia na dzień zniknęły fortepiany, na których z takim poświęceniem ćwiczyli niezliczone etiudy pod okiem guwernantek lub surowych nauczycielek. Odleciały książki z wierszami Bunina, Siewierianina i Błoka, którymi czarowali subtelne pensjonarki. Z bolesnym skowytem zginęły te wszystkie ukochane Reksy, Pajcie, Azorki i Luny. Śliczne meble z odbitymi w politurach aurami ich dziadków i pradziadków, przechodzące z pokolenia na pokolenie, zmieniły się w dym i popiół i też odleciały z tym dzikim, nieprzyjaznym wiatrem. Co się z tym wszystkim stało? Jak, dlaczego, po co? Tłukli się po niezmierzonych przestrzeniach z nieodłącznym karabinem na ramieniu, z wyrazem zdziwienia w szeroko otwartych, dziecinnych jeszcze oczach i wszędzie natrafiali tylko na skorupki, z których już nic skleić nie było można. W roku osiemnastym ich świat przestał istnieć. Nie mieli do czego wracać. Nie powodowała też nimi nadzieja, bo nie wierzyli już w możliwość rekonstrukcji. Byli zdyscyplinowani i odważni w walce, ale poza tym wulgarni, ordynarni. Zawładnął większością z nich rosyjski kanon oficerski, nihilizm, brawura, pogarda dla życia cudzego i własnego, cynizm i niedobry sentymentalizm. Dla niektórych był to parawan, którym zasłaniali swoje zagubienie i bezradność, u większości była to już jednak druga natura.

Tak ich w każdym razie widział Stankiewicz. Nie martwiło go to ani nie cieszyło. Było obojętne, tak jak obojętne było mu już od dobrych kilku lat wszystko inne.

Do Arniejskiego zajechali w południe. Była to duża, ładnie położona wieś w zakolu Dniepru. Ziemia tu była dobra, chłopstwo na ogół zamożne. Od Glinnika dzieliło ich półtorej wiorsty. Bolszewików można się było spodziewać od północy, mołojców od bat’ki właściwie z każdej strony. Stankiewicz do Glinnika posłał tylko czterdziestu ludzi, wychodząc z założenia, że atak czerwonych, jeśli się na niego zdecydują, pójdzie przede wszystkim na Arniejski. Ufortyfikowano cztery chałupy, po dwie z każdej strony chutoru. Od stepu wykorzystali naturalny wał ziemny długości kilkunastu metrów, na którym zainstalowano dwa karabiny maszynowe, maskując je dokładnie i wykopując coś w rodzaju prowizorycznych bunkrów. Jedno z działek ustawiono w budynku szkolnym. Ludzie zostali rozmieszczeni po zagrodach; co druga była zajęta. Przygotowano worki z ziemią do barykadowania okien. Konie i podwody rozkazał Stankiewicz trzymać tak, by w każdej chwili można się było ewakuować w ciągu kwadransa. Posterunki z uwagi na wyjątkowe zmęczenie ludzi na razie miały się zmieniać co dwie godziny. Wydawszy rozkazy i dopilnowawszy ich wykonania, co trwało do późnego wieczoru, Stankiewicz zwalił się wreszcie na szerokie łóżko, przykryte niebieską kapą, zdejmując tylko szynel i buty. Sąsiednią izbę zajął Abramów. Gospodarze wynieśli się częściowo do kuchni, częściowo do stodoły. O dziesiątej dorodna chachołka podała im barszcz na wędzonce i butelkę samogonki. Potem, gdy rozmawiali, paląc i siorbiąc herbatę, do izby wszedł kapitan o srebrnych skroniach z plutonu Stankiewicza jeszcze z okresu walk na Kubaniu i zakomunikował o kłopocie z owsem. Chłopi oferują do sprzedaży tylko siano, którym koni się nie odkarmi. Chutorzanie skarżyli się na kawalerię Szczusia, która tydzień temu myszkowała po chutorach, wywożąc, co się dało. Szczuś ponoć po sprzeczce z Machną oddał się już zupełnie bandyckim nałogom i rabował na całego. Stankiewicz wezwał Kabajewa, sprytnego porucznika, który swego czasu przeszedł niezłą szkołę pod jednym z atamanów kozackich, i polecił mu zorganizowanie wieczorem możliwie dyskretnej i szybkiej rewizji – przetrząsnąć każdą piwnicę, stryszek, każdy chlew i oborę i wydobyć owies choćby spod ziemi, za ukrywanie dwadzieścia pięć wyciorów na gołe plecy. Przez kilka następnych dni w chutorze panował spokój. Ci, którym nie wypadała służba na posterunkach, odsypiali nieprzespane noce. Gdzieniegdzie grano w karty o naboje, papierosy lub bezwartościowe kierenki. Reperowano odzież i buty, czyszczono broń. O bolszewikach nie było słychu. Jakiś chłop opowiadał, że kilka wiorst od wsi nocą przeszła duża banda, licząca na oko z tysiąc ludzi. Stankiewicz wybadał chłopa dokładnie, lecz poza tym, że banda była piesza, ale pędziła przed sobą ze setkę koni – nie dowiedział się niczego konkretnego. Zorientował się ponadto, że obie wsie były zdecydowanie bandyckie i zasilały swą młodzieżą zarówno armię chłopską Machny, jak i łupieskie watahy domorosłych atamanów. Czwartego dnia wieczorem, po powrocie z Lepietichy, gdzie z Abramowem i kilkoma ludźmi przeprowadzili wizję przeprawy na Dnieprze i stwierdzili, że cała przeprawa to jeden zdezelowany prom, niebędący w stanie nawet w najbardziej korzystnych warunkach przewieźć więcej niż pół dywizji w ciągu doby, zaszedł do chałupy, gdzie kwaterowali kadeci. Grano w winta. Grze bardziej towarzyski niż hazardowy charakter nadawał wysoki, szczupły brunet o dużych, wilgotnych oczach południowca. Co chwila zapalał gasnącą fajkę i opowiadał dowcipy, z których sam się zaśmiewał. Stankiewicz widywał go w otoczeniu generała Borowskiego i już miał zapytać, czy nie był przypadkiem jego adiutantem, gdy uwagę jego zwrócił Arnsholt, bałtycki Niemiec, który nie wiadomo jakim cudem znalazł się na Ukrainie w 1919 roku. Był to młody człowiek, były student prawa z Dorpatu, którego rodzicom, właścicielom firmy adwokackiej, udało się uciec z Piotrogrodu do Finlandii. Chłopak miał nieprzyjemną, długą i bladą twarz północnego Niemca i wodniste oczy, w których czaiło się coś nienormalnego. Nie zwracał uwagi na grających. Siedział na łóżku, oparty szerokimi plecami o ścianę, nerwowo i natrętnie szarpiąc bransoletę w przegubie dłoni. Był tak zatopiony w sobie, że nawet nie zauważył wejścia dowódcy.

– Panu coś jest? – zapytał Stankiewicz.

Arnsholt popatrzał nieprzytomnie, po czym ścisnął sobie skronie, jak gdyby chciał wtłoczyć palce do wnętrza wąskiej czaszki, i trwał tak przez moment. Po chwili wstał i powiedział głośno:

– Wszystko w porządku, pułkowniku, gdyby nie to, że nudno, że chce się pić, że ma się ochotę na kobietę, że wolałoby się maszerować, że jest się już bardzo zmęczonym, że diabli z tym wszystkim. Jeśli nie liczyć tego wszystkiego, to poza tym jest dobrze.

Jeden z kadetów zaśmiał się i spoglądając na Bałta znad kart, rzekł:

– Ralfa roznosi, jeśli się dzisiaj nie upije, w nocy może być niebezpieczny, pamiętacie, co zrobił z anarchistami w Homlu.

Młodzi ludzie wybuchnęli śmiechem.

– Jeśli się dzisiaj upije, zostanie zdegradowany albo rozstrzelany – powiedział Stankiewicz spokojnie.

– To oczywiście taka przenośnia, hiperbola, pułkowniku, czy tak? – zapytał kadet.

– Nie, to rzeczywistość – odparł sucho Stankiewicz.

– Rzeczywistość – prychnął kadet. – A to dobre, a mnie się wydaje, że mówienie o rzeczywistości to mówienie nie na temat. Od dwóch lat, tak, dokładnie od dwóch lat nie mamy do czynienia z rzeczywistością. To, co się dzieje, jest irracjonalne i tylko na zasadzie szczególnych praw i reguł irracjonalności pozwala nam jeszcze istnieć. Dlatego cokolwiek, powtarzam, cokolwiek by zrobił Arnsholt…

Przystojny brunet trzasnął kadeta w plecy i zawołał:

– Daj spokój, Lowka, i trzymaj karty bliżej nosa, bo Lisewski zapuszcza żurawia.

– Pan wie doskonale, pułkowniku – ciągnął chłopak – że jakiekolwiek rozumowe działanie z naszej strony w obecnej sytuacji…

Stankiewicz przerwał mu:

– Tylko dzięki rozumnemu lub, jak pan woli rozumowemu działaniu armia mogła istnieć i zwyciężać. Bogu dzięki, dowództwo jest odmiennego zdania niż pan, a w ogóle proszę dać spokój, rozmowa jest bez sensu. Niepokoi mnie Arnsholt, to wszystko.

– Wydaje mi się, pułkowniku – nie dawał za wygraną kadet – że cokolwiek uczyni…

Stankiewicz zbliżył się do niego i powiedział wolno:

– Nie lubię takich rozmów, ponieważ jest pan jednak uparty, proszę, by raczył pan stulić pysk, to jest rozkaz.

Chłopak zaczerwienił się i wstał niezgrabnie, przewracając krzesło.

– Tak jest – burknął pod nosem.

Stankiewicz uśmiechnął się, przygładził sobie nerwowo włosy i życząc wszystkim dobrej nocy, wyszedł z kwatery.

Tego samego dnia, późnym już wieczorem, wracał z obchodu posterunków do siebie, gdy na prostej drodze zamajaczyła mu niewysoka, krępa sylwetka mężczyzny toczącego koło. Na drodze błota było powyżej kostek, koło duże, okute grubą obręczą grzęzło po szprychy. Stankiewicz minął chłopa i już po kilkunastu metrach oglądnął się za siebie. Właściwie nie wiadomo, dlaczego to zrobił. Widok mężczyzny z kołem od wozu na wiejskiej drodze nie jest niczym ciekawym ani godnym szczególnej uwagi, jednak oglądnął się i w ciemności zaświeciły mu okrutne oczy. Odwrócił szybko głowę i skręcił do kwatery. Chłop przeszedł obok i rozpłynął się w mroku. Wtedy Stankiewicz przypomniał sobie drewnianą figurkę z męczącego snu i jakkolwiek mężczyzna z kołem nie przypominał zupełnie tłustego, pogodnego bożka, to jednak te dwie tak różne postacie nałożyły się na siebie. Stankiewicz doszedł do wniosku, że to bardzo dziwne i zaskakujące połączenie.

Zagroda, do której wszedł, była dobrze utrzymana i nawet w tym zamożnym chutorze wyróżniała się schludnością i dostatkiem. Chałupa przestronna, mocna, w przeciwieństwie do pozostałych kryta blachą. W środku było czysto i pachniało świeżym chlebem. Wielki stół nakryty lnianym, wyszywanym obrusem stał z boku, oddzielony od ściany długą ławą. Stary siedział przy piecu i wrzucał na żar krótko pocięte patyki. Stankiewicz stanął nad nim i zapytał:

– Poznajesz mnie?

Stary wzruszył ramionami i uniósł twarz. Była czerstwa, okolona dobrze utrzymaną brodą, raczej szarą niż białą. Oczy zmieniające kolor w zależności od światła, z czarnymi punkcikami w środku, wyrażały jakąś dziwną obojętność, ale i drapieżność.

– Mówili, że komenderuje pan sotnią, która weszła do chutoru.

W izbie panował kojący półmrok. Światło szło tylko od paleniska i od lampki pod ikonostasem. Było ciepło i przytulnie.

– A ja ciebie zapamiętałem na całe życie – rzekł Stankiewicz. – Wiesz kiedy? – i nie czekając na odpowiedź, dodał: – Gdy cię wyprzedziłem na drodze, coś mnie tknęło, żeby się obejrzeć, poznałem od razu po oczach, chociaż minęło trochę czasu, nim sobie to wszystko w głowie uporządkowałem. – Popatrzył na palenisko i przysiadając na rogu stołu, powiedział: – Wtedy, trzydzieści lat temu, zastanawiałem się nad tym, czy ty wiesz, o co mi idzie, czy ty to rozumiesz, i nie byłem tego pewien i nie jestem tego pewien dotychczas. Jesteś cwany, ale prymitywny, ale tak jest na tym świecie, że jest wina i jest kara, i tego ostatecznego rozrachunku uniknąć się nie da.

Stary zamrugał i począł czegoś szukać w przepastnych kieszeniach spodni. Stankiewicz patrzał w ogień na palenisku. Pomyślał sobie, że jest jednak niewidzialna nić, snująca się między ludźmi i wiążąca z sobą losy czasami tak odległe i inne. Kiedy te losy są sobie przeciwstawne i kiedy mogą istnieć tylko kosztem siebie, będą się spotykały z sobą tak długo, czasami w najmniej spodziewanych okolicznościach, aż się unicestwią.

Przeniósł spojrzenie na chłopa, wtedy ten uśmiechnął się niepewnie i powiedział:

– Zmieniłeś się, wasza wielmożność, postarzałeś.

– A ty trzymasz się zdrowo. Ile masz lat?

– No, pewnie już siedemdziesiąt albo i więcej.

– Dlaczego nie wróciłeś do swoich?

– Nie chciałem. Zresztą kraj tu bogaty, ziemia urodzajna, a rzeka może nawet większa i ładniejsza.

Stankiewicz pokiwał głową i milczał przez chwilę, po czym nagle wstał, chwycił starego za ramię i wyprowadził z domu. Czuł pod palcami muskularny biceps, którego czas jeszcze nie zmógł. W stodole było zimno. Zrobiło mu się na moment niedobrze, ale szybko to opanował. Głowę miał pełną jakichś dźwięków, przez które przebijała się pogodna muzyka, to je tłumiąc, to znów ginąc w harmidrze jakiegoś nieprzyjemnego śmiechu, rżenia koni, kobiecego wrzasku i poszczekiwania psa. Nie podniecało go to jednak ani nie napawało strachem, wprost przeciwnie – czuł ukojenie. Zastanawiał się, czy jest przy zdrowych zmysłach. Były to jak gdyby dwie nakładające się na siebie projekcje. Jedna z brutalnie przerwanego dzieciństwa, druga z całej reszty życia. Było mu smutno, bo wiedział, że po tym, co zrobi, będzie już tylko ciemność, ale pewna logika i porządek zdarzeń były tu niezaprzeczalne. Nie napawało go to ani otuchą, ani nadzieją; niczego takiego zresztą od losu już nie oczekiwał, ale możliwość zamknięcia tej sprawy, zamknięcia mechanicznego, była niespodzianką, której nie przewidywał. Więc gdy chłop obrócił twarz lekko pobladłą, nie zadrgała mu ręka. Wolno wyciągnął nagan zza pasa i rozwalił staremu pierś, ładując tam z bliska trzy kule jedną po drugiej.

W nocy czerwoni z Armii Krymskiej Dybienki przeprawili się przez Dniepr na wysokości Bierdiańska i uderzyli na zajęte chutory niespodzianie od południa. Oddział, początkowo zaskoczony kierunkiem, z którego rozpoczęto natarcie, uporządkował szyki i bronił się dzielnie i umiejętnie, ale przeciwnik przeszedł siłami pułku i był dobrze uzbrojony. Bitwa była krótka i zażarta, padło wielu kadetów i wielu czerwonych. Griszka Abramów walczył jak lew i runął z przestrzelonym czołem, Arnsholt, ranny w biodro, przeczołgał się do karabinu maszynowego ustawionego po drugiej stronie drogi, na gumnie osłoniętym zabudowaniami, i położył kilkunastu bolszewików, nim i jego położył granat. Kapitan odpowiedzialny za konie bronił się z pół godziny w budynku szkolnym, waląc z działka aż do wyczerpania amunicji. Sprytny Kabajew, ostrzeliwując się na przemian z dwóch naganów, przedarł się do stajni i może byłby jednym z tych nielicznych, którzy uszli z życiem, gdyby nie pech. Już za chutorem wpadł na szpicę galopującą z Nowospasowki i jej przodownik pozbawił go głowy ładnym kozackim cięciem z tak zwanego przyrzutu.

Sam Stankiewicz położył z nagana żołnierza usiłującego sforsować drzwi jego kwatery, wypadł na podwórze, tam nadział się na dwóch marynarzy taszczących karabin maszynowy, jednego z nich przebił bagnetem, a drugi zdzielił go kolbą w łeb i położył w błoto. Padając, usłyszał jak przez watę: – Zostaw, to dowódca. – Ocknął się na krześle w tej samej izbie, w której mieszkał. Była jeszcze noc. Pod szczotką twardych, ostrzyżonych na jeża włosów wyczuł potężnego guza. W głowie mu dzwoniło i czuł silny ból lewego oka. Wysoki, chudy mężczyzna o czerwonej gębie i ryżych włosach, spadających fantazyjnym lokiem na prawą stronę twarzy, stanął przed nim, rozstawiając szeroko nogi w pięknych, wypucowanych do połysku oficerkach.

– No co, ożyłeś?

Stankiewicz pomyślał sobie, że wiele czasu musi zabierać temu zuchowi utrzymanie butów w takim glancu, zważywszy, że naokoło błota po kolana.

Przy stole siedział młody człowiek w binoklach i pisał coś w małym zeszyciku, śliniąc co chwila ołówek. Koło drzwi stał żołnierz oparty niedbale o długi austriacki karabin.

– No co, ożyłeś? – ponowił pytanie rudzielec.

– Jak widać.

– Aha! – krzyknął i zakładając dłonie za pas, dodał już ciszej: – No, a jak tam princ?

Stankiewicz wzruszył ramionami i mruknął obojętnie:

– Normalnie, dusi bolszewików jak wszy.

– No to tutaj jakoś nie bardzo – rzekł kpiąco rudzielec – jeśli mam być szczery, to stało się akurat odwrotnie.

– Na wojnie różnie bywa – odpowiedział Stankiewicz.

– Ano różnie – przyznał ryży i muskając dłonią oficerki, które były widocznie przedmiotem jego dumy, zapytał już ostro i oficjalnie: – Pociąg pancerny od Drozdowskiego doszedł?

Stankiewicz uniósł głowę i wpatrując się w okno, powiedział cicho:

– To wyjątkowo głupie pytanie.

Rudzielec przyskoczył i otwartą dłonią chlasnął go w twarz. Cios nie był mocny, niemniej Stankiewicz odczuł go podwójnie i krzyknął z bólu.

– Daj spokój, Iwan! – mruknął okularnik, nie unosząc nawet twarzy znad zeszytu. – Tak nie można.

Tamten nie zwrócił na to uwagi i wrzasnął:

– Gadaj, ty oficerska kanalio!

Stankiewicz wpatrywał się nadal w okno, milcząc. Rudy trzasnął znowu, tym razem zwiniętym kułakiem, szeroko, na odlew, po chłopsku. Stankiewicz gibnął się na taborecie i zwalił w milczeniu pod piec. Chłopak odłożył ołówek, zamknął kajet i warknął groźnie:

– Idź precz, Iwan! – po czym wyszedł zza stołu i zadzierając głowę, rzekł: – Jeszcze raz w mojej obecności coś takiego się zdarzy, postawię przed sąd.

– Nie podskakuj, Kuźma – zasyczał rudy. – Tu ja dowodzę.

– Ty dowodzisz, a ja ciebie pod sąd postawię, jeśli jeszcze raz kogokolwiek uderzysz, jasne? – Po czym przysunął sobie krzesło i siadł na nim okrakiem, opierając się rękoma o poręcz. Kiwnął na żołnierza i ten usadowił Stankiewicza na powrót na taborecie.

Iwan podszedł do okna i zaczął przez nie wyglądać, pogwizdując i wykazując ostentacyjny brak zainteresowania dalszym badaniem.

Chłopak zdjął okulary i schował je do bocznej kieszeni skórzanej kurtki.

– Rozwalimy tak czy owak, szkoda czasu na pieszczoty. – Było to powiedziane spokojnie, z tą irytującą pewnością siebie, jaką czasami daje młodość.

Stankiewicz popatrzył na niego uważnie.

– Ile pan ma lat?

– Dwadzieścia dwa – odpowiedział chłopak i dodał szybko: – Ale pytania zadaję ja, zasadniczo mam dwa. Czy książę ma łączność z Denikinem i czy doszedł do was pancerny z drozdowczykami?

Stankiewicz przyłożył sobie chustkę do porozbijanych warg. Z lewego ucha wyciekała mu cieniutka strużka krwi i krzepła na kołnierzu kurtki.

– Niech mi pan powie, młody człowieku, przepraszam za określenie, ale doprawdy nie wiem, jak mam tytułować, a więc niech mi pan powie, jakim interesem są dla mnie odpowiedzi na zadane pytania, skoro tak czy owak rozstrzelacie?

– No cóż – chłopak odchylił się na krześle i skrzyżował ręce na piersiach – w kategoriach korzyści trudno to rzeczywiście ujmować. My, bolszewicy, nie handlujemy dyspensami, ale mógłby to być z waszej strony akt odkupienia.

– To bzdura. Konkretnie, co bym w zamian uzyskał? Życie?

– Nie mogę wam tego obiecać.

– No to przynajmniej jakąś nadzieję na zachowanie życia, jakąś szansę, powiedzmy, ile procent?

– Nie zajmujemy się buchalterią.

Stankiewicz roześmiał się chrypliwie i powiedział:

– Bo jesteście durnie. Informacje, które mógłbym wam przekazać, byłyby może dla was cenne. Cóż by wam szkodziło kupić je za życie starego człowieka? Ale wy jesteście pryncypialni. Bolszewicy, naprawiacze świata, idealiści, a tak naprawdę głupcy pozbawieni wszystkiego oprócz nadziei; a czyją matką jest nadzieja, to pan chyba wie, młody człowieku?

– Więc mówić nie będziecie?

– Nie.

Chłopak wstał z krzesła i obciągając kurtkę, rzekł:

– W takim razie pogadają z wami w sztabie. – I krzyknął do żołnierza: – Pod klucz i pilnować jak oka w głowie.

II

– Karuzela… Lunapark… Karuzela… – Żołnierz popatrzył zdziwiony. Miał szeroką, otwartą, rosyjską twarz. – Lunapark, karuzela – powtórzył Stankiewicz i zaśmiał się cichutko. Weszli do przestronnej, mocno zbudowanej stodoły. W środku było ciemno i można się było tylko domyślać kształtu przedmiotów przed nimi. Żołnierz uniósł lampę i mrużąc oczy, rozglądnął się wokół. Było tu sporo miejsca, pachniało sianem i drzewem. Karuzela kręci się nadal, ale on już wysiada. Gdzie on to widział? Niko… Nikołaj… Nikołajewsk, może tak. Wszystko się kręci, trzeszczy, wyje, zgrzyta, leci w dół i w górę, zapalają się ognie sztuczne, pod niebo wyciąga diabelskie koło w elipsoidalnych łódkach, co minutę wielka mechaniczna baba wyskakuje z seledynowego domku, zdejmując portki zapitemu szewczykowi i wali go po chudej dupce, a ten kwili cichutko, zaraz potem ze zgrzytaniem przesuwa się straszne panopticum z wulgarnym Hannibalem, Juliuszem Cezarem, z kniaziem Rurykiem i astenicznym Iwanem Groźnym, beczkowatymi bojarami, Marią Antoniną trzymającą pod pachą własną głowę, Napoleonem, atletycznym Bismarckiem, Tołstojem i wielkim znakiem zapytania na końcu. Panopticum znika, a z mgły świateł i oparów wrzawy wypływają lustra z odbiciami potwornych, napęczniałych głów, rozrośniętych korpusów i króciutkich nóżek zakończonych stumilowymi butami, za tym jest tingel z wesołą muzyką, zawsze tą samą, z zapachem kwaszonych jabłek i parówek z chrzanem. Gdzieś coś spada, by po chwili, wyjąc, wzlecieć w rozgwieżdżone, obojętne niebo i na powrót spaść z łoskotem mechanizmów, wszystkich tych kółek, przekładni, łożysk, trybów. A w środku olbrzymia karuzela, kręcąca się w dzień i w nocy, zawsze tak samo. Jedni z niej wysiadają i znikają bardzo szybko, we wrzawie i tumulcie, inni wsiadają pełni nadziei i oczekiwań. Karuzela się kręci, ale już bez niego. Nikt tego nie zauważył. On już się usuwa z jasności lunaparku, to co ma przed sobą, to już cień, a dalej mrok coraz gęstszy i żadnych świateł.

Rozejrzał się po stodole. Była wielka i dosyć pusta. Na środku stała dwukółka, rzadko w tych stronach używana. Obok zmaltretowany pniak do rąbania drzewa. Wokół trochę szczap. Na gwoździach wbitych w belki wisiało parę worków wypełnionych czymś do połowy. Z góry pachniało sianem. Żołnierz postał chwilę, po czym sprawdził, czy sznurek krępujący Stankiewiczowi założone do tyłu ręce trzyma dobrze, i warknąwszy coś groźnie, wyszedł na zewnątrz, zostawiając uchylone wrota.

Zaczął gwarzyć z czerwonoarmistami palącymi ogniska kilkanaście metrów dalej. We wsi panowała cisza, tylko od czasu do czasu słychać było leniwe nawoływanie się żołnierzy. Z jakiejś chałupy dolatywał z wiatrem dźwięk harmonii. Stankiewicz kucnął na ziemi, próbując ułożyć sobie jakoś skrępowane w nadgarstkach ręce. Zdecydował się jednak na pieniek, przechylony na jedną stronę. Nie siedziało się na nim wygodnie, ale było przynajmniej miejsce na ręce. Bolało go oko i rozbite, puchnące wargi. Rzucały nim dreszcze i czuł postępującą gorączkę.

No więc kiedy zaczął się ten jego buddyjski czerwony krąg? Chronologicznie rzecz biorąc, w niewielkim dworku, kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy, a właściwie w sadzie opierającym się o jego ścianę, opierającym się dosłownie, bo sad był pochyły. Stamtąd zaczęła się snuć nitka z nanizanymi na nią krzywdami i odwetami, jak koraliki sprzedawane po jarmarkach. Nie miał wtedy na to żadnego wpływu. Stało się to wbrew jego woli i w gruncie rzeczy niezależnie od niego, prawie poza świadomością. Ale w trzydzieści lat później mógł to przerwać, zatrzymać. Czy jego życie potoczyłoby się wtedy inaczej? Niewykluczone. Otworzyłby w sobie to, co w każdym tkwi, głębiej lub płycej, to jest pewien zasób dobra, z którego potem można czerpać, pobudzając to mądrymi, celowymi i szlachetnymi czynami.

Dobrze pamięta ten upalny dzień przepięknego kaukaskiego lata. Wracali do twierdzy z jakichś ćwiczeń. Konie były pomęczone, a droga trudna. Właściwie nie droga, ale ścieżka kuta w skale lub przebijająca się przez złomowiska. Jechali już kilka godzin. Miejscami mogli posuwać się dwójkami, częściej gęsiego, jeden kilka metrów za drugim. Przełęcz mieli za sobą. Kilkadziesiąt metrów niżej falowały łąki, wtulone w świerkowe lasy. Wtedy tuż przed ostrym zakrętem, za którym droga stawała się szersza i wygodniejsza, koń młodego oficera, który jechał na początku, zatańczył gwałtownie na kamieniach i przytulił się do pokrytego darnią prawie prostopadłego stoku.

– Co jest? – krzyknął wachmistrz, który pilnował szyku.

– Trup! – odkrzyknął żołnierz będący w przedzie.

– Trup – powtórzył oficer.

Dojeżdżali powoli, niektórzy pozsiadali z koni, które zaczęły chrapać i przysiadać na zadach. Zrobił się zator.

– Przejeżdżać! Przejeżdżać! – wrzeszczał wachmistrz, wymachując nahajką. Część żołnierzy przejechała, po czym zawróciła na szerszej za zakrętem drodze i zsiadła z koni. Podeszli jak najbliżej.

Wojejkin, chudy, głupkowaty Kozak zawrzasnął:

– Dżygit, ładownice na krzyż!

– Dżygit! – powtórzyli inni.

Stankiewicz podjechał, ostrożnie manewrując koniem.

– Jakiś człowiek z obciętą głową, wasza wielmożność – zameldował podoficer.

Na kamieniach, przecinając ścieżkę, leżał zewłok, z którego zdążyła wypłynąć już cała krew, zastygła w czerwonobrunatnych kałużach. To ciało leżące na wznak z podkurczoną nogą, otoczone rojem much, które niewiele sobie robiły z ludzi, porażało nieprzeciętną urodą. Miękkie, do pół łydki buty z koźlej skóry, czarne, obcisłe spodnie uwypuklające potęgę łydek, nogi długie, strzelające z wąskich, chłopięcych prawie bioder, cieniutka talia ściśnięta szerokim pasem, nabijanym srebrnymi gwoździami, i smukłe ręce z wyjątkowo ładnymi i delikatnymi dłońmi, z długimi palcami o wyraźnie zaznaczonych stawach.

Stankiewicz przypatrywał się długo dżygitowi. Był młody i piękny. Jeszcze jest piękny, piękny będzie jeszcze dzień, może dwa, potem zszarzeje, spuchnie, ciało rozpłynie się w początkach gnicia, nastąpi rozkład – i to by było tyle. Było mu smutno, ale jakżeż inne było uczucie, które nim powodowało tyle już lat temu, gdy patrzył na ciało podobnie okaleczone, ale nie tak urodziwe, przeciwnie – pozbawione godności, zniszczone chorobą. W tamtym uczuciu była mieszanina wszystkiego: litości, nudy, zniechęcenia, strachu, miłości, a nawet wstydu. Tutaj tylko żal z powodu niepotrzebnie zniszczonego piękna.

– Ciekawe, gdzie głowa – zawrzasnął znowu Wojejkin i zachichotał piskliwie.

– Trzeba by może zakopać? – niepewnie zapytał oficer, zmagając się z przestraszonym ciągle koniem, niebezpiecznie drobiącym nad urwiskiem.

– Jak się ściemni, swoi zabiorą ciało – zawyrokował wachmistrz.

– Zabity chyba rano czy jak? – rzekł któryś z żołnierzy.

– W nocy! – rzucił krótko wachmistrz i zwrócił się do Stankiewicza: – To chyba jakieś ichnie porachunki.

– Ichnie albo nie ichnie – mruknął żołnierz.

– Napisze pan raport, Ilin – powiedział Stankiewicz do oficera i stanąwszy w strzemionach, krzyknął: – Jazda!

Żołnierze sformowali szyk i komentując wydarzenie, ruszyli już szybciej po szerokiej i wygodniejszej drodze. W pewnym momencie Stankiewicz, wyprzedzając oddział usłyszał, jak któryś z żołnierzy powiedział do kolegi: – U nas to tylko Wasyl tak ciąć potrafi. – Wasyl? Pamięta, pamięta to imię. Tylko skąd? Męczyło go to przez resztę drogi. – Wasyl, Wasyl – powtarzał w kółko. I dopiero w twierdzy, a właściwie tuż przed nią, gdy machinalnie spojrzał na kilka zdziczałych czereśni, którymi obsadzono brzeg nieczynnej już fosy – przypomniał sobie, że to imię wymówił wtedy w sadzie stary Kozak, z takim niepokojem oglądający myszowatego konia.

Wezwał do siebie żołnierza i zapytał, o kim wspominał koledze. Żołnierz początkowo robił tępą minę i bezskutecznie próbował sobie przypomnieć, o kim była mowa, ale przyciśnięty do muru wydukał niechętnie, z ociąganiem, że chodzi o jednego z podoficerów z sotni esauła Rohatyńskiego.

Odnalazł go jeszcze tego samego dnia. Zmienił się bardzo, co zresztą było oczywiste, zważywszy na to, że ostatni raz, i tylko raz, widział go trzydzieści lat wcześniej. Schudł, ogorzał, bary rozrosły mu się do prawie karykaturalnych rozmiarów, ręce miał długie, małpie. Tylko oczy pozostały takie same, wyrażające spokój, bezmyślność i okrucieństwo. Twierdza nie należała do największych i ponad wszelką wątpliwość musiał go już kiedyś widzieć, ale nie przyglądał się żołnierzom, którzy stanowili szarozieloną masę, przypływającą i odpływającą tak, jak przypływają i odpływają pory roku i lata.

Wasyl Demiańczuk nie ukrywał, że jako młody chłopak był w Polsce. Nie pamiętał dokładnie gdzie, ale na pewno w Warszawie i na Litwie. Przerzucali ich różnie, w zależności od potrzeby. To było dawno, miał wtedy jakieś osiemnaście lat. Był z zaciągu ochotniczego. Batiuszka-car potrzebował Kozaków. A tam było jakieś powstanie, rebelia, ot, coś takiego. Zresztą walczył niewiele. Bitwy to nawet żadnej nie pamięta, chociaż kiedyś wytłukli buntowników nad jakąś rzeką, ale to szkoda gadać – pół godziny i było po wszystkim. Skąd sława rębajły? Ano tu w górach kilka lat temu Czerkiesi zaczęli awanturę, no to wywabili ich na taką wielką polanę i roznieśli na szablach albo wystrzelali. On, Wasyl, uciął jednemu adze głowę razem z barkiem, do pachy. Niektórzy oficerowie nie chcieli wierzyć, pojechali specjalnie patrzeć, robili nawet obrazki takim czarnym aparatem, podobnym do harmonii. Czy w Polsce rąbał? Ano raz wyszło, ale chwalić się nie ma czym. Młody był, głupi, narwany, chciał się pokazać. Nie było to potrzebne. Stankiewicz pytał ostrożnie, by nie wzbudzić podejrzeń żołnierza. Odpowiedzi były proste i rzeczowe. Mówił o swoim życiu w sposób naturalny, jak gdyby inaczej przeżyć go nie było można. Wojsko lubi, awansował, jest podoficerem, służy już blisko trzydzieści lat, dużo krajów w tym czasie zwiedził, ten rok jest ostatni. Z żołdu odłożył sobie niezłą sumkę, oszczędny jest raczej i przezorny, pije, jak pan Bóg przykazał, ale na ogół nie za swoje. Gospodarkę kupi, ożeni się albo nie ożeni, ale babę jakąś bezwarunkowo sobie przygrucha. Czuje się zdrowo, krzepko, jeszcze pożyje.

Rozmawiali z godzinę, kurząc papierosy, które Demiańczuk chętnie brał na zapas, i Stankiewicz doszedł do wniosku, że nie czuje do niego żadnej nienawiści – wprost przeciwnie, ten rzeczowy, spokojny chłop, pewny swej siły, zdrowy i witalny jak stepy, z których pochodził, budził w nim raczej sympatię. Był nawet na swój sposób piękny w swej męskiej, brutalnej krzepie. Zazdrościł mu spokoju i pewności. Pewności, że życie ma sens, że jest tak, jak być powinno, że jedni są na górze, a inni na dole, jedni zabijają, a inni są zabijani. I nawet te oczy wypchanego jastrzębia wydawały się Stankiewiczowi momentami piękne, tak były czyste w swej drapieżności i okrucieństwie.

W kilka dni później minęli się na majdanie. Wasyl, jak każdy oderwany od swoich, cenił zainteresowanie innych. Jeśli był to ktoś z wyższej sfery, to zainteresowanie i uwaga, jaką mu poświęcano, liczyła się w dwójnasób, toteż gdy przechodzili obok siebie, Wasyl zasalutował, ale zaraz potem, jak gdyby podkreślając nieformalny i intymny charakter stosunków, jakie mogłyby ich łączyć, gdyby zechcieli kontynuować to, co tak nieśmiało zaczęli, uśmiechnął się trochę szelmowsko, ukazując piękne białe zęby. Stankiewicz odwzajemnił uśmiech. I w tym samym momencie poczuł, że nie jest lojalny. Nie jest lojalny w stosunku do tego kilkuletniego chłopca w marynarskim mundurku, który niewiele z tego, na co patrzał, rozumiał, ponad to, że właśnie w tej chwili wydarzyło się w jego życiu coś brzemiennego w skutki. Długowłosego malca, który z zaciśniętymi piąstkami, podekscytowany wydarzeniem, próbował coś z niego pojąć. I spoglądając w oczy, którym słońce świecące już trochę ukośnie nadało żółtawy odcień, tak że zaczęły przypominać słoneczniki ustawione szpalerem za stajniami – zdecydował sam lub ktoś niewidzialny stojący tuż obok zdecydował za niego, względnie w jego imieniu, że ten rachunek zostanie wyrównany.

Z końcem sierpnia z twierdzy miał wyjść konwój, którego zadaniem było dostarczenie batalionowi inżynierskiemu wykonującemu roboty drogowe w górach kilkunastu skrzynek dynamitu. Konwój miał poprowadzić Ilin. Stankiewicz, nudzący się w twierdzy, poprosił komendanta o możliwość towarzyszenia transportowi pod pretekstem załatwienia jakiejś pilnej sprawy u dowódcy batalionu inżynierskiego. Ochronę transportu tworzyły dwa patrole kozackie, którymi dowodzili Juriew i Demiańczuk.

Wyruszyli o świcie. Do południa siąpił deszczyk, potem ustał, a gdzieś koło drugiej wyszło nawet słońce. Już po minięciu przełęczy na gliniastej ścieżce jeden z mułów poślizgnął się i zsunął kilka metrów w dół, zatrzymując się na kępie darni tuż nad pionowym urwiskiem, na dnie którego szalał wściekły zawsze potok. Gdy śniegi puszczały, stawał się nawet rzeką. Teraz nią nie był, ale od muła dzieliła go przepaść i jeśli biedne zwierzę runęłoby w dół – nie byłoby co zbierać. Muł stał cierpliwie, ale ładunek, który miał przytroczony do boków, przechylił się w stronę przepaści, powoli ciągnąc go w dół.

– Sardo polezie, on jak kot! – krzyknął któryś z żołnierzy.

– Ej, bratku, nie taka prosta sprawa – odparł inny, spoglądając z respektem w przepaść.

– Sardo zejdzie z liną, a reszta ubezpiecza – zawyrokował Juriew.

Sardo, niewysoki, szczupły młodzieniec podobno rodem z tych okolic, przysiadł na kamieniu i zaczął dokładnie sznurować buty. Stankiewicz przyglądał się temu obojętnie, lecz gdy góral zaczął wiązać sobie sznur wokół pasa, żachnął się, jak gdyby sobie coś przypomniał, i wyciągając szyję, krzyknął:

– Stać – po czym zwrócił się szeptem do Ilina: – Pań pozwoli, kornecie, tu trzeba doświadczonego żołnierza, Sardo to młodzik i chuchro, niech pan wyśle tego – wskazał zakrzywionym palcem na Demiańczuka – albo… albo może pan pozwoli, Ilin, że ja pokieruję akcją.

– Ależ oczywiście, nie widzę przeszkód – burknął niezadowolony kornet, którego irytowało towarzystwo Stankiewicza, ograniczające jego samodzielność.

– Demiańczuk! – krzyknął Stankiewicz.

Wasyl podjechał, spoglądając zdziwiony, jego „słucham” zabrzmiało jak pytanie: „Cóż ci to do głowy przyszło, przyjacielu?”.

– Bierz linę i złaź!

Wasyl spojrzał w dół, po czym przeniósł wzrok na żołnierzy i nie patrząc na Stankiewicza, rzekł spokojnie:

– Stromo bardzo, ja niezwyczajny, ze stepów.

W jego tonie nie było ani strachu, ani irytacji, odpowiedział tak, jak gdyby polecenie kapitana było tylko propozycją do ewentualnego rozważenia. Poza tym był zdziwiony. Kapitan, kilkanaście dni temu tak długo i serdecznie z nim rozmawiający, a potem taki miły i uprzejmy, jak gdyby się zmienił. Od początku drogi go unikał. A była okazja porozmawiać i był powód względem tej kobyłki, którą esauł chciał sprzedać Stankiewiczowi. Kobyłka – trzeba przyznać – ładna, niestara, ale się strychuje, znowuż wałach Armiediejewa ma zerwane przednie nogi i jak z góry, to często nosem ryje. Jeśli kupować konika, to nie w twierdzy, ale raczej w Nalcziku, tam Kabardyńcy spuszczają konie najlepsze, jakie świat widział, i niezbyt drogo, a esauł liczy jak za jakiego angleza. To wszystko chciał powiedzieć Wasyl i dziwił się, że nie znajduje okazji, a tu jeszcze „bierz linę i złaź”, niby gdzie ma złazić, po jakiegoś głupiego muła, a czort z nim, i co on w końcu, jakiś rekrut, żeby tak nim pomiatać? Dlatego gdy zobaczył niepewne spojrzenie Stankiewicza, który uciekał gdzieś ze wzrokiem, uśmiechnął się i rzekł cicho:

– Sardo pójdzie – i zrobił ruch, jak gdyby chciał obrócić koniem.

Wtedy Stankiewicz najechał całkiem blisko, uniósł się w strzemionach i zaciśniętą ręką uderzył z potężnym rozmachem. Wasyl, nieprzygotowany na uderzenie, gibnął się w siodle i poleciał za konia, wisiał tak przez kilkanaście sekund, po czym powoli wrócił do poprzedniej pozycji i wysmarkując krew z nosa, mruknął:

– Słucham, wasza wielmożność.

Stankiewicz cofnął konia, usiadł w siodle i rzekł prawie z pieszczotą w głosie:

– Złaź, Wasyl, tylko ostrożnie, jest rzeczywiście stromo.

Żołnierze podali linę. Demiańczuk przerzucił ją sobie przez ramię i chwytając się darni, począł się zsuwać w dół. Robił to niepewnie i niezgrabnie. Drżały mu kolana, długo próbował, nim zrobił następny krok, i było widać, że się boi. Był to chłop ze stepów, mało co go w życiu przerażało, oprócz przepaści i stromizn, które dla ludzi z równin są zawsze przerażające w swej niekonsekwencji i komplikacji.

Po kilku minutach znalazł się koło muła, który wyczuwając pomoc, ufnie wyciągnął głowę w jego stronę. Muły to dobre zwierzęta, mają wrażliwość koni i spokój osłów. Są poza tym ufne i może dlatego obecność człowieka sprawiła, że zwierzę, jak gdyby chcąc mu pomóc, szarpnęło się w jego stronę i w tym momencie skrzynka dynamitu, która przesunęła mu się podczas upadku na grzbiet, przeleciała na drugą stronę i obie pociągnęły go do przepaści. Demiańczuk w tym samym momencie coś krzyknął i złapał w ostatniej chwili muła za kantar, przyciągając go do siebie. Żołnierze napięli linę. Demiańczuk obrócony bokiem do urwiska w lewej ręce trzymał sznur, który przechodził mu przez bark, a dalej zwisał luźno, w prawej – muła przerażonego biegiem wypadków, usiłującego trzymać się przednimi kopytami krawędzi półki.

– Wiąż za popręg! – wrzasnął Juriew. – Za kantar nie utrzymasz.

– Nie da rady – skonstatował jakiś żołnierz – trzeciej ręki nie ma.

– Niech złazi Sardo albo który, Waśka nie da rady – poradził starszy Kozak, nachylając się nad urwiskiem. Pucołowaty, krępy chłopak rzucił czapkę, przeżegnał się i chwytając za sznur, zaczął się zwinnie obsuwać w dół.

– Wracaj! – rozkazał Stankiewicz.

Żołnierz zatrzymał się i podniósł głowę.

– Wasza wielmożność, tylko linę zadzierzgnę, Wasyl sam nie da rady.

– Wracaj! – powtórzył Stankiewicz.

Juriew zeskoczył z konia i podszedł do Stankiewicza. W spojrzeniu jego zmęczonych, jasnych oczu była prośba, ale i determinacja.

– Niech chłopak złazi. Zaczepi za popręg i wyciągniemy. Tak i bydlątko zginie, i człowiek.

Stankiewicz nachylił się i syknął mu w twarz:

– Milcz, Juriew. Jeszcze raz się odezwiesz, zdzielę nahajem przez pysk!

Omiótł wzrokiem oddział. Żołnierze patrzyli w dół, pospuszczawszy głowy. Ilin stał z boku, oparty o koński kłąb. Stankiewicz sięgnął po papierośnicę, wyciągnął cygaretkę i zapalił.

– Ciągnąć, chłopcy – powiedział spokojnie. – Utrzyma Demiańczuk, jego szczęście, kantar utrzyma, szczęście muła.

Żołnierze przystawili się do sznura i zaczęli ostrożnie ciągnąć.

– Ręce powyrywa – warknął Kozak, który nachylał się nad przepaścią. Wasyl stęknął i zwarł ramiona. Pod płócienną bluzą naprężyły mu się potężne mięśnie, wyraźnie było widać ich gruzłowate kontury. Żołnierze ciągnęli wolno, ostrzegając się nawzajem, dyrygował nimi Juriew. Bardzo powoli Wasyl i zwierzę podjeżdżali w górę po pionowym prawie stoku. Mocny, pleciony kantar wpił się mułowi w delikatną skórę. Potężny kark Demiańczuka zrobił się czerwony, potem purpurowy, potem ukazały się na nim splecione żyły. Muł wczepiał się kopytami w mokre, oślizłe kępy trawy. Jedna ze skrzynek oderwała się od jego boku i wlokła na rzemieniu metr za nim, podskakując na nierównościach. Wreszcie po kilkunastu minutach na krawędzi drogi ukazały się szerokie bary Demiańczuka, potem głowa muła. Wasyl, próbując ostrożnie gruntu, przełożył nogę przez krawędź, żołnierze wychylili się, chwycili zwierzę za popręg, wyszarpując je na górę. Przez moment panowała cisza, słychać było tylko szmer potoku kotłującego się w dole, po czym chłopak, który chciał iść z pomocą, zawrzeszczał:

– Ech, zuch z ciebie, Waśka!

Demiańczuk pochylił się i ciężko oddychał. Juriew podsunął mu papierośnicę. Muł prychnął parę razy, jego ładne, gładkie ciało przeszedł dreszcz, po czym, ciągnąc za sobą skrzynkę, podszedł do stoku i zaczął skubać trawę. Kozacy zwijali sznur. Demiańczuk westchnął głęboko, odkaszlnął, splunął na bok i prostując się, spojrzał na Stankiewicza. Nie było w tym spojrzeniu ani żalu, ani nienawiści, ani triumfu. Było to, jak przed laty, spojrzenie szklanych oczu wypchanego jastrzębia. Stankiewicz zaciągnął się głęboko resztką cygaretki, cisnął niedopałek w przepaść i obracając się w siodle, skinął głową Ilinowi. Kornet chrząknął i poprawiając mundur, rozkazał niepewnie:

– W drogę!

– W drogę! – powtórzył już głośno i zdecydowanie Juriew.

Żołnierze uporządkowali szyk i ruszyli.

Tak się właśnie buduje nienawiść, a właściwie jej zręby. Po tym wydarzeniu Stankiewicz poczuł, że w jego raczej obojętnym stosunku do Wasyla coś się zmieniło. Ta historia nad przepaścią nie była dla niego ani łatwa, ani przyjemna. Przez tych kilka, a może kilkanaście minut miał ogromną ochotę krzyknąć: – Sardo, złaź, zaczepiaj linę, pomagaj, pomagajcie wszyscy! – Musiał się pilnować, by samemu nie zeskoczyć z konia i nie przystawić się do sznura. Było mu żal i muła, i Kozaka. Ta próba nienawiści, sprowokowana, z czego był zadowolony, przez przypadek, wypadła pozytywnie. Gdyby nie było to tak pozbawione sensu, można by powiedzieć, że odczuwał dumę. Ale był zbyt inteligentny, by przyznać się do tego nawet przed samym sobą. Natomiast cieszyło go, że potrafił się przełamać. Że potrafił wyjść z tego inteligenckiego kanonu dobra i wrażliwości, a tak naprawdę słabości i mazgajstwa.

W trzy dni później, już w twierdzy, esauł Rohatyński nie poniechał okazji, by wytknąć Stankiewiczowi całkiem zbyteczne sponiewieranie Kozaka. Stankiewicz wzruszył ramionami, ale wieczorem zameldował się u esauła z butelką koniaku i przesiedzieli w wielkiej komitywie do późnej nocy. Dowiedział się wtedy, że na zimę w twierdzy zostanie tylko półsotnia, nie wiadomo, pod czyim dowództwem, bo podesauł Karabancew zamierza starać się o stanowisko adiutanta przy sztabie Wojska Dońskiego, a on, Rohatyński, odchodzi definitywnie ze służby.

Wiadomość ta spowodowała, że Stankiewicz napisał podanie do komendanta twierdzy, pozytywnie zaopiniowane przez majora Stücka, by przekazać mu w tymczasową komendę półsotnię, niezależnie od obowiązków, które pełni dotychczas. Dowódca wyraził zgodę i jesienią Stankiewicz stał się bezpośrednim przełożonym Wasyla.

Zaczęły się dla Kozaka ciężkie dni. Wyjazdy w teren, patrole, ćwiczenia, służba poza kolejnością wlepiana raz za razem. O ile w tym czasie w armii można było zrobić praktycznie wszystko z żołnierzem, o tyle z podoficerem, i to formacji kozackiej, rządzącej się swoistymi pisanymi i niepisanymi prawami, było trudniej. Stankiewicz wysilał całą swą pomysłowość, by zohydzić Demiańczukowi życie. Łapał się czasem na tym, że samego go to męczy i wymaga zachodu niewartego efektu, jaki osiągał. Cały wolny czas, a nie miał go ostatnio za wiele, zważywszy na dodatkowe obowiązki związane z przejęciem półsotni – zabierały mu rozważania i działania, mające na celu sponiewieranie Demiańczuka. Robił to z pośpiechem, wiedząc, że za pół roku Wasyl kończy służbę. Poza tym smuga nienawiści, która omiotła go wtedy w górach, rozpłynęła się w rutynie dnia codziennego. Stankiewicz nie odczuwał tak naprawdę niczego. Nie miał dla Kozaka żadnego uczucia, ani pozytywnego, ani negatywnego. Zauważył, że wmawianie sobie nienawiści do tego człowieka nie zmienia w niczym jego absolutnej obojętności. Natomiast powodowało nim jeszcze pewne uczucie lojalności w stosunku do przyrzeczenia, które istniało w jego świadomości, nie wiadomo, realne czy wyimaginowane, i sportowa żyłka, taki swoisty hazard: a cóż ja jeszcze wymyślę, uda się czy nie uda, wytrzyma albo nie wytrzyma, a jeśli nie wytrzyma – to co?

W październiku przyszli rekruci. Podoficerowie szkolili ich na przemian. Ćwiczenia trwały od rana do późnego popołudnia. Stankiewicz, mimo że nie należało to do jego obowiązków, pilnował zajęć, a właściwie pilnował Wasyla, który pracował na okrągło. W listopadzie zrobiło się paskudnie, przez dwa tygodnie wicher i deszcz ze śniegiem. Wasyl mókł i marzł od rana do wieczora, całymi godzinami nie schodził z placu. Nawet jego mocny organizm nie był w stanie tego wytrzymać, leczył się wódką, mimo to chrypiał, ciekło mu z nosa, rzucały nim dreszcze. Żołnierze szeptali po kątach, że kapitan zawziął się na Demiańczuka i że jak tak dalej pójdzie, to zamęczy chłopa na śmierć. Podoficerowie zaczęli prawie otwarcie szemrać.

Kiedyś jeden z nich, gdy Stankiewicz wracał z placu, rzucił za nim:

– Gad przeklęty, kanalia!

Wasyl był zdyscyplinowany. Trudno powiedzieć, ile w tym było subordynacji, a ile przezorności, ale w jego spojrzeniach było już coraz mniej obojętności.

Pewnego wieczoru wracał Stankiewicz do siebie po herbacie u któregoś z oficerów. Było ciemno, wył wiatr, zacinając ostrym, lodowatym deszczem. W pewnej chwili z ciemności, na kilka metrów przed nim, wynurzyła się – jak wynurza się czasami z oparów mgły letnim świtem drzewo na zaniesionej łące – znajoma kwadratowa sylwetka. Stankiewicz zatrzymał się, po czym cofnął o krok. Obejrzał się, było pusto, tylko gdzieniegdzie w okienkach kwater paliły się jeszcze światła.

– Wasyl? – zapytał niepewnie; i już głośniej: – Demiańczuk, to ty?

Człowiek naprzeciwko stał nieruchomo, nic nie odpowiadając. Jakiś mocniejszy podmuch wiatru nawiał ścianę deszczu, za którą postać zamazała się i jak gdyby oddaliła. Stankiewicz przymknął oczy i zapytał siebie: Cóż, u diabła, przecież jestem trzeźwy? Gdy je po chwili otworzył, przed nim nie stał już nikt.

Wrócił do siebie z niemiłym uczuciem mrowienia pleców i nim położył się do łóżka, dokładnie zaryglował drzwi, zastawił je stołem i zamknął okiennice, czego nie robił dotychczas nigdy.

Na początku grudnia Wasyl nie pojawił się na placu. Stankiewicz kazał mu się zameldować u siebie. Przyszedł żołnierz i poinformował, że Demiańczuk nijak nie może ustać na nogach. Stankiewicz poszedł na salę. Demiańczuk leżał bezwładnie na wznak. Jego twarz, chuda i czerwona, przypominała strączek papryki. Wargi miał spieczone i ciężko oddychał. Stankiewicz polecił mu wstać i ubrać się, dając mu na to przepisowe trzy minuty. Demiańczuk leżał nadal, wpatrując się nieruchomymi oczyma w sufit. Stankiewicz ponowił rozkaz.

– Nie mogę, wasza wielmożność, Bogiem… Bogiem się klnę, nie mogę – zachrypiał.

Wtedy Stankiewicz poczuł ogromny przypływ żalu i litości, a jednocześnie jakiś nieprzewidziany i obcy mu imperatyw; jakiś zły duch, jak by powiedział ktoś z pokolenia rodziców, nakazał mu chwycić Kozaka za poły lnianej, szorstkiej koszuli i wyrzuciwszy go mocnym szarpnięciem z łóżka, wlec potem przez salę do stromych, krętych schodów, tam poczęstować go kopniakiem i spuścić na dół.

– Zdychaj, ty kozacki psie! – wrzasnął, gdy masywne ciało Demiańczuka tak jakoś cicho i gładko toczyło się schodami.

Przez chwilę panowała cisza, po czym Wasyl ze stękaniem zaczął się podnosić, opierając się ciężko o poręcz. Minęła długa chwila, nim mu się to udało.

– Do mnie! – rozkazał Stankiewicz.

Wasyl zaczął się wspinać do góry. Od czasu do czasu pomagał sobie rękoma. Na górze zakołysał się i mało brakowało, a runąłby jeszcze raz. Wreszcie, balansując na wszystkie strony, złapał równowagę i stanął na baczność.

– Za pięć minut na placu! – powiedział Stankiewicz i zapiąwszy kożuszek, zbiegł ze schodów.

Sprawa przybrała jednak inny obrót. Demiańczuk dowlókł się do łóżka i ubierając się, stracił przytomność. Wezwany lekarz stwierdził zapalenie płuc. Incydent ten wzburzył niektórych oficerów, zameldowano o tym komendantowi twierdzy. Pułkownik Łodyński, dzielny żołnierz, który szlify oficerskie zdobył jeszcze pod Woroncowem, zwrócił uwagę Stankiewiczowi, że jest zupełnie zbytecznie surowy.

– Niektórzy pańscy koledzy – mówił cichym głosem, grzebiąc w papierach rozrzuconych po wielkim biurku – posądzają pana nawet o sadyzm. Ja oczywiście daleki jestem od tej myśli, ale uważam, że środki, jakie pan stosuje w odniesieniu do niektórych podwładnych, są jednak zbyt drastyczne. Widzi pan, kapitanie, gdy byłem w pańskim wieku, takie traktowanie żołnierzy i podoficerów było na miejscu, więcej, wyróżniano je, ale jak pan wie, niechlubną epokę mikołajewską Bogu dzięki mamy już za sobą. A co do konkretnego przypadku, to o ile mi wiadomo, właśnie ten podoficer cieszy się najlepszą opinią. Będzie mi miło, kapitanie, jeśli do tej sprawy nie będziemy musieli już wracać.

III

Życzenie pułkownika się spełniło, ale z zupełnie innego powodu. Kilka dni po Nowym Roku Stankiewicz otrzymał depeszę zawiadamiającą o śmierci matki.

Początek stycznia był niezwykle chłodny. Nawet tu, na południu, spadły duże śniegi i od połowy grudnia trzymał kilkustopniowy mróz. Jechał przez Tyflis do Rostowa, tam okazało się, że nad Donem panują śniegi i zawieje uniemożliwiające połączenie z Moskwą i trzeba jechać do Odessy. Do Odessy pociąg wlókł się dobę, potem do Moskwy przez Kijów – dwie, w efekcie podróż z twierdzy trwała pięć dni i przyjechał już po pogrzebie.

Kostia przywitał go w przedpokoju, miał spuchnięte, zaczerwienione oczy i wyglądał staro. Chodził po ogromnym mieszkaniu i powtarzał w kółko, pochlipując:

– Tak nagle, tak nagle, najstraszniejsze, że to tak nagle.

– Mama na coś chorowała? – zapytał Stankiewicz, otrzepując buty ze śniegu.

– Od pewnego czasu skarżyła się na duszności, mówiła, że ją czasami zatyka. Był lekarz, mówił, że to nerwy, że nic groźnego… aż tu nagle… straszne, straszne.

– Gdzie ją pochowaliście?

– Na Nowodiewiczym, była masa osób, poprosiłem Nikickiego, żeby coś powiedział, wiesz, ja sam zupełnie… zupełnie nie… nie mogłem głosu… – Kostia odwrócił się plecami i zaszlochał.

Stankiewicz podał futro służącemu, usiadł w fotelu i zapalił papierosa. Długo trwało, nim Kostia się uspokoił.

– Dlaczego na Nowodiewiczym? – zapytał Stankiewicz ostro i w tym samym momencie pożałował swego tonu. – To cmentarz prawosławny.

Kostia odwrócił się od okna i zdziwiony odpowiedział:

– To oczywiste, cała moja rodzina tam spoczywa, a twoja matka była osobą… no, nie chodziła do katolickiego kościoła.

– Ale nie chodziła też do cerkwi…

– Tak, oczywiście, nigdy na ten temat z nią nie rozmawiałem, ale wydaje mi się, że było jej to zupełnie obojętne.

– Co mianowicie?

– No… wiara, religia, była osobą religijnie obojętną, niezależną. – Przeszedł zgarbiony przez pokój i obracając głowę w stronę Stankiewicza, powiedział z przekonaniem: – Jej by to było zupełnie obojętne. Jestem tego pewien.

Zjedli śniadanie. Kostia przełknął dwa kęsy chleba i wypił filiżankę kawy. Stankiewicz zjadł z apetytem jajka na miękko i dużą porcję szynki.

– Pewno chciałbyś pojechać na cmentarz? – powiedział Kostia, wycierając sobie usta serwetą.

– Oczywiście, ale nie teraz, nie w tej chwili.