Błędy - Alicia Vanderos - ebook + książka

Błędy ebook

Vanderos Alicia

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Julia, kobieta w średnim wieku, spotyka w podróży z Los Angeles Alexa, mężczyznę prawie dwadzieścia lat młodszego. Czy to początek wielkiej miłości, mimo dzielącej ich różnicy wieku i bagażu doświadczeń? A jakie losy spotkają księdza Ramona z Argentyny, jego córkę Annę, podróżnika Bogumiła, lekarkę Gośkę czy Amerykankę Peggy?

Błędy to intensywna powieść o miłości, której bohaterom obok fascynacji i zrozumienia towarzyszą zdrada, rozłąka, przemoc, a nawet śmierć. Tu każdy chce być kochany i każdy popełnia błędy, szukając prawdziwego uczucia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 188

Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bozena_1952

Całkiem niezła

Taka historia, a nawet kilka. Było zabawnie, prawie romantycznie.Taka inna niż wszystkie, które do tej pory przeczytałam. Polecam ❤️
00



Redaktorka prowadząca

Agata Sikorska-Olszowa

 

Redakcja

Izabela Dachtera-Walędziak

 

Projekt okładki

Katarzyna Plichta

 

Copyright © by Alicia Vanderos 2022

Copyright © by Sorus 2022

 

E-book przygotowany na postawie wydania I

 

ISBN 978-83-66664-87-6

 

Przygotowanie i dystrybucja

Wydawnictwo Sorus

ul. Bóżnicza 15/6

61-751 Poznań

tel. (61) 653 01 43

[email protected]

 

księgarnia internetowa

www.sorus.pl

DM Sorus Sp. z o.o.

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Rozdział 1. Ona

Zadzwoniła wczesnym rankiem. Dzwonek wyrwał mnie z głębokiego snu. Właściwie nie chciałam odbierać, ale telefon dzwonił nieustannie i tak natarczywie, jakby chciał przeborować mi głowę. Nacisnęłam na zielony guzik.

– Wiesz – powiedziała powoli, jakby się zastanawiała – myślałam dużo o tobie i chcę, żebyś przyjechała... jak najszybciej – dodała pewnie. – Chcę ci coś pokazać. – Umilkła na chwilę i po krótkim namyśle zaczęła. – Zaprowadzę cię w miejsce, do którego później będziesz tęsknić. Zakochasz się w nim – naprawdę. Zrobi na tobie wielkie wrażenie, na całe życie…

W słuchawce zapanowała cisza. Po chwili kontynuowała, a ja w dalszym ciągu milczałam.

– Wiem o tym, bo znam twoją duszę, twoją wrażliwość… – przerwała, aby się zastanowić, i po chwili dodała już pewniej: – Znam twoją delikatność... łatwość wzruszania się, przeżywania scen… – wyliczała. – Wiem, że sztuka jest i zawsze będzie u ciebie na pierwszym miejscu. Załóż czarną, długą suknię. – I po namyśle dodała jeszcze: – Pamiętasz? – Ucichła na chwilę. – Lubiłaś dziadkowe bajki, które dla ciebie wymyślał i opowiadał. Pamiętasz baśnie, które ci czytał na dobranoc, każdego wieczoru, kiedy byłaś małą dziewczynką? No jasne, że pamiętasz – stwierdziła sama – ale zawsze musiały mieć nutę bajkową, wiodącą od zła do dobra, od złamanego, zranionego serca, do serca w całości i w szczęściu. Od biednej dziewczyny do spotkania z księciem… Czyż nie? – Zamyśliła się na chwilę, a ja czekałam, nie przerywając ciszy. W końcu dodała pewnym głosem:

– Jutro zapraszam cię na specjalny wieczór, razem ze mną! – W jej głosie zapanowała radość. – Przyjeżdżaj, proszę! – prawie krzyknęła.

– Obiecuję, będę o czasie! – powiedziałam wciąż senna, ale ciekawa, jaką niespodziankę dla mnie szykuje.

– Przyrzekasz? – zapytała.

– Przyrzekam! Nie zawiodę cię, samolot ląduje o osiemnastej. Mam nadzieję, że punktualnie.

Czekała na mnie w sali przylotów na paryskim lotnisku Charles’a de Gaulle’a.

Usiadłyśmy w pobliskiej kawiarni przy czerwonym winie i kawie espresso. Czarnoskóry, tęgi pianista w słonecznych okularach, czarnym garniturze i koszuli tego samego koloru przygrywał powolne, spokojne jazzowe kawałki. Sprawiał wrażenie na wpół śpiącego. Wyglądał jak jedna wielka czarna plama, kołysząc się w kącie kawiarni przy czarnym fortepianie. Obok niego stała wokalistka, przeraźliwie chuda, mocno i wulgarnie wymalowana, ruszała w takt czerwonymi, grubo uszminkowanym ustami. Włosy miała czarne, długie i ulizane, wyglądała jak zmokła kura. Wydawała z siebie dźwięki jakby szeptu, jakby jęku. Podrygiwała lekko z mikrofonem w dłoni, odsłaniając chude, niezgrabne, kościste nogi wychodzące z rozcięcia długiej, brokatowej sukni. Jej obwisłe piersi ze sterczącymi do góry brodawkami opadały bezwładnie przylepione do ciała, a duży dekolt uwydatniał żebra, zaczynające się niemal na wysokości chudej, żylastej szyi. Odwróciłam głowę.

Z drugiej strony przy barze faceci połykali nas spojrzeniami, wymieniając spostrzeżenia, zerkając uporczywie na mój dosyć odważny dekolt ze sporych rozmiarów silikonowym biustem.

Wyglądało to, jakby nie mogli nasycić się widokiem moich sztucznych piersi, przechylając co chwila następny kieliszek piwa, wina czy koniaku. Nie przeszkadzało mi to.

– O czym chciałaś ze mną porozmawiać i co pokazać? Chyba teraz możesz mi wyjaśnić? – zapytałam, odwracając się w jej kierunku i lekceważąc spojrzenia facetów przy barze.

– Tak, teraz mogę. Chcę ci zaprezentować świat muzyki, muzyków, śpiewaków operowych, prawdziwych artystów. Chcę pokazać wnętrza oper, spektakle operowe. Gdybym wcześniej zdradziła tajemnicę, gdzie chcę cię zabrać, być może byś nie przyjechała. – Chrząknęła i przypaliła papierosa. – Być może... – dokończyła, rzucając zapałkę do popielniczki. Być może... – dodała stanowczo, patrząc mi głęboko w oczy.

Uśmiechnęłam się, prawie potwierdzając, spojrzałam jeszcze raz na mężczyzn oblegających bar. Po chwili wyszłyśmy z kawiarni.

W dobrych humorach weszłyśmy do środka paryskiej opery. Na ścianach wisiały lustra przeglądające się w lustrach po przeciwnej stronie, a ogromne pozłacane kandelabry stały wyniośle na długich, czarnych, lakierowanych metalowych nogach, oświetlając foyer i wiszące kryształowe lampy, które błyszczały bogato wszystkimi kolorami.

Posągi ustawione przy podłużnych oknach, pozłacane i miedziane, inne z marmuru włoskiego, stały dumne i poważne, spoglądając na wytworne panie w długich, czarnych, dopasowanych i wydekoltowanych sukniach oraz na panów we frakach z cygarami w ustach. Wszędzie unosił się zapach drogich francuskich perfum. Publiczność stała, popijając szampana, żywo dyskutując na temat programu wieczoru, oczekując na rozpoczęcie pierwszego aktu.

Balkony i siedzenia na sali widowiskowej pokryte były grubym, ciemnoczerwonym welurem, wykończonym pozłacanymi aplikacjami. Ciężka kurtyna miała ten sam kolor. Wisiała wytwornie zakończona grubymi frędzlami i ornamentami w kolorze starego złota.

– Czujesz ten zapach? – zapytała... – Czujesz? – wyszeptała.

Usiadłyśmy na wyjątkowo wygodnych dużych fotelach w pobliżu sceny. W powietrzu unosił się charakterystyczny zapach sztuki, dzieła, gry, śpiewu, spektaklu.

– Dzisiaj jest premiera, wystawiają „Toscę” – powiedziała z dumą. – To jedna z najpopularniejszych oper. Zwróć uwagę na kostiumy – dodała pospiesznie.

Patrzyłam i podziwiałam każdy detal.

– Widzę, że jesteś zachwycona? – zapytała, ściszając głos i nachylając się w moją stronę.

– Bardzo... Jestem urzeczona... Czuję, jakbym przeniosła się do innego świata! – odpowiedziałam szeptem.

Muzycy siedzący przy scenie zaczęli przygrywać do pierwszego aktu. Kurtyna podniosła się. A ja przepadłam, w głosach, muzyce, scenografii, choreografii, we wszystkim. Byłam między nimi. Byłam w atmosferze błogiego śpiewu i muzyki, sztuki. Moja dusza porwała mnie, uniosła do góry, powiewała i wirowała w powietrzu, niewidzialna, przezroczysta, zaczarowana i oczarowana wspaniałym dziełem. To pierwsze wrażenie i uwielbienie pozostało już we mnie na zawsze od wieczoru, kiedy pierwszy raz odwiedziłam operę, i jest tak samo głębokie do dzisiaj.

*

Wracałam z teatru, było już późno. Biegłam szybko w dół po stromych schodach głównego wejścia. Osłaniałam się od deszczu i wiatru powykręcaną na wszystkie strony parasolką. Wpadałam w głębokie kałuże i czułam, jak moje pantofelki miękną w wodzie.

Wbiegłam na parking i wsiadłam do zaparkowanego auta. Już siedząc w samochodzie, zaczęłam wycierać twarz i nogi serwetkami, które zwykle miałam przy sobie, tak na wszelki wypadek.

Prowadziłam pomału, wlokłam się jak żółw. Snułam się po mokrej, błyszczącej, skąpanej w deszczu jezdni. Za mną ciągnął się rząd niecierpliwych, trąbiących kierowców. Migali nerwowo światłami, a ja zastanawiałam się, dokąd właściwie się spieszą o tej porze. Było już grubo po północy.

I tak nie mogli wyprowadzić mnie z równowagi, byłam oczarowana, byłam pod wrażeniem wielkiego kompozytora, którego muzyka dotknęła mojej duszy, mojego serca, dotknęła aż do łez. Mnie się nigdzie nie spieszyło. Wiedziałam, że działam im na nerwy. Trąbili, wymachiwali rękoma za zalanymi deszczem szybami swoich samochodów. Wycieraczki nie nadążały wycierać tej ilości wody i prawdę mówiąc, niewiele widziałam.

Patrzyłam przed siebie, a za wycieraczki przedniej szyby spadały z drzew i wplątywały się duże klonowe i kasztanowe liście w kolorach jesieni. Niektóre przylepiały się do szyby, zasłaniając mi widok. Okrągłe brązowe kasztany podskakiwały po dachu jak tenisowe piłki, stukając o blachę. Nad miastem kłębiły się czarne chmury napęczniałe niczym poduchy nasączone wodą po same brzegi. Ulice przeglądały się w kałużach jak w dużych lustrach. Tej nocy nic nie mogło mnie wzruszyć oprócz muzyki Chopina, szczególnie w wykonaniu wybitnego młodego japońskiego pianisty, który czuł na pewno to samo, co ja, i tak samo wspaniale odzwierciedlał to w muzyce.

Jechałam dalej, nie zwracając uwagi na rozeźlonych kierowców. Skręciłam w ulicę, przy której mieszkałam.

Właściwie to, co mnie pokusiło, aby wyjść w taką niepogodę? Psy nie chcą nawet nosa wystawić! Przemoczona do reszty weszłam do lobby z recepcją, w której dyżurował portier w pełnej liberii, a na fotelu naprzeciwko, w kapeluszu, szarym długim płaszczu i z papierosem w dłoni siedział Bogumił.

– Na miłość boską, co tu robisz, jesteś cały mokry! Spójrz na płaszcz, prawie z niego kapie! A kapelusz lepi ci się do czoła! Co z tobą się dzieje? Co tu robisz o tej porze, stało się coś? – zapytałam troskliwie. – Może coś z matką?

– Nie, nieee... z matką od razu... Martwiłem się o ciebie, a tak naprawdę to, gdzie włóczysz się po nocach?! Dzwoniłem chyba ze trzysta razy, prawie chciałem włamać się do twojego mieszkania, bo może leżysz tam i… – spowiadał się Bogumił.

– Dlaczego zaraz mam leżeć trupem, a nawet gdyby, to i tak nie mógłbyś nic zrobić – odpowiedziałam trochę zła, nie patrząc na niego. – Byłam w teatrze... Wpadniesz na górę, może napijesz się koniaku, sam wyglądasz jak ryba wyciągnięta z wody! – skomentowałam, zmieniając temat. – Przecież masz klucze, dlaczego nie pojechałeś windą na górę?

– Nie... Nie wpadnę... Martwiłem się tylko o ciebie... No, ale już lecę, bo mam jeszcze sporo pracy – tłumaczył się, a potem wstał i zaczął poprawiać przemoczony płaszcz.

Zmęczona i zmarznięta weszłam do mieszkania. Zdjęłam buty z rypsu na wysokim obcasie, mokre i ciężkie od wody wylądowały z hukiem w drodze do kuchni, a pęk kluczy spadł gdzieś w okolicach łazienki. Torba z wielkim perłowym zamkiem i wieczorowy jedwabny płaszcz leżały byle jak na środku podłogi przy wejściu do sypialni. Czarna jedwabna suknia wpinała mi się we wszystkie zakamarki ciała, chyba skurczyła się na deszczu, po paru minutach ona też zajęła miejsce obok płaszcza.

– Och, nareszcie bez tego mokrego jedwabnego pancerza! – narzekałam sama do siebie, idąc w kierunku kuchni i naciągając na gołe ciało szlafrok cienki jak pajęczyna.

Na blacie kuchennym stał karton z butelkami czerwonego wina, które dostałam w przesyłce z Paryża. Wlałam trunek do dużego kielicha i przełknęłam pierwszy porządny łyk, mrużąc przy tym oczy.

Przeszłam do pokoju, w którym jedynym meblem był duży skórzany fotel w kolorze kości słoniowej i lustro w szerokich, złotych ramach w stylu rokoko. Pamiętam, że kupiłam je na aukcji. Być może wisiało gdzieś w salonie w pałacu u jakiejś francuskiej, a może angielskiej księżniczki, bo rozmiarami pasowało raczej tam, a nie w moim nowoczesnym mieszkaniu w centrum miasta. U mnie zajmowało całą ścianę, błyszcząc w promieniach słonecznych wpadających przez okno od strony przyległego tarasu.

Usadowiłam się wygodnie w fotelu, przechylając do tyłu głowę i trzymając w ręce kielich z czerwonym winem. Siedziałam i obserwowałam swoje odbicie w lustrze. Bawiłam się nim, długimi włosami w kolorze złota, lśniącymi, gęstymi lokami leżącymi na moich ramionach. Bawiłam się własnym obrazem, kokieteryjnie uśmiechając się, wkładając dłonie w grube pasma włosów, unosząc je do góry.

Wstałam, podeszłam do okna. Odsunęłam grube zasłony i spojrzałam w dół. Jakaś para przebiegała szybko przez jezdnię pełną głębokich kałuż. Nadjeżdżająca taksówka ochlapała zakochanych, pokiwali ze złością.

– Mogę sobie wyobrazić jej buty, na pewno są w takim stanie jak moje, czyli do wyrzucenia – wyszeptałam z uśmiechem do siebie. – Chyba już nigdy nie przestanie padać, chociaż meteorolodzy martwili się, że będą tylko susze, a tu proszę, woda leje się z nieba! – westchnęłam, zasuwając szczelnie zasłonę.

Samotność czasami dawała mi się we znaki, coraz częściej żyłam wspomnieniami i tak naprawdę pragnęłam odmienić swój los. Bo samotność jest straszna, szczególnie dla kobiety w średnim wieku.

Czułam, jak wino rozgrzewa moje ciało. Lekko czerwone rumieńce grzały policzki. Rozsiadłam się jeszcze wygodniej. Teatr. Kocham teatr i wszystko, co w nim, chyba mogłabym zamieszkać w teatrze, może gdzieś w kąciku za kulisami? Albo nie, może zagrać rolę? Małą, krótką, a może dużą, i zostać sławną aktorką, podziwianą, popularną, uśmiechającą się z pierwszych stron kolorowych magazynów?

Wstałam i podeszłam do kuchennego blatu. Po raz kolejny napełniłam kieliszek cudownym trunkiem. Powróciły wspomnienia, historie sprzed lat. Zamyśliłam się.

Nagle telefon poruszył się, trząsł się na podłodze, nie wydając z siebie sygnału. Małe zielone światełko zapulsowało kilka razy, potem zgasło.

Bogumił dzwonił zawsze o tej porze, aby powiedzieć mi dobranoc. Każdego wieczoru. Był pisarzem, inteligentnym, wykształconym. Przystojnym, eleganckim, wysokim ciemnym blondynem. Trochę w typie Indiany Jonesa. Był moim przyjacielem. Lubiłam słuchać jego opowiadań, trzymając mu głowę na ramieniu. Godzinami wsłuchiwałam się w te opowieści, prawdziwe i zmyślone. Był taki... dobry, taki ciepły… taki prawdziwy w każdym centymetrze. Wiem, że darzył mnie wielkim uczuciem i czekał... Czekał, kiedy ja będę gotowa darzyć go takim samym albo chociaż trochę mniejszym. Też by wystarczyło – jak podkreślał.

– Bogusiu – mówiłam, siedząc obok niego na dużych, miękkich poduchach rozłożonych na podłodze wokół rozpalonego kominka – jesteś znanym pisarzem, cenionym, bogatym, jeszcze nie starym… Znajdź sobie kobietę, która stworzy ci dom... Może pisarkę, jak ty?

– A kiedy mam to zrobić. Podróżuję, potem piszę, i potem znowu podróżuję, i znowu piszę, nie starcza mi czasu, sama wiesz. Ty najlepiej wiesz! – usprawiedliwiał się.

– Bogumił – znajdź sobie kobietę – powtarzała mu matka, dzwoniąc codziennie. – Jesteś taki inteligentny i mądry, Bogumile, i przystojny, synu mój, najwyższy już czas... Dziecko!

– Mam przecież kobietę – złościł się i irytował na matkę, a potem obojętniał. – Dobrze mi z nią – znowu cichł.

Unikał tych dyskusji, w ogóle nie były wygodne, chciał swoje prywatne życie zachować dla siebie. Nie lubił, kiedy matka komentowała jego wybory.

– Tak, dziecko, ale ona nie jest dla ciebie, zrozum, Bogumile! – zaprzeczała. – Wiem, wiem... Jest ładna, podoba ci się, na pewno podkochujesz się w niej, ale ta kobieta… ta Julia, Bogumile... zdecydowanie nie jest dla ciebie... synu! Przede wszystkim jest za... no, za stara dla ciebie. Piętnaście lat starsza? Ho, ho, nie do pomyślenia! Rozwódka, wdowa i nie wiadomo co jeszcze... – matka nie dawała za wygraną.

– Mamo, przestań, rozmawialiśmy na ten temat już tyle razy! – irytował się Bogumił. – Daj spokój, bo to już za dużo, naprawdę, dajesz mi rady, jakbym miał szesnaście lat... Dorosły chłop już jestem przecież. A w ogóle to nie widzę żadnej wady w niej... i kto wie… może kiedyś w przyszłości? Los płata figle, mamo! – podkreślał.

– Boże, jak trzasnęło! – przerwała. – Znowu grzmi... W imię Ojca i Syna... Boże... tak nie lubię być sama, kiedy za oknem burza! Zastanów się, co ci stara matka radzi, Bogumile... Dziecko... matka zawsze wie lepiej... Synu!

Piłam wino, rozmyślając o przeszłości... o moim życiu, marzeniach, pragnieniach.

– Chciałbym ci coś powiedzieć, Julio! – zaczął pewnego razu Bogumił. Zatrzymał się, idąc do biurka z leżącymi na blacie książkami, stosem papierów i stojącym dużym ekranem komputera. Otworzył nową paczkę papierosów. Przypalił jednego i zaciągnął się głęboko. – Wiesz... zawsze chciałem mieć kobietę taką, jak ty... wrażliwą, delikatną, subtelną… – Znowu ucichł, zamyślił się, patrząc gdzieś w dal. – Być może nasza relacja mogłaby być mniej platoniczna... – zawahał się, zastanawiając nad tym, co mówi. Spuścił głowę. – Czy twoje marzenia zawitały, przypłynęły w końcu do twojego portu, Julio? – zapytał, nie patrząc mi w oczy. – Czy jak ten zabłąkany, biały żagiel rozbiły się gdzieś po drodze? Czy pragnęłaś właśnie tego, co dzisiaj masz? – Zgasił papierosa w kryształowej popielniczce. – Czy marzenia zagościły w twoim życiu, spełniły się? Czy jeszcze na coś czekasz? Na co, Julio?

Nie odpowiedziałam, utkwiłam wzrok w marokańskim dywanie pełnym wzorów i kolorów.

– Jesteśmy przyjaciółmi, Bogumile! – dodałam, wzruszając ramionami. – Być może nasza przyjaźń prysnęłaby jak mydlana bańka, gdyby w nasz związek zakradł się... seks – powiedziałam i zamilkłam.

Drgnęłam, z zamyślenia wyrwał mnie drżący telefon. Może to Bogumił? Może chciał mi jeszcze coś powiedzieć, może o czymś zapomniał? Kiedy akurat chcę być sama, to dzwonią, wszyscy dzwonią, natarczywie, uparcie, jeden za drugim, chcą pogadać, ciekawi, co robię. W inne dni albo wieczory nikt nie ma czasu, bo praca, rodzina, dzieci, konferencje, zebrania. Cisza. Tyle że ja dzisiejszy wieczór spędzam w towarzystwie Fryderyka Chopina i z kieliszkiem czerwonego wina... No może dwoma... ech… trzema.

Nie odebrałam. Telefon ucichł, pulsował krótko, może jeszcze dwa razy.

Rozdział 2. On

Do Los Angeles zaprosiła mnie Edith z mężem. Bywali często w Ameryce u swoich, a po części także moich znajomych. Kiedy zostawali na dłuższy czas, wynajmowali dużą willę z widokiem na morze, z basenem, kortem tenisowym i innymi wygodami. Lubili styl i klasę. Lubili piękne okolice, mieli wielu przyjaciół, stać ich też było na komfortowe, wygodne życie. Edith uwielbiała wygrzewać się przy basenie pod palmami, z popołudniowym campari w ręku albo dobrze zmrożonym szampanem.

Służba i ogrodnicy uwijali się przy swoich zajęciach, bo Edith lubiła porządek i umiała chwalić za dobrą robotę, ale umiała też karcić, kiedy coś nie funkcjonowało zgodnie z jej życzeniem.

Mnie zapraszali w pewnym celu, chociaż wydawało się im, że niczego się nie domyślam. Mianowicie mieli na uwadze wyswatać mnie z bogatym facetem w USA.

Kiedy wylądowałam, już na lotnisku widać było, że Edith wszystko dobrze zaplanowała. Jako jedna z VIP-ów podróżująca tym lotem wsiadłam prosto do czekającej u stóp schodów limuzyny z szoferem. Zaskakujące.

Edith lubiła przesadzać i traktować mnie w sposób specjalny i raczej nietypowy. W limuzynie czekał już szampan w wiaderku z lodem.

Rozsiadłam się wygodnie i już po chwili mogłam podziwiać widoki oraz drogę do L.A. z lotniska, spoglądając przez okno. Właściwie nie było co podziwiać, bo kierowca gnał na złamanie karku, wymijając wszystkie samochody w gęstym ruchu na autostradzie.

Już pierwszego wieczoru podczas wytwornej kolacji w ekskluzywnej willi z ekskluzywnym ogrodem pojawił się pierwszy kandydat. Polak, multimilioner, właściciel sklepów kolonialnych na terenie USA. Tak jak był bogaty, tak samo był dziwny. Stary kawaler w wieku pięćdziesięciu lat, wysoki, lekko grubawy, z brzuszkiem. Ale to nie tusza była problemem, jego dolna szczęka nie dawała mi spokoju. Kiedy jadł albo mówił, dolne zęby podskakiwały mu do góry, jakby nie trzymały się dziąseł. Popychał je językiem raz po raz, do środka, na miejsce. Oprócz tego w czterdziestostopniowym upale wystąpił w tupecie na czubku głowy i w trzyczęściowym ciemnym garniturze. Za ciepłym na kalifornijski klimat. Mieszkał z matką w willi na peryferiach Los Angeles.

Nawet zabrał mnie kilka razy do swoich biur, objaśniając wszystko, pokazując, jak funkcjonuje jego interes, kalecząc przy tym okrutnie język polski.

– Czy „pan” chce się żenić, pani Edith coś wspomniała? – powiedział do mnie, pałaszując udko kaczki. Mielił to wszystko w ustach razem ze sztuczną szczęką i popychał widelcem, czasem palcem. Zatkało mnie. Kaczka podeszła mi do góry.

Spojrzałam na Edith, która jak na zawołanie spuściła wzrok zajęta rozmowami z towarzystwem przy stole.

– Przepraszam? – Mało się nie udławiłam. Co on wygaduje – pomyślałam. Pan... żenić... To Polak, no, emigrant, widać zapomniał polskiego, chyba tylko umie liczyć... – Nie wiem... – odpowiedziałam, bo nie mogłam skupić się na niczym. Odłożyłam sztućce. Obrzydliwy!

Właściwie to wyjaśniłam konkretnie Edith, że nie mam ochoty na jakąkolwiek relację z nim i tylko grzecznościowo dam namówić się na kilka krótkich spotkań.

Jedyną zaletą nowo poznanego kandydata było znakomite poczucie rytmu w tańcu, i tak przetańczyliśmy kilka wieczorów aż do końca naszej znajomości. Zdradził mi na ucho, że brał kilka lekcji tańca, bo kocha muzykę i taniec, ale potrzebował profesjonalnego szlifu. Doradziłam mu z kolei, żeby wziął kilka lekcji polskiego albo w ogóle nie przyznawał się do pochodzenia.

Przy następnym spotkaniu po miesiącu mojego pobytu, znowu podczas garden party, które zorganizowała Edith, pojawił się z kolei inny pan, a raczej dziadek, siwy, z białą brodą i siwymi wąsami. I gdyby nie lato, to pomyślałabym, że to Święty Mikołaj. Na spotkanie przyszedł w szortach w kwiatki i porozpinanej, wygniecionej koszulce w kratkę, obnażając okrągły, posiwiały i z kręconymi włosami wystający do przodu brzuch. Oczywiście następny ekscentryczny, samotny milioner, który zajęty był przez całe życie robieniem pieniędzy i nie miał czasu na założenie rodziny. Wystroił się, jakby przed chwilą wrócił z Hawajów.

Przy stole mówił tylko o pieniądzach, ile włożył i ile wyjął, ile zarobił i nigdy nie stracił. Mówił płynnie po polsku, co działało na jego korzyść, dbał o wymowę, używał górnolotnych słów, przy jakiejś okazji oświadczył, że chętnie by się ze mną ożenił, zapraszał do oglądania fabryk tekstylnych, ale podziękowałam, i na tym zakończyła się ta znajomość.

Codziennie na adres rezydencji Edith przysyłał bukiety czerwonych róż.

– Julio! Ty sama nie wiesz, czego chcesz! – wkładała mi do głowy przyjaciółka. – To są porządni faceci, z którymi cię poznaję. Szlachetni, bez głupich nawyków, a zęby można przykleić. Podobno samotność jest straszna, pomyśl o tym! Chyba nie chcesz do końca życia być sama. Niedługo stuknie ci sześćdziesiątka….

– Jaka sześćdziesiątka, nie przesadzaj! – wtrąciłam szybko

– Zastanów się! A ten drugi, że ma siwą brodę? No, to można ją zgolić... przecież... Julio... Zapomnij o tym, zobacz, jaki ma styl! – W oczach Edith widać było ogień.

– Tak, styl, szczególnie... na przyjęcie wieczorem przyszedł w wymiętych gaciach, porozpinanej koszuli, wygniecionej, wyświechtanej, uwydatniając obrzydliwy, osiwiały, spasiony brzuch! – wtrąciłam znowu szybko. – Matko, jakie obrzydliwe! Ble! – dodałam otrząsając się. Widzisz mnie z nim w łóżku? – dorzuciłam pośpiesznie. – Tragedia!

– Jest taki inteligentny... To ważne, a nie szorty i brzuch. – Edith spojrzała na mnie krzywo i brnęła dalej. – I jak cię szanuje... To jest ważne! To są faceci na poziomie!

Moja przyjaciółka wyglądała na poważnie zawiedzioną. Bałam się, że się obrazi. Z drugiej strony nie rozumiałam, dlaczego aż tak bardzo chce mi znaleźć męża. Czyżby miała w tym jakiś ukryty cel?

W USA zostałam jeszcze miesiąc, spotkałam w tym czasie kilku innych panów mniej albo bardziej dziwacznych. W końcu spakowałam walizki, aby wrócić do Polski. Dobrze mi było z nimi, ale poznawać w nieskończoność nowych mężczyzn absolutnie nie chciałam. Edith była niepocieszona. Dowiedziałam się z ploteczek szeptanych z ucha do ucha, że miała już w planach suknię ślubną dla mnie, weselne przyjęcie i listę gości w liczbie około trzystu. Nawet była w kontakcie z lokalnymi poetami w celu ułożenia romantycznych tekstów do piosenek weselnych. Jakiś szwedzki muzyk miał z kolei opracować muzykę. A wszystko to chyba dlatego, że Edith nie miała nic lepszego do roboty. W ogóle nic nie robiła. Wstawała z łóżka, siedziała przy basenie z telefonem w jednej ręce, w drugiej trzymając kieliszek szampana napełniany co chwila przez służbę, i tak upływały jej dni. Chciała „złowić” mnie, żeby zająć się czymś konkretnym.

Znużył mnie kalifornijski upał i towarzystwo starych dziadków opowiadających tylko o własnej karierze i robieniu pieniędzy, pyszniących się swoimi sukcesami. Smutne i nudne.

Wracałam z Los Angeles. Niecierpliwie patrzyłam na zegarek, samolot był sporo opóźniony. Obserwowałam tysiące zmęczonych, cuchnących potem turystów w plażowych klapkach z gumy albo sandałach z plastiku, dźwigających na plecach wielkie torby i plecaki. Ludzie przepychali się po wyjątkowo ciasnym i nagrzanym lotnisku. Chodzili w tę i z powrotem, szukając wejścia do rękawa.

Panował bałagan i chaos.

Siedziałam przy barze na wysokim stołku, popijając zimny gin z tonikiem, masą lodu i cytryną. Mieszałam od czasu do czasu plastikową słomką, wpatrując się w ekran pokazujący przyloty i odloty samolotów. W dalszym ciągu nie podano godziny odlotu mojego.

Chyba wszystkie linie były opóźnione. Ludzie przepychali się, wpadali na siebie. Brudne i śpiące, wysmarowane lodami dzieciaki wrzeszczały we wszystkich językach świata, darły się ile sił w płucach, rzucały zabawki dokoła, doprowadzając umordowanych podróżą rodziców do dzikiej złości.

Stewardesy naziemne informowały zmęczonych podróżą pasażerów, gestykulując i wymachując rękoma, próbując się uśmiechać i regulować ruchem, jak tylko umiały najlepiej.

Po dwóch godzinach opóźnienia podjechał do rękawa boeing 747 – biały, ogromny, olbrzymi jak biblijne monstrum. Był najpiękniejszy, największy w światowym, międzynarodowym lotnictwie. Prawdziwa królowa! Chyba drugim, też ogromnym, cudownym „metalowym ptakiem”, królem, był concorde!

Królowa królowych poprzednio wystartowała z Nowego Jorku. Podobno przyczyną opóźnienia był jakiś techniczny błąd, co stało się oczywiście powodem mojego podenerwowania, bo jeżeli nie zreperowali dokładnie usterki i defekt da o sobie znać podczas lotu? Czułam krople potu na czole.

Nareszcie zajęliśmy miejsca na pokładzie. Stewardesy pospiesznie pomagały ułożyć bagaże, upychając je na siłę na półkach nad głowami. Chodząc między rzędami, powoli, z nachylonymi głowami, sprawdzały, czy wszyscy mają zapięte pasy bezpieczeństwa. Potem znikały w samolotowej „kuchni”, siadając na swoich fotelach i też zapinając pasy. Wystartowaliśmy.

Osiem godzin wsłuchiwania się w pracę silników, każdy raptowny ruch, ekstra stuknięcie. Czułam, że ogarnia mnie obsesja połączona z paranoją. Zamówiłam kolejnego podwójnego drinka.

Obok mnie siedział młody, szczupły, wysoki i bardzo przystojny mężczyzna w ciemnym garniturze i białej koszuli. Miał może z trzydzieści pięć lat albo niewiele więcej. Ładnie pachniał, seksownie, niebanalnie. Stukał intensywnie w klawiaturę laptopa, koncentrując się na jakiejś pracy, a może udawał, że jest tak bardzo zajęty?

Spojrzałam dyskretnie na jego buty. Czarne, ze skóry. Nowe i na skórze od spodu. Drogie. Zegarek? Nie mogłam dopatrzyć się marki, ale był złoty i płaski, dosyć duży. Mankiety od koszuli połyskiwały złotymi spinkami z monogramem. Spojrzałam wyżej, na profil. Nos duży, szczupły, męski, lekki zarost, ciemne włosy obcięte po męsku, ale w artystycznym nieładzie. A oczy? Oczy, zwierciadło duszy… Brązowe, spokojne, jakby zamyślone... W tym jednym ułamku sekundy poczułam, że moje serce zabiło szybciej. Spojrzał na mnie, zawstydziłam się. Nie wiem dlaczego, ale czułam, że się rumienię. Poruszył się lekko, chrząknął, ale szybko odwrócił wzrok. Może go spłoszyłam, może nie powinnam się tak gapić, na pewno zorientował się, że go obserwuję. Jeszcze raz rzuciłam okiem. Na ręce. Długie, szczupłe palce i zadbane paznokcie. Nie miał obrączki. Odwróciłam głowę w kierunku okna.

Stewardesa przyniosła tacę z gorącymi daniami. Pachniało kurczakiem. Jak można podawać udka z kością na małych tackach? Jak to jeść, jak oddzielać mięso od kości w tej ciasnocie? Za chwilę przyszła z butelką szampana. Nalała kieliszek dla mnie i mężczyzny obok. Tak, to złoty cartier. Zauważyłam markę zegarka, kiedy wyciągnął rękę po kieliszek. Styl i klasa.

Nagle nami zatrzęsło, zaczęły się turbulencje. Zawartość kieliszka mojego partnera podróży wylądowała na mojej kolorowej, cienkiej sukience w kwiatki. Potłuczone szkło uderzyło i rozbiło się na kolanie, raniąc je dosyć głęboko, o czym świadczyła strużka krwi. Z kolei szampan z mojego kieliszka wylał się na elegancki rękaw garnituru przystojnego mężczyzny obok.

Za chwilę pilot przeszedł na inny kurs i ponownie zapanował spokój, oprócz tego że stewardesy biegały z serwetkami, wycierając pasażerów, opatrując moje kolano i zbierając potłuczone szkło.

Staliśmy obok naszych siedzeń, czekając, kiedy ponownie możemy je zająć.

Teraz on mnie oglądał. Powoli. Dokładnie. Pozwoliłam mu na to. Udałam, że nie widzę. Zatrzymał wzrok w okolicy biustu i za chwilę podążył wyżej. Był tak zainteresowany, że nie spostrzegł, iż sama go obserwuję kątem oka.

Usiedliśmy. Oparł głowę o siedzenie, przymrużył oczy, chciał spać. Za chwilę jednak rozmyślił się, chrząknął i powiedział:

– Ładnie nas wykąpali tym szampanem! – zaczął nieśmiało, uśmiechając się szeroko, ale niepewnie, pokazując przy tym piękne, białe, równe zęby.

– Tak, właśnie, powinni nas teraz poczęstować nową butelką, bo przecież wszystko wsiąkło w nasze ubrania! – plotłam głupstwa. Mężczyzna wyraźnie mnie onieśmielał i nic mądrzejszego nie przychodziło mi do głowy.

– Jestem Alexander, proszę mi mówić Alex! – rzucił, wyciągając dłoń. – Mamy przed sobą długą podróż i dużo szampana! – Skinął na stewardesę.

– Mam na imię Julia! – przedstawiłam się i podałam mu rękę. Spojrzeliśmy sobie głęboko w oczy. Podobał mi się. Nie wiem, co właściwie pomyślałam, był przecież tylko pasażerem z siedzenia obok, lecącym do Amsterdamu tak jak ja. Jednak młodzi mężczyźni, w dodatku przystojni, którzy zwracali na mnie szczególną uwagę, przyglądali mi się, obserwowali i patrzyli głęboko w oczy, onieśmielali mnie.

– Czy zatrzymujesz się w Amsterdamie? – zapytał, popijając następny kieliszek szampana. Piliśmy już drugą butelkę i czułam, że zaczyna mi szumieć w głowie.

– Nie... Lecę dalej, ale nie wiem, czy zdążę jeszcze dzisiaj, przez to opóźnienie. Być może zatrzymam się w hotelu! – Spojrzałam w okno, jakby tam była odpowiedź na moją wątpliwość.

– Ja też lecę dalej... do Polski! – dodał, strzepując pyłek z kolana.

– Aha, to świetnie, ja też! – krzyknęłam, nie wiedząc, dlaczego i po co tak stwierdziłam.

– Lecisz w odwiedziny czy do pracy? – zapytałam, jednocześnie irytując się na siebie, że zadaję bezsensowne pytania. Ta konwersacja nie miała sensu. Dlaczego nie przychodzi mi do głowy nic mądrzejszego, o co można zapytać młodego, przystojnego mężczyznę siedzącego obok w samolocie, w kilkugodzinnej podróży?

Nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się. Myślał może, czy skłamać, czy powiedzieć prawdę, a może wymyślić jakąś historyjkę dla starszej o dwadzieścia lat „pani z siedzenia obok”. Dlaczego nie? Można przecież opowiadać cuda, umilając sobie podróż przez następne kilka godzin lotu.

Zamówił następną butelkę Moét&Chandon.

– Mieszkam w Polsce... pod Warszawą, w Konstancinie... – powiedział spokojnie, nalewając mi następny kieliszek szampana. Uśmiechnął się sam do siebie, pewnie myśląc: a to zaskoczyłem ją!

Trochę lekceważąco wzruszyłam ramionami. Chciałam, żeby to widział. Zauważył, wiedział, że mi się podoba, i drażnił mnie. Postanowiłam zmienić ton.

– Ja mieszkam w Warszawie! – stwierdziłam sucho fakt, odstawiając kieliszek z niewypitym szampanem. Prawdę powiedziawszy, miałam już dosyć i kręciło mi się w głowie. Zamilkłam. On też.

Udałam, że śpię. Przechyliłam głowę w kierunku jego ramienia i lekko, bezwiednie opadłam, osunęłam się, dotykając go. Teraz dokładnie czułam zapach jego perfum, intensywny, męski. Czułam ciepło jego szyi. On też przybliżył się lekko, też niby bezwiednie, jakby we śnie. Przez chwilę poczułam, jakbyśmy znali się od wielu lat i teraz wracali do naszego domu rodzinnego. Jesteśmy szczęśliwi, zakochani, nierozłączni. Patrzyłam przez przymrużone powieki na jego piękne ręce leżące na kolanach i przez chwilę zapragnęłam, żeby mnie nimi dotykał.

Poruszyłam się lekko i zsunęłam leżący na mnie pled. Podniósł go delikatnie z moich kolan i lekko, nie budząc mnie, okrył. Wzruszył mnie tym gestem. Było w nim tyle ciepła i szczerości. Poczułam łzy szczypiące pod powiekami. Jak dawno temu ktoś tak troskliwie otulał moje ciało? Wstydziłam się sama siebie. Nieznajomy mężczyzna wzbudził we mnie uczucia, które już tak dawno temu porzuciłam, schowałam gdzieś na dnie najgłębszej szuflady.

Dotarliśmy na miejsce. W Amsterdamie nasze drogi rozeszły się. Przed wyjściem z samolotu dał mi wizytówkę z numerem telefonu: Alexander Bach, inżynier. Dałam mu swoją.

– Być może spotkamy się jeszcze? – powiedział, na pożegnanie całując mnie w rękę.

– Być może... – odpowiedziałam, patrząc, jak odchodzi i za chwilę odjeżdża czekającą na nie niego limuzyną.

Za oknem deszcz uderzał o szyby i balkonową barierę, miotał gałęziami drzew, pochylając je na wszystkie strony, dociskając do ziemi. Wino znużyło mnie, chciałam już spać. Wstałam, człapiąc do łóżka, potykając się o drgający telefon. Nie odebrałam. Było zimno, przymknęłam okno i zasunęłam grube firany. W pokoju zrobiło się ciemno. Nawet światło latarni przez nie nie przenikało. Po szybach spływały szybko strugi wody, jedna za drugą, popychając się. Burza rozpętała się na dobre.

Rozdział 3. Chłopak z Argentyny

Ramon Julio Fernandez był niechcianym, niewydarzonym, siódmym dzieckiem szewca alkoholika i zmęczonej życiem praczki. Był wyjątkowo brzydki, z dużymi uszami jak u garnka, z wielkimi wyłupiastymi oczami i cienkimi, krzywymi nogami, wyglądającymi jak patyki. Wydawało się, że za chwilę się złamią. Nikt w rodzinie go nie lubił, nie miał kolegów, jedynie matka go kochała.

Rosita, czyli matka Ramona, kiedy była młodą dziewczyna, słynęła ze swojej urody, z oczu błyszczących jak gwiazdy, z włosów połyskujących niczym jedwab i zawsze wpiętych w nie kwiatów hibiskusa. Tańczyła jak anioł, wygrywając wszystkie konkursy, znana była wśród miłośników tańca. Często zmieniała partnerów tanecznych, bo ci nie zawsze byli w stanie sprostać jej oczekiwaniom. Któregoś razu na scenie pojawił się Leonardo, tancerz. Wysoki i szczupły, męski, trochę o twardych rysach, nie tak delikatnych jak tancerz, tylko jak fizycznie pracujący, silny drwal albo osmolony węglem górnik. Spodobał się jej, kiedy spoglądała na niego zza kulis. Chciała spróbować zatańczyć z nim.

Leonardo nie szczędził młodej Rosicie komplementów, przytulał ją, pieścił w tańcu, całował ukradkiem, nosił na rękach, budził w niej uczucia, których do tej pory nie znała. Miała tylko szesnaście lat. Czuła, że pragnie go, że chce więcej, taniec teraz był na drugim miejscu, Leo zajął pierwsze. Marzyła o nim wieczorami i w nieprzespane noce, pragnęła, by ją dotykał, uwielbiała, kiedy na strychu w teatrze pieścił ją i mówił piękne słowa, jak bardzo ją kocha. Wtedy Rosita na dobre przestała się opierać, pozwoliła mu na wszystko. Leżał na niej, stękając podniecony, zdzierając z niej sukienkę i gołą rozkładał na podłodze, pragnąc szybko zaspokoić własną potrzebę. Potem zobaczyła krew na udach, ale była szczęśliwa. Była jego. Kochała go, chciała więcej. Zostali parą, ukrywając przed wszystkimi prawdę.

Matka jej mówiła:

– Uważaj, Rosita, taniec tańcem, ale nic więcej, on cię uwodzi, to nie dla ciebie materiał, ani na męża, ani kochanka. Chyba ze dwadzieścia lat starszy. Wygląda jak gbur, chce cię uwieść, usidlić, okręcić dookoła palca, może przespać się z tobą i zrobić ci dzieciaka. Nie wygląda na dobrego człowieka. Ostrożnie, Rosita.

– Mamo, dlaczego nikt z mojego otoczenia nie spełnia twoich wymogów, zawsze twierdzisz, że kolejni mężczyźni nie pasują do mnie, że nie są mnie warci. A ja przecież traktuję ich tylko jako partnerów do tańca. Wiesz o tym, mamo! – tłumaczyła Rosita, ukrywając prawdę, marząc o spotkaniu z kochankiem i już nie mogła doczekać się wieczoru. Seks zawrócił jej w głowie, o niczym innym nie myślała całymi dniami, tylko o tym, jak Leo będzie zdejmował z niej kolejne części garderoby, a potem ona zobaczy jego nagość, którą tak bardzo uwielbiała dotykać i całować, tak jak on ją nauczył i...

– Niedobrze mu patrzy z oczu, ciekawe, jaką ma przeszłość. Jest dużo, dużo starszy od ciebie, uwodzi młode dziewczyny, potem pewnie zostawia, wykorzystując je najpierw... – matka kiwała głową. – Pochodzimy z dobrej rodziny, mamy wszystko, czego nam potrzeba, a on na pewno jest takim, co to wykorzystuje, rozkochuje młode kobiety. Jesteś pewna, że chciałby się z tobą ożenić?

– Mamo, co ty opowiadasz? – Rosita poczerwieniała, serce biło jej mocno. Czy on chce się ze mną ożenić? Ona przecież tego pragnęła. Spotykała się z Leonardem każdego wieczoru na strychu, gdzie kochali się godzinami. W domu mówiła, że wychodzi na próby.

Było w tym dużo prawdy, bo okazali się wspaniałymi tancerzami. Zdobyli dużą popularność, znani we wszystkich zakątkach Argentyny. Aż do momentu, kiedy Leonardo złamał nogę, która nie chciała się zrosnąć, więc nie mógł tańczyć, a Rosita zaszła w ciążę.

– Zgasło dla ciebie światło sceny i zgasła twoja kariera, Rosita! – gderała matka i kiwała palcem przed nosem Rosity. – Pamiętasz, co ci mówiłam, może ci przypomnieć, chociaż już za późno. Wszystko stracone. Podróże do Ameryki, popularność, sława, pieniądze... Zaprzepaściłaś wszystko, o co ja dbałam przez szesnaście lat. I dla kogo, dla tego gbura? Przecież on nawet nie wie, jak złożyć do kupy zdanie. Prostak! Oj, Rosita, oj, nie spodziewałam się tego po tobie. Zobacz, do jakiego końca doprowadziłaś przez własną głupotę!

Rosita stała obok matki ze spuszczoną głową, patrząc na już lekko widoczny ciążowy brzuszek.

– Szkoda, Rosita, szkoda... Jaka wielka szkoda! – powtarzała matka, wychodząc z pokoju i cicho zamykając drzwi.

Rosita rozpaczała, bo kochała tańczyć, ale bardziej kochała Leonarda, a on coraz częściej zaglądał do butelki, ciągle chodził pijany, nie chciał pracować, chciał leżeć całymi dniami w łóżku, chciał z nią kochać się bez końca, a ona rodziła co roku. Po śmierci matki stracili mieszkanie i zostali na ulicy z trojgiem dzieci. W czwartym miesiącu kolejnej ciąży z trójką maluchów i kulawym Leonardem przeprowadzili się na południe Argentyny, gdzie zimno i zimy dawały się we znaki. Mieli zatrzymać się u wujka Leonarda, którego jednak nigdy nie spotkali.

Mieszkali na zabitej dechami wsi, gdzie roiło się od brudnych dzieciaków, schorowanych starych kobiet, pijanych ojców i synów. Leo próbował szewskiego fachu, tylko że właściwie nie miał co reperować i interes ledwo szedł. Mieszkańcy wsi chodzili na boso, w lecie oszczędzając buty na zimę, a Rosita prała ubrania, czyli łachy tych biedaków, ale tego też nie było dużo, żeby móc utrzymać rodzinę. Każdy miał jakiś ciuch na grzbiecie i chodził w tym cały rok, bo gdyby oddał do prania, zostałby nagi.

Przy ich chacie zlepionej z czego się dało, pasła się stara, chuda koza, którą trzeba było nakarmić trawą i zielskiem, oczekując w zamian trochę mleka, co jednak było rzadkością. Więc koza dostawała kijem po kościstym grzbiecie.

Ramon, najmłodszy syn Rosity, lubił swoją kozę i opiekował się nią jak kotem czy psem. Przytulał ją przy piecu, kiedy był mróz na dworze.

– Zobacz, jak ty wyglądasz? – śmiał się szyderczo ojciec. – Twoje uszy wyglądają jak uszy sagana, a oczy masz wyłupiaste jak dwa talerze, a do tego te nogi... No zobacz, jakbyś zlazł z beczki... Ha, ha, ha, ty i ta koza pasujecie do siebie, dwa darmozjady i brzydoty…

Mały Ramon zalewał się łzami, bo przykro mu było, chował się za matczyną długą kiecką z fartuchem z przodu. Cóż miał w końcu zrobić, to nie jego wina, że był taki brzydki. Całe szczęście, że sam się nie widział, a może tylko czasami, w rzece, kiedy pasł kozę. Chodził wtedy po łące i śpiewał, a koza szła za nim, chrupiąc soczystą trawę i coś tam mrucząc. Wtedy był szczęśliwy. Podziwiał każdy kwiatek, łapał motyle, biegał za brzęczącymi pszczołami, zbierał zielsko, które potem suszył nad piecem. Znał się na ziołach i miał ich wiele powiązanych w bukiety. Lubił słuchać i uczyć się od innych, ale tylko mądrych rzeczy. Czasami dostawał nawet pochwałę od zaprzyjaźnionej staruszki, która zbierała zielsko, aby leczyć nim różne choroby.

– Ty już jesteś jak znawca, Ramon. Wiesz wszystko o ziołach, a może kiedyś zostaniesz lekarzem i będziesz leczył ludzi, a może aptekarzem, wtedy zaczniesz sporządzać lecznicze mikstury na różne schorzenia. Kto wie, kto wie… Porządny z ciebie chłopak, Ramon, oj porządny…

Wtedy Ramon czerwienił się po same swoje odstające uszy, ale co tam, dumny był z siebie, nie myślał wtedy, że ktoś będzie wytykał go palcami. Cieszył się i podskakiwał z radości. Czuł się inny. Umazane dzieciaki, w tym rodzeństwo Ramona, biegały dookoła i kradły, co mogły i gdzie mogły, nie odważając się przyjść do domu bez kawałka chleba czy garści fasoli. Czekało ich lanie, a ojciec nie szczędził pasa i lał, gdzie popadło. Siostry Ramona chodziły po jarmarkach i bazarach, sprzedając się chłopom za pół złamanego grosza. Kręciły się między straganami gotowe i chętne dać niedomytym sprzedawcom trochę rozkoszy.

Rosita siedziała w domu, kołysząc się przy rozklekotanym stole, patrząc na czerwoną od wódki gębę męża. Nienawidziła go, ale nie miała innego wyjścia, nie miała gdzie się podziać, nie mogła go zostawić. Była jego żoną i jedyne, co ją ratowało, to posłuch. Czasami dostawała kijem, ale jakie to miało znaczenie, w końcu plecy przyzwyczaiły się do kijów i batów, a dach nad głową był dachem nad głową i za wszelką cenę nie można było go utracić. Rosita nad życie kochała Ramona, bo był jej posłuszny i mądry, inny niż reszta dzieci. Siadywał jej na kolanach, a ona bujała go czule, gładząc po głowie.

– Ty jesteś inny, synku, inny niż twoi bracia i siostry. Któregoś dnia zostaniesz wielkim człowiekiem – szeptała Ramonowi do ucha, a on przytulał się do matki, obejmował za szyję, też szeptał coś, a potem całował ją w policzek.

– Co tam znowu gadacie, czym nabijasz mu głowę, babo?! – warczał złośliwie ojciec – Lepiej, żeby przyniósł coś do jedzenia! Darmozjad!

Chudy jak patyk i wygłodzony Ramon chował się pod łóżko, bo bał się ojcowskiego kija. Nie raz już dostał lanie i wiedział, jak to boli. Płakał cicho w swojej kryjówce, czekając, aż znużony piciem ojciec zaśnie albo wyjdzie z domu spotkać swych kompanów. A kiedy już wyszedł spod łóżka, matka czule całowała i wycierała końcem fartucha jego mokre od płaczu policzki. Mieli tylko siebie na tej spieczonej od słońca argentyńskiej ziemi. Choć w zimie było piesko zimno, kryli się za piecem, jedząc przedtem gotowaną kukurydzę z ziemniakami albo białą fasolę z wnętrznościami jakiegoś zwierzaka, którego ubili przedtem nieco zamożniejsi sąsiedzi. I właśnie wtedy, w zimę, ojciec wpadł w kolejną pijacką furię i wyrzucił Ramona za drzwi. Uderzył go w twarz i kopnął w tyłek, otwierając szeroko drzwi i wrzeszcząc:

– Nic z ciebie nie ma, chłopcze, siedzisz tylko u matki na kolanach, nie przynosisz nic do domu i nie wiadomo, z czego mamy cię żywić. Wynoś się stąd, nie chcę widzieć cię więcej, brzydalu! Jazda, smarkaczu!

Wyrzucił go z chałupy w króciutkich spodenkach, letniej koszulce, bez butów. Ramon upadł na ziemię bity przez ojca, słysząc matczyny krzyk i płacz. Doczołgał się do krzaków, tracąc świadomość, jak daleko jest od domu. Schronił się w liściach i mchu, bojąc się iść dalej. Nie wiedział, gdzie jest, postanowił poczekać do świtu. Lecz kiedy świt nastał, obudził się przemarznięty i głodny. Nie miał siły iść dalej, tracąc kompletnie orientację. Upadał wiele razy z głodu i wycieńczenia, był przecież małym chłopcem w wieku siedmiu lat. Tracił siły, w dodatku myślał o matce, która szamotała się z ojcem w drzwiach, kiedy ostatni raz ją widział. Ten przykry obraz biednej, zapłakanej matki, klęczącej i błagającej ojca o zmiłowanie i litość, przytłaczał jego dziecięce serce.

Zasnął gdzieś w rowie głodny i wymęczony kilkudniową wędrówką w nieznane. Nie czuł już zimna ani głodu, leżał bez ruchu. Usłyszał tylko słowa:

– Chłopczyku, co robisz tutaj, aniołku, gdzie są twoi rodzice?

Nie odpowiedział. Nie miał siły. Potem nie pamiętał już nic.

Obudził się w miękkim, ciepłym łóżku, w czystej, białej i wykrochmalonej pościeli, w jasnym, przytulnym pokoju, gdzieś daleko od domu. Nie wiedział, gdzie jest, ale było mu dobrze i wszystko jedno. Na ścianie naprzeciwko łóżka wisiał duży drewniany krzyż. Na szafce stała karafka z wodą. Pomyślał, że jest w niebie.

O Autorce

Alicia Vanderos - urodziła się w Warszawie 1953 roku. Mieszkała w Szwajcarii, na Cyprze, we Włoszech i Monako, zanim osiedliła się na stałe w południowej Szwecji. Debiutowała w 2020 roku powieścią Róże jak motyle, zawierającą liczne wątki autobiograficzne.