Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie - Carl Sagan - ebook + audiobook

Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie ebook

Carl Sagan

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pasjonująca opowieść o eksploracji Układu Słonecznego oraz szansach na kolonizację kosmosu

W Kosmosie Carl Sagan tylko "rzucił okiem" na wspaniałą tajemnicę Wszechświata i udostępnił ją milionom ludzi na całym świecie. W Błękitnej kropce, oszałamiającej kilkuset barwnymi ilustracjami kontynuacji tamtego bestsellera, słynny astronom kończy swoją rewolucyjną podróż przez przestrzeń i czas.

Przyszłe pokolenia będą spoglądać wstecz na naszą epokę jako czas, w którym ludzka rasa wreszcie w radykalny sposób pokonała nową granicę – kosmiczną przestrzeń. W swojej książce Sagan śledzi romantyczną historię naszego startu w kosmos i ocenia przyszłość, która otworzy się przed nami, kiedy już skolonizujemy nasz system planetarny i wyruszymy dalej, do odległych galaktyk. Autor niezwykle sugestywnie udowadnia, że eksploracja i osiedlenie się człowieka na innych światach, w tym także zaludnienie nieznanych jeszcze galaktyk, nie jest ani fantazją, ani luksusem, ale raczej koniecznym warunkiem przetrwania ludzkiego rodzaju.

„Fascynująca... Zapadająca w pamięć... Odkrywcza... Być może najlepsza z książek Sagana!”

„The Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 499

Oceny
4,7 (109 ocen)
80
22
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JustynaBLH

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dostępnie dla każdego laika napisana książka o trudnym temacie.
00
friendlymadzia

Nie oderwiesz się od lektury

Kultowa książka
00

Popularność




Carl Sagan Błękitna kropka. Człowiek i jego przyszłość w kosmosie Tytuł oryginału Pale Blue Dot: A Vision of the Human Future in Space ISBN Copyright © 2018, 1994 by Carl Sagan with permission from Democritus Properties, LLC. All rights reserved including the rights of reproduction in whole or in part in any form Copyright © 2018 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań Projekt grafczny okładki Krzysztof Kibart www.designpartners.pl Wydanie I w tej edycji Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Samowi, następnemu z wędrowców.
Oby Twojemu pokoleniu dane było ujrzeć cuda niesłychane.

Wstęp

Wieczni wędrowcy

Lecz kimże są, powiedz, owi wędrowni linoskoczkowie?1

RAINER MARIA RILKE, Piąta elegia (1923)

Ciała Układu Słonecznego — tak jak znamy je obecnie, czyli pod koniec pierwszego etapu ery wypraw kosmicznych. Planety grupy ziemskiej, z wyjątkiem Merkurego i galileuszowych księżyców Jowisza, zostały pokazane z trzech różnych stron; niektóre z księżyców Saturna i Urana — z dwu stron. Powierzchnia Tytana nie zawiera żadnych szczegółów, gdyż prawie nic o niej nie wiemy. Nie znamy również wyglądu fragmentów powierzchni takich globów, jak Rea, Kallisto czy Merkury, gdyż ciała te jak dotąd nie były obserwowane z bliska przez sondy kosmiczne. Informacje o powierzchniach Plutona i Charona uzyskaliśmy dzięki obserwacjom zakryć prowadzonym z Ziemi. Nie pokazano tu wielu małych księżyców planet zewnętrznych. Poszczególne globy przedstawione są w skali, o ile nie zaznaczono inaczej (na przykład Mimas jest trzykrotnie większy niż w rzeczywistości, gdyby porównać go na przykład z Ziemią). Większość danych, na podstawie których powstał ten rysunek, otrzymano za pomocą sond wystrzelonych przez amerykańską agencję kosmiczną NASA. Informacje o Wenus częściowo pochodzą z sond radzieckich, a nowe dane o komecie Halleya uzyskano za pomocą sondy Europejskiej Agencji Kosmicznej (ESA).

Fot. U.S. Geological Survey/NASA

Wędrowcami byliśmy od początku. W promieniu setek kilometrów znaliśmy każde drzewo. Gdy tylko na którymś z nich dojrzały owoce lub orzechy, zaraz się tam pojawialiśmy. Posuwaliśmy się tropami stad zwierząt w ich corocznych wędrówkach, bo lubiliśmy smaczne, świeże mięso. Używając podstępów, zasadzek, forteli albo po prostu posługując się siłą, dokonywaliśmy w gromadzie tego, czego nie osiągnęlibyśmy, polując samotnie. Byliśmy sobie nawzajem niezbędni — myśl, że mielibyśmy zdobywać pożywienie w pojedynkę, wydawała nam się równie niedorzeczna jak prowadzenie życia osiadłego.

Wspólnym wysiłkiem broniliśmy też naszego potomstwa przed lwami i hienami. Przekazywaliśmy dzieciom nie tylko umiejętności, które uważaliśmy za przydatne w życiu, ale i narzędzia. Już wtedy, tak jak obecnie, technika była kluczem do przetrwania.

Gdy susza się przeciągała lub czuliśmy w letnim powietrzu niepokojący chłód, ruszaliśmy całą gromadą w dalszą wędrówkę — często ku zupełnie nieznanym ziemiom — w poszukiwaniu lepszego miejsca. A gdy nie udawało się nam dojść do porozumienia w obrębie własnej grupy nomadów, opuszczaliśmy ją i szukaliśmy gdzie indziej bardziej przyjaznych kompanów. Zawsze mogliśmy zacząć od nowa.

Przez 99,9% czasu, jaki upłynął od pojawienia się pierwszych ludzi, byliśmy myśliwymi i zbieraczami, przemierzaliśmy sawanny i stepy. Jak okiem sięgnąć, żadnych straży granicznych ani celników, wszędzie dokoła horyzont: ograniczały nas jedynie Ziemia, ocean i niebo, czasem wojowniczy sąsiedzi.

Jednakże kiedy klimat sprzyjał, a jedzenia mieliśmy w bród, zrodziła się w nas myśl, by pozostać w jednym miejscu. Porzucić życie pełne przygód. Obrastać tłuszczem. Nie musieć nieustannie czuwać. W ciągu ostatnich dziesięciu tysięcy lat — co jest chwilką w długich dziejach naszego gatunku — porzuciliśmy życie koczownicze. Udomowiliśmy rośliny i zwierzęta. Po cóż uganiać się za jedzeniem, skoro może ono przyjść do nas?

Pomimo wszystkich korzyści materialnych, jakie dał nam osiadły tryb życia, tkwi w nas pewien niepokój, poczucie niespełnienia. Choć od czterystu pokoleń żyjemy w wioskach i miastach, nie zapomnieliśmy wszystkiego. Nieustannie pociąga nas droga, niczym zapomniana piosenka dzieciństwa. Odległe miejsca zawsze są dla nas czymś romantycznym. Przypuszczam, że poczucie to nieprzypadkowo utrwaliło się w procesie ewolucji: było niezbędne do przetrwania gatunku. Długie lato, łagodne zimy, bogate plony, obfitość zwierzyny — nic nie trwa wiecznie. Nie posiadamy umiejętności przewidywania przyszłości. Wielkie katastrofy na ogół nadchodzą bez zapowiedzi i potrafią nas całkowicie zaskoczyć. Twoje życie, życie twoich pobratymców czy wręcz życie twojego gatunku, drogi czytelniku, może zależeć właśnie od tych, których dręczy niepokój, wewnętrzny zew, często niezrozumiały i trudny do wyartykułowania, tęsknota ku nieznanym lądom i nowym światom.

Herman Melville w powieści Moby Dick wypowiedział się w imieniu wędrowców wszystkich nacji i epok: „[…] jeśli o mnie idzie, to trapiony jestem wiecznotrwałą tęsknotą za tym, co dalekie. Lubię żeglować po zakazanych morzach”2.

Świat starożytnych Greków i Rzymian obejmował Europę oraz niedużą część Azji i Afryki — lądy otoczone nieprzebytymi wodami Oceanu Światowego. Podróżując po nim, można było napotkać istoty niższego rzędu, czyli barbarzyńców, lub też istoty wyższe — bogów. Każde drzewo miało swoją driadę, każda okolica swego legendarnego bohatera. Ale bogów nie było zbyt wielu, przynajmniej na początku — może kilka dziesiątków. Zamieszkiwali na szczytach gór, pod ziemią, w morzu lub w niebie. Komunikowali się z ludźmi, mieszali się w ich sprawy, wchodzili w koligacje z przedstawicielami rodzaju ludzkiego.

Z czasem, w miarę postępującej działalności odkrywców, ludzi czekały liczne niespodzianki — okazało się, że barbarzyńcy dorównywali intelektem Grekom i Rzymianom; Afryka i Azja miały znacznie większe rozmiary, niż ktokolwiek mógł przypuszczać; Ocean Światowy nie był bynajmniej nieprzebyty, a po przeciwległej stronie Ziemi znajdowały się antypody3. Istniały trzy nieznane dotąd kontynenty, na których przybysze z Azji osiedlali się już całe wieki wcześniej, ale wieści o tym nie dotarły do Europy. I ku wielkiemu rozczarowaniu nikomu jakoś nie udało się spotkać bogów.

Pierwsza wielka migracja ludów ze Starego do Nowego Świata nastąpiła w czasie ostatniej epoki lodowcowej, mniej więcej 11 500 lat temu, kiedy powiększające się czapy lodowe wokół biegunów uczyniły oceany płytszymi, umożliwiając przejście suchą nogą z Syberii na Alaskę. Tysiąc lat później dotarliśmy już do Ziemi Ognistej, południowego krańca Ameryki Południowej. Na długo przed Kolumbem argonauci z Indonezji wypuszczali się w swych łodziach na zachodni Pacyfik; ludy z Borneo osiadły na Madagaskarze; Egipcjanie i Libijczycy opłynęli Afrykę; za panowania dynastii Ming olbrzymia flotylla chińskich dżonek, przystosowanych do żeglugi po oceanie, przebyła Ocean Indyjski, a po założeniu bazy wypadowej na Zanzibarze osiągnęła Przylądek Dobrej Nadziei, docierając do Atlantyku. W okresie od XV do XVII wieku europejscy żeglarze odkryli nowe kontynenty (nowe dla Europejczyków) i opłynęli glob ziemski. W XVIII i XIX wieku amerykańscy i rosyjscy podróżnicy, kupcy i osadnicy przemierzali dwa rozległe kontynenty po obu stronach Pacyfiku. Żądza odkrywania i pozyskiwania nowych terenów, bez względu na bezmyślność niektórych ogarniętych nią ludzi, miała zasadnicze znaczenie dla przetrwania człowieka. Nie ogranicza się bowiem do któregokolwiek z narodów czy danej grupy etnicznej, lecz jest wspólnym dziedzictwem wszystkich przedstawicieli rodzaju ludzkiego.

Odkąd kilka milionów lat temu we wschodniej Afryce pojawił się pierwszy człowiek, dotarliśmy, niekiedy dość okrężnymi drogami, do wszystkich zakątków naszej planety. Ludzi można obecnie spotkać na wszystkich kontynentach, nawet na najdalszych wyspach, od bieguna do bieguna, od Mount Everestu do Morza Martwego, na dnie oceanów, a nawet — coraz częściej — na wysokości ponad 300 km nad powierzchnią Ziemi, zamieszkujących niebiosa niczym starożytni bogowie.

Wydaje się, że nic już nie pozostało do odkrycia, przynajmniej jeśli chodzi o lądy na Ziemi. W swej pasji eksploratorskiej padliśmy ofiarą własnego sukcesu i teraz nie mamy już dokąd wyruszyć.

Wielkie wędrówki ludów — czasem dobrowolne, na ogół jednak wymuszone — nieodłącznie towarzyszą losom ludzkości. W obecnych czasach więcej nas ucieka przed wojną, prześladowaniem, głodem niż kiedykolwiek w ludzkich dziejach. W miarę postępujących zmian klimatu Ziemi w najbliższych dziesięcioleciach zapewne znacznie zwiększy się liczba „uchodźców ekologicznych”. Zawsze będziemy uważać, że gdzie indziej jest lepiej niż tu, gdzie jesteśmy. Fale ludzkie będą się nadal przemieszczać po całej planecie. Ale krainy, do których uciekamy, mają już swoich mieszkańców. Inni znaleźli się tam przed nami i na ogół nie są skłonni przejmować się naszym losem.

W DRUGIEJ POŁOWIE XIX WIEKU, w zapadłej mieścinie, gdzieś w olbrzymim, wielojęzycznym, wiekowym cesarstwie austro-węgierskim dorastał pewien chłopiec. Nazywał się Leib Gruber. Jego ojciec zajmował się sprzedażą ryb, kiedy tylko miał co sprzedawać. W owym czasie żyło się przeważnie ciężko. Jedynym uczciwym zajęciem, jakie Leib mógł znaleźć w latach swej młodości, było przeprawianie ludzi przez pobliską rzekę Bug. W wysokich butach — będących jego podstawowym wyposażeniem — Leib brał swych pasażerów, mężczyzn i kobiety, na plecy i brodząc przez płyciznę rzeki, przenosił ich na drugi brzeg. W niektórych miejscach woda sięgała mu do pasa. W okolicy nie było żadnego mostu ani promu. Można by do przeprawy używać koni, ale wykorzystywano je do innych celów. Pozostawał Leib i kilku podobnych mu młodzieńców — nikt ich do niczego nie potrzebował i nie było dla nich żadnej innej pracy. Przesiadywali zatem na brzegu rzeki, wykrzykując głośno cenę i namawiając potencjalnych pasażerów. Wynajmowali się do pracy, do której zazwyczaj używano czworonożnych zwierząt. Mój dziadek wykonywał pracę konia.

Nie sądzę, aby za czasów swojej młodości Leib zapuścił się dalej niż 100 km od rodzinnego Sasowa. Lecz niespodziewanie w 1904 roku wyruszył do Nowego Świata – jak głosi rodzinna legenda, uciekał przed oskarżeniem o zabicie człowieka, pozostawiwszy młodą żonę. Jakże odmienne od zapadłej mieściny musiały mu się wydać niemieckie miasta portowe, jakże rozległy ocean, jakże przedziwne strzeliste drapacze chmur oraz nieustanny zgiełk nowego kraju. Nic nie wiadomo o przeprawie Leiba przez ocean, zachował się natomiast dokument z podróży jego żony, Chai, która podążyła za mężem, gdy tylko zaoszczędził on dość pieniędzy, by ją sprowadzić. Podróżowała najtańszą klasą na Batavii, statku, którego macierzystym portem był Hamburg. Coś chwyta mnie za serce, gdy czytam jej odpowiedzi na pytania urzędnika imigracyjnego: „Czy potrafi czytać lub pisać? Nie. Czy zna angielski? Nie. Ile ma przy sobie pieniędzy?”. Mogę sobie wyobrazić jej skrępowanie i wstyd, gdy odpowiada: „Jednego dolara”.

Po opuszczeniu statku w Nowym Jorku połączyła się z Leibem i żyła na tyle długo, by urodzić moją matkę i jej siostrę, zanim umarła w wyniku „komplikacji” po porodzie. W ciągu tych kilku lat spędzonych w Ameryce imię mej babki przybrało angielską formę: Clara. Ćwierć wieku później moja matka nadała swemu pierworodnemu synowi imię po matce, której sama nigdy nie znała.

NASI DALECY PRZODKOWIE, obserwując gwiazdy, zauważyli, że pięć z nich zachowuje się odmiennie niż pozostałe. W odróżnieniu od tak zwanych gwiazd stałych, wschodzących i zachodzących w niewzruszonym porządku, ich ruch był dziwnie skomplikowany. Z upływem miesięcy gwiazdy te wędrowały powoli wśród innych gwiazd, niekiedy nawet zataczając pętle. Dzisiaj ciała te nazywamy planetami, od greckiego słowa planetes, które oznacza „wędrujący”. Wyobrażam sobie, że naszym przodkom ta cecha musiała się wydać bardzo bliska.

Dziś wiemy, że planety nie są gwiazdami, lecz ciałami niebieskimi, które — tak jak Ziemia — krążą wokół Słońca, utrzymywane siłą jego grawitacji. Właśnie wtedy, gdy poznawanie Ziemi dobiegało końca, zaczęliśmy ją postrzegać jako jedno spośród niezliczonych ciał obiegających Słońce lub inne gwiazdy, które należą do naszej Galaktyki — Drogi Mlecznej. Wokół naszej planety i Układu Słonecznego rozciąga się nowy „Ocean Światowy” — przestworza kosmosu. I podobnie jak ów starożytny, ocean ten nie jest wcale nieprzebyty.

Może jest jeszcze trochę za wcześnie. Być może właściwy czas jeszcze nie nadszedł. Niemniej inne światy, obiecując nadzwyczajne możliwości, nie przestają nas kusić.

W ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci Stany Zjednoczone i nieistniejący już Związek Radziecki dokonały czegoś zadziwiającego, badając z bliska owe świetlne plamki — od Merkurego do Saturna — które wprawiały naszych przodków w podziw i skłaniały do uprawiania nauki. Od pierwszych pomyślnych wypraw międzyplanetarnych w 1962 roku statki z Ziemi przelatywały, okrążały lub lądowały na ponad siedemdziesięciu ciałach niebieskich. Rozpoczęliśmy wędrówkę pośród wędrowców. Znaleźliśmy rozległe wulkaniczne wzniesienia, przy których najwyższe góry na Ziemi wydają się karłami; pradawne doliny rzeczne na dwóch planetach (o dziwo, jedna z nich jest za zimna, a druga za gorąca, by na ich powierzchni mogła płynąć woda); gigantyczną planetę o wnętrzu z płynnego metalicznego wodoru, w której zmieściłoby się tysiąc globów ziemskich; księżyce, których powierzchnia uległa stopieniu; pokrytą chmurami planetę z atmosferą ze żrących kwasów, gdzie nawet w najwyższych miejscach temperatura przekracza temperaturę topnienia ołowiu; prastare równiny, na których zachowały się wyraźne ślady gwałtownego formowania się Układu Słonecznego; globy lodowe krążące za orbitą Plutona; oraz system pierścieni o wyrafinowanym kształcie, obraz subtelnej harmonii sił grawitacji. Poznaliśmy także glob spowity chmurami złożonych cząsteczek organicznych, podobnych do tych, które dały początek życiu na naszej planecie u zarania jej dziejów. Wszystkie te ciała krążą wokół Słońca, oczekując w kosmicznej ciszy na nasze przybycie.

Odkryliśmy cuda, o jakich naszym przodkom nawet się nie śniło, gdy zastanawiali się nad naturą światełek błądzących po nocnym niebie. Badamy początki naszej planety i nas samych. Odkrywając inne możliwości, stając twarzą w twarz z odmiennymi losami globów mniej lub bardziej podobnych do naszego, zaczęliśmy lepiej rozumieć Ziemię. Każdy z tych światów jest na swój sposób piękny i pouczający. Niemniej, o ile nam wiadomo, są one zarazem, wszystkie bez wyjątku, puste i jałowe. Nigdzie nie czeka na nas „lepsze miejsce”, przynajmniej na razie.

Podczas misji zautomatyzowanej sondy Viking, trwającej od lipca 1976 roku, spędziłem w pewnym sensie rok na Marsie. Badałem skały, piaszczyste wydmy, czerwone — nawet w południe — niebo, doliny pradawnych rzek, strzeliste wulkaniczne góry, erozję wywołaną gwałtownymi wiatrami, okolice biegunów i dwa ciemne, podobne kształtem do ziemniaka, księżyce. Nie znalazłem tam jednak żadnego życia: ani świerszcza, ani źdźbła trawy, a także — na ile potrafiliśmy to stwierdzić — ani jednego mikroba. Ten świat, w odróżnieniu od Ziemi, nie otrzymał w darze życia. Życie we Wszechświecie to nader rzadkie dobro. Można zbadać setki światów i znaleźć tylko jeden, na którym życie powstało, rozwinęło się i przetrwało.

Nie przekroczywszy wcześniej w swym życiu niczego szerszego od rzeki, Leib i Chaja przebyli od razu ocean. Pewna okoliczność bardzo im sprzyjała — po drugiej stronie wielkiej wody żyli ludzie, którzy wprawdzie nabrali już obcych zwyczajów, lecz mówili tym samym językiem i cenili przynajmniej częściowo te same wartości. Z niektórymi z nich Chaję i Leiba łączyły bliskie więzy pokrewieństwa.

Obecnie przekroczyliśmy granice Układu Słonecznego, wysyłając cztery statki kosmiczne ku gwiazdom. Neptun znajduje się milion razy dalej od Ziemi niż Nowy Jork od brzegów Bugu. W tych odległych światach nie czekają jednak na nas dalecy krewni; nie ma tam ani istot ludzkich, ani, jak wiele na to wskazuje, śladów życia. Nie dysponujemy żadnymi listami od emigrantów, które mogłyby nam dopomóc w poznaniu nowych światów, a jedynie cyfrowymi danymi, przesłanymi nam z szybkością światła przez naszych nieczułych, precyzyjnych, automatycznych emisariuszy. Z informacji tych wynika, że światy te znacznie różnią się od naszego. Mimo to nadal poszukujemy ich mieszkańców — taka już nasza natura. Życie szuka innego życia.

Nikogo na Ziemi, nawet najbogatszych ludzi, nie stać na razie na taką podróż. Nie możemy po prostu spakować się i wyruszyć na Marsa lub Tytana, dlatego że mamy taki kaprys, nudzi się nam, jesteśmy bezrobotni, prześladowani, dostaliśmy powołanie do wojska czy też, słusznie lub nie, oskarżono nas o jakąś zbrodnię. Nie widać też żadnych krótkoterminowych zysków, które mogłyby stanowić motywację dla prywatnych przedsiębiorców. Jeśli ludzie kiedykolwiek wyruszą ku tym światom, to dlatego, że jakieś państwo lub grupa państw uzna to za korzystne dla siebie lub dla całego rodzaju ludzkiego. W chwili obecnej istnieje wiele innych, pilnych spraw do załatwienia za pieniądze, które wydano by, wysyłając ludzi w kosmos.

O tym właśnie mówi ta książka: o innych światach, o tym, co nas na nich czeka, co nam ujawniają o sobie i czy, zważywszy inne palące problemy ludzkości, istnieje racjonalny powód, by przedsięwziąć taką podróż. Czy powinniśmy najpierw rozwiązać inne problemy ludzkości, czy też właśnie one mogą stanowić sens naszej wyprawy?

Książka ta jest pod wieloma względami optymistyczna, gdy kreśli perspektywy rodzaju ludzkiego. Pierwsze rozdziały Błękitnej kropki mogą sprawiać wrażenie, że zbyt wiele miejsca poświęcam naszym niedoskonałościom. Moim zdaniem stanowią one jednak zasadniczy — duchowy i racjonalny — fundament dla rozwinięcia mojej tezy.

Zawsze starałem się naświetlać każdą kwestię z kilku stron. W niektórych miejscach może się wydawać, że przeczę sam sobie. To prawda. Dostrzegając pewne racje w przeciwnych stanowiskach, niejednokrotnie spieram się sam ze sobą. Pozostaje mi mieć nadzieję, że mój zamysł stanie się jasny dla czytelnika, który dotrze do ostatniego rozdziału.

Plan książki przedstawia się mniej więcej tak — najpierw zajmiemy się pojawiającymi się często w dziejach ludzkości twierdzeniami, że nasz świat jest jedyny w swoim rodzaju, a rodzaj ludzki ma zasadnicze znaczenie dla funkcjonowania i ostatecznego celu kosmosu. Potem powędrujemy przez Układ Słoneczny śladami ostatnich misji naukowych, a następnie przeanalizujemy wysuwane zwykle argumenty, które uzasadniają wysłanie ludzi w przestrzeń kosmiczną. W ostatniej, najbardziej spekulatywnej, części książki zarysuję, jak — według moich wyobrażeń — zapowiada się przyszłość człowieka w kosmosie.

Błękitna kropka traktuje o nowej, z trudem docierającej do nas świadomości naszego miejsca we Wszechświecie; o tym, że choć pokusa wyruszenia w drogę nie jest już w nas tak silna jak kiedyś, przyszłość rodzaju ludzkiego leży poza Ziemią.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1Rainer Maria Rilke, Poezje, przełożył Mieczysław Jastrun, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1993, s. 209.

2Herman Melville, Moby Dick czyli Biały wieloryb, przełożył Bronisław Zieliński, Czytelnik, Warszawa 1985, s. 28.

3Święty Augustyn pisał: „Co się tyczy natomiast baśni o istnieniu antypodów, czyli ludzi mieszkających po przeciwnej stronie Ziemi, gdzie słońce wschodzi wtedy, gdy u nas zachodzi, i stąpających tak, iż nogami ustawieni są w kierunku odwrotnym aniżeli my — to nie ma żadnej podstawy, aby w to wierzyć”. [Augustyn, O państwie Bożym. Przeciw poganom Ksiąg XXII, przełożył Wiktor Kornatowski, IW PAX, Warszawa 1977, s. 226].

Rozdział 1

Jesteś tutaj

Cała bowiem ziemia — to punkcik, a w niej jakimże kącikiem część zamieszkana!1

MAREK AURELIUSZ, Rozmyślania, księga czwarta

Astronomowie są zgodni, że obwód całej Ziemi, który nam wydaje się nieskończenie wielki, jest niczym drobny punkcik wobec ogromu Wszechświata.

AMMIANUS MARCELLINUS (ok. 330-395 roku n.e.), ostatni z wielkich historyków rzymskich, w Kronice wydarzeń

Ziemia i Słońce (oraz wiele innych gwiazd, które widzimy na nocnym niebie) oglądane z punktu położonego daleko od Drogi Mlecznej. Aby umiejscowić Układ Słoneczny w strukturze naszej Galaktyki, należy porównać tę ilustrację z wizerunkiem Drogi Mlecznej w rozdziale 22.

Rys. Jon Blomberg

Po przebyciu długiej drogi sonda kosmiczna znajdowała się już poza orbitą najdalszej planety, wysoko ponad płaszczyzną ekliptyki — teoretycznej powierzchni, którą możemy sobie wyobrazić jako swego rodzaju bieżnię dla planet, gdyż orbity większości z nich niemal się z nią pokrywają — i oddalała się od Słońca z prędkością 65 tysięcy km/h. Na początku lutego 1990 roku dogonił ją jednak jeszcze jeden rozkaz z Ziemi.

Sonda posłusznie zwróciła swe kamery ku odległym już teraz planetom. Obracając platformę skanowania ku różnym punktom nieba, wykonała 60 zdjęć i zapisała je cyfrowo na taśmie magnetycznej. Następnie w marcu, kwietniu i maju stopniowo przesłała je z powrotem na Ziemię. Każdy z obrazów składał się z 640 tysięcy elementów (pikseli), przypominających punkty na fotografii gazetowej lub na obrazie impresjonistycznym. Podczas transmisji odległość sondy od Ziemi wynosiła 6 miliardów km, więc każdy z pikseli — podróżując z prędkością światła — potrzebował aż pięć i pół godziny, aby do nas dotrzeć. Obrazy zostałyby przesłane wcześniej, gdyby nie to, że wielkie radioteleskopy w Kalifornii, Hiszpanii i Australii, zdolne usłyszeć te „szepty” z krańców Układu Słonecznego, zajęte były odbieraniem sygnałów z innych statków przemierzających w tym czasie kosmiczną przestrzeń — między innymi sondy Magellan, która leciała ku Wenus, i sondy Galileo, wytrwale zbliżającej się do Jowisza.

Voyager 1 znajdował się tak wysoko nad płaszczyzną ekliptyki, ponieważ w 1981 roku przeleciał blisko Tytana, olbrzymiego księżyca Saturna. Bliźniaczy statek Voyager 2 został wprowadzony na inną trajektorię, leżącą w płaszczyźnie ekliptyki, co umożliwiło mu przeprowadzenie słynnych obserwacji Urana i Neptuna. W sumie obie sondy zbadały cztery planety oraz prawie sześćdziesiąt księżyców. Badania te stanowiły triumf myśli technicznej człowieka i jeden z największych sukcesów amerykańskiego programu kosmicznego. Znajdą swoje miejsce w podręcznikach historii, kiedy już wiele innych rzeczy dotyczących naszych czasów ulegnie zapomnieniu.

Konstruktorzy Voyagerów gwarantowali ich sprawne działanie tylko do orbity Saturna. Doszedłem do wniosku, że dobrze by było, gdyby po minięciu tej planety kazać Voyagerom spojrzeć po raz ostatni w kierunku macierzystej planety. Wiedziałem, że Ziemia oglądana z tej odległości będzie zbyt mała, by dostrzec na niej jakiekolwiek szczegóły — okaże się zaledwie plamką światła, pojedynczym pikselem, nieodróżnialnym od innych świecących punktów widzianych przez Voyagera: pobliskich planet i dalekich słońc. Ale właśnie po to, by naocznie się przekonać, że nasz świat nie wyróżnia się niczym wśród innych, uważałem, iż warto wykonać takie zdjęcia.

Ziemia sfotografowana z pokładu statku Apollo 17.

Fot. NASA

Żeglarze wytrwale sporządzali szkice linii brzegowej kontynentów. Geografowie wykorzystywali je później do rysowania map i globusów. Zdjęcia niewielkich fragmentów powierzchni Ziemi otrzymano najpierw za pomocą balonów i samolotów, potem użyto rakiet wykonujących krótki lot balistyczny, a w końcu — statków krążących po orbicie okołoziemskiej. W ten sposób uzyskaliśmy perspektywę odpowiadającą oglądaniu dużego globusa z odległości kilku centymetrów. Choć prawie każdy z nas uczył się w szkole, że Ziemia jest kulą, do której ludzi „przykleja” siła ciężkości, zaczęliśmy to sobie uświadamiać w pełni dopiero wtedy, gdy mogliśmy obejrzeć słynne zdjęcie całej naszej planety, wykonane przez astronautów ze statku Apollo 17 podczas ostatniej wyprawy ludzi na Księżyc.

Fotografia ta stała się czymś w rodzaju współczesnej ikony. Oto Antarktyda, tam, gdzie Amerykanie i Europejczycy umiejscawiają spód globu, oraz rozciągająca się nad nią Afryka. Widzimy Etiopię, Tanzanię i Kenię, gdzie żyli pierwsi ludzie. U góry po prawej stronie znajdują się: Arabia Saudyjska i obszar zwany przez Europejczyków Bliskim Wschodem. U samej góry ledwie widać Morze Śródziemne, wokół którego narodziła się nasza cywilizacja. Możemy rozróżnić błękit oceanu, pomarańczową barwę Sahary i pustyń Półwyspu Arabskiego oraz brązowozielony kolor lasów i sawann.

A jednak nie widzimy tu żadnego śladu człowieka — ani zmian, jakich dokonaliśmy na powierzchni Ziemi, ani naszych maszyn, ani nas samych. Jesteśmy zbyt mali, a nasze dzieła zbyt niepozorne, aby można było je dostrzec ze statku kosmicznego znajdującego się pomiędzy Ziemią a Księżycem. Gdy patrzymy z tak odległego punktu obserwacyjnego, nasze nacjonalistyczne obsesje znikają całkowicie. Zdjęcia Ziemi, wykonane ze statku Apollo, wprowadziły do powszechnej świadomości to, o czym astronomowie już dawno dobrze wiedzieli: w skali innych planet — nie wspominając o gwiazdach i galaktykach — ludzie nie znaczą nic, są jedynie cienką warstewką życia na bezdusznych, zapomnianych skalno-metalicznych bryłach.

Wydawało mi się, że bardziej jeszcze niezwykły wizerunek Ziemi, widzianej z odległości setki tysięcy razy większej, może się okazać bardzo pomocny w nieustającym procesie uświadamiania sobie naszego położenia i naszej kondycji. Już starożytni uczeni i filozofowie zdawali sobie sprawę z tego, że Ziemia to jedynie maleńki punkt w bezmiarze kosmosu, ale do tej pory nikt nigdy na własne oczy tego nie zobaczył. Zyskaliśmy po raz pierwszy (i być może po raz ostatni w ciągu najbliższych kilkudziesięciu lat) sposobność, by się o tym przekonać.

Udało mi się namówić do realizacji mojego pomysłu ludzi z NASA zaangażowanych w program Voyager. Ziemia, widziana z krańców Układu Słonecznego, znajduje się jednak bardzo blisko Słońca, niczym ćma krążąca wokół płomienia świecy. Czy skierować kamerę sondy tak blisko Słońca, ryzykując przepalenie jej widikonowych układów? Czy nie lepiej poczekać, aż wszystkie zdjęcia — także Urana i Neptuna, jeśli tylko statek wytrzyma tak długo — zostaną wykonane?

Planety na tle odległych gwiazd: „portret rodzinny” Układu Słonecznego, wykonany przez sondę Voyager 1. Słońce i planety wewnętrzne aż po Marsa są skupione na lewo od środka. Cztery orbity zewnętrzne należą do Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna. Kwadratowe ramki wskazują poszczególne ujęcia. Tego rodzaju spojrzenie na Układ Słoneczny było możliwe dlatego, że Voyager 1 znajdował się wysoko nad płaszczyzną ekliptyki. w której leżą orbity planet krążących wokół Słońca. Ziemia stanowi pojedynczy piksel, podczas gdy Jowisz oraz Saturn ze swoimi pierścieniami są nieco większe.

Fot. JPL/NASA

Zatem czekaliśmy, i to długo — aż Voyagery minęły Saturna w 1981 roku, pięć lat później Urana i wreszcie w 1989 roku przekroczyły orbity Neptuna i Plutona. W końcu właściwy czas nadszedł, ale trzeba jeszcze było dokonać kalibracji kilku instrumentów, więc znów trochę czekaliśmy. I choć obie sondy znajdowały się w odpowiednim miejscu, a aparatura pracowała bez zarzutu i zrobiono już wszystkie zaplanowane zdjęcia, kilku uczestników programu nadal się sprzeciwiało. Twierdzili, że przedsięwzięcie to nie ma nic wspólnego z nauką. Wtedy dowiedzieliśmy się, że technicy odpowiedzialni za łączność radiową z Voyagerami lada dzień zostaną zwolnieni lub przeniesieni do innych zajęć, co w trapionej kłopotami finansowymi NASA było rzeczą normalną. Należało działać natychmiast. W ostatniej chwili — Voyager 2 mijał wówczas Neptuna — sprawą zajął się osobiście wiceadmirał Richard Truly, ówczesny administrator NASA, który uczynił wszystko, by zdjęcia zostały wykonane. Candy Hansen z Jet Propulsion Laboratory (JPL), agendy NASA, i Carolyn Porco z Uniwersytetu Stanu Arizona opracowały odpowiednią sekwencję rozkazów i obliczyły wymagane czasy ekspozycji.

I oto pojawiła się przed naszymi oczyma mozaika kwadratów z planetami na tle odległych gwiazd. Udało nam się sfotografować nie tylko Ziemię, lecz także pięć innych krążących wokół Słońca planet. Merkury, najbardziej wewnętrzna z planet, zginął w blasku Słońca, Mars zaś i Pluton były zbyt małe, za słabo oświetlone lub zbyt odległe, aby je zobaczyć. Ze względu na niewielką jasność Urana i Neptuna zarejestrowanie ich wymagało długich ekspozycji, co spowodowało rozmycie obrazu wskutek ruchu sondy. Tak właśnie wyglądałyby planety, widziane ze statku kosmicznego zbliżającego się do Układu Słonecznego po długiej międzygwiezdnej podróży.

Z takiej odległości planety jawią się jako jasne kropki, bardziej lub mniej rozmazane — mimo wysokiej zdolności rozdzielczej teleskopu na pokładzie Voyagera. Przypominają planety widziane gołym okiem z powierzchni Ziemi: plamki światła, nieco jaśniejsze od gwiazd. W ciągu miesięcy Ziemia, podobnie jak pozostałe planety, zmieniłaby swoje położenie na tle gwiazd. Przypatrując się którejkolwiek z tych plamek, nie możemy powiedzieć, jaka ona jest, co się na niej znajduje, jaką miała przeszłość i czy obecnie rozwija się na niej życie.

Na skutek odbicia promieni słonecznych od powierzchni sondy wydaje się, że Ziemia znajduje się w strudze światła, jak gdyby ten drobniutki świat był czymś wyjątkowym. Ale to tylko przypadkowa gra geometrii i optyki. Słońce promieniuje równomiernie we wszystkich kierunkach. Gdyby zdjęcie wykonano nieco wcześniej lub nieco później, ów efekt by się nie pojawił.

Zdjęcia sześciu z dziewięciu planet wykonane 14 lutego 1990 roku przez sondę Vo­yager 1 spoza orbity Neptuna i Plutona.

Fot. JPL/NASA

A skąd bierze się błękitny kolor? Częściowo od oceanu, częściowo od nieba. Woda w szklance jest przezroczysta, choć pochłania nieco więcej promieni czerwonych niż niebieskich. Gdy mamy do czynienia z warstwą wody grubości co najmniej kilkudziesięciu metrów, światło czerwone ulega pochłonięciu i z powrotem w przestrzeń zostaje odbite głównie światło niebieskie. Podobnie cienka warstwa powietrza sprawia wrażenie zupełnie przezroczystej: im jednak odleglejszy jest jakiś przedmiot, tym bardziej wydaje się niebieski (zjawisko to po mistrzowsku przedstawiał w swych obrazach Leonardo da Vinci). Dlaczego? Ponieważ powietrze rozprasza światło błękitne znacznie bardziej niż czerwone. Tak więc niebieskawe zabarwienie tej plamki pochodzi od jej grubej — choć przezroczystej — atmosfery i głębokich oceanów wody. A skąd barwa biała? Zazwyczaj każdego dnia połowę Ziemi pokrywają białe obłoki z drobnych kropelek wody.

Słońce sfotografowane przez sondę Voyager 1 szerokokątnym obiektywem przy użyciu najciemniejszego filtra i najkrótszej możliwej ekspozycji (1/200 s). Słońce widziane spoza orbity najdalszej planety jest czterdziestokrotnie mniejsze niż oglądane z Ziemi; mimo to jego jasność nadal prawie osiem milionów razy przewyższa blask Syriusza, najjaśniejszej gwiazdy naszego nocnego nieba.

Fot. JPL/NASA

Bladoniebieska barwa tej niewielkiej planety nie stanowi dla nas zagadki, ponieważ dobrze znamy ziemski glob. Wszakże to, czy kosmiczny podróżnik, przybyły na obrzeża naszego Układu Słonecznego, potrafiłby racjonalnymi metodami stwierdzić obecność oceanów, chmur i grubej atmosfery, nie jest wcale pewne. Neptun, na przykład, też ma barwę niebieską, lecz z zupełnie innych powodów. Obserwowana z tak daleka Ziemia mogłaby wydać się niezbyt interesująca.

My to co innego. Przyjrzyjmy się jeszcze raz tej kropeczce. To nasze miejsce. To nasz dom. To my. Wszyscy, których kochamy, wszyscy, o których kiedykolwiek słyszeliśmy, wszyscy, którzy kiedykolwiek istnieli, żyli właśnie na niej. Oto siedlisko naszych radości i cierpień, tysięcy religii, ideologii i doktryn gospodarczych; każdy łowca i każdy wędrowiec, każdy bohater i każdy tchórz, każdy twórca i każdy niszczyciel cywilizacji, każdy król i każdy wieśniak, każda zakochana para, każdy ojciec i każda matka, każde ufne dziecko, każdy wynalazca i każdy podróżnik, każdy moralista i każdy skorumpowany polityk, każda „supergwiazda” i każdy „najwyższy wódz”, każdy święty i każdy grzesznik w dziejach naszego gatunku żyli właśnie tutaj, na tej drobince kurzu zawieszonej w strudze słonecznego światła.

Ziemia to mikroskopijna część ogromnej areny kosmosu. Pomyślcie o rzekach krwi przelanej przez tych wszystkich generałów i cesarzy, którzy w chwili triumfu i chwały stawali się panami jakiegoś fragmentu tej kropki. Pomyślcie o niekończącym się paśmie okrucieństw zadawanych przez mieszkańców jednego zakątka tego piksela niezauważalnym mieszkańcom innego zakątka; jak częste są ich konflikty; jak skorzy są, by się zabijać; jak gwałtowna jest ich nienawiść.

Nasza pyszałkowatość, poddawanie się złudzeniu, że zajmujemy we Wszechświecie jakąś wyróżnioną pozycję, znikają jednak w obliczu tego nikłego światełka. Nasza planeta to tylko samotna plamka w bezmiarze otaczających ją kosmicznych ciemności. Ta jej znikomość w obliczu bezkres­nej przestrzeni nie pozostawia żadnej nadziei, że nadejdzie skądś pomoc, by obronić nas przed nami samymi.

Ziemia jest jedynym znanym dotąd światem, na którym narodziło się życie. Nie ma żadnego miejsca, do którego, przynajmniej w najbliższej przyszłości, nasz gatunek mógłby wyemigrować. Odwiedzić — owszem; osiedlić się — na razie nie. Czy nam się to podoba, czy nie, Ziemia pozostanie nadal naszym siedliskiem.

Mówi się, że astronomia jest dziedziną, która uczy pokory i kształtuje charakter. Chyba nie można dobitniej pokazać bezsensu ludzkiej zarozumiałości niż poprzez przedstawienie widoku naszego drobniutkiego świata z tak dalekiej perspektywy. W moim przekonaniu obraz ten może umocnić nasze poczucie odpowiedzialności i sprawić, że będziemy traktowali się nawzajem z większą życzliwością oraz będziemy dbali o naszą błękitną kropkę — jedyny dom, jaki kiedykolwiek mieliśmy.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1Marek Aureliusz, Rozmyślania, przełożył Marian Reiter, PWN, Warszawa 1988, s. 31.