Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedna z najlepszych powieści science fiction, jakie kiedykolwiek napisano na temat
kontaktu z pozaziemską inteligencją
Nie jesteśmy sami. . . Długo nas obserwowali, teraz chcą nas spotkać i osądzić…
Początkowo wydawało się to niemożliwe – kiedy pracująca w ramach programu SETI w centrum
radioteleskopów w Nowym Meksyku dr Eleanor Arroway informuje o odebraniu sygnału od obcej
cywilizacji, nikt nie dowierza w prawdziwość jej odkrycia. Szybko okazuje się jednak, że odebrany
sygnał nie może być przypadkowy, bowiem zawiera ciąg liczb pierwszych i pochodzi z systemu
Wega oddalonego od Ziemi o 26 lat świetlnych. Sprawa nabiera światowego rozgłosu, a kiedy w
trzeciej z kolei wiadomości od obcych odkryto zakodowane informacje potrzebne do zbudowania
statku kosmicznego, którym prawdopodobnie będzie można dotrzeć na spotkanie z tymi, którzy
wysłali wiadomość, wydarzenia nabierają tempa.
Rządy amerykański i sowiecki rozpoczynają wyścig o skonstruowanie swoich modeli statku, w
tajemnicy swoją wersję przygotowują Chińczycy… Tyle że na całym świecie powstają ruchy
sprzeciwiające się tej podróży, głoszące, że spotkanie z obcymi nieodwołalnie zmieni ludzką
cywilizację…
„Powieść oszałamiająca rozmachem wizji przyszłości”.
„Los Angeles Times”
„Zadziwiająco ekscytująca, precyzyjna i zaangażowana książka”.
„New York Times Book Review”
„Odważna eksploracja tajemnic wszechświata… Ekscytująca przygoda”.
„Publishers Weekly”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Serce mi drży niczym marny liść.
Planety wirują w mych snach.
Gwiazdy napierają na okno.
Obracam się we śnie.
Łóżko jest ciepłą planetą.
Marvin Mercer
PS 153, Fifth Grade, Harlem
New York City, NY (1981)
Letni lot,
muszko mała,
dłoń bezmyślna
ci przerwała.
Czyż nie jestem
muchą małą?
A ty człekiem
w pełni chwały?
I ja tańczę,
piję, śpiewam,
póki jakaś ślepa dłoń
nie uderzy w moją skroń…
William Blake
Mucha z tomu Pieśni doświadczenia (1795)
Z punktu widzenia ludzkich standardów to nie mogło być czymś sztucznym: miało wielkość planety. Jednocześnie było tak osobliwie i zawile ukształtowane oraz wyraźnie zaprojektowane dla jakiegoś złożonego celu, że mogło jedynie stanowić wyrażenie pewnej idei. Sunąc po biegunowej orbicie wokół niebieskobiałej gwiazdy, przypominało ogromny wielościan, inkrustowany milionami miseczkowatych kształtów. Każda z czasz była wymierzona w inną część kosmosu. Nie pominięto żadnej konstelacji gwiezdnej, a wielościenny świat pełnił swą enigmatyczną funkcję przez całe eony. Był bardzo cierpliwy. Stać go było na wieczne czekanie.
Kiedy ją wyjęli, w ogóle nie płakała. Wąskie brwi miała zmarszczone, potem jej oczy otworzyły się szeroko. Popatrzyła na jaskrawe światła, ubrane na biało i zielono postaci, na leżącą poniżej niej na stole kobietę. Ponad nią brzmiało coś znajomo i niewyraźnie. Jak na nowo narodzoną miała na twarzy dziwaczny wyraz — jakby zaintrygowania.
Mając dwa lata, podnosiła rączki ponad głowę i mówiła bardzo słodko:
— Hop, tatusiu.
Jego przyjaciele wyrażali zdumienie. Dziecko było bardzo grzeczne.
— To nie jest grzeczność — wyjaśniał im jej ojciec. — Wrzeszczała, kiedy chciała, żebym ją podniósł. Więc kiedyś powiedziałem jej: „Ellie, nie musisz krzyczeć. Powiedz po prostu: »Hop, tatusiu«”. Dzieciaki są mądre, prawda, Biżu?
Była więc teraz w górze, zadowolona, usadowiona wysoko na ramionach ojca, trzymając się jego rzednących włosów. Tutaj życie wydawało się lepsze, daleko bardziej bezpieczne od tego pełzania poprzez las nóg. Tam, na dole, ktoś mógł cię nadepnąć. Mogłaś się zgubić. Uchwyciła się jeszcze mocniej.
Pozostawiając małpy, poszli za róg i podeszli do wielkiej bestii na wrzecionowatych nogach, długoszyjej, cętkowanej i z malutkimi wypustkami na głowie. Górowała nad nimi jak wieża.
— Mają tak długie szyje, że nie mogą wydobyć z siebie głosu — powiedział jej ojciec.
Współczuła tym biednym stworzeniom skazanym na milczenie, ale jednocześnie czuła radość płynącą z faktu ich istnienia oraz zachwyt, że może żyć coś tak zdumiewającego.
— No, dalej Ellie — łagodnie napomniała ją matka; w znajomym głosie brzmiał melodyjny rytm. — Przeczytaj to.
Siostra matki nie mogła uwierzyć, że Ellie, mając trzy lata, umie czytać. Ciotka była przekonana, że dziecięce opowiastki zostały wyuczone na pamięć. W rześki marcowy poranek szły wzdłuż State Street i zatrzymały się przed oknem wystawowym. W środku błyszczały w słońcu ciemnoczerwone kamienie.
— Bi-żu-te-ria — przeczytała Ellie, wymawiając powoli cztery sylaby.
Z poczuciem winy zakradła się do graciarni. Stare radio Motoroli stało na półce tam, gdzie zawsze. Było bardzo wielkie i ciężkie; przyciskając aparat do klatki piersiowej, o mało go nie upuściła. Z tyłu był napis: „Niebezpieczeństwo. Nie odkręcać osłony”, ale wiedziała, że jeżeli radio nie jest włączone do sieci, to nie jest groźne. Przejęta, z wysuniętym językiem, wykręcała śrubki, a potem powoli odsłoniła wnętrze. Tak jak podejrzewała, w środku nie było malutkich orkiestr ani miniaturowych spikerów przeżywających cicho swoje małe życie w oczekiwaniu na moment, kiedy gałka radia zostanie przekręcona w pozycję „włączone”. Zamiast tego ujrzała przepiękne szklane tuleje, nieco podobne do żarówek. Niektóre przypominały kopuły moskiewskich cerkwi, jakie widziała na zdjęciu w książce. Bolce w ich podstawach pasowały doskonale do gniazd, w które były wciśnięte. Ze zdjętą tylną pokrywą, z pokrętłem w pozycji „włączone”, włożyła wtyczkę do najbliższego gniazdka w ścianie. Jeżeli niczego nie dotknie oraz zachowa bezpieczną odległość, nic nie może się stać.
Po chwili lampy zajaśniały ciepłym blaskiem, ale nie pojawił się żaden dźwięk. Radio było zepsute i od kilku lat przebywało na „emeryturze” za sprawą dużo bardziej nowoczesnego modelu. Jedna lampa się nie świeciła. Wyciągnęła wtyczkę z gniazdka i wyjęła uszkodzoną lampę z oprawki. W środku szklanej bańki znajdował się metalowy prostokąt otoczony cienkimi drucikami. Prąd biegnie po drutach, pomyślała mgliście, ale najpierw musi dostać się do wnętrza lampy. Jeden z bolców wydawał się zgięty i z pewnym wysiłkiem zdołała go wyprostować. Wstawiwszy z powrotem lampę i włączywszy wtyczkę, doznała uczucia zachwytu, widząc, że zaczyna świecić, a wokół rozbrzmiewają na falach eteru najróżniejsze trzaski. Spoglądając na zamknięte drzwi, podkręciła radio. Przesuwała wskaźnik oznaczony jako „częstotliwość” i trafiła na głos mówiący z podnieceniem o — na tyle, na ile mogła to zrozumieć — sowieckim urządzeniu, które poleciało w przestrzeń kosmiczną i bez końca okrążało Ziemię. Bez końca, pomyślała. Znowu przekręciła strojenie, szukając innej stacji. Po chwili, pełna strachu, że zostanie tu przyłapana, wyciągnęła wtyczkę, wkręciła luźno śrubki osłony i z dużą trudnością podniosła radio, stawiając je z powrotem na półkę.
Kiedy wyszła ze składziku, prawie bez tchu, podeszła do niej matka i zapytała:
— Stało się coś, Ellie?
— Nic, mamusiu.
Oddychała normalnie, ale serce biło jej mocno, a dłonie miała spocone. Wybrała swoje ulubione miejsce, w małym ogródku z tyłu domu, do rozmyślań o wnętrzu radioodbiornika. Czy te wszystkie lampy rzeczywiście są niezbędne? Co by się stało, gdyby je usunąć, jedną po drugiej? Jej ojciec nazwał je kiedyś lampami próżniowymi. Co się dzieje w środku pustej lampy? Czy naprawdę nie ma tam powietrza? I w jaki sposób dostają się do wnętrza radia dźwięki orkiestr i głosy spikerów? Mówi się: „w eterze”. Czy rzeczywiście radio działa dzięki eterowi? Co się dzieje w środku odbiornika, kiedy zmienia się stacje? Co to jest „częstotliwość”? Dlaczego trzeba je włączyć do prądu, żeby zaczęło działać? Czy można narysować mapę, która pokazywałaby, w jaki sposób elektryczność krąży po aparacie? Czy można go rozebrać, nie zostając poranionym? Czy da się go potem złożyć?
— Ellie, co robisz? — zapytała matka, idąc z praniem w stronę sznura do bielizny.
— Nic, mamusiu. Myślę.
Kiedy miała dziesięć lat, pojechała podczas wakacji z wizytą do dwóch kuzynów, których nie znosiła. Mieszkali z rodzicami w jednym z domków letniskowych, których cała kolonia ciągnęła się wzdłuż Górnego Półwyspu jeziora Michigan. Powód, dla którego ludzie mieszkający nad jeziorem w stanie Wisconsin spędzają pięć godzin w samochodzie, by dostać się nad Michigan, był zupełnie niezrozumiały i przechodził ludzkie pojęcie, zwłaszcza jeśli celem było odwiedzenie dwóch chłopaków — kompletnych smarkaczy. Tylko dziesięć i jedenaście lat. Prawdziwe dupki. Jak jej ojciec, tak czuły wobec niej pod innymi względami, może chcieć, żeby dzień za dniem bawiła się z tymi dwoma palantami? Spędziła lato, unikając ich jak mogła.
W pewną duszną bezksiężycową noc, po kolacji, poszła sama na drewniane molo. Właśnie przepływała motorówka i łódź z wiosłami jej wujka, przycumowana przy przystani, zakołysała się lekko na oświetlonej gwiazdami wodzie. Pomijając dalekie granie cykad i niemal podświadomie odbierane wołanie, biegnące echem po jeziorze, panowała zupełna cisza. Spojrzała w górę na brylantowo pobłyskujące niebo i poczuła, jak jej serce przyśpiesza swój rytm.
Nie patrząc pod nogi, badając otoczenie jedynie po omacku, znalazła łatę miękkiej trawy i położyła się na niej. Niebo błyszczało od gwiazd. Było ich tysiące; niektóre mrugały, a kilka było jasnych i stałych. Jeśli patrzy się uważnie, można dostrzec niewielkie różnice ich barwy. Czy ta jaskrawa nie jest niebieskawa?
Ponownie poczuła grunt pod sobą; był solidny, trwały… dający pewność. Usiadła ostrożnie i powiodła wzrokiem w obie strony, wzdłuż brzegu jeziora. Widziała oba krańce wody. Świat wygląda na płaski, pomyślała, naprawdę jest kulisty. To tylko wielka piłka… obracająca się w środku nieba… raz na dzień. Próbowała sobie wyobrazić obroty planety, z milionami przyklejonych do jej powierzchni ludzi, mówiących różnymi językami, ubranych w zabawne, różnorodne stroje. Wszyscy przymocowani są do tej samej kuli ziemskiej.
Znowu wyciągnęła się na ziemi, starając się wychwycić ten ruch. Chyba nawet go poczuła. Poprzez najwyższe gałęzie drzew mrugała z drugiej strony jeziora jaskrawa gwiazda. Jeżeli zmrużysz oczy, możesz zobaczyć wysyłane przez nią promienie. Zaciśnij trochę mocniej powieki, a promienie zmienią posłusznie swój kolor i kształt. Wyobraża to sobie tylko, czy też… gwiazda zdecydowanie nie jest już za drzewami. Zaledwie kilka minut temu świeciła spomiędzy gałęzi. Teraz jest wyżej, bez wątpienia. To jest to, co nazywa się wschodzącą gwiazdą, pomyślała. Ziemia obraca się w przeciwną stronę. Po jednej stronie nieba gwiazdy wschodzą. A po drugiej, poza nią, poza domkami kempingowymi, zachodzą. Raz na dzień Ziemia wykonuje pełen obrót i wszystkie gwiazdy wschodzą w tych samych miejscach.
Ale jeżeli coś tak wielkiego jak Ziemia obraca się raz na dzień, musi to czynić nadzwyczaj szybko. Wszyscy, których zna, wirują z niewiarygodną prędkością. Pomyślała, że teraz może już w końcu poczuć ruch Ziemi — nie tylko wyobrazić go sobie, ale tak naprawdę poczuć w głębi swojego brzucha. To jak zjeżdżanie szybkobieżną windą. Zadarła wyżej głowę, żeby jej pole widzenia nie zawierało niczego, co należy do Ziemi, aż nie widziała w końcu nic poza czarnym rozgwieżdżonym niebem. Cudowne, oszałamiające wrażenie; mocniej chwyciła kępy trawy po obu stronach i trzymała się życia, gdyż inaczej spadłaby w niebo, a olbrzymia, leżąca poniżej czarna sfera pomniejszyłaby jej szczupłe, koziołkujące ciało.
Z jej ust wydarł się krzyk, zanim była w stanie zdusić go w sobie. Tym samym zdradziła się przed kuzynami, którzy gramoląc się w dół zbocza, odkryli na jej twarzy niezwykłą mieszaninę zakłopotania i zdziwienia. Od razu łatwo to zapamiętali, ożywieni gorącym pragnieniem wytropienia małej niedyskrecji, o czym mogliby donieść jej rodzicom.
Książka była lepsza niż film. Z jednego powodu — miała dużo bogatszą treść. A niektóre rysunki całkiem różniły się od tych z filmu Disneya. Ale w obu przypadkach Pinokio — drewniany chłopiec naturalnej wielkości, ożywiony magicznym sposobem — nosił rodzaj halterów, a przeguby rąk i nóg miał złączone kołkami. Gdy tylko Geppetto skończył konstruowanie Pinokia i odwrócił się do lalki plecami, natychmiast został zwalony z nóg dobrze wymierzonym kopniakiem. W tym momencie nowy przyjaciel stolarza podnosi się i pyta, co on tam robi, czołgając się po podłodze.
— Uczę mrówki abecadła — odparł Geppetto z godnością.
Ellie wydawało się to niezwykle dowcipne i rozkoszowała się opowiadaniem tego przyjaciołom. Ale za każdym razem, kiedy cytowała odpowiedź Geppetta, na samej krawędzi jej świadomości pojawiało się pytanie: Czy można mrówki nauczyć alfabetu? Czy chciałabyś to robić? Tam, na ziemi, kiedy setki owadów pełzają ci po całym ciele, a może i nawet gryzą cię? A poza tym co wiedzą mrówki?
Czasami wstawała w środku nocy, żeby iść do łazienki, i spotykała ojca ubranego w spodnie od piżamy, stojącego z zadartą brodą — z jakimś patrycjuszowskim lekceważeniem towarzyszącym goleniu.
— Cześć, Biż — mówił.
Był to skrót od bijou, po francusku klejnot, i uwielbiała, kiedy ją tak nazywał. Dlaczego goli się w nocy, kiedy nikt nie widzi?
— Dlatego — uśmiechał się — że twoja mama zobaczy.
Po latach odkryła, że nie w pełni rozumiała tę zabawną uwagę. Jej rodzice kochali się.
Po szkole jechała na rowerze do małego parku nad jeziorem. Z plecaka wyjmowała Podręcznik radioamatora oraz Jankesa na dworze króla Artura. Po chwili zastanowienia wybierała drugi tytuł. Bohater Twaina został uderzony w głowę i obudził się w arturiańskiej Anglii. Może to wszystko było snem albo ułudą? Ale może było prawdą. Czy możliwa jest podróż w czasie, do przeszłości? Z kolanami pod brodą szukała swojego ulubionego fragmentu, w którym główny bohater, uznany za uciekiniera z miejscowego domu wariatów, wędruje ze zbrojnym rycerzem. Kiedy osiągają szczyt wzgórza, widzą rozpościerające się pod nimi miasto.
„Bridgeport — powiedziałem”.
„Camelot — odparł”.
Spojrzała na niebieskie jezioro, starając się wyobrazić sobie miasto, które mogłoby przypominać zarówno dziewiętnastowieczne Bridgeport, jak i Camelot z szóstego wieku, kiedy nagle podbiegła do niej matka.
— Wszędzie cię szukam. Dlaczego ciągle się ukrywasz? Och, Ellie — szepnęła — stało się coś okropnego.
W siódmej klasie poznali liczbę „pi”. Była oznaczona grecką literą, która wyglądała niczym budowle ze Stonehenge w Anglii — dwie pionowe kolumny i poprzeczka na szczycie — π. Jeżeli zmierzysz obwód koła, a potem podzielisz go przez jego średnicę, to otrzymasz liczbę „pi”.
W domu Ellie odkręciła wieczko słoika z majonezem, owinęła je sznurkiem, który potem wyprostowała i zmierzyła linijką jego długość. To samo zrobiła ze średnicą i po długim dzieleniu otrzymała wynik: 3,21. To wydawało się dosyć proste.
Następnego dnia nauczyciel, pan Weisbrod, powiedział, że „pi” ma około 3,1416, ale jeżeli chce się być dokładnym, to otrzyma się ułamek dziesiętny nieskończony, w którym nie powtórzy się żadna sekwencja cyfr. Bez końca, pomyślała Ellie. Podniosła rękę. Był to początek roku szkolnego i w tej klasie nie zadała jeszcze ani jednego pytania.
— Skąd można wiedzieć, że ten ułamek jest nieskończony?
— Po prostu tak jest — odparł nauczyciel opryskliwie.
— Ale dlaczego? Skąd pan to wie? Jak można wyliczyć nieskończony ułamek?
— Panno Arroway! — Zajrzał do listy uczniów. — To jest głupie pytanie. Marnujesz czas całej klasy.
Nikt nie nazwał dotąd Ellie głupią, poczuła się więc upokorzona i wybuchnęła płaczem. Siedzący obok niej Billy Horstman delikatnie położył swoją dłoń na jej ręce, jego ojciec został niedawno oskarżony o cofanie liczników w używanych samochodach, którymi handlował, więc Billy stał się bardzo wrażliwy na ludzką krzywdę. Szlochając, Ellie wybiegła z klasy.
Po szkole pojechała na rowerze do biblioteki w pobliżu college’u, by zajrzeć do podręczników matematyki. Wkrótce przekonała się, że jej pytanie nie było wcale głupie. Według Biblii starożytni Hebrajczycy uważali, że π jest dokładnie równe 3. Grecy i Rzymianie, którzy mnóstwo czasu poświęcali matematyce, nie mieli pojęcia o tym, że sekwencje cyfr w „pi” biegną w nieskończoność, bez powtarzania się. Wyczytała, że zostało to odkryte około dwustu pięćdziesięciu lat temu. Jak mogła się o tym dowiedzieć, nie zadając pytań? Ale pan Weisbrod miał rację co do pierwszych kilku cyfr. „Pi” nie równało się 3,21. Być może wieczko słoika od majonezu było nieco nierówne i nie stanowiło idealnego koła. Być może niedokładnie zmierzyła sznurek. Nawet gdybym była dużo bardziej uważna, pomyślała, i tak nie otrzymałabym ułamka nieskończonego.
Jest jednak jeszcze inna możliwość. Da się wyliczyć „pi” bardzo dokładnie, jeżeli znasz coś, co się nazywa rachunkiem całkowym i różniczkowym; możesz wtedy wyprowadzić formułę na obliczenie π z tyloma miejscami po przecinku, na ile tylko starczy ci czasu. Książka zawierała wzory na wartość „pi”, podzielone na cztery rodzaje. Niektórych z nich w ogóle nie mogła zrozumieć, ale były i takie, które olśniły ją swoją prostotą: π/4, twierdziła książka, to jest tyle samo, co 1 – 1/3 + 1/5 – 1/7 + … z ułamkami ciągnącymi się w nieskończoność. Starała się postępować według tego przepisu, na przemian dodając i odejmując ułamki. Wynik skakał od wartości większej od π/4 do mniejszej od niej, ale po pewnym czasie można było zauważyć, że grupy cyfr przybliżają się do prawidłowej wielkości. Nigdy nie były dokładnie takie same, ale przy dużej cierpliwości i dzięki żmudnym obliczeniom otrzymywała prawie zbieżne wartości. Uświadomiła sobie, że wszystkie koła na całym świecie związane są tą samą serią ułamków, i to zakrawało na cud. Skąd koła wiedzą o istnieniu ułamków? Była zdecydowana poznać rachunek całkowy.
Książka zawierała jeszcze jedną ważną informację: π było liczbą przestępną1. Pośród równań algebraicznych o współczynnikach całkowitych nie istniało takie, które mogłoby dać „pi”, jeżeli nie było ono nieskończenie długie. Miała już za sobą nieco algebry i wiedziała, co to znaczy. Poza tym π nie stanowiło jedynej liczby przestępnej. W istocie było ich nieskończenie wiele — więcej niż wymiernych, chociaż dla niej jedyną, o której do tej pory słyszała. Na kilka różnych sposobów „pi” dążyło do nieskończoności.
Pochwyciła w tym nagle coś niezwykłego, a zarazem majestatycznego. Stanowiły to, ukryte pomiędzy zwykłymi liczbami, liczby przestępne, których obecności człowiek nigdy by się nie domyślił, gdyby nie zagłębił się bardziej w matematykę. Od czasu do czasu któraś z nich, jak „pi”, wskakiwała niespodziewanie do codziennego życia; ale większość z nich, nieskończenie wiele, pozostawała w ukryciu, prowadząc swoje własne życie, niemal zupełnie niedostrzeżone przez skorego do gniewu pana Weisbroda.
Od samego początku przejrzała Johna Staughtona. To, jak jej matka mogła w ogóle rozważać poślubienie kogoś takiego — już nawet nieważne, że zaledwie w dwa lata po śmierci ojca — stanowiło nieprzeniknioną tajemnicę. Wyglądał dosyć miło i kiedy się o to postarał, mógł uchodzić za człowieka, któremu naprawdę na tobie zależy. Był służbistą. Podczas weekendu sprowadzał do ich nowego domu swoich studentów, by zajmowali się ogrodem i pielili go, a potem, kiedy już odeszli, szydził z nich. Powiedział Ellie, że chociaż zaczęła już szkołę średnią, to nie spojrzała ani razu na żadnego z tych wspaniałych chłopców. Rozpierała go duma i żył w przekonaniu o swojej ważności. Była pewna, że jako profesor w głębi duszy pogardza jej zmarłym ojcem, który był tylko właścicielem sklepu. Staughton wyraził się jasno, że zainteresowanie radiem i elektroniką nie jest zajęciem dla dziewczyny, że przez to nie znajdzie męża oraz że chęć zrozumienia przez nią fizyki to głupi i poroniony pomysł. „Pretensjonalny”, jak mówił. Ona po prostu nie ma ku temu zdolności. To był obiektywny sąd, który powinna przyjąć do wiadomości. Mówił to dla jej własnego dobra. Podziękuje mu za to w przyszłości. Był w końcu adiunktem i pracował w katedrze fizyki. Wiedział, co mówi. Chociaż nigdy wcześniej — jednak Staughton nie przyjmował tego do wiadomości — nie wiązała swojej przyszłej kariery z nauką, jego tyrady wprawiały ją zawsze w furię.
Nie był delikatnym człowiekiem, takim jak jej ojciec, i nie miał poczucia humoru. Jeśli ktokolwiek uważał, że jest córką Staughtona, czuła się oburzona. Jej matka i ojczym nigdy nie sugerowali, że powinna zmienić nazwisko na Staughton; wiedzieli, jaka byłaby jej odpowiedź.
Czasami odkrywała w nim nieco ciepła, jak wówczas w szpitalu, po operacji migdałków, kiedy przyniósł jej wspaniały kalejdoskop.
— Kiedy zaczną to robić? — zapytała nieco śpiąca.
— Już skończyli — odparł Staughton. — Wszystko będzie w porządku.
Odkryła z niepokojem, że pewne partie czasu mogą zostać skradzione bez jej wiedzy, i jego obciążyła winą za ten stan rzeczy. Zdawała sobie jednak sprawę, że to dziecinada.
Było nie do pomyślenia, by jej matka mogła prawdziwie kochać tego człowieka. Musiała ponownie wyjść za mąż z powodu samotności, słabości. Potrzebowała kogoś, kto będzie się nią opiekował. Ellie ślubowała sobie solennie nie popaść nigdy w taką zależność. Jej ojciec umarł, matka stawała się coraz bardziej obca, a Ellie czuła się zesłana do domu tyrana. Nie było już nikogo, kto nazywałby ją Biżu. Była gotowa odejść.
„Bridgeport — powiedziałem”.
„Camelot — odparł”.
Odkąd nauczyłam się korzystać z rozumu, moje upodobanie uczenia się było tak gwałtowne i silne, że ani łajania drugich… ani moje własne rozmyślania… nie były w stanie powstrzymać mnie przed kierowaniem się tym naturalnym impulsem, danym mi od Boga. Tylko On jeden musi znać przyczynę; wie On także, iż błagałam go, aby odjął mi światło zrozumienia, zostawiwszy go tylko tyle, abym dotrzymywała Jego praw, gdyż wszystko inne jest zbędne kobiecie, wedle pewnych ludzi. A inni mówią, że to nawet szkodliwe.
Juana Inés de la Cruz
„Odpowiedź biskupowi Puebli” (1691),
który zaatakował jej rozprawy
jako nielicujące z jej płcią
Chciałbym poddać pod łaskawą rozwagę czytelnika doktrynę, która może się okazać, obawiam się, wysoce paradoksalna i wywrotowa. Brzmi tak: niepożądane jest wierzyć twierdzeniu, gdy nie ma żadnych podstaw na poparcie jego prawdziwości. Muszę oczywiście przyznać, że gdyby taka opinia upowszechniła się, zmieniłaby całkowicie nasze życie społeczne i system polityczny; ponieważ oba są obecnie nienaganne, musi to zaważyć przeciwko nim.
Bertrand Russell
Szkice sceptyczne, I (1928)
Okrążając w płaszczyźnie równikowej niebieskobiałą gwiazdę, wirował rozległy pierścień kosmicznego śmiecia — skał, lodu, metali oraz substancji organicznych — czerwonawy na obwodzie, a niebieskawy bliżej gwiazdy. Wielościenny kształt rozmiarów planety przeleciał przez szczelinę w pierścieniach i wynurzył się z drugiej strony. Poruszając się po swojej orbicie, krył się sporadycznie w cieniu lodowych brył i chwiejących się głazów, ale teraz, kiedy wznosił się wzdłuż trajektorii do punktu znajdującego się ponad przeciwnym biegunem gwiazdy, jej światło błyszczało w milionach jego sferycznie ukształtowanych elementów wyposażenia zewnętrznego. Gdyby spojrzeć bardzo uważnie, można by dostrzec, jak jeden z nich dokonuje drobnej poprawki naprowadzającej. Nie zauważyłoby się tylko nagłej emisji fal radiowych, wypływających z czaszy w głębię kosmosu.
Od wieków dla ludzi żyjących na Ziemi obserwacje nocnego nieba stanowiły atrakcję oraz źródło inspiracji. W gwiazdach szukano wyjaśnienia wielu zjawisk życiowych. Zdawały się pokazywać, że niebiosa zostały stworzone ku pożytkowi i nauce ludzkości. Jak świat długi i szeroki, ta wzniosła myśl stała się popularnym poglądem; żadna kultura nie była od niego wolna. Niektórzy ludzie znaleźli w niebie wrota dla religijnych uniesień. Wielu porażał lęk i ogarniała pokora wobec wspaniałości i rozległości kosmosu. Jeszcze innych skłaniała do najbardziej ekstrawaganckich wybryków wyobraźni.
Dokładnie w tym samym momencie, kiedy ludzkość odkryła rzeczywisty rozmiar wszechświata i zrozumiała, że jej najbardziej wybujałe fantazje były w istocie karłowate w zestawieniu z prawdziwymi rozmiarami Galaktyki, czyli Drogi Mlecznej, podjęła działania, które w niedługim czasie zniszczą obraz nieba i gwiazd dla przyszłych pokoleń. Przez miliony lat ludzkość żyła ze świadomością istnienia sklepienia niebieskiego. W ciągu kilku ostatnich tysiącleci zaczęto budować miasta i emigrować do nich, a znaczna część ludzkiej populacji porzuciła wiejski tryb życia. Kiedy technika rozwijała się, a nad miastami unosił się coraz gęstszy smog, nastały bezgwiezdne noce. Nowe pokolenia dorastały w całkowitej ignorancji dla spraw nieba, które przenikało dusze ich przodków, inspirując do działań na rzecz rozwoju nowoczesnej nauki i technologii. Tym sposobem niemal niezauważenie, kiedy astronomia weszła w swój złoty wiek, większość ludzi odcięła się od gwiazd; był to kosmiczny izolacjonizm, który zakończył się dopiero wraz ze świtem epoki eksploracji kosmosu.
Ellie patrzyła na Wenus i wyobrażała sobie, że jest tam żyjący świat — z roślinami, zwierzętami i cywilizacjami — choć zupełnie odmienny od tego, który znamy tutaj, na Ziemi. Na obrzeżach miasta, tuż po zachodzie słońca, wpatrywała się w nocne niebo i przyglądała badawczo wyraźnemu, jasnemu punktowi światła. Kontrastował z pobliskimi chmurami, wiszącymi tuż ponad jej głową i nadal oświetlonymi przez Słońce, i wydawał się nieco żółtawy. Próbowała wyobrazić sobie, co się tam dzieje. Stawała na palcach i ściągała go wzrokiem w dół. Niemal przekonywała samą siebie, że naprawdę to ujrzała — wirowanie żółtej mgły nagle się rozwiewało i wkrótce ukazywało rozległe, błyszczące niczym klejnot miasto. Pomiędzy jego kryształowymi iglicami śmigały powietrzne statki. Czasami miała wrażenie, że zagląda do któregoś z tych pojazdów i dostrzega w przelocie Obcego. Lub wyobrażała sobie młodzieńca z innej planety, jak stoi na palcach zapatrzony w jasnoniebieski punkt na niebie i zastanawia się nad ewentualnymi mieszkańcami Ziemi. Było to niezwykłe i porywające: parna, tropikalna planeta tętniąca życiem — i to niemal w zasięgu ręki.
Zgadzała się na uczenie pamięciowe, ale wiedziała, że są to jedynie pozory edukacji. Robiła jak najmniej, tylko tyle, by zaliczyć wymagane kursy, zgłębiając w zamian inne, interesujące ją dziedziny wiedzy. Zaplanowała swój wolny czas w ten sposób, by spędzać go w „warsztacie” — obskurnej, ciasnej fabryczce założonej w czasach, kiedy szkoła wkładała więcej wysiłków w „wykształcenie zawodowe”, niż to obecnie było w modzie. „Edukacja zawodowa” oznaczała pracę własnymi rękoma. W warsztacie były tokarki, imadła oraz inne urządzenia mechaniczne, do których nie wolno było się zbliżać żadnej dziewczynie bez względu na to, jak dużymi umiejętnościami mogła się wykazać. Niechętnie pozwolono jej na prowadzenie własnych projektów w elektronicznym sektorze „warsztatu”. Budowała tam mniej lub bardziej trzeszczące radia, a potem przeszła do czegoś dużo ciekawszego.
Skonstruowała maszynę szyfrującą. Była prymitywna, ale działała. Dowolną anglojęzyczną wiadomość przekształcała przez prostą zamianę znaków w coś, co było kompletną bzdurą. Zbudowanie urządzenia odwracającego ten proces — czyli przetwarzającego kryptogram, bez znajomości zastosowanych zasad podstawiania, w jasne przesłanie — o, to już było dużo trudniejsze. Do tego trzeba by mieć maszynę badającą wszelkie możliwe podstawienia (A zamiast B, A zamiast C, A zamiast D…) albo należałoby pamiętać, że niektóre litery w angielskim występują częściej od innych. Można mieć pewne pojęcie o częstotliwości pojawiania się w tekście owych liter, patrząc na wielkości kaszt z czcionkami w pobliskiej drukami. ETAOIN SHRDLU, zwykli mówić chłopcy z drukarni, określając w przybliżeniu porządek występowania dwunastu najczęściej używanych znaków w języku angielskim. Podczas dekodowania długiej wiadomości literą, która pojawia się najczęściej, jest z pewnością E. Odkryła, że pewne spółgłoski mają skłonność do trzymania się razem; samogłoski natomiast rozkładają się bardziej lub mniej przypadkowo. Najpowszechniejszym w języku angielskim trzyliterowym słowem jest rodzajnik określony „the”. Jeżeli w środku jakiegoś słowa stała litera pomiędzy T i E, to z całą pewnością było to H. Jeżeli nie, można się założyć, że chodziło o R lub samogłoskę. Wyprowadziła w ten sposób inne reguły i spędziła wiele godzin, wyliczając częstotliwość występowania rozmaitych liter w różnych szkolnych książkach, zanim zorientowała się, że podobne tablice zostały już wcześniej opracowane i opublikowane. Maszynę deszyfrującą zbudowała wyłącznie dla własnej satysfakcji. Nie używała jej do przesyłania tajemnych wiadomości do swoich przyjaciół. Nie była pewna, komu mogłaby bezpiecznie zawierzyć swoje elektroniczne i kryptograficzne zainteresowania; chłopcy stali się denerwujący i hałaśliwi, a dziewczęta patrzyły na nią podejrzliwie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1Liczba przestępna — każda liczba niebędąca liczbą algebraiczną, tj. taką, która nie jest rozwiązaniem żadnego równania o współczynnikach całkowitych; istnienie liczb przestępnych odkrył w 1844 roku J. Liouville; w 1882 roku F. Lindemann dowiódł, że liczba π jest liczbą przestępną. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).