Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poruszające bolesną szczerością refleksje o utracie córki, starzeniu się i upływie czasu.
Joan Didion rozpoczyna „Błękitne noce” 26 lipca 2010 roku, w siódmą rocznicę ślubu jedynej córki Quintany, która zmarła 26 sierpnia 2005, zaledwie półtora roku po nagłej śmierci swojego ojca, Johna Gregory’ego Dunne’a.
Pisarka, wychodząc od wspomnień ze ślubu córki, wraca do czasów jej dzieciństwa, przygląda się swoim myślom, analizuje lęki i wątpliwości dotyczące małżeństwa, adopcji i rodzicielstwa, chorób i starzenia się. Nie unika bolesnych pytań. Czy zawiodła jako matka? Czy coś przegapiła? Czy cokolwiek mogła zrobić inaczej?
„Błękitne noce”, podobnie jak poprzedzający ją „Rok magicznego myślenia”, to niebywale przenikliwe zapiski zmarłej niedawno wybitnej amerykańskiej pisarki, która w swoich tekstach drobiazgowo analizuje nie tylko wydarzenia, ale i towarzyszące im myśli i emocje.
Joan Didion (1934–2021) – amerykańska dziennikarka, eseistka, autorka powieści i scenariuszy. Tworzyła w nurcie Nowego Dziennikarstwa, które wprowadziło stosowanie w reportażu i eseju technik zaczerpniętych z literatury pięknej. „Rok magicznego myślenia” przyniósł jej w 2005 roku National Book Award, jedną z najbardziej prestiżowych nagród literackich w Stanach Zjednoczonych. Książka znalazła się także w finale Nagrody Pulitzera w kategorii biografii i autobiografii oraz National Book Critics Circle Award.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 153
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Joan Didion
Błękitne noce
Tytuł oryginału: Blue nights
Przekład: Jowita Maksymowicz-Hamann
Copyright © 2011 by Joan Didion
All rights reserved.
Copyright for the Polish edition and translation © 2022 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.
Projekt okładki i layout: Łukasz Piskorek
Redakcja: Ewa Pawłowska
Korekta: Kamila Wrzesińska
Skład: Sylwia Budzyńska
ISBN 978-83-67216-12-8
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Łowicka 25 lok. P-3
02-502 Warszawa
www.relacja.net
Na niektórych szerokościach geograficznych przed i po przesileniu letnim nadchodzi czas, trwający w sumie kilka tygodni, kiedy zmierzch staje się długi i błękitny. Okres błękitnych nocy nie występuje w podzwrotnikowej Kalifornii, gdzie mieszkałam przez większość czasu, o którym będę tu opowiadać, i gdzie koniec dnia następuje szybko, zagubiony w blasku opadającego słońca, występuje natomiast w Nowym Jorku, gdzie mieszkam obecnie. Zauważa się go najpierw pod koniec kwietnia i na początku maja jako zmianę pory roku, niezupełnie ocieplenie – w zasadzie w ogóle nie jest to żadne ocieplenie – a jednak nagle wydaje się, że lato jest już blisko, jakby na wyciągnięcie dłoni, jak obietnica. Mijasz jakieś okno, idziesz do Central Parku i okazuje się, że pływasz w błękicie: samo światło jest błękitne, a w ciągu mniej więcej godziny błękit ten pogłębia się, staje bardziej intensywny, jednocześnie ciemniejąc i blednąc, aż wreszcie zbliża się do błękitu witraży z katedry w Chartres w pogodny dzień lub promieniowania Czerenkowa emitowanego przez pręty paliwowe w zbiornikach reaktorów atomowych. Francuzi nazwali tę porę dnia „l’heure bleue”, czyli „błękitną godziną”. Dla Anglików było to „the gloaming”, czyli „zmierzch”. Samo słowo „gloaming” niesie w sobie pewien pogłos, odbija się echem – gloaming to poświata, lśnienie, połyskiwanie, czar – zawierając w swoich spółgłoskach obrazy zamykających się okiennic, ciemniejących ogrodów, migotliwych wśród cieni trawiastych brzegów rzek. W czasie błękitnych nocy masz wrażenie, że koniec dnia nigdy nie nadejdzie. Kiedy błękitne noce zbliżają się do końca (a tak będzie i tak jest), doświadczasz prawdziwego chłodu, przeczucia choroby, gdy dostrzegasz: błękitne światło znika, dni stają się coraz krótsze, lato odeszło. Książka ta nosi tytuł „Błękitne noce”, ponieważ w czasie, kiedy ją zaczęłam, mój umysł zwracał się coraz bardziej ku chorobie, ku końcu obietnicy, ku topnieniu dni, nieuchronności znikania, umieraniu światłości. Błękitne noce to przeciwieństwo umierania światłości, ale stanowią też ostrzeżenie przed tym zjawiskiem.
26 lipca 2010 roku.
Dziś byłaby rocznica jej ślubu. Siedem lat temu wyjęłyśmy z pudełek kwiaciarnianych hawajskie wianki na szyję i otrząsałyśmy wodę, którą je spryskano, na trawę przed katedrą Świętego Jana Bożego przy Amsterdam Avenue. Biały paw rozpostarł swój ogon. Zabrzmiały organy. W gruby warkocz zwisający na plecach wplotła białego stefanotisa. Opuściła na głowę tiulowy welon, a stefanotis poluzował się i odpadł. Kwiat plumerii wytatuowany tuż poniżej jej ramienia prześwitywał przez tiul. „Zróbmy to” – szepnęła. Dziewczynki w hawajskich wiankach na szyjach i jasnych sukienkach podskakiwały, idąc przez kościelną nawę i podchodząc za nią do wysokiego ołtarza. Kiedy wszystko zostało już powiedziane, ruszyły jej śladem przez frontowe drzwi katedry i omijając pawie (dwa mieniące się, niebieskozielone, jednego białego), do domu katedralnego. Były kanapki z ogórkiem i rukwią wodną, tort od Payarda w kolorze brzoskwiniowym, różowy szampan.
Wybrane przez nią, wszystko.
Sentymentalne decyzje, drobiazgi, które pamiętała.
Ja też je pamiętałam.
Kiedy powiedziała, że chce mieć na weselu kanapki z ogórkiem i rukwią wodną, przypomniałam sobie, jak rozkładała talerze pełne takich kanapek na stołach, które ustawiłyśmy wokół basenu na lunch z okazji jej szesnastych urodzin. Kiedy powiedziała, że chce mieć na weselu hawajskie wianki zamiast bukietów, przypomniałam sobie, jak w wieku trzech, czterech czy pięciu lat wysiadła z samolotu na lotnisku Bradley w Hartford, mając na szyi wianek, który dostała, kiedy opuszczała Honolulu poprzedniego wieczoru. Temperatura w Connecticut wynosiła tamtego ranka minus sześć stopni, a ona nie miała kurtki (nie miała na sobie kurtki, kiedy opuszczałyśmy Los Angeles w drodze do Honolulu, nie spodziewałyśmy się, że pojedziemy dalej, do Hartford), ale nie dostrzegała w tym problemu. „Dzieci noszące girlandy z kwiatów nie zakładają kurtek” – poinformowała mnie.
Sentymentalne decyzje.
W dzień tego ślubu przeprowadziła wszystkie swoje sentymentalne decyzje z wyjątkiem jednej: chciała, żeby dziewczynki były w katedrze boso (na pamiątkę Malibu, tam zawsze chodziła boso, zawsze łapała drzazgi z sekwojowej podłogi i smołę z plaży, i jodynę na zadrapania od gwoździ na schodach pomiędzy nimi), ale dziewczynki miały na tę okazję nowe pantofelki i chciały je włożyć.
PAŃSTWO JOAN I JOHN GREGORY DUNNE’OWIE
BYLIBY ZASZCZYCENI PAŃSTWA OBECNOŚCIĄ
NA UROCZYSTOŚCI ZAŚLUBIN SWOJEJ CÓRKI,
PANNY QUINTANY ROO,Z PANEM GERALDEM BRIANEM MICHAELEM
W SOBOTĘ, DWUDZIESTEGO SZÓSTEGO LIPCA O GODZINIE DRUGIEJ PO POŁUDNIU.
Stefanotis.
Czy była to kolejna sentymentalna decyzja?
Czy Quintana pamiętała stefanotisa?
Czy to dlatego chciała go mieć, czy dlatego wplotła go w swój warkocz?
W domu w Brentwood Park, w którym mieszkaliśmy od roku 1978 do 1988, tak zdecydowanie konwencjonalnym (dwa poziomy, z holem pośrodku, drewnianymi okiennicami i salonikiem przy każdej sypialni), że wydawał się in situ osobliwy („ich podmiejski dom w Brentwood” – tak mówiła o nim, kiedy go kupiliśmy, dwunastolatka podkreślająca, że nie jest to jej decyzja, nie jej gust, dziecko domagające się dystansu, którego potrzebę wyrażają wszystkie dzieci), przed drzwiami tarasowymi rósł stefanotis. Ocierałam się o jego woskowe kwiaty, kiedy wychodziłam do ogrodu. Za tymi samymi drzwiami mieściły się też rabaty lawendy i mięta, gęstwina mięty, bujnie rozrośniętej dzięki cieknącemu kranowi. Wprowadziliśmy się do tego domu tamtego lata, kiedy miała zacząć siódmą klasę w szkole nazywającej się wtedy jeszcze Westlake School for Girls w Holmby Hills. Jakby to było wczoraj. Wyprowadziliśmy się w roku, kiedy miała skończyć Barnard College. Też wydaje się, jakby to było wczoraj. Stefanotis i mięta były już wtedy martwe, zabite, ponieważ mężczyzna, który kupował dom, uparł się, żebyśmy pozbyli się termitów, w tym celu przykrywając budynek specjalnym namiotem do fumigacji i pompując w niego vikane i chloropikrynę. Kiedy składał ofertę kupna domu, nabywca ten przysłał nam przez pośredników wiadomość – prawdopodobnie by dobić targu – że chce kupić ten dom, bo wyobraża sobie, jak jego córka wychodzi za mąż w ogrodzie. Było to kilka tygodni przed tym, jak kazał nam napompować dom vikane’em, który zabił stefanotisa, zabił miętę, zabił też różową magnolię, na którą dwunastolatka o tak gorliwie zdystansowanych poglądach na nasz podmiejski dom w Brentwood mogła do tamtej pory spoglądać z okien swojego saloniku na piętrze. Termity, byłam tego całkiem pewna, wrócą. Różowa magnolia, tego też byłam całkiem pewna, już nie.
Sfinalizowaliśmy transakcję i przeprowadziliśmy się do Nowego Jorku.
Gdzie tak naprawdę mieszkałam już wcześniej, od czasu, gdy miałam dwadzieścia jeden lat, dopiero co skończyłam wydział anglistyki w Berkeley i zaczęłam pracę w „Vogue’u” (gładkie przejście, które było dla mnie tak szokująco nienaturalne, że kiedy dział kadr Condé Nast kazał mi wymienić języki, którymi płynnie się posługuję, przyszła mi do głowy tylko średniowieczna angielszczyzna), do chwili, gdy skończyłam dwadzieścia dziewięć lat i wyszłam za mąż.
I gdzie znowu mieszkam od 1988 roku.
Dlaczego więc mówię, że przez znaczną część tego czasu mieszkałam w Kalifornii?
Dlaczego więc miałam tak silne poczucie zdrady, kiedy wymieniłam swoje kalifornijskie prawo jazdy na dokument wydany przez stan Nowy Jork? Czy nie była to dość prosta transakcja? Zbliżają się urodziny, trzeba odnowić prawo jazdy, co za różnica, gdzie to zrobisz? Co za różnica, że masz ten konkretny numer prawa jazdy, odkąd przyznał ci go w wieku piętnastu i pół roku stan Kalifornia? Czy tak w ogóle to prawo jazdy nie zawierało zawsze błędu? Błędu, który był ci znany? Czy nie napisano tam, że masz sto pięćdziesiąt osiem i pół centymetra wzrostu? Mimo że doskonale wiesz, że w najlepszym razie – (maksymalny wzrost, najwyższy w całej twojej historii, wzrost przed utratą dwóch centymetrów w związku z wiekiem) – mimo że doskonale wiesz, że w najlepszym razie masz sto pięćdziesiąt sześć i pół?
Dlaczego zrobiłam z tego prawa jazdy taką wielką sprawę?
O co tu chodziło?
Czy porzucenie kalifornijskiego prawa jazdy oznaczało, że nigdy już nie będę miała piętnastu lat i sześciu miesięcy?
Czy chciałabym mieć?
Czy ta sprawa z prawem jazdy to tylko kolejny przypadek „ewidentnej nieadekwatności zdarzenia wyzwalającego reakcję”?
Umieściłam „ewidentną nieadekwatność zdarzenia wyzwalającego reakcję” w cudzysłowie, ponieważ wyrażenie to nie należy do mnie.
Użył go Karl Menninger w książce Man Against Himself [Człowiek przeciwko sobie], by opisać tendencję do przesadnego reagowania na sytuacje, które mogą wydawać się zwyczajne, a wręcz przewidywalne – co, jak mówi nam doktor Menninger, stanowi skłonność powszechną wśród samobójców. Menninger przytacza przykład młodej kobiety, która popada w depresję i odbiera sobie życie po obcięciu włosów. Opisuje mężczyznę, który zabija się, ponieważ doradzono mu przestać grać w golfa, jak również dziecko, które popełnia samobójstwo, ponieważ jego kanarek padł, kobietę, która odbiera sobie życie dlatego, że dwa razy z rzędu uciekł jej pociąg.
Zwróć uwagę: nie chodziło o jeden pociąg, ale o dwa pociągi.
Zastanów się.
Weź pod uwagę, jak szczególna sytuacja jest konieczna, zanim ta kobieta wszystko rzuci.
„W tych przypadkach – mówi doktor Menninger – włosy, golf i kanarek miały wyolbrzymioną wartość, tak że kiedy zostały utracone lub kiedy pojawiła się choćby groźba ich utraty, konsekwencje przeciętych więzi emocjonalnych okazały się fatalne”1.
Tak, oczywiście, bez dyskusji.
„Włosy, golf i kanarek” otrzymały każde z osobna wartość wyolbrzymioną (tak samo jak pewnie drugi z tych dwóch pociągów, które „uciekły”), ale dlaczego? Doktor Menninger sam stawia to pytanie, chociaż tylko retorycznie: „Dlaczego jednak istnieją tak ekstrawagancko wyolbrzymione, zawyżone szacunki i nieprawidłowe oceny?”. Czy wyobrażał sobie, że odpowiada na pytanie już przez samo postawienie go? Czy myślał, że wystarczy, by sformułował pytanie, a następnie wycofał się w chmurę teoretycznych odniesień psychoanalitycznych? Czy naprawdę mogłam zinterpretować zmianę prawa jazdy z kalifornijskiego na nowojorskie jako doświadczenie obejmujące „przecięte więzi emocjonalne”?
Czy naprawdę uważałam je za stratę?
Czy rzeczywiście uważałam je za oddzielenie?
Zanim porzucimy temat „przeciętych więzi emocjonalnych”:
Kiedy ostatni raz widziałam dom w Brentwood Park, zanim jego tytuł własności przeszedł w inne ręce, staliśmy na zewnątrz, przyglądając się, jak trzypoziomowa ciężarówka firmy przeprowadzkowej Allied rusza i skręca w Marlboro Street, mając na pokładzie i wioząc do Nowego Jorku wszystko, co wtedy posiadaliśmy, łącznie z samochodem kombi marki Volvo. Kiedy ciężarówka zniknęła nam z oczu, przemierzyliśmy pusty dom i taras, a nostalgię tej chwili pożegnania tłumił unoszący się wciąż w domu smród vikane’a oraz widok martwych liści w miejscu, gdzie znajdowały się wcześniej różowa magnolia i stefanotis. Czułam vikane nawet w Nowym Jorku, za każdym razem, kiedy rozpakowywałam jakieś pudło. Następnym razem, gdy znalazłam się w Los Angeles i przejeżdżałam obok naszego starego domu, już go nie było, został zburzony, a rok czy dwa później zastąpił go dom trochę większy (nowy pokój nad garażem, dodatkowe trzydzieści czy sześćdziesiąt centymetrów w kuchni już i tak wystarczająco dużej, by zmieścił się w niej prostokątny fortepian marki Chickering, pozostając w większości niezauważony), ale pozbawiony (jak dla mnie) tej śmiałej konwencjonalności oryginału. Kilka lat później w waszyngtońskiej księgarni spotkałam tę córkę, której ślub nabywca domu wyobrażał sobie w ogrodzie. Była na studiach gdzieś w Waszyngtonie (Georgetown? George Washington?), a ja miałam wygłosić odczyt w księgarni Politics and Prose. Przedstawiła się.
„Dorastałam w pani domu” – powiedziała.
„Niezupełnie” – zdołałam nie odpowiedzieć.
John zawsze mówił, że przeprowadziliśmy się „z powrotem” do Nowego Jorku.
Ja nigdy tego nie zrobiłam.
Brentwood Park był wtedy, Nowy Jork był teraz.
Brentwood Park przed nadejściem vikane’a stanowił pewien czas, okres, dekadę, w której wszystko zdawało się z sobą łączyć.
Nasz podmiejski dom w Brentwood.
To było dokładnie to. Ona nadała mu nazwę.
Były samochody, basen, ogród.
Były agapanty, zwane liliami afrykańskimi, intensywnie niebieskie aureole, unoszące się na długich łodygach. Były gaury, chmary maleńkich, białych kwiatuszków, które stawały się widoczne na poziomie wzroku dopiero wtedy, gdy światło dnia przygasło.
Były angielskie perkale w kwiatowe wzory, tkaniny w orientalnym stylu chinoiserie.
Był pies rasy Bouvier des Flandres, leżący nieruchomo na podeście schodów, z jednym okiem otwartym, na straży.
Czas płynie.
Pamięć się zaciera, pamięć dostosowuje się, pamięć podporządkowuje się temu, co, jak nam się zdaje, pamiętamy.
Nawet wspomnienie stefanotisa w jej warkoczu, nawet wspomnienie wytatuowanej plumerii, prześwitującej przez tiul.
Strasznie jest umierać bezdzietnie – powiedział Napoleon Bonaparte.
Czyż może istnieć większe cierpienie dla śmiertelnika, niż patrzeć na śmierć swoich dzieci? – powiedział Eurypides.
Kiedy mówimy o śmiertelności, mówimy o naszych dzieciach – powiedziałam ja.
Myślę teraz o tym lipcowym dniu w katedrze Świętego Jana Bożego w 2003 roku i uderza mnie, jak młodzi wydawaliśmy się z Johnem, w jak dobrej formie. W rzeczywistości żadne z nas bynajmniej nie prezentowało dobrej formy – John przeszedł tamtej wiosny i lata serię zabiegów kardiologicznych, w tym na koniec wszczepienie rozrusznika, którego skuteczność pozostawała wątpliwa; ja natomiast trzy tygodnie przed weselem zemdlałam na ulicy i spędziłam kilka kolejnych nocy na oddziale ratunkowym szpitala Columbia Presbyterian, poddawana transfuzjom z powodu niewyjaśnionego krwawienia żołądkowo-jelitowego.
„Będzie pani musiała połknąć małą kamerkę” – powiedzieli na oddziale, próbując ustalić, co powoduje krwawienie.
Pamiętam, że się opierałam – ponieważ nigdy w życiu nie byłam w stanie przełknąć nierozpuszczonej tabletki aspiryny, wydawało mi się mało prawdopodobne, że zdołam połknąć kamerę.
„Oczywiście, że da pani radę, to tylko mała kamerka”.
Przerwa. Próba stanowczego podejścia rozmyła się w przymilności:
„To naprawdę bardzo mała kamerka”.
Ostatecznie połknęłam tę bardzo małą kamerkę, po czym ta bardzo mała kamerka przekazała pożądane obrazy, które nie wyjaśniły, co spowodowało krwawienie, ale wykazały, że przy odpowiedniej sedacji każdy może połknąć bardzo małą kamerkę. Podobnie wskutek innego niezupełnie efektywnego zastosowania zaawansowanej technologii medycznej John mógł przyłożyć sobie telefon do serca, wybrać pewien numer i otrzymać odczyt z rozrusznika, który udowadniał, jak mi powiedziano, że w danej chwili, w której ten numer wybierał (chociaż niekoniecznie przedtem czy potem), sprzęt działał.
Medycyna, co miałam powody zauważyć od tamtej pory więcej niż raz, pozostaje sztuką niedoskonałą.
A jednak, kiedy 26 lipca 2003 roku strząsałyśmy wodę z hawajskich wianków na trawę przed katedrą, wszystko wyglądało dobrze. Czy idąc Amsterdam Avenue, dostrzegłszy migawkę z weselnego przyjęcia tamtego dnia, można byłoby zauważyć, jak kompletnie nieprzygotowana była matka panny młodej na przyjęcie tego, co miało się wydarzyć, zanim rok 2003 w ogóle dobiegł końca? Na śmierć ojca panny młodej przy własnym stole podczas kolacji? Na samą pannę młodą w śpiączce farmakologicznej, oddychającą tylko z pomocą respiratora i lekarzy na oddziale intensywnej terapii, którzy spodziewali się, że pacjentka nie przeżyje nocy? Na pierwszy z serii kryzysów medycznych, które dwadzieścia miesięcy później miały zakończyć się śmiercią Quintany?
Dwadzieścia miesięcy, w ciągu których może w sumie przez miesiąc była na tyle silna, by chodzić bez pomocy?
Dwadzieścia miesięcy, w ciągu których całe tygodnie spędzała na oddziałach intensywnej terapii czterech różnych szpitali?
Na wszystkich tych oddziałach intensywnej terapii wisiały takie same, biało-niebieskie zasłonki z nadrukiem. Na wszystkich tych oddziałach intensywnej terapii rozlegały się takie same dźwięki, takie samo bulgotanie plastikowych rurek, takie samo kapanie kroplówek dożylnych, takie samo rzężenie, włączały się takie same systemy alarmowe. Na wszystkich tych oddziałach intensywnej terapii były takie same wymagania dotyczące zapobiegania dalszym infekcjom, zakładania podwójnych fartuchów, papierowych kapci, czepków chirurgicznych, masek, rękawic ledwie dających się naciągnąć i pozostawiających na dłoniach wysypkę, która się jątrzyła i krwawiła. Na wszystkich tych oddziałach intensywnej terapii pojawiał się taki sam pęd po wywołaniu kodu alarmowego, stopy dudniące o podłogę, grzechot wózka reanimacyjnego.
To nigdy nie powinno było się jej przydarzyć – myślałam, pamiętam – oburzona, jakby i jej, i mnie obiecano jakiś specjalny wyjątek – na trzecim z tych oddziałów intensywnej terapii.
Kiedy dotarła na czwarty, już tego specjalnego wyjątku nie przywoływałam.
Kiedy mówimy o śmiertelności, mówimy o naszych dzieciach.
Właśnie to powiedziałam, ale co to znaczy?
No dobrze, oczywiście potrafię to prześledzić, oczywiście, potrafisz to prześledzić, to kolejny sposób przyznania, że nasze dzieci są zakładnikami losu, ale kiedy mówimy o naszych dzieciach, to co właściwie mówimy? Czy mówimy o tym, co to dla nas oznaczało mieć dzieci? Co oznaczało ich nie mieć? Co oznaczało pozwolić im odejść? Czy mówimy o tajemnicy zobowiązania się do ochrony tego, czego nie da się ochronić? O całej tej zagadce bycia rodzicem?
Czas płynie.
Tak, zgoda, to banał, oczywiście, że czas płynie.
Dlaczego więc to mówię, dlaczego powiedziałam to już więcej niż raz?
Czy mówię to w ten sam sposób jak wtedy, gdy wspominam, że przez większość mojego życia mieszkałam w Kalifornii?
Czy mówię to, nie słysząc, co mówię?
Czy to możliwe, że słyszałam to bardziej w ten sposób: Czas płynie, ale nie aż tak agresywnie, żeby ktoś to dostrzegł? Czy nawet: Czas płynie, ale nie dla mnie? Czy to możliwe, że nie wzięłam pod uwagę ani ogólnej natury, ani stałości spowolnienia, tych nieodwracalnych zmian w ciele i umyśle, tego, jak budzisz się pewnego pięknego letniego poranka z mniejszą odpornością niż wcześniej, a do Bożego Narodzenia okazuje się, że twoja zdolność mobilizacji zanikła, znikła, przestała istnieć? Jak przez większość życia mieszkasz w Kalifornii, a potem już nie? Jak twoja świadomość tego mijającego czasu – tego nieustannego spowolnienia, tej znikającej odporności – mnoży się, panoszy, staje samym twoim życiem?
Czas płynie.
Czy to możliwe, że nigdy w to nie wierzyłam?
Czy wierzyłam, że te błękitne noce mogą trwać wiecznie?
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
1 Wszystkie cytaty zostały przetłumaczone przez J. Maksymowicz-Hamann.
Zdjęcie: Brigitte Lacombe
Joan Didion (ur. 1934–2021) – amerykańska dziennikarka, eseistka, autorka powieści i scenariuszy. Tworzyła w nurcie Nowego Dziennikarstwa, które wprowadziło stosowanie w reportażu i eseju technik zaczerpniętych z literatury pięknej.
„Rok magicznego myślenia” przyniósł jej w 2005 roku National Book Award, jedną z najbardziej prestiżowych nagród literackich w Stanach Zjednoczonych. Książka znalazła się także w finale Nagrody Pulitzera w kategorii biografii i autobiografii oraz National Book Critics Circle Award.
Inne książki Joan Didion w wydawnictwie Relacja:
Przejmująca opowieść o żałobie po śmierci męża i chorobie córki.
Joan Didion z ogromną uważnością przypatruje się najbardziej granicznym doświadczeniom w swoim życiu, analizując własne uczucia i reakcje, a jej piękna i precyzyjna narracja dotyka uniwersalnego znaczenia tych doświadczeń.
Rok magicznego myślenia został wyróżniony prestiżową National Book Award, otrzymał również nominację do Nagrody Pulitzera oraz National Book Critics Circle Award. Książka jest wymieniana pośród stu najważniejszych pozycji, które trzeba przeczytać w życiu.
Inne książki Joan Didion w wydawnictwie Relacja:
Ponadczasowy zbiór ikonicznych tekstów Joan Didion, pochodzących z lat 1968–2000, poruszających tematy, które przez lata stały się znakiem rozpoznawczym jej pisarstwa: kobiety, prasa, polityka, autorefleksja.
Te wnikliwe, poruszające, a momentami prorocze artykuły i eseje dają wgląd w błyskotliwy umysł jednej z najwybitniejszych współczesnych pisarek.
Najbardziej oczekiwana książka roku 2021 według Vogue’a, TIME’a, Bustle, The New York Timesa i wielu innych.