Błogosławieństwo ziemi - Knut Hamsun - ebook + audiobook

Błogosławieństwo ziemi audiobook

Knut Hamsun

4,3

Opis

„Błogosławieństwo ziemi” to jedno z najwybitniejszych dzieł XX wieku, które w 1920 roku przyniosło Hamsunowi literacką Nagrodę Nobla.

W tej niezwykłej powieści, Hamsun przenosi czytelników do malowniczego świata norweskich wiosek, gdzie poprzez oczy prostych rolników opowiada o pasji, poświęceniu i nieskończonym pięknie ziemi, która karmi, daje schronienie i kształtuje losy. Jest to głęboko poruszające świadectwo wiejskiego życia, pełne refleksji nad człowieczeństwem i naszym miejscem w świecie.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 1 min

Lektor: Tomasz Urbański
Oceny
4,3 (15 ocen)
9
4
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Przez trzęsawisko wiedzie do boru ścieżka długa, niezmierzona. Kto ją wydeptał? – Człowiek, pierwszy, który się tu pojawił. Przed jego przybyciem nie było jej jeszcze. Później wątłym jego śladem podążyło poprzez bagna i trzęsawice zwierzę jedno i drugie, a jeszcze później ścieżynkę zwęszył i używał jej stale ten i ów Lapończyk goniący w górach za swoimi reniferami. Tak powstała droga nie należąca do nikogo, wiodąca przez rozległą ziemię bezpańską.

Drogą tą kroczy w kierunku północnym człowiek. Dźwiga worek, a w nim zapasy żywności i trochę narzędzi rzemieślniczych. Chłop to rosły i silnie zbudowany, z rudym zarostem, na twarzy i rękach ma liczne drobne blizny zdobyte może w pracy, a może i w walce. Spieszy może wprost z więzienia i pragnie się ukryć, a może jest filozofem i szuka spokoju. Dosyć, że tu wśród tej przeogromnej samotni znalazł się człowiek. Idzie naprzód i idzie, a dokoła cisza, ani ptak się nie odezwie, ani innego zwierza nie słychać. Idzie i idzie, niekiedy rozmawia z sobą, a wtedy mówi: – Hej, mocny Boże! – Gdy podczas wędrówki natrafi na mokradła i większe płaszczyzny lub polany leśne, zdejmuje worek, obchodzi dookoła i bada ziemię. Po chwili wraca, zarzuca worek na plecy i idzie dalej. Tak robi przez dzień cały bez przerwy. Według słońca poznaje porę dnia, a gdy noc zapadnie, kładzie się we wrzosowisku i zasypia z głową na ramieniu.

Po kilku godzinach idzie dalej. – Hej, mocny Boże! – Idzie wciąż prosto na północ, według słońca, poznaje porę dnia, urządza postój obiadowy, spożywa kawał wyschłego razowca z kozim serem, popija wodę z pobliskiego strumyka i idzie dalej.

I tego dnia wędruje bez przerwy, ponieważ pragnie zbadać bardzo wiele polan leśnych. Pragnie je zbadać pod względem położenia czy też pod względem właściwości ziemi? A może jest on wychodźcą ze wsi, gdyż rozgląda się wszędzie uważnie, czasami zaś wchodzi na który z pagórków i wodzi dokoła wzrokiem badawczym.

Słońce znowu zachodzi. Znajduje się właśnie na zachodniej stronie rozciągającej się w dal doliny z lasem mieszanym; jest tu i las czarny, są i pastwiska duże, ciągnie się to godzinami całymi. Zmierzcha już, ale człowiek słyszy nagle poszum rzeki; poszum ten jest czymś żywym, więc podnieca go. Wdarł się na wzgórze, widzi przed sobą w półmroku tonącą dolinę, a daleko na południe niebo. Teraz kładzie się na spoczynek.

Rano oczom jego przedstawia się krajobraz barwny, lasy i pastwiska, rozłożony u stóp wzgórza. Schodzi na dół: tam widnieje zielona polana, w oddali połyskuje rzeczułka, którą „bierze” właśnie w zuchowatym skoku zając, śmiałek nie lada. Człowiek skinął głową jakby na znak zadowolenia, że rzeczka nie szersza nad skok zajęczy. Spod stóp jego zerwała się pardwa, sycząc złowrogo, spłoszona widocznie z swego gniazda. I człowiek po raz wtóry skinął głową, jest zwierzyna i ptactwo – dobrze się składa, bardzo dobrze!

Stopy jego brnęły przez gęste krzaczki jagód czarnych i borówek, przez kępki paproci i gwiazdnicy. Zatrzymując się tu i ówdzie i grzebiąc żelazem w ziemi znajduje tu borowisko, tam znów ziemię borowinową, liśćmi i zgniłymi gałęziami od lat tysięcy użyźnianą. Człowiek skinął głową, tu chce się osiedlić, tak, tu osiedli się.

Następne dwa dni wałęsa się jeszcze po okolicy, co wieczór jednak wraca do swej hali. Nocą sypia na posłaniu z jedlinek, czuje się tu zupełnie jak u siebie, wszakże pod Wysadą skalną ma już swoje legowisko.

Rzeczą najważniejszą było wynaleźć miejsce nie należące do nikogo, miejsce, które by mogło stać się jego własnością; obecnie nadszedł czas pracy. Przystąpił natychmiast do odzierania kory z brzóz rosnących w nieco oddalonych lasach. Następnie korę prostował, układał równo jedną na drugą, obciążał kamieniami i czekał, aż wyschnie. Zebrawszy w ten sposób większy ładunek zasuszonej kory, znosił ją na dół do odległej o kilka mil wioski i sprzedawał jako materiał budowlany. Po czym do swej hali, hen wysoko, wnosił coraz to nowe wory żywności i narzędzi: mąkę, słoninę, garnek żelazny, szpadel; wędrował ścieżką wytrwale tam i z powrotem i zamęczał się dźwiganiem. Urodzony tragarz, prom kursujący w lasach, o, zdawało się, jakoby ukochał był to swoje powołanie: ustawiczną wędrówkę i dźwiganie wielkich ciężarów, jakoby w tym właśnie widział źródło i dowód swego bytowania, a upatrywał śmierć w braku ciężaru na swych barkach.

Pewnego dnia przyszedł obarczony jak zwykle ciężkim ładunkiem, prowadząc nadto na powrózku dwie kozy i koźlę. Kozami swymi czuł się tak uszczęśliwiony, jakby to co najmniej były krowy, i bardzo był dla nich dobry. Pojawił się pierwszy obcy człowiek, wędrowny Lapończyk, ten odgadł od razu, że natrafił na takiego, który się tam osiedlił, i rzekł:

– Chcesz tu zamieszkać na stałe?

– Tak – brzmiała odpowiedź.

– Jak się nazywasz?

– Izak. Nie masz jakiej dziewki dla mnie?

– Nie, ale popytam tam, dokąd idę.

– Dobrze! Powiedz, że mam bydełko, a nie mam nikogo do oprzętu.

Izak zatem i tego pragnął dopiąć. Człowiek z hali więc nie był zbiegiem – wyjawił swoje imię. On zbiegiem? Ależ w takim razie wytropiono by go. Był to tylko niestrudzony pracownik: gromadził paszę zimową dla swych kóz, karczował ziemię, uprawiał pole, usuwał kamienie, wznosił mur kamienny. Na jesieni miał już gotowe mieszkanie, chałupę, czyli „gammę” solidną i ciepłą. Gdy zechciał, mógł był wejść do swego przybytku, zamknąć drzwi za sobą i pozostać wewnątrz, gdy zaś pojawił się jakiś przechodzień, mógł był stanąć w drzwiach i przedstawić się jako pan domu. Gamma podzielona była na dwie izby, w jednej on sam zamieszkał, w drugiej umieścił kozy. Zupełnie w głębi pod skałą urządził swoją szopę. Wszystko tam było.

Znowu jawią się dwaj Lapończycy, ojciec i syn. Przystają, na swych długich kijach wspierają się oburącz, przyglądają się chacie i wykarczowanej ziemi i przysłuchują się pobrzękowi dzwoneczków kóz pasących się na hali.

– Kłaniamy się pięknie! – powiedzieli. – Jak widzimy, wielki pan tu zamieszkał. – Lapończycy próbują zawsze uniżonością i pochlebstwem.

– Wy pewnie nie wiecie o jakiej dziewce dla mnie? – odzywa się Izak, któremu myśl ta nie daje spokoju.

– Dziewkę do posługi? Nie. Ale rozpowiemy wszędzie.

– Tak, bądźcie tak dobrzy. I powiedzcie, że mam dom i rolę, i bydło, ale brak mi dziewki do pomocy.

Ach, o tę dziewkę dowiadywał się za każdym razem, gdy z ładunkiem kory brzozowej znalazł się na dole we wsi, ale zawsze na próżno. Przyglądały się mu pewna wdowa i kilka starszych dziewczyn, żadna jednak nie miała odwagi zgodzić się do niego; jaka mogła być tego przyczyna, Izak nie wiedział. Czy naprawdę nie wiedział? Kto bowiem zechciałby pójść w służbę do samotnika, tam na pustkowie tak bardzo odległe, ba, prawie dzień drogi oddalone od najbliższej sadyby ludzkiej? A on sam nie był ani okruszynę miły, ani urodziwy, przeciwnie, gdy mówił, nie było w nim nic z tenora z oczyma wzniesionymi ku niebu, głos jego przypominał raczej ochrypłe szczekanie dużego kundla.

Nie pozostało mu więc nic innego, jak wieść nadal życie samotne.

Zimą majstrował, robił duże dzieże drewniane, sprzedawał je we wsi i brodząc w śniegu wracał obładowany worami z żywnością i narzędziami. Ciężkie to były czasy, wielki w ogóle dręczył go kłopot. Przecież miał bydełko, którego nie mógł był opuszczać na czas dłuższy. Jak przeto się urządzał? Potrzeba jest matką wynalazków, miał łeb na karku, mocny i niezużyty, i ustawicznie czynny. Wychodząc wypuszczał kozy na wolność, aby głód swój zaspokajać mogły ogryzaniem gałązek w lesie. Ale oprócz tego wymyślił jeszcze inny sposób. Nad rzeką, tuż przy brzegu, uwiesił dużą dzieżę drewnianą przeprowadzając do niej maleńką strugę; do napełnienia naczynia było potrzeba czternastu godzin. Dzieża napełniona wodą po brzegi zyskiwała swoją właściwą wagę i wtedy opadała w dół a spadając pociągała za sobą linkę połączoną z szopą, w tejże chwili otwierała się szpara, wypadały trzy odmierzone porcje posiłku koziego i zwierzęta otrzymywały swoje pożywienie.

Genialny wynalazek, może nawet podszept samego Boga – człowiek pozbył się kłopotu. Wszystko szło sprawnie aż do późnej jesieni, potem spadł śnieg, potem deszcz, potem znowu śnieg, śnieg i śnieg. Wtedy wynalazek zaczął działać przekornie: naczynie napełniało się wodą deszczową i szpara otwierała się przed właściwym czasem. Człowiek przeto nakrył naczynie i znowu czas jakiś szło wszystko dobrze. Gdy jednak nastała zima, struga zamarzła i urządzenie całkiem już zawiodło.

I wtedy zwalił się czas postu na kozy, a nawet i na samego człowieka.

Były to ciężkie dni, człowiek potrzebował pomocy, a nie miał jej. Ale nie opuścił rąk z tego powodu. Pracował dalej nad urządzeniem swego domostwa, zrobił okno w swej chałupie, prawdziwe okno z dwiema szybami. Był to w życiu jego dzień wielki i jasny. Nie potrzebował już rozniecać ognia na palenisku, aby izbę oświetlić, teraz mógł tam siedzieć spokojnie i przy świetle dziennym wykonywać niecki drewniane. Poprawił się teraz i mówił: – Hej, mocny Boże! – W księdze nigdy się nie zatapiał, ale myśli jego często krążyły koło Boga, nie mógł inaczej, ufność i cześć miały w duszy jego silne korzenie. Niebo gwiaździste, poszum boru, samotność, zaspy śnieżne, wszelkie potęgi ziemskie i nadziemskie nakłaniały go do rozmyślań i nabożności; czuł się grzeszny, więc był bogobojny; w niedzielę mył się gwoli uczczenia dnia świątecznego, poza tym jednak pracował jak w dni powszednie.

Zbliżał się czas wiosenny, uprawił przeto swoje małe pole i zasadził ziemniaki. Inwentarz jego powiększył się obecnie: obie kozy okociły się, każda miała bliźnięta, ogółem było więc siedem sztuk dużych i małych. Mając przyszłość na względzie powiększył stajenkę, a i tam wstawił parę szyb okiennych. Wszędzie docierało światło dzienne.

Pewnego dnia nadeszła pomoc. Długo krążyła tu i tam w górze na hali, zanim zdobyła się na odwagę. Był już wieczór, gdy się zbliżyła, ale wtedy już przyszła – wysoka, piwnooka dziewczyna, bujna i rozłożysta w biodrach, miała ręce mocne, w sam raz, i nogi w komagrach*, jakkolwiek nie była Laponką, na plecach dźwigała wór ze skóry cielęcej. Nie była już pierwszej młodości, nie ubliżając miała około trzydziestki.

Czego właściwie miała się obawiać? Pozdrowiła go, dodając jednak pospiesznie:

– Droga moja prowadzi przez góry.

– Aha – warknął. Rozumiał ją piąte przez dziesiąte, mówiła niewyraźnie, a nadto odwracała się od niego twarzą.

– Tak – odezwała się znowu – bardzo jeszcze daleka droga.

– Chcesz się przedostać przez góry?

– Tak.

– Czego tam szukasz?

– Idę do swojaków.

– Aha, idziesz do swojaków? Jak się nazywasz?

– Inger, a ty?

– Izak.

– Aha, Izak. Czy tu mieszkasz?

– Tak, tu mieszkam i mam tak, jak widzisz.

– Wcale ładnie – pochwaliła.

Pod względem rozumowania był Izak człekiem całkowicie dojrzałym i teraz oto pomyślał od razu, że dziewczyna przyszła zapewne z czyjegoś polecenia lub że przyszła prosto z domu, aby tu pozostać. Prawdopodobnie słyszała, że potrzeba mu pomocy kobiecej.

– Wejdź i wypocznij! – powiedział.

Weszli do chałupy, pożywiali się z jej zapasów i popijali jego kozie mleko, następnie ugotowali kawy, którą miała zapakowaną w pęcherzynie. Raczyli się nią przed pójściem na spoczynek. W nocy opadły go nieposkromione żądze i ona uległa mu...

Nazajutrz nie odeszła i następnego dnia także nie. Była użyteczna, doiła kozy i piaskiem wyszorowała kubełki, aż lśniły. Pozostała. Inger – to ona, a Izak – to on.

Teraz więc zaczęło się inne życie dla samotnika. Z jednym tylko była bieda: żona jego mówiła niewyraźnie, przy czym odwracała zawsze twarz, ponieważ miała zajęczą wargę. Ale to nie powód do skargi. Gdyby nie miała ust tak oszpeconych, nie byłaby zapewne nigdy do niego przyszła; zajęcza warga była jego szczęściem. A on sam, czyż był bez wad? Izak kudłaty, brodaty i przysadzisty, potężny niby pniak dębu kilkuwiekowego. A ponury wyraz jego twarzy, czyż miał kto podobny na całym bożym świecie?

Nie odeszła. Gdy wracał ze wsi, z pola lub z lasu, zastawał Inger w chacie. Inger i chata – to całość jedna, nierozerwalna.

Musiał teraz dbać o wyżywienie drugiej gęby, ale to się opłaciło, mógł dłużej pozostawać poza domem, mógł się ruszać. Ot tam płynęła rzeka, kochana rzeka, głęboka i o wartkim prądzie, nie była to, Boże broń, mała rzeczułka, ale całą gębą rzeka wypływająca z pewnością z wielkich jezior górskich. Izak więc sprawił sobie przybory rybackie i udał się nad rzekę; wróciwszy wieczorem przyniósł sporo pstrągów i łososi. Inger powitała go z ogromnym podziwem, była po prostu oszołomiona, klasnęła w dłonie i zawołała:

– Widział to świat!

Zmiarkowawszy, jaką radością i dumą napełniła go jej pochwała, chwaliła go jeszcze więcej, a mianowicie, że czegoś podobnego nigdy jeszcze nie widziała i że wcale zrozumieć nie może, jak on to mógł urządzić.

Ale i pod innym względem Inger wniosła mu szczęście. Jakkolwiek wyposażona w niezbyt ładne lica i krótki rozum, to przecież posiadała u swojaków po drugiej stronie własne dwie owce z jagniętami. Przyprowadziła je. Był to prawdziwy skarb dla gammy, pomyśleć: dwie owce z wełną i z jagniętami, cztery żywe stworzenia. Inwentarz powiększył się teraz znacznie, aż dziw, jak się powiększył. Oprócz tego przyniosła Inger swoje rzeczy i inne cudowności, a więc zwierciadełko, sznur pereł szklanych, gręplę i kołowrotek. Hej, jeśli tak dalej pójdzie, zapełni się wszystko od podłogi do pułapu i gamma będzie za ciasna! Widokiem wszystkich tych bogactw Izak oczywiście bardzo się wzruszył, ale ponieważ z natury był małomówny, przeto nie umiał tego wypowiedzieć, wyszedł więc przed dom, rozejrzał się po niebie i wrócił. Niechybnie wielkie miał szczęście i czuł, jak coraz bardziej rozpiera go gorącość jakaś, przyjaźń czy miłość, czy jak inaczej to nazwiemy.

– Tyle przyniosłaś, że więcej już nie potrzeba – przemówił.

– O, ja mam gdzie indziej jeszcze więcej. Mam wuja Sywerta, brata matki, znasz go?

– Nie.

– O, to wielki bogacz, jest kasjerem powiatowym.

Przez miłość człek staje się głupszy; Izak pragnął się przypodobać na swój sposób i dlatego posunął się za daleko.

– Co ja właściwie chciałem powiedzieć – rozpoczął – ziemniaków nie będziesz obdziabywać. Ja sam to zrobię, gdy przyjdę wieczorem.

Potem wziął siekierę i poszedł do lasu. Słyszała, jak w lesie ścinał drzewa, było to w pobliżu, a po trzasku poznała, że ścina wielkie pnie. Chwilę nasłuchiwała, po czym wyszła do obdziabywania ziemniaków. Przez miłość człek staje się mędrszy.

Wieczorem wrócił, ciągnąc za sobą na powrozie ogromną belkę. Ach, ten Izak, niezdarny, poczciwy Izak, ileż hałasu narobił swym klocem, jakże chrząkał i kaszlał, i wszystko, aby ją z domu wywabić i wzbudzić jej podziw.

Nie omylił się, gdy już dostatecznie się zbliżył, stanęła na progu i zawołała:

– Pewnikiem zwariowałeś! A może ty jesteś czarownikiem!?

Milczał. Nie wiedział po prostu, co odpowiedzieć. Co za wielka rzecz taka belka, szkoda słów.

– Co znów zamyślasz majstrować?

– Ech, tego sam jeszcze nie wiem – odparł zagadkowo.

Teraz dopiero zauważył, że ziemniaki już obdziabane, czyli że okazała się prawie równie jak on dzielna. A to nie było po jego myśli, więc odczepił powróz od pnia i zawrócił do boru.

– Znowu idziesz? – zapytała.

– Tak – odpowiedział tonem obrażonego.

Powrócił z drugą belką, ale już nie sapał ani hałasował, jeno podciągnął ją pod samą gammę i tam ją pozostawił.

Podczas lata przywlókł przed gammę wiele jeszcze takich belek.

* trzewiki lapońskie.

II

Pewnego dnia Inger spakowała do swego worka skórzanego nieco żywności i rzekła:

– Pójdę do krewnych, muszę ich odwiedzić.

– Hm – mruknął Izak.

– Tak, muszę tam być jak najprędzej, aby pogadać z nimi o różnych sprawach.

Poszła. Izak kręcił się po gammie, łażąc z kąta w kąt za tym i owym. Gdy wreszcie stanął na progu chałupy, obojętnością pokrywając złe przeczucia, postrzegł Inger znikającą właśnie na skraju lasu.

– Hej, a wrócisz? – krzyknął za nią mimo woli.

– Nie! – odkrzyknęła.

– Żartujesz! – Ehe!

Więc znowu pozostał sam jeden. – Hej, mocny Boże! – Z krzepą swoją i swoją ochotą do pracy nie umiał być długo bezczynny. Zabrał się do ociosywania i obrabiania pni na belki. Pracował tak aż do wieczora, potem wydoił kozy i udał się na spoczynek.

Pusto i głucho było teraz w gammie, cisza niesamowita wiała z każdego kąta. Kołowrotek jednak i gręple stały na swoim miejscu, a perły schowane w woreczku wisiały na ścianie. Inger pozostawiła wszystko. Izak jednak był tak nieskończenie głupi, że w jasną noc letnią bał się ciemnicy i co chwila widział jakieś cienie czające się w oknie. Gdy około godziny drugiej zaświtało, odetchnął, wstał i zjadł śniadanie. Ugotował olbrzymią misę kaszy, aby starczyło na cały dzień. Do wieczora uprawił nowy kawał ziemi pod ziemniaki.

Przez trzy dni z rzędu obrabiał kolejno pnie i uprawiał ziemię; nazajutrz Inger zapewne wróci. Pomyślał, że byłoby nieźle, gdyby na jej przyjęcie nałowił trochę ryb. Idąc jednak do rzeki drogą prostą, mógłby się z nią spotkać, dlatego nadłożył drogi i poszedł krętymi ścieżkami. Tym sposobem dotarł w nieznane sobie dotychczas strony gór. Były tam skały szare i brunatny piarg, bardzo ciężkie kamienie zawierające może ołów, może i miedź, a może srebro i złoto. On się na tym nie znał i dlatego było mu to obojętne. Dotarł do rzeki; ryby szły dobrze na przynętę, nałowił znowu sporą ilość łososi i pstrągów, tak że Inger na pewno się zdziwi. Wracając nad ranem tą samą drogą zabrał ze sobą z piargu kilka kamieni brunatnych z granatowymi plamami. Były bardzo ciężkie.

Inger nie wróciła jeszcze. Czwarty dzień już mijał. Doił kozy jak ongi, czasu zupełnej samotności, gdy nie miał nikogo do pomocy. Następnie znosił w pobliże gammy wielkie stosy kamieni przydatnych do murowania. Zaprawdę wielkie były jego zamysły.

Piątego wieczoru kładł się na spoczynek z cichą goryczą, ale wszakże kołowrotek i gręple stały na swoim miejscu!... Ta sama pustka w chałupie i cisza! Godziny wlokły się, ach, jak się wlokły. Usłyszawszy nareszcie z zewnątrz coś jakby szelest kroków, pomyślał, że to przywidzenie.

– Hej, mocny Boże! – powiedział w swym rozgoryczeniu, a słów takich Izak nie wypowiadał na wiatr. Teraz usłyszał ponownie stukot kroków na dworze, a po chwili ujrzał w oknie przesuwający się cień; co by nie było, ale to coś miało rogi, dalibóg! Zerwał się i wypadł z chałupy, i wtedy ujrzał coś niezwykłego!

– Bóg alboli bies! – warknął, a czegoś podobnego Izak nie wymawiał nigdy bez powodu. Ujrzał krowę, Inger i krowę znikającą w obórce.

Gdyby nie był usłyszał Inger rozmawiającej z krową głosem przyciszonym, nie byłby dowierzał własnym oczom. Ale on słyszał, widział i słyszał, i tejże chwili zrodziło się w nim całkiem złe przeczucie: „Mocny Boże! Dzielna, ho ho, diabelska baba, ale co za wiele, to za wiele. Kołowrotek i gręple, to jeszcze, perły, chociaż nadzwyczajne, i to jeszcze. Ale krowa, może zabłąkana gdzieś na drodze, może zabrana z cudzej łąki, krowa, której poszukiwać będzie prawy jej właściciel”.

Inger wychodząc z obórki rzekła z chełpliwym uśmiechem:

– Przyprowadziłam sobie moją krowę!

– Hm – odpowiedział Izak.

– Spóźniłam się, marudziła w górach, cielna.

– Przyprowadziłaś więc krowę?

– Jak widzisz – odparła, a tak się przy tym puszyła, o, jak się puszyła. – A może myślisz, że kłamię? – dodała.

Izak obawiał się czegoś najgorszego, ale trzymał się na wodzy, powiedział tylko:

– Chodź już i zjedz co.

– Widziałeś krowę? Ładna?

– Śliczna. Skąd ją masz? – silił się na największą obojętność.

– Wabi się Złotoroga. A do czego wznosisz ten mur? Ty się jeszcze kiedy na śmierć zaharujesz, zobaczysz. No, chodźże i zobacz sobie krowę!

Wyszli, Izak był w gatkach, ale to głupstwo. Przyjrzeli się krowie dokładnie ze wszystkich stron, łeb, wymiona, grzbiet, lędźwie, łaciata, dobrze zbudowana.

Izak wtrącił ostrożnie:

– Na ile lat ją liczysz?

– Na ile? Jest akurat w czwartym roku. Sama ją wychowałam i wszyscy mówili, że to najlepsza krowa, jaką zdarzyło się im widzieć. A będziemy mieli dla niej paszę?

Izak zaczął wierzyć w to, w co wierzyć pragnął, i oświadczył:

– Z paszą nie będzie kłopotu.

Potem weszli do izby, najedli się i napili, i udali się na spoczynek. Ale długo jeszcze rozmawiali o wielkim tym zdarzeniu, o krowie.

– Powiedz, czy nie ładna krowa? Teraz będzie miała już drugie cielę. Wabi się Złotoroga. Izak, ty śpisz!

– Nie.

– I pomyśl, poznała mnie od razu i szła wczoraj za mną niby jagniątko. W górach odpoczywałyśmy trochę.

– Aha.

– Ale na lato będziemy musieli ją na pastwisku przywiązać, inaczej zemknie, bo krowa jest krowa.

– A gdzie była przedtem? – zapytał nareszcie Izak.

– U moich krewnych, oni się nią opiekowali. Nie chcieli jej wydać, a dzieci aż się pobeczały, gdy ją zabierałam.

Możliwe to, aby Inger kłamała tak bez zachłyśnięcia? Mówiła oczywiście prawdę, krowa była jej własnością. Teraz było u nich naprawdę wspaniale, maluczko, a nie zabraknie im już niczego! O, ta Inger, kochał ją i ona jego kochała, poprzestawali na małym, żyli jak za czasów łyżki drewnianej i czuli się dobrze. – No, czas spać – pomyśleli. I spali. O brzasku zbudzili się do dalszej pracy; różne tam były sprawy, nad którymi trzeba się było namozolić, a jakże, walki i radości, zwyczajnie jak w życiu.

Na przykład sprawa z belkami. Czy ma spróbować je stawiać? Ho! Ho! Izak będąc we wsi dobrze się rozglądał i wymyślił sobie potrzebną strukturę, on to potrafi. A czy nie było to po prostu konieczne? Przybyły przecież owce, przybyła krowa, kozy się rozmnożyły i rozmnażają się coraz więcej. Słowem, inwentarz rozsadzał gammę, trzeba było wynaleźć na to radę. Najlepiej zabrać się do tego zaraz, póki ziemniaki kwitną i sianożęcie jeszcze nierozpoczęte; kiedy niekiedy będzie musiała i Inger się przyłożyć.

W nocy Izak budzi się i wstaje. Inger śpi po swej wędrówce snem kamiennym. Izak idzie do obórki. Nie prawi krowie obrzydłych pochlebstw, ale klepie ją po przyjacielsku i bada na nowo z wszystkich stron, czy nie znajdzie jakiego znaku, który by wskazywał na obcego właściciela. Ale znaku nie znajduje, przeto odchodzi z lżejszym sercem.

Tam leży budulec. Układa belki na ściany w czworoboki, duży czworobok na izbę, mały czworobok na komorę. Była to ciężka praca, a tak go pochłonęła, że stracił rachubę czasu. W otworze w dachu gammy ukazał się dymek, Inger stanęła na progu oznajmiając, że śniadanie gotowe.

– Nad czym tam znowu się mozolisz? – zapytała.

– Wstałaś już? – odparł Izak.

Patrzcie tylko, jaką Izak otacza się tajemniczością. Ale bardzo mu to schlebiało, że się dopytywała, że wzbudził w niej ciekawość, że zabił jej klina swym zamysłem. Najadłszy się pozostał w gammie dość długo, właściwie bez powodu. Na co czekał?

– Hej, ja tu siedzę, a tam czeka mnie wielka robota – odezwał się w końcu zabierając się ku wyjściu.

– Czy budujesz dom? – zapytała. – Nie możeszże odpowiedzieć?

Odpowiedział, ale z łaski, czuł się nadzwyczaj wielki, wszakże budował dom i był głową wszystkiego, więc odpowiedział:

– Toć widzisz, że buduję.

– Tak. No no!

– Czy mogę inaczej? – dodał. – Przyprowadziłaś przecie krowę, więc potrzebna dla niej obora.

Biedna Inger, nie była tak mądra jak on, Izak, pan i władca. Nie znała go jeszcze, nie rozumiała jeszcze jego sposobu wyrażania myśli, dlatego zapytała:

– Ale chyba nie będziesz budował obory?

– Hm – odparł.

– Ty mnie pewnikiem wystrychnąć chcesz na dudka, przecie o wiele lepiej by było, gdybyś dom zbudował.

– Hm, tak myślisz? – odpowiedział i zrobił przy tym rozmyślnie tak głupią minę, jak gdyby teraz dopiero zaczęło mu w głowie świtać.

– No tak, wtedy gammę można by zmienić na oborę.

Namyślał się, rozważał, a potem przyznał:

– Dalibóg, tak będzie najlepiej!

– A widzisz – powiedziała Inger triumfująco – ja także mam swój rozum.

– Tak. A jakby to było z komorą obok izby?

– Z komorą? Tożby wtedy było u nas jak u wielkich państwa. Tak, gdyby nam się to udało...

I udało się im. Wycinał fugi, wiązał belki w czworoboki, a jednocześnie zbudował z odpowiednich kamieni palenisko. Ale to ostatnie nie udało się mu i był z siebie bardzo niezadowolony. Gdy nastał czas sianożęcia, musiał opuścić budowlę, aby wykosić trawę na hali, po czym w olbrzymich snopach znosił siano do domu.

Pewnego dnia dżdżystego oznajmił Izak, że musi zejść na dół do wsi.

– Po co tam? – zapytała Inger.

– Nie wiem jeszcze dokładnie – odparł.

Poszedł. Był nieobecny przez całe dwa dni; nareszcie wrócił dźwigając na plecach duży piec żelazny.

– Ty już nic a nic o siebie nie dbasz – powiedziała Inger.

Izak zerwał teraz palenisko szpecące nowy dom, a na jego miejscu ustawił piec.

– Nie wszyscy mogą poszczycić się takim piecem, a my możemy! – powiedziała Inger.

Sianokosy szły swoim trybem. Izak w dalszym ciągu znosił siano, znosił niestrudzenie. Budową domu mógł był zajmować się już tylko dorywczo w dni deszczowe, stąd budowa postępowała żółwim krokiem, tak że w sierpniu, po sprzątnięciu wszelkiego siana pod wysadą skalną, miał dom wykończony dopiero w połowie.

We wrześniu rzekł Izak do Inger:

– Tak dalej nie pójdzie, myślę, że będziesz musiała zejść do wsi i sprowadzić mi jakiego człowieka do pomocy.

Inger trapiła wprawdzie w ostatnim czasie nieznośna dychawica, a nadto nie mogła się już tak żwawo poruszać, ale mimo to ochoczo przygotowała się do drogi.

Tymczasem jednak Izak rozmyślił się, stał się znowu butny i postanowił obejść się bez cudzej pomocy.

– Właściwie nie warto ludzi z tego powodu fatygować, już tam jakoś sam sobie poradzę.

– Nie, to za wiele na ciebie jednego – zaprotestowała Inger.

– Zobaczysz, pomóż mi tylko trochę przy wciąganiu belek.

W październiku Inger oświadczyła:

– Już nie mogę!

Bardzo niedobrze. Więźbę dachu należało zbudować jak najprędzej, aby pokrycie wykończyć, zanim nastaną deszcze jesienne. A tu już gwałt. Co się stało z Inger? Chyba nie chora?

Od czasu do czasu zajmowała się jeszcze wyrobem sera koziego, poza tym jednak nie zabierała się do innej roboty z wyjątkiem przeprowadzenia krowy na pastwisku z miejsca na miejsce kilka razy dziennie.

– Gdy znowu kiedy pójdziesz do wsi, pamiętaj przynieść mi duży kosz albo coś w tym rodzaju.

– Do czego ci to? – zapytał Izak.

– Potrzebuję – odpowiedziała krótko.

Izak wciągał jęty na powrozach, a Inger podpierała je jedną ręką; zda się, że pomaga już samą swoją obecnością. Robota postępowała jednak powoli, dach nie był przecież zbytnio wysoki, ale belki jak na ten mały domek były potwornie wielkie i grube.

Pogoda jesienna dopisała jako tako; Inger wykopała sama jedna wszystkie ziemniaki, a Izak wykończył dach, zanim rozpadało się na dobre. Kozy sprowadzano już na noc do chałupy, ale i to uszło, wszystko uszło. Nie było powodu do narzekań. Izak przygotował się znowu do jednej ze swych zwykłych wycieczek do wsi.

– A przynieś mi duży kosz albo skrzynię – przypomniała Inger, a brzmiało to jak prośba pokorna.

– Zamówiłem sobie kilka okien z szybami, muszę je przynieść – odparł Izak. – I parę drzwi pomalowanych także zamówiłem – dodał po namyśle.

– Ano, w takim razie z koszem trzeba się wstrzymać.

– Do czego potrzebny ci kosz?

– Do czego? Nie masz to oczu?

Głęboko zamyślony udał się Izak w swoją drogę, a wróciwszy po dwóch dniach przyniósł nie tylko okna, drzwi do izby i drzwi do komory, ale nadto miał na piersiach przytroczoną skrzynię dla Inger, a w skrzyni różne prowianty.

Inger powiedziała:

– Ty się którego dnia podźwigasz na amen!

– Ho! Ho! zaraz na amen!

Było to czymś tak nieprawdopodobnym, aby Izak podźwigać się miał „na amen”, że co prędzej wyjął ze swej kieszeni butelkę z lekarstwem, z naftą i upomniał Inger, aby rzetelnie z niej pociągała, to na pewno wyzdrowieje. Ot i miał nareszcie okna i drzwi pomalowane, którymi mógł był fanfaronować; zaraz też zabrał się do ich wprawienia. Ach, te małe drzwi, używane już, ale jakże ślicznie pomalowane na biało i czerwono, zdobiły one izbę niby obrazki na ścianie.

Zasię wprowadzili się do nowej chaty, a inwentarz rozmieścili teraz w całej gammie. Maciorkę i jagnięta ulokowali przy krowie, aby miała weselej.

Wiele już zdziałali ludzie na pustkowiu, nad podziw wiele.

III

Póki ziemia była miękka, dobywał Izak kamienie i karcze, by zdobyć nowe pole pod zasiewy na rok następny. A gdy ziemię ściął mróz, chodził do boru i ścinał wielkie masy drzew na sążnie.

– Do czego ci tyle drewna? – mogła Inger śmiało zapytać.

– Tego jeszcze dokładnie nie wiem – odpowiedział Izak, ale on wiedział, wiedział doskonale.

Prastary, ponury, dziewiczy las nie będzie już teraz dotykał tak bezpośrednio do domu, a tym samym rozszerzy się pastwisko; niezależnie od tego będzie miał drewno, które w jakiś sposób dostawi w ciągu zimy do wsi i rozprzeda między ludzi. Drzewo opałowe zimą, ho! ho! Izak był przekonany, że to myśl bardzo szczęśliwa, i dlatego gorliwie ścinał drzewa, rozrąbywał je i układał w sążnie. Inger przychodziła do niego często i przyglądała się jego robocie; on wprawdzie zachowywał się wobec tych odwiedzin całkiem obojętnie, jak gdyby mu na nich wcale nie zależało, ona jednak wyczuwała instynktownie, że odwiedzinami swymi sprawia mu przyjemność.

Czasami zamieniali ze sobą przy tej sposobności słowa osobliwe.

– Nie masz to nic innego do roboty, jak tu przybiegać i przeziębiać się? – mówił Izak.

– Mnie nie zimno, ale ty od tej roboty jeszcze się rozchorujesz – odpowiedziała Inger.

– Przyodziej się zaraz w moją kurtkę, która tam leży.

– Jeszcze czego, przecież nie mogę tu siedzieć, skoro Złotoroga właśnie się cieli.

– Aha, Złotoroga się cieli?

– Nie wiedziałeś o tym? Czy będziemy cielę chować, jak myślisz?

– Nie wiem, zrób tak, jak zechcesz.

– Tyle wiem, że go nie zjemy. Inaczej mielibyśmy wciąż jedną tylko krowę.

– Toć wiem, że nie chciałabyś, abyśmy cielę zjedli – powiedział Izak.

Ach, ci samotnicy, tak nieokrzesani i tak bardzo ulegli swym popędom, ale jakże dobrzy względem siebie nawzajem, względem bydła i względem Matki Ziemi!

Złotoroga ocieliła się. Był to na pustkowiu dzień wielki, wielka radość i szczęście wielkie. Złotorogiej dano sporą porcję pożywnej zupy z mąki, a Izak rzekł:

– Nie szczędź mąki! – jakkolwiek z trudem ją przydźwigał na swych barkach. Leżało tam więc cielę śliczne, prawdziwa piękność ze świata cielęcego, było różowe, oszołomione jeszcze cudem, jaki dopiero co przebyło. Po kilku latach i ono zostanie matką.

– O, to będzie wspaniała krowa – powiedziała Inger – nie wiem wcale, jak ją nazwać. – Inger była nieco dziecinna i w takich sprawach brakło jej pomysłowości.

– Jak ją nazwać? Srebrnoroga! – odparł Izak.

Spadł pierwszy śnieg, a gdy tylko śnieg się ostał i utrwalił, Izak powędrował na dół do wsi. Jak zwykle, tak i tym razem osłonił się tajemniczością i zamysłów swych przed Inger nie wyjawił. Wrócił ze wsi – o dziwo! z koniem i saniami.

– Kiepskie żarty, tego konia nie zabrałeś chyba komu? – wykrzyknęła Inger.

– Zabrałem!

– Chciałam powiedzieć, że go nie znalazłeś?

Ach, gdybyż Izak mógł był teraz powiedzieć: „To mój koń, nasz koń!” Lecz on wypożyczył go tylko, aby sążnie zwieźć do ludzi z dołu.

Zwoził Izak drewno do wsi i w zamian za nie przywoził wszelkiego rodzaju wiktuały i mąkę, i śledzie. Pewnego zaś razu przywiózł na saniach młodego byczka: we wsi brakło paszy, więc kupił go za bezcen. Był chudy i włochaty i słabo buczał, ale przy odpowiedniej pielęgnacji wyliże się rychło, miał przecież dopiero dwa lata.

Inger orzekła:

– Ależ ty, jak widzę, o wszystkim myślisz i sprowadzasz tu wszystko!

Tak, Izak wszystko sprowadzał: przywoził dyle i tarcice w zamian za drewno opałowe, przywiózł toczydło, żegadło, narzędzia ciesielskie, wszystko w zamian za drewno sążniowe. Inger rosła na widok tego bogactwa i powtarzała za każdym razem:

– Co jeszcze przywieziesz? Mamy już byczka i wszystko, o czym się tylko zamarzy!

A pewnego dnia oświadczył Izak:

– Nie, już nic więcej nie przywiozę.

Mieli teraz dosyć na długi czas i byli ludźmi zamożnymi. Co też Izak przedsięweżmie znowu na wiosnę? Setki razy krocząc za obładowanymi saniami myślał, myślał i wymyślił. A więc postanowił karczować halę w dalszym ciągu, uprawiać glebę, ciąć drewno na sążnie, aby wyschło przez lato i aby dwa razy tyle przygotować go dla wsi na przyszłą zimę. Kalkulacja była dobra, bez najmniejszego zarzutu. I setki razy myślał Izak równocześnie o czymś innym, mianowicie o Złotorogiej. Skąd przyszła? Czyją była własnością? Takiej jak Inger szukać choćby ze świecą. O, szalona to była dziewka i pragnęła tego wszystkiego, czego on pragnął, i na tym poprzestawała. Ale pewnego pięknego ranka mógłby ktoś niespodzianie przyjść, upomnieć się o Złotorogą i uprowadzić ją na powrózku. I jeszcze coś o wiele gorszego mogłoby z tego wyniknąć. „Chyba konia nie zabrałeś ani nie znalazłeś?” powiedziała wtedy Inger. Taka była jej pierwsza myśl, czyli, że nie można jej tak bardzo dowierzać. Co tedy ma czynić? Nad tym rozmyślał. Czy nie nabył byczka dla Złotorogiej, krowy, kto wie, może skradzionej?

Teraz trzeba było konia oddać. Szkoda, bo koń zaokrąglił się i bardzo się do nich przywiązał.

– Ano, toś nie próżnował, dosyć nim przecie ujeżdżałeś – pocieszała Inger.

Ale na wiosnę znowu będzie mi potrzebny, i to bardzo – odparł Izak.

Pewnego poranku o świcie wyruszył ze swym ostatnim ładunkiem drewna i pozostał poza domem całe dwa dni. Powrócił nareszcie pieszo; tuż przed chałupą jednak usłyszał coś osobliwego. Co to takiego? Zatrzymał się pod drzwiami i nasłuchiwał. Płacz dziecka. – Hej, mocny Boże! Nic innego, jeno płacz dziecka. Było to okropne i dziwne zarazem; czemu Inger nic mu o tym nie powiedziała?

Wszedł i spojrzał najpierw na skrzynię, której Inger tyle razy się dopraszała, a którą przyniósł na swych piersiach! Wisiała oto na dwóch powrozach przyczepionych do kalenicy i tworzyła kołyskę i huśtawkę zarazem. Inger krzątała się półubrana, ba, ona przy tym wszystkim nawet krowę wydoiła i kozy!

Gdy dziecko przycichło, Izak zapytał:

– To już ze wszystkim się uporałaś?

– Tak, już po wszystkim.

– Aha.

– Przyszło wieczorem, kiedyś odjechał.

– Aha.

– Miałam jeno trochę roboty z zawieszeniem skrzyni, bo poza tym miałam wszystko już przygotowane, tym się jednak nadwerężyłam i zaraz potem zrobiło mi się słabo.

– Czemuś mi przedtem o tym nie powiedziała?

– A czy ja mogłam przewidzieć, kiedy to nastąpi? Jest chłopak.

– Aha, chłopak.

– I gdybym tylko wiedziała, jakie mu dać imię! – powiedziała Inger.

Pozwoliła mu spojrzeć na dziecko: czerwony, mały, okrągły buziaczek bez wargi zajęczej, z dużą czupryną na główce. Śliczny chłopaczek. Izak czuł, że dzieją się z nim dziwne rzeczy, było mu dziwnie miękko koło serca i uczuł się naprawdę słaby. Siłacz stanął w obliczu cudu; niegdyś w świętej tajemnicy poczęty, ukazał się w życiu z małą twarzyczką jak gdyby symbol. Dni i lata wykują z cudu tego człowieka.

– Siadaj i jedz – powiedziała Inger.

Izak ścina drzewa i układa w sążnie. Robota postępuje teraz o wiele składniej niż przedtem. Posiada piłę. Piłował polana, a stosy drewna rosły coraz więcej w dwóch coraz to wydłużających się rzędach. Inger więcej teraz uwiązana w domu nie może odwiedzać męża przy robocie, za to Izak zagląda do niej często w ciągu dnia. Taki człeczek w skrzyni to rzecz doprawdy śmieszna! Izakowi nie przyszło oczywiście na myśl, aby się nim zajmować, taki malec, niech tam sobie leży! Ale przecież był człowiekiem, więc płaczu dziecka nie umiał słuchać bez współczucia, taki cichy, bezradny głosik!

– Daj pokój, nie chwytaj go! – broniła Inger. – Masz na pewno żywicą powalane ręce!

– Żywicą powalane ręce? Zbzikowałaś! Daj mi chłopaka, ukołyszę go!

– Nie potrzeba, zaraz się uspokoi...

W maju zawitała do samotnych osadników obca kobieta z tamtej strony gór; jest krewniaczką Inger i znajduje miłe przyjęcie. Powiedziała na wstępie:

– Przyszłam zobaczyć tylko, jak się miewa Złotoroga, odkąd ją od nas zabrano!

– O ciebie, okruszyno, nikt się nie zapyta – szepnęła Inger żałośnie.

– Ach on, dyć widzę, jak się miewa? Okazały chłopak, widzę to! No, patrzajcie, gdyby mi kto przed rokiem powiedział, że ciebie tu spotkam z mężem, dzieckiem, domem i tym wszystkim!

– Nie mów o mnie, szkoda słów. Ale tam jest ten, który mnie wziął taką, jaką byłam!

– Jesteście po ślubie? Aha, jeszcze nie po ślubie?

– Ale urządzimy to razem z chrzcinami dziecka – odparła Inger. – Właściwie to myśmy już przedtem chcieli wziąć ślub, ale jakoś się nie składało. Izak, co ty na to?

– Tak, weźmie się ślub, to się wie.

– Olino, czy po sianokosach nie mogłabyś przyjść do nas i zaopiekować się inwentarzem podczas naszej nieobecności? – zapytała Inger.

A jakże, przyjdzie na pewno.

– Wynagrodzimy cię za to.

O, co do tego jest spokojna.

– Jak widzę, będziecie znowu budowali. Co będziecie budowali? Nie macie to już dosyć?

Inger potrząsnęła głową:

– Ja tam nie wiem, zapytaj jego.

– Co ja buduję? – odparł Izak. – Nie warto gadać. Małą szopę, może się kiedy przyda. Ale pytałaś o Złotorogą, chcesz ją zobaczyć?

Idą do obory i prezentują krowę i cielę. Ach, co za piękny okaz byczka! Gość kiwa głową z uznaniem dla inwentarza i obory i oświadcza, że wszystko znajduje w najprzedniejszym stanie, a dla czystości i porządku nie ma dość słów uznania.

– Ho ho, ja to wiem najlepiej, Inger umie się z bydełkiem obchodzić, ho ho! – powiedziała krewna.

Izak zapytał:

– Hm, to Złotoroga stała przedtem u ciebie?

– Aha, od cielęcia! Właściwie nie u mnie, tylko u mego syna, ale to jakby to samo. Tak, matkę jej mamy dziś jeszcze w naszej oborze!

Tak przyjemnej wiadomości nie słyszał Izak od dawna.

Kamień spadł mu z serca. Złotoroga była teraz już naprawdę krową jego i Inger. Bo, prawdę mówiąc, długo się z tego powodu biedził i wymyślił sobie żałośliwy w swej niepewności wybieg: aby na jesieni Złotorogą zabić, sierść ze skóry zeskrobać, rogi w ziemi zakopać i zatrzeć tym sposobem wszelkie po niej ślady. Teraz okazało się to wszystko niepotrzebne. I nagle stał się z Inger tak dumny, że aż go rozpierało, musiał gadać:

– Czysto tu, mówisz? Hej, drugiej takiej jak Inger nie znajdziesz na świecie. Sam Bóg mi ją zesłał, taką bogaczkę!

– Pewnie, pewnie, nie inaczej! – przyznała krewniaczka.

Kobieta z tamtej strony gór, osoba miła, wygadana i rozumna, imieniem Olina, pozostała oto kilka dni u nich i sypiała w komorze. Odchodząc otrzymała od Inger trochę wełny, którą jednak, obojętnie z jakiego powodu, ukryła przed Izakiem.

 

Dziecko, Izak i Inger – wszystko znowu po dawnemu, codzienna robota, wiele drobnych i dużych radości. Złotoroga dawała dużo mleka, kozy miały koźlęta i dawały również dużo mleka. Inger wyrabiała sery białe i brązowe. Zamyślała wyrobić tyle serów, aby wystarczyły na kupno krosien. O, ta Inger, ona i tkać umie!

Izak zaś budował szopę i on miał swoje zamysły. Nową przybudówkę połączył z gammą za pomocą podwójnej ściany z desek, wstawił tam drzwi i zgrabne małe okienko o czterech szybach, następnie, zanim ziemia odtaje i będzie mógł torf dobywać, pokrył ją dachem tymczasowym z kory brzozowej.

Zrobił tylko to, co najniezbędniejsze, ściany dał nieoheblowane, podłogi nie wyłożył deskami, jedno tylko miejsce wymurował jakby dla konia i zbudował żłób.

Zanim słońce przegrzało należycie wzgórza i pagórki, tak że dach szopy można było obrzucić torfem, miało się już pod koniec maja i teraz oto przybudówka była całkiem gotowa. Następnie pewnego ranka Izak spożył śniadanie, które starczyłoby dla trzech, spakował dużo żywności, motykę i szpadel wziął na ramię i powędrował na dół do wsi.

– Mógłbyś też przynieść ze cztery łokcie cycu! – krzyknęła za nim Inger.

– Do czego ci to? – odkrzyknął Izak i szedł dalej.

Wyglądało to tak, jak gdyby opuszczał ją na zawsze.

Inger dzień po dniu spoglądała na niebo, patrzyła, jaka pogoda, skąd wiatr wieje, nocą wychodziła z chaty i nasłuchiwała, myślała nawet o tym, by wziąć dziecko na rękę i pogonić za Izakiem...

Nareszcie! Nareszcie wrócił! Z koniem i wozem!

– Ho! ho! – wykrzykiwał Izak tuż przed domem i jakkolwiek konisko stało spokojnie jak baran rżąc na widok znanej sobie chałupy, mimo to Izak wrzasnął:

– Wyłaź no co tchu i potrzymaj mi konia!

Inger wyszła. – Co to takiego? – wykrzyknęła. – Udało ci się znowu go wypożyczyć? Gdzieś bywał tak długo? Dziś siódmy dzień.

– Gdzie miałem być? Toć w wielu miejscach musiałem drogę wyrąbywać, aby z moim wozem przejechać. Mówiłem ci, potrzymaj trochę konia!

– Z twoim wozem? Chyba go nie kupiłeś?

Izak milczał, niemota aż go rozdymała. Zabrał się do wyładowywania wozu: pług i brona, gwoździe, prowianty, nowa łopata, worek z ziarnem do siewu.

– Jakże się dzieciak miewa? – zapytał.

– Dobrze. Ale powiedzże, czy wóz naprawdę kupiłeś? A o krosnach nie pamiętałeś, co? – żartowała uszczęśliwiona jego powrotem.

Izak znowu milczał, miał dosyć z sobą roboty. Rozważał i rozglądał się dokoła, gdzie by ułożyć przywiezione towary i sprzęty. Nie było wcale tak łatwo znaleźć na podwórzu odpowiednie miejsce dla wszystkiego. Inger nie doczekawszy się odpowiedzi zaniechała dalszych pytań i gwarzyła już tylko do konia. Wtedy Izak przemówił:

– A bo to widziałaś kiedy gospodarstwo bez konia i wozu, bez pługa, brony i wszystkiego, co do tego należy? A skoro chcesz wiedzieć, to ci powiem, że kupiłem konia i wóz, i wszystko, co przywiozłem.

Wtedy Inger zabrakło słów, potrząsnęła tylko głową i powiedziała:

– Widział to świat?!

Teraz dopiero Izak nabrał rozmachu: Za Złotorogą zapłacił iście po królewsku, bo proszę – koniem! A krzepę miał, pług uchwycił jedną ręką i zaniósł go pod samą chałupę. Taki to był mocarz! A potem zaniósł do szopy bronę, rydel, nowe widły, wszystkie te drogocenne narzędzia rolnicze, klejnoty, które był kupił. Wspaniałe wyposażenie gospodarstwa, teraz nic już nie brakło!

– Hm. A na krosna starczy również – powiedział –’ naturalnie, jeżeli będę zdrów. Tu jest cyc, nie mieli nic innego jak tylko ten granatowy perkalik.

Był niewyczerpany. Tak było zawsze, gdy wracał ze wsi.

– Szkoda, że Olina nie zobaczyła tego wszystkiego – odezwała się Inger.

Na ten dowód chełpliwości uśmiechnął się pogardliwie. Chociaż tak po prawdzie nie byłby miał nic przeciwko temu, gdyby Olina wspaniałości te była ujrzała.

Dziecko zapłakało.

– Biegnij do chłopaka, szkapa już spokojna!

Wyprzągł konia i zaprowadził do szopy, tam go umieścił. Dał mu obroku, ochędożył starannie i oklepywał pieszczotliwie. Ile jest dłużny za konia i wóz? Wszystko, wielką, bardzo wielką kwotę, ale on ją szybko spłaci, zaraz po żniwach. Ma już sporo drewna w sążniach, posiada z zeszłego roku wysuszoną korę brzozową, a wreszcie i kilka porządnych belek. Ale sprawa nie była łatwa. Gdy minął pierwszy impet i ostygł nieco zadzierzysty animusz, coraz częściej przychodziły chwile gorzkie, chwile lęku i czarnej troski. Zależało teraz wszystko od lata i jesieni!

Dni schodziły na coraz zwiększającej się robocie w polu. Coraz nowe połacie ziemi oczyszczał z pniaków i kamieni, przeorywał je, mierzwił, orał, okopywał, rozkruszał bryły rękami i piętami, słowem, wszędzie i na każdym kroku był to rolnik pilny i przezorny. Pola jego były niby stół gładkie i równe, i pulchne. Następnie przeczekał dni kilka, a gdy się na deszcz zaniosło, rzucił siew żyta.

Przodkowie jego siali zapewne żyto od wielu setek lat! Była to praca dokonywana w skupieniu podniosłym w wieczór cichy, łagodny, najchętniej, gdy mży lekki kapuśniaczek i o ile możności w porze ciągu dzikich gęsi. Ziemniak – to roślina nowoczesna, pozbawiona wszelkiego tajemniczego uroku, jakiejkolwiek obrzędowości. Sadzeniem mogły się zajmować kobiety i dzieci, znakomity produkt żywnościowy, przywieziony z obcych krajów. Inna rzecz – żyto! – Żyto to chleb, żyto lub nie żyto – to życie lub nie życie, śmierć.

Izak z gołą głową i imieniem Chrystusa na ustach wyszedł na pola i siał; był ogromny i niezdarny jak pniak, do którego przyczepiono dwa ludzkie ramiona, ale w piersiach jego biło serce dziecka. Rzucał ziarno w nabożnym skupieniu, w pogodnej pokorze ducha, spełniał jakoby obrzęd mistyczny, religijny.

Patrzajcie, oto ziarno wschodzi i zamienia się w kłos obfitujący w ziaren wiele, bardzo wiele i tak dzieje się na całej ziemi, wszędzie, gdzie ziarno sieją. Na Wschodzie i w Ameryce, i w Gudbrandsdalu – ach, jakże wielka jest ziemia, a jakże maleńkie było pole obsiewane przez Izaka! Ale ono stanowiło ośrodek wszystkiego. Z dłoni Izaka padało ziarno w ziemię. Niebo zachmurzone jak gdyby sprzyjało siewcy, zanosiło się na bardzo drobny kapuśniaczek.