Głód - Knut Hamsun - ebook + audiobook + książka

Głód ebook

Knut Hamsun

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Główny bohater – literat, którego imienia czytelnik nie poznaje – przemierza ulice, parki, cmentarze i rozmaite zaułki dziewiętnastowiecznej Christianii. Nie może znaleźć stałej pracy, zalega z czynszem. Nie je od kilku dni, ledwo trzyma się na nogach. Jego cierpienia dodatkowo potęgują wrodzona duma i wstyd. Uwaga Hamsuna koncentruje się przede wszystkim na odczuciu głodu, braku nadziei i wynikających z nich konsekwencji zarówno fizycznych, jak i psychicznych. Fascynujący monolog wewnętrzny z opisami marzeń, urojeń i obsesji doskonale obrazuje odmienny stan świadomości człowieka, którego każdy dzień sprowadza się do wegetacji na granicy życia i śmierci.

„Głód” jest jedną z najwybitniejszych powieści w dorobku laureata Nagrody Nobla Knuta Hamsuna. Ten prekursor modernistycznej powieści psychologicznej zawarł w niej wątki autobiograficzne, nawiązując do swoich niełatwych dziennikarskich początków w stolicy Norwegii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 215

Oceny
4,3 (43 oceny)
21
16
3
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GrzegorzHeflik06271985

Nie oderwiesz się od lektury

Przejmująca analiza ludzkiego postępowania w obliczu głodu i upadku, ponizenia
00

Popularność




ROZDZIAŁ PIERWSZY

Było to w czasach mego głodowania i włóczęgi po Chrystianii1, owym mieście, które każdego musi naznaczyć swym piętnem...

Nie śpiąc, leżałem na mym poddaszu, słyszałem, że zegar gdzieś pode mną wybił szóstą, było dość jasno, a ludzie chodzili po schodach w górę i na dół. W pobliżu drzwi mej izdebki, wytapetowanej starymi numerami „Dziennika Porannego”, mogłem odczytać obwieszczenie dyrekcji latarni portowej, zaś trochę dalej w lewo anons, zalecający świeży chleb piekarni Fabiana Olsena.

Otwarłszy oczy, zacząłem z nawyku dumać nad tym, czy mnie dziś czeka coś miłego. W ostatnich czasach działo mi się źle i raz po raz musiałem nosić ruchomości do lombardu, co mnie denerwowało i uczyniło niecierpliwym. Kilka też razy byłem zmuszony spędzić dzień w łóżku skutkiem zawrotu głowy, czasem tylko wpadało mi pięć koron za artykuł do któregoś z pism.

Rozjaśniało się coraz to więcej, mogłem już z łatwością odczytywać anonsy aż do małych, szyderczych literek: „Skład bielizny dla zmarłych” czcigodnej mamzel2 Andersen „w ulicy Wałowej na prawo”. To zajęło mnie tak, że wstałem dopiero wtedy, gdy posłyszałem osiem uderzeń zegara.

Otwarłem okno i wyjrzałem. Zobaczyłem sznur do suszenia bielizny i kawałek pola, dalej zaś czarne rumowisko po spalonej kuźni, które uprzątało kilku robotników. Oparty łokciami na desce okiennej gapiłem się na niebo i stwierdziłem na pewno, że dzień będzie pogodny. Nadeszła jesień, chłodna pora, kiedy to wszystko zmienia barwę i przemija. Rozgwar uliczny wywabił mnie z pustego pokoju, którego podłoga chwiała się za każdym krokiem, a podobnego do wilgotnej, niesamowitej trumny. Nie było tu porządnego zamka ani pieca. Zazwyczaj kładłem w nocy pod siebie skarpetki, by je trochę do rana osuszyć. Jedyną miłą tu rzeczą był stary, czerwony fotel na biegunach, na którym drzemałem wieczorami, dumając nad tym i owym. Gdy było wietrzno, a brama stała otworem, przez podłogę i ściany dochodziły dziwne i poświsty, a „Dziennik Poranny” przy drzwiach pękał i odpadał kawałami.

Podszedłem do zawiniątka przy łóżku, sądząc, że znajdę tam coś na śniadanie, ale było puste, więc wróciłem do okna.

Oczywiście, myślałem, na nic się nie zda poszukiwanie zajęcia! Odmówiono mi już tyle razy, dając to połowiczne obietnice, to rzucając wprost: „Nie!”. Tyle przeżyłem daremnych nadziei, tyle poczyniłem wysiłków, kończących się niczym, że odwaga moja zeszła na psy. Pretendowałem ostatnio do posady inkasenta, ale spóźniłem się, a przy i tym nie miałem pięćdziesięciu koron kaucji. Zawsze zjawiła się jakaś przeszkoda. Zgłosiłem się do straży pożarnej. Pół setki ludzi stało w przedsionku, wypinając piersi, by dać wrażenie siły i nieustraszonego męstwa. Urzędnik oglądał kandydatów, dotykał ich ramion i zadawał pytania. Mnie minął, potrząsając głową i mówiąc, że okulary czynią mnie niezdatnym. Wróciłem bez okularów, stałem z namarszczonymi brwiami, starając się nadać oczom wyraz ostry niby noży, ale urzędnik, mijając mnie znowu, uśmiechnął się tylko. Poznał mnie oczywiście. Najgorzej trapiło mnie, że ubranie niszczało szybko, nie dozwalając przedstawić się nigdzie jako porządny człowiek.

Staczałem się z przedziwną, systematyczną jednostajnością. W końcu zostałem pozbawiony wszystkiego, nie miałem już grzebienia ani książki dla pocieszenia się w smutku. Przez całe lato siadywałem po cmentarzach lub w parku Zamkowym, pisząc artykuły do dzienników o różnych rzeczach. Były to wieści o przedziwnych wynalazkach, fantazje, koncepcje niespokojnego umysłu, które mnie kosztowały długie godziny wysiłku, albowiem brałem tematy najcudaczniejsze, ale nigdy rzeczy tych nie przyjmowano. Skończywszy jedno, brałem się do drugiego, nie dając się zniechęcić odmową redakcji, i mówiłem sobie, że przecież kiedyś postawię na swoim. Czasem w istocie miałem szczęście i kiedy się udało, zdobywałem pięć koron za półdzienną pracę.

Odstąpiłem ponownie od okna, wziąłem ze stojącej na stołku miednicy trochę wody i zwilżyłem spodnie na kolanach, chcąc w ten sposób nieco odnowić wytarty materiał. Potem jak zawsze włożyłem do kieszeni ołówek i papier i nie chcąc zwracać uwagi gospodyni, ześliznąłem się cicho po schodach. Przed kilku dniami minął czas zapłaty komornego, na które nie nie starczyło grosza.

Była dziewiąta. Rozbrzmiewał zwyczajny chorał poranny, złożony z głosów ludzkich, tętentu, stąpań i trzaskania biczów dorożkarzy. Ten rozgwar zaraz mnie ożywił i poweselałem trochę. Miałem zgoła co innego na myśli niż przechadzkę po świeżym powietrzu. Cóż obchodziło powietrze moje płuca? Wszakże byłem silny jak mocarz i mogłem na barkach podźwignąć wóz. Ogarnął mnie przedziwny nastrój radosnej beztroski. Obserwowałem mijanych ludzi, czytałem plakaty, pochwyciłem jakieś spojrzenie, rzucone z przejeżdżającego wozu tramwajowego, pozwalałem działać na siebie każdej drobnostce, wszystkim przypadkowym rzeczom, które jawiły się na mojej drodze i przepadały za chwilę...

Ach, gdybyż w tak pogodny dzień człowiek miał coś do zjedzenia! Owładnęło mną wrażenie wesołego ranka, uczułem ogromne zadowolenie i bezwiednie zacząłem nucić półgłosem. Przed wystawą masarza stała kobieta z koszem i spekulowała na temat kiełbasy na obiad. Spojrzała mi w oczy, gdym przechodził. Miała tylko jeden ząb sterczący z przodu. W ciągu ostatnich dni byłem zdenerwowany i przewrażliwiony, toteż twarz ta wydała mi się wstrętna. Ząb sterczał z warg niby mały palec, a spojrzenie, jakim mnie ogarnęła, nie wyrażało niczego innego poza kiełbasą. Straciłem od razu apetyt i zadławiło mnie w gardle. Doszedłszy do bazarów, napiłem się u studni trochę wody. Spojrzałem na wieżowy zegar kościoła Zbawiciela – była dziesiąta.

Powędrowałem dalej bez celu, nie troszcząc się o nic, przystanąłem bez powodu na rogu, a potem skręciłem nie wiadomo po co w boczną ulicę. Płynąłem z falą, kołysany wesołym rankiem, nie bacząc na kierunek, na równi z innymi szczęśliwymi ludźmi, a duszy nie przesłaniał mi żaden cień.

Przez dziesięć minut kroczył przede mną jakiś stary, kulawy mężczyzna. Niósł zawiniątko i ruszał zamaszyście całym ciałem, chcąc iść jak najprędzej. Słyszałem, jak sapał z wysiłku, i przyszło mi na myśl, że mógłbym mu pomóc w dźwiganiu pakunku. W Graensenstraede spotkałem Hansa Pauli, skłonił mi się i przebiegł spiesznie. Gdzież tak podążał? Nie miałem zamiaru prosić go o pożyczenie korony, chciałem też w najbliższych dniach odesłać mu pożyczoną przed kilku tygodniami kołdrę. Gdy tylko otrząsnę się z biedy, za nic nie ścierpię, abym miał być komuś dłużny kołdrę. Może już dziś nawet zacznę artykuł o zbrodniach przyszłości, wolności woli czy na inny ciekawy temat, tak że otrzymam co najmniej dziesięć koron... Myśl o tym artykule przejęła mnie takim zapałem, że rad bym był zaraz rozpocząć go, czerpiąc z przepełnionego mózgu. Postanowiłem wyszukać stosowny kątek w parku Zamkowym i nie spocząć, dopóki nie skończę.

Ale koślawiec kroczący przede mną rzucał się dalej obrzydliwymi ruchami i ogarnął mnie gniew, że muszę go mieć ciągle przed oczami. Zdawało mi się, że podróż ta będzie trwać wiecznie. Może obrał sobie ten sam cel i nie przestanie mnie dręczyć. W podrażnieniu zaczęło mi się zwidywać, że na każdym rozstaju staje chwilkę, badając, którędy zamierzam pójść, a potem podrzuca swój tobołek i rusza całą mocą, by się nie dać wyprzedzić. Szedłem patrząc na tę pokraczną istotę, ogarniała mnie coraz to większa gorycz, a cały urok czystego, pięknego poranku topniał i staczał się w tę brzydotę. Wyglądał jak szkaradny wielki owad, co gwałtem chce utorować sobie drogę przez świat i dla siebie samego zająć cały chodnik. Dotarłszy do najwyżej wzniesionego miejsca i nie chcąc się z tym pogodzić, stanąłem przed wystawą sklepową, by mu dać czas do odejścia. Gdym jednak po kilku minutach ruszył dalej, kulawiec był znowu przede mną, bo razem ze mną stanął jak przykuty. Zrobiłem bez namysłu kilka potężnych skoków, dogoniłem go i uderzyłem po ramieniu.

Zatrzymał się. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę.

– Grosik na mleko! – powiedział, przekrzywiając na bok głowę.

Tak? Ładniem się zasypał3! Przeszukałem kieszenie i rzekłem:

– Na mleko... hm... ano... Krucho w tych czasach jakoś z gotówką. Zresztą nie wiem, czyś pan istotnie w potrzebie.

– Od wczoraj nic nie miałem w ustach... – powiedział. – Nie posiadam ani öre4, a nie mogłem też dostać pracy.

– Czyś pan rękodzielnik?

– Tak, jestem iglarz.

– Co?

– Iglarz. Zresztą umiem też robić buty.

– To co innego! – zawołałem. – Proszę tu zaczekać parę minut. Postaram się panu o pieniądze, o kilka öre.

Szybko przebiegłem Pilestraede, gdzie, jak wiedziałem, na pierwszym piętrze mieszkał jeden Żyd, pożyczający na zastaw. Wszedłszy do bramy, ściągnąłem pospiesznie kamizelkę, zwinąłem, wsadziłem pod pachę, ruszyłem na schody i zapukałem. Potem skłoniłem się i rzuciłem kamizelkę na stół.

– Półtorej korony! – rzekł lichwiarz.

– Dobrze, dziękuję. Gdyby nie to, że przyciasna, nie rozstawałbym się z nią.

Otrzymałem pieniądze i kwit i wróciłem na miejsce. Pomysł z kamizelką był istotnie wyśmienity. Dostałem mnóstwo pieniędzy na śniadanie, a do wieczora mogłem skończyć traktat o zbrodniach przyszłości. Od razu życie wydało mi się weselsze i pospieszyłem do kulasa, by się go pozbyć.

– Proszę! – powiedziałem mu. – Cieszy mnie, żeś pan się do mnie zwrócił.

Kulas wziął pieniądz i zaczął mnie mierzyć oczyma. Czemuż tak stał i gapił się? Miałem wrażenie, że bada moje spodnie wytarte na kolanach, i ta bezczelność oburzyła mnie. Czyż drab myślał, że jestem w istocie tak biedny, jak wyglądam? Czyliż, rzec można, nie zacząłem już niejako artykułu za dziesięć koron? Zresztą nie bałem się o przyszłość, niejedno bowiem miałem w zanadrzu. Cóż mogło obchodzić tego zgoła obcego człowieka, że w tak pogodny ranek rozdaję jałmużnę? Zgniewało mnie jego spojrzenie i postanowiłem go zburczeć. Wzruszyłem ramionami i rzekłem:

– Mój człowieku, macie niemiły zwyczaj oglądania kolan tego, kto wam daje koronę.

Oparł głowę o mur i otworzył usta. Żebraczy jego mózg pracował, widocznie doszedł po chwili do przekonania, że go w jakiś sposób chcę wykpić, i oddał mi monetę.

Tupnąłem o bruk i kazałem mu zatrzymać pieniądze. Czyż myślał, że na darmo zadałem sobie tyle fatygi? Zresztą być może, żem mu winien tę koronę. Tak, przypomniałem sobie o dawnym długu, a zapowiedziałem mu, że ma przed sobą człowieka na wskroś uczciwego. Krótko i węzłowato – pieniądze to jego własność... O, nie ma za co dziękować... do widzenia!

Poszedłem, wyzbywszy się nareszcie dręczyciela. Byłem swobodny. Wszedłem ponownie w Pilestraede i stanąłem przed sklepem spożywczym. Wystawa była pełna smakołyków, postanowiłem więc wejść i kupić coś na drogę.

– Kawałek sera i bułkę! – powiedziałem, rzucając pół korony na ladę.

– Za wszystko sera i bułkę? – spytała z ironią kupcowa, nie patrząc na mnie.

– Za całe pięćdziesiąt öre! – odparłem, niezmieszany wcale.

Otrzymałem co trzeba, pozdrowiłem nader uprzejmie kupcową i udałem się prosto do parku przez Wzgórze Zamkowe. Znalazłem pustą ławkę i oddałem się jedzeniu. Doskonale mi zrobiło. Od dawna nie miałem tak obfitej biesiady i ogarnął mnie nastrój spokojnego dosytu, jak na przykład po długim płaczu. Odwaga wzrosła, nie wystarczało mi już teraz pisać o czymś tak prostym i zrozumiałym jak zbrodnie przyszłości – tego mógł się domyślić lub znaleźć w książkach byle kto. Uczułem, że stać mnie na większy wysiłek, i postanowiłem dać rozprawę o filozoficznym poznaniu w trzech rozdziałach. Tu mi się nastręczała, oczywiście, sposobność unicestwienia kilku nędznych sofizmatów5 Kanta... tedy ogarnął mnie wielki zapał, gdym jednak dobył rekwizytów pisarskich, okazało się, że nie mam ołówka, który, jak sobie przypomniałem, został w kieszeni kamizelki.

U licha, jakżeż wszystko szło opacznie! Zakląłem kilka razy i zacząłem chodzić po ścieżce nerwowo tam i z powrotem. Wokół było cicho. Kilka tylko nianiek toczyło wózki w pobliżu Pawilonu Królowej, zresztą nie widziało się żywego ducha. Wzburzony, biegałem przed mą ławką, wściekając się na niemożność napisania artykułu w trzech odcinkach, z tego tylko powodu, że brakło mi w kieszeni kawałka dziesięcioörowego ołówka. Postanowiłem iść na Pilestraede i prosić o jego zwrot. I tak miałem czas napisać sporo, zanim spacerowicze zapełnią park. Od rozprawy tej zawisło tak dużo... może nawet szczęście wielu ludzi... kto wie? Powiedziałem sobie, że przysłużę się niejednemu młodemu, żądnemu wiedzy człowiekowi. Po namyśle odstąpiłem od zamiaru atakowania Kanta. Mogłem przecież uniknąć tego, niedostrzegalnym niemal zwrotem dotarłszy do problemu czasu i przestrzeni. Natomiast powiedziałem sobie, że nie daruję Renanowi6... temu staremu, prowincjonalnemu klesze... Szło o sporządzenie artykułu o tylu a tylu szpaltach, a parło mnie do tego głównie powłóczyste spojrzenie gospodyni, spotkanej w przeddzień na schodach, tak powłóczyste, że mi zepsuło cały dzień, ćmiąc swobodę umysłu. Trzeba z tym skończyć, pomyślałem i opuściłem park, udając się do zakładu zastawniczego.

Schodząc ze Wzgórza Zamkowego, minąłem dwie damy, a w przelocie musnąłem rękaw jednej z nich. Spojrzałem. Miała pełną, nieco bladą twarzyczkę, ale nagle rozpłomieniła się przecudnie, pewnie pod wrażeniem zasłyszanego mimochodem słowa czy tylko myśli własnej. A może dlatego, żem jej dotknął? Wydatne jej piersi zafalowały, a dłoń ścisnęła silniej rękojeść parasolki. Coś się z nią działo.

Stanąłem i wielce zdziwiony puściłem damy przodem. Byłem podniecony, zły na siebie z powodu przygody z ołówkiem, a przy tym nieswojo mi się jakoś zrobiło po szybko połkniętym jedzeniu. Nagle, dziwnym zwrotem myśli, nabrałem ochoty przestraszenia owej damy i rozgniewania jej moim natręctwem. Dogoniłem ją tedy, minąłem, a potem spojrzałem prosto w twarz. Stoję, patrzę jej w oczy i wymyślam naraz nigdy nie zasłyszane, nerwowo, ślisko brzmiące imię: Ylajali! Gdy się znalazła tuż przy mnie, powiedziałem:

– Zgubi pani książkę.

Słyszałem bicie własnego serca, gdym wymawiał te słowa.

– Książkę? – spytała ze zdumieniem swą towarzyszkę i poszła dalej.

Złośliwość moja wzrosła i powlokłem się za nimi. Wiedziałem, że robię szalone głupstwo, ale byłem bezwolny. Szał mnie ponosił, tak że musiałem pełnić wszystko, co mi poddawał. Uświadamiając sobie w pełni swoją głupotę, robiłem za plecami damy najidiotyczniejsze miny. Mijałem ją raz po raz i kaszlałem z wściekłością. Krocząc potem o kilka kroków przed nią, czułem na plecach jej spojrzenie i kuliłem się formalnie ze wstydu. Po chwili doznałem wrażenia, że jestem gdzieś daleko, zgoła gdzie indziej, i że to nie ja sam stąpam po trotuarze7 i kulę się.

W kilka minut później moja dama znalazła się przy księgarni Paschy. Stałem już przed pierwszym oknem wystawowym, postąpiłem naprzód i rzekłem znowu:

– Zgubi pani książkę.

– Nie... jaką książkę? – spytała trwożnie. – Czy wiesz, o jakiej książce mówi ten pan?

Zatrzymała się, ja zaś syciłem okrutnie duszę tym zmieszaniem i bezradnością. Myśl jej nie ogarnia mych desperackich słów. Nie ma przy sobie książki, nie ma ni kartki, a mimo to sięga do kieszeni, spogląda na swe ręce i na ulicę poza sobą, słowem, wytęża wrażliwy móżdżek dla domyślenia się, o jakiej książce mówię. Twarz jej to blednie, to czerwienieje, zmienia wyraz, z piersi wyrywa się głośny oddech, a nawet guziki jej sukni patrzą na mnie jakby osłupiałe.

– Dajże pokój – powiada towarzyszka – widzisz przecież, że pijany!

Zatraciłem w tej chwili wszelkie samopoczucie i zostawałem pod władzą przedziwnych wpływów, mimo to jednak uświadamiałem sobie najdokładniej każdy szczegół. Widziałem brunatnego psa w srebrzystej obroży, biegnącego w poprzek ulicy ku Tivoli8, służącą o zakasanych rękawach, myjącą okno na pierwszym piętrze w głębi ulicy, słowem, nic nie uszło mej uwagi, a każda rzecz lśniła, jakby zabłysła nagle wokoło mnie przejasna jakaś światłość. Stojące przede mną damy miały błękitne pióra i szkockie wstążki na kapeluszach i wyglądały na siostry.

Zboczyły do składu nut Eislera, zatrzymały się i mówiły coś do siebie, a ja też przystanąłem. Potem zawróciły z powrotem, minęły mnie, skręciły w ulicę Uniwersytecką i poszły wprost na plac św. Olafa. Kroczyłem tuż za nimi. Jedna z nich obróciła raz głowę i spojrzała na mnie z przerażeniem i ciekawością jednocześnie, ale nie dostrzegłem ani niechęci, ani też ściągania brwi. Zawstydzony cierpliwością, z jaką znosiła moje natręctwo, spuściłem oczy. Nie chciałem damom sprawiać dłużej przykrości, rad tylko przez wdzięczność iść za nimi spojrzeniem i patrzeć, aż gdzieś wejdą i znikną.

Dotarłszy do wielkiego, trzypiętrowego domu, noszącego numer 2, obróciła się ponownie, po czym obie weszły do wnętrza, ja zaś, stojąc oparty o latarnię pod studnią, nasłuchiwałem ich kroków, które ustały na pierwszym piętrze. Odstąpiłem o krok, spojrzałem w górę i nagle zdziwiony wielce spostrzegłem, że ruszają się firanki. Otwarto okno, wyjrzała głowa i dziwnie spoglądające oczy spoczęły na mnie.

– Ylajali! – zawołałem półgłosem i zaczerwieniłem się.

Czemuż to nie wzywała pomocy? Czemu nie strąciła mi na głowę wazonika z kwiatem, czemu nie posłała kogoś, by mnie odpędził? Staliśmy tak dobrą minutę, patrząc na siebie. Myśli krążyły pomiędzy ulicą i oknem, a nie padło słowo. Obróciła się z wolna, a ja uczułem lekkie wstrząśnienie. Zobaczyłem ramię i plecy znikające w głębi, a owa powolność podkreślała coś jakby pozdrowienie. Zmysły moje pojęły to dobrze i uczułem natychmiast przedziwne rozradowanie. Obróciłem się i ruszyłem w dół ulicą.

Nie śmiałem już patrzyć w okno, nie wiedziałem nawet, czym przeszedł pod domem raz jeszcze, ale kwestia ta czyniła mnie coraz to bardziej niespokojnym i zdenerwowanym. Pewnie stała tam, śledząc każdy mój ruch, a owo obserwowanie dawało mi się dotkliwie we znaki. Prostując się z wysiłkiem, chodziłem dalej, ale w nogach zaczęło mi strzykać, a mimo wysiłku okazania się zgrabnym kroczyłem coraz to chwiejniej. Chcąc przybrać wygląd człowieka spokojnego i obojętnego, machałem bezmyślnie ramionami, spluwałem i zadzierałem nosa, ale nic nie pomagało. Czułem ustawicznie w karku śledzące mnie oczy, a ciało przenikały dreszcze. Uciekłem w końcu w boczną ulicę, chcąc dotrzeć do Pilestraede i odebrać ołówek.

Wydano mi go bez trudności. Lichwiarz przyniósł kamizelkę, obszukałem kieszenie, znalazłem kilka kartek zastawniczych, zabrałem je i podziękowałem uprzejmemu przedsiębiorcy. Pociągał mnie coraz to bardziej, toteż umyśliłem dać mu o sobie jak najlepsze wyobrażenie. Zawróciłem od drzwi i podszedłem znowu do lady sklepowej, jakbym czegoś zapomniał. Winienem był temu człowiekowi jakieś wyjaśnienie czy wiadomość, niezawodnie. Zacząłem nucić, by zwrócić jego uwagę, potem zaś podniosłem ołówek.

– Nie przyszłoby mi – powiedziałem – nawet do głowy iść aż tak daleko po marny kawałek ołówka, gdyby nie to, że jest to przedmiot specjalny i bardzo ważny. Wygląda niepozornie, a jednak uczynił mnie on tym, czym jestem, i zapewnił stanowisko w świecie...

Umilkłem. Kupiec podszedł do lady.

– Ach, tak? – spytał, przyglądając mi się ciekawie.

Oświadczyłem spokojnie, że tym właśnie ołówkiem napisałem trzytomową rozprawę o filozoficznym poznaniu, i spytałem, czy coś o tym słyszał.

Wydało mu się, że istotnie słyszał coś o takim dziele.

– Otóż właśnie ja jestem jego autorem! Nie zdziwi pana tedy – powiedziałem – że czuję pewne przywiązanie do tego zrzynka ołówka. Ma dla mnie wartość niemal człowieka, małego człowieczka. – Potem wyraziłem przedsiębiorcy serdeczną podziękę za jego uprzejmość i zapewniłem, że o nim nie zapomnę – ...Tak, tak... słowo... zawsze dotrzymuję, a pan tego wart. Do widzenia!

Ruszyłem ku drzwiom, stąpając tak dumnie, jakbym mógł naprawdę rozdawać wybitne stanowiska, a przedsiębiorca ukłonił mi się dwukrotnie. Przy wyjściu obróciłem się raz jeszcze i powiedziałem mu:

– Do widzenia!

Na schodach spotkałem kobietę z torbą w ręku. Widząc mą nadętą minę, przytuliła się do ściany, ja zaś bezwiednie sięgnąłem do kieszeni, by jej coś dać. Nic nie znalazłszy, straciłem rezon i przeszedłem obok ze zwieszoną głową. Za chwilę usłyszałem, że puka do przedsiębiorcy. W drzwiach była krata, poznałem brzęk, jaki wydawała pod dotknięciem palca.

Słońce świeciło na południowej stronie i dochodziła dwunasta. Całe miasto było na nogach, zbliżał się czas przechadzki, a roześmiany tłum pozdrawiających się ludzi płynął ulicą Karola Jana. Przycisnąłem łokcie do boków, skuliłem się i minąłem pospiesznie i niepostrzeżenie kilku znajomych, obserwujących publiczność u narożnika uniwersytetu. Poszedłem zadumany ku Wzgórzu Zamkowemu.

Ach, ci ludzie... lekko, wesoło poruszali jasnymi głowami, pląsając przez życie niby przez salę balową! Nie było troski w żadnych oczach, brzemię nie uciskało ich ramion, a dusze były pewnie wolne od smętnych myśli i tajemnego bólu. A oto ja kroczyłem pośród nich młody i teraz właśnie zdecydowany, zapomniawszy już, jak wygląda szczęście. Lubowałem się tą myślą czując, jaka mnie dotknęła krzywda. Czemuż w ostatnich miesiącach los tak srogo mnie prześladował? Straciłem całkiem pogodę ducha. Co krok doznawałem najdziwniejszych przykrości. Siadłszy na byle jakiej ławce czy postawiwszy gdzieś nogę, natrafiałem na drobne, przypadkowe, a dręczące bagatelki, wciskające się w myśl i rozpraszające siły na wszystkie strony. Przemykający chyłkiem pies lub żółta róża w butonierce jakiegoś pana przenikały mnie i zajmowały długo. Coś mi się stało! Czyż ten jegomość wskazał na mnie palcem? Czemuż, jeśli już musiało tak być, nie na kogoś w Ameryce Południowej? W gruncie rzeczy było coraz dziwniejsze, że właśnie mnie wybrał sobie Bóg na ofiarę dla swych figli. Dziwna to zaprawdę metoda – przeskakiwać cały świat, by akurat mnie dosięgnąć. Wszakże istniał jeszcze, u licha, właściciel antykwariatu, Pascha, i ekspedient okrętowy, Hennechen!

Szedłem, dumałem nad tą kwestią i gromadziłem nader poważne zarzuty przeciw samowoli Stwórcy, karzącego mnie za winy wszystkich ludzi. Nawet gdym znalazł wolną ławkę i usiadłem, pytanie to nie pozwalało mi zająć się czym innym. Od pamiętnego dnia w maju, kiedy zaczęły się moje utrapienia, czułem wzrastającą ciągle niemoc, tak że osłabłem, niezdolny wieść się w zamierzonym kierunku. Do wnętrza mej duszy wcisnął się tłum szkodliwych stworzeń i wydrążył ją całą. Czyżby Bóg zamierzał zniweczyć mnie całkiem? Wstałem i zacząłem biegać przed ławką.

Czułem w całym ciele niewymowny ból, szarpało mnie nawet w ramionach, tak że nie mogłem ich trzymać w normalnej pozycji. Ciężkie jedzenie sprawiało mi również dolegliwości, byłem przesycony, wzburzony i krążyłem tam i z powrotem, nie patrząc na ludzi snujących się koło mnie niby cienie. W końcu moją ławkę zajęli dwaj panowie, którzy zapalili cygara i zaczęli głośno gadać. Ogarnięty złością chciałem ich zaczepić, ale po namyśle ruszyłem na drugi koniec parku i znalazłszy ławkę, usiadłem.

Myśl o Bogu zajęła mnie znowu. Uznałem, że bardzo źle czynił, wchodząc mi w drogę, ile razy starałem się o zajęcie, i niwecząc wszystko, mimo że szło przecież tylko o chleb powszedni. Zauważyłem dobrze, że ile razy głodowałem dłużej, mózg mi niejako wypływał z głowy i w czaszce czyniła się próżnia. Głowa była lekka, nie czułem jej całkiem, znikał ciężar z ramion, zaś oczy, gdym na kogoś patrzył, rozwierały się zbyt szeroko.

Siedząc na ławce, dumałem o wszystkim, coraz to bardziej rozgoryczony udręką, zadawaną mi przez Boga. Obrał złą metodę, jeśli sądził, że mnie w ten sposób pociągnie ku sobie i uczyni lepszym. Patrząc w niebo przez łzy buntu, powtórzyłem to cicho, a dobitnie, by wiedział raz na zawsze.

Przyszły mi na myśl szczątki wiary dziecięcej, rytm Biblii rozdzwonił się w głowie, rozmawiałem sam z sobą półgłosem i przechyliłem drwiąco na bok głowę. Po cóż miałbym się troszczyć o żarcie i picie oraz o to, w co oblekę ów wór z molami, zwany ciałem, skoro mam Ojca w niebie, który opiekuje się mną zarówno jak wróblami i czyni mi łaskę, dotykając mnie swoim palcem? Ów palec boski, wetknięty z lekka w sieć moich nerwów, wywołał pewien nieład w drutach. Potem Bóg wyjął palec i oto zostały na nim drobniutkie niteczki nerwów. Po owym palcu została dziura, została rana w mózgu po palcu boskiej opatrzności. Uczyniwszy to, Ojciec niebieski pozwolił mi odejść, nie dotykał mnie już i nie uczynił mi nic złego. Poszedłem sobie spokojnie z ową dziurą pewny, że Pan, który jest Bogiem na wieki wieków, nie uczyni mi nic złego...

Wiatr przyniósł kilka akordów muzycznych z Gaju Studenckiego, minęła tedy druga. Dobyłem papier, chcąc pisać. Jednocześnie wypadła mi z kieszeni książeczka abonamentowa golarza. Policzyłem kartki – było jeszcze sześć. – Dzięki Bogu – powiedziałem bezwiednie – będę mógł golić się jeszcze przez pewien czas i wyglądać porządnie! – Zaraz wpadłem w weselszy nastrój wobec posiadania czegoś takiego, starannie wygładziłem kartki i schowałem książeczkę.

Ale pisać nie byłem w stanie. Po kilku wierszach ustałem, nie przychodziło mi nic do głowy, myśli były gdzie indziej, nie mogłem się zdobyć na żaden konkretny wysiłek. Wszystko oddziaływało na mnie i rozpraszało, odbierałem ustawicznie coraz to inne wrażenia. Na papierze siadały muchy lub małe komary i przeszkadzały. Dmuchałem coraz to mocniej, ale bez skutku. Takie małe bestie zapierają się zawsze, robią się ciężkie i walczą z podmuchem, tak że im się wyginają cienkie nożęta. Nie podobna ich usunąć, bo zawsze znajdą punkt oparcia dla niedostrzegalnych pazurków na przecinku czy chropowatej powierzchni papieru i siedzą niewzruszalnie, dopóki nie uznają za właściwe pójść sobie gdzie indziej.

Przez pewien czas byłem zajęty obserwowaniem owych potworków. Siedziałem, skrzyżowawszy nogi. Nagle od strony kwietników doleciało kilka wysokich tonów klarnetowych, a myśli me skierowały się w inną stronę. Zmartwiony niemożnością pisania, schowałem papier i oparłem się o poręcz ławki. W tej chwili odzyskałem bystrość myśli, mogłem bez znużenia śledzić każdy problem do końca. Spoglądając po piersiach i nogach, dostrzegłem rytmiczne ich drgania za każdym uderzeniem pulsu. Podniosłem się trochę i doznałem nagle najdziwniejszego wrażenia, jakiem przeżywał kiedykolwiek. Nerwy me doznały wstrząsu, jakby w nie uderzyła kaskada światła. Dostrzegłem trzewiki i wydały mi się dobrymi znajomymi. Poczułem, że odnajduję straconą cząstkę własnego ja, świadomość odzyskanego samopoznania przenika me zmysły, napływają mi łzy do oczu, a od trzewików płynie coś niby fala szeleszczącego wiewu. – Słabość!... – powiadam sobie twardo i zaciskam pięści... – Słabość! – Nazwałem się głupcem i z powodu tych uczuć z całą świadomością drwiłem z siebie, przemawiałem surowo i rozumnie i zaciskałem oczy, by zdusić łzy. Jakbym nie widział dotąd własnych trzewików, zacząłem studiować ich wygląd, mimikę przy poruszaniu stopy, kształt, zniszczone wierzchy i zauważyłem, że fałdy oraz białe szwy nadają im pewien wyraz i fizjonomię. Coś z mego ja przeszło w te trzewiki, coś zwróciło się przeciw memu ja, była to jednak cząstka mnie samego...

Siedziałem igrając przez pewien czas z tymi spostrzeżeniami. Nadszedł mały stary człowieczek i zajął drugi koniec ławki. Siadając sapnął kilka razy i powiedział:

– Tak... tak... tak... tak... tak... tak jest!

Na dźwięk jego głosu wicher jakiś wymiótł mi wszystko z głowy, porzuciłem trzewiki i doznałem wrażenia, że moje dotychczasowe pomieszanie datuje się od bardzo dawna, sprzed roku czy dwu, tak iż znika z pamięci. Siadłem prosto i przyjrzałem się starcowi.

Nic mnie nie obchodził, nic a nic! Trzymał w ręce gazetę obróconą ogłoszeniami na zewnątrz, a w gazecie było coś zapakowane. Zaciekawiony, nie mogłem oderwać oczu od gazety i wpadła mi szalona myśl, że owa gazeta mogła być jedyną w swoim rodzaju, nie znano czegoś podobnego na świecie... Poruszyłem się niespokojnie. Ciekawość poddała mi przypuszczenie, że mogą tam być dokumenty lub niebezpieczne akta, skradzione w archiwum. Zamajaczył mi jakiś tajemny traktat... sprzysiężenie...

Staruszek siedział cicho i dumał. Czemuż to nie trzymał jak wszyscy gazety tytułem na wierzch? Czyż to był podstęp? Zdawało się, jakby za nic w świecie nie chciał wypuścić pakunku z dłoni ani powierzyć nawet własnej kieszeni. Byłbym się założył o własną głowę, że w tym coś jest.

Patrzyłem w powietrze, doznając wielkiego pomieszania, gdyż nie sposób było przeniknąć tej mistycznej sprawy. Przeszukałem kieszenie, chcąc dać coś staruszkowi i przy tej okazji wszcząć rozmowę. Dobyłem książeczkę z abonamentem golarza, ale schowałem ją z powrotem. Nagle zdobyłem się na krańcową bezczelność, uderzyłem po pustej kieszeni na piersiach i rzekłem:

– Czy mogę panu służyć papierosem?

O nie... podziękował... nie palił, musiał zaprzestać dla oszczędzania oczu... był niemal ślepy... W każdym razie jednak dziękował nader uprzejmie.

Spytałem, czy od dawna cierpi na oczy. Pewnie nie może czytać... nawet dzienników?

Niestety, nawet dzienników!

Spojrzał na mnie. Chore oczy były powleczone białawą skórką, wyglądały szklisto i czyniły bardzo niemiłe wrażenie.

– Pan nietutejszy? – spytał.

– Tak! – odparłem i zadałem pytanie, czy może przeczytać bodaj tytuł dziennika trzymanego w ręce.

– Z trudem. Zresztą zaraz spostrzegłem, że pan cudzoziemiec, po akcencie mowy. Słuch posiadam doskonały i nocą, gdy wszyscy śpią, słyszę przez ściany oddechy ludzi... Ale coś chciałem rzec... Gdzie pan mieszka?

Od razu w mojej głowie zarysowało się kłamstwo. Łgałem bezwiednie, bez zamiaru ani ubocznej myśli.

– Na placu św. Olafa, numer 2.

– Doprawdy? – Staruszek znał każdy kamień bruku tego placu. – Jest tam studnia, kilka słupów z latarniami, drzewo... – pamiętał każdy szczegół. – Jakiż jest numer pańskiego mieszkania?

Chciałem skończyć i wstałem podniecony żądzą zobaczenia tytułu gazety. Tajemnica musiała być odkryta za wszelką cenę.

– Jeśli pan nie może czytać, dlaczegóż tedy...

– Numer drugi?... – rzekł, nie dostrzegając mego niepokoju. – Znałem swego czasu wszystkich mieszkańców tego domu. Jakże się zwie gospodarz pański?

Zmyśliłem na poczekaniu jakieś nazwisko, chcąc się go pozbyć, i wyrzuciłem je dla zaspokojenia dręczyciela.

– Happolati! – powiedziałem.

– Happolati... tak! – rzekł, kiwając głową i nie tracąc ani jednej sylaby trudnego słowa.

Spojrzałem zdumiony. Siedział poważny, zadumany. Ledwo wyrzekłem głupie nazwisko, staruszek zaspokoił się nim, jakby je znał dobrze. Położył pakiet na ławce, a mnie przebiegł dreszcz ciekawości. Dostrzegłem na gazecie kilka tłustych plam.

– Czy pański gospodarz jest żeglarzem? – spytał bez cienia ironii. – Zdaje mi się, słyszałem, jakoby był żeglarzem.

– Żeglarzem? Ach... pan ma pewnie na myśli brata? Tu idzie o pana J. A. Happolati, agenta handlowego.

Myślałem, że na tym będzie koniec, ale dziwny staruszek przystał na wszystko.

– Słyszałem, że to ma być dzielny człowiek! – rzekł ostrożnie.

– O, zaiste spryciarz zeń wielki, kupiec zawołany, pośredniczy w eksporcie porzeczek do Chin, piór i pierza rosyjskiego, handluje skórą, masą drzewną, atramentem...

– He... he... he... do diaska! – przerwał mi, rozweselony.

Rzecz zaczynała być ciekawa. Porwany sytuacją łgałem coraz to bardziej, stwarzając różne cudactwa. Siadłem, zapominając o gazecie i tajnych dokumentach. Łatwowierność staruszka rozzuchwalała mnie. Postanowiłem obełgać go bezlitośnie i w sposób niedościgniony przepędzić gdzie pieprz rośnie.

Spytałem, czy słyszał o elektrycznym śpiewniku, wynalezionym przez Happolatiego.

– Co? Elekt...?

– Tak! Śpiewnik o elektrycznych, świecących literach. Jest to przedsięwzięcie genialne. Miliony koron kapitału obrotowego, własne odlewnie, drukarnie w pełnym biegu, tłum mechaników... coś około siedmiuset osób, tak słyszałem...

– Tak... tak... – zgodził się starzec cichym głosem. Nie rzekł nic ponadto. Wierzył w każde me słowo, ale nie dziwił się wcale. Byłem rozczarowany, bo chciałem go obezwładnić szalonymi pomysłami.

Powiedziałem jeszcze kilka desperackich blag, hazardując na oślep. Szepnąłem, że Happolati był przez dziewięć lat ministrem w Persji.

– Pan pewnie nie docenia moich słów – dodałem. – Być ministrem w Persji to znacznie więcej niźli tutaj królem, to coś, o ile pan wie, jak być sułtanem. Ale Happolati dał wszystkiemu radę i nie potknął się ani razu.

Potem powiedziałem mu o Ylajali, córce Happolatiego, księżniczce, bogini, posiadającej trzysta niewolnic, spoczywającej na łożu usłanym żółtymi różami, zaręczając, że istoty równie pięknej nie ma na świecie. Niech mnie Bóg skarze, jeślim widział coś podobnego w życiu.

– Hm... tak jest piękna? – rzekł starzec z roztargnieniem i zapatrzył się w ziemię.

– Piękna? Ha... urocza, słodka jak grzech. Powieki niby surowy jedwab, ramiona bursztynowe. Spojrzenie jej to pocałunek, a głos przenika w serce niby prąd żaru wina! Jest po prostu zjawą niebiańską, zaręczam, postacią z baśni!

– Tak... tak... – rzekł staruszek, trochę oszołomiony.

Spokój ten zaczął mnie nudzić. Własne słowa podnieciły mnie, tak że mówiłem całkiem serio. Znikły mi z myśli skradzione dokumenty i tajny traktat z tym czy innym obcym mocarstwem. Płaski pakiet leżał pomiędzy nami na ławce, ja zaś nie doznawałem wcale ochoty obejrzenia go. Zajęły mnie własne myśli, miałem przed oczyma dziwne zjawy, krew uderzała mi do głowy, śmiałem się w głos.

Staruszek chciał widać odejść. Macał wkoło siebie, potem zaś spytał, by nie urwać zbyt nagle.

– Podobno ten Happolati posiada rozległe dobra?

Jakże mógł ślepy, nieznośny karzeł posługiwać się zmyślonym przeze mnie nazwiskiem, tak jakby było rzeczywiste i widniało na każdym z kramów miasta? Nie potknął się o żadną sylabę, nie zapomniał litery. Nazwisko to wżarło się w jego mózg i momentalnie zapuściło korzenie. Byłem rozgniewany i rozgoryczony na tego człowieka, którego nic nie wyprowadzało z równowagi i nie czyniło podejrzliwym.

– Nic o tym nie wiem! – zawołałem z wściekłością. – Wiedz pan tylko raz na zawsze, że zwie się wedle początkowych liter Jan Arendt Happolati!

– Jan Arendt Happolati... – powtórzył, zdziwiony mą gwałtownością, i umilkł.

– Powinien by pan zobaczyć jego żonę! – krzyknąłem groźnie. – Nie ma chyba grubszej... Pan myśli zapewne, że nie jest znowu tak gruba?... Ha?

– Czemuż by nie? Wierzę. Człowiek jak on...

Odpowiedział łagodnie, jakby się bał sprzeciwić i pobudzać mnie do gniewu.

– Do diabła! – wrzasnąłem w końcu. – Czyż sądzisz, człecze, że siedzę tu i okłamuję cię? Sądzisz pewnie, że nie ma wcale żadnego Happolatiego na świecie. Nie widziałem dotąd tak bezczelnego i złośliwego starca. Co to za szatan cię opętał? Myślisz pewnie też, że masz przed sobą nędzarza w ostatniej odzieży, nieposiadającego papierośnicy napełnionej po brzegi? Nie przywykłem do takiego traktowania i niech pan sobie zanotuje raz na zawsze, że nie pozwolę nikomu na świecie, by mi ubliżał tak zuchwale!

Starzec wstał i otwarłszy usta, słuchał moich szaleńczych słów. Gdym skończył, porwał swój pakiet i odszedł prędko, pobiegł niemal drogą małymi, starczymi kroczkami.

Zostałem na miejscu i patrzyłem na plecy odchodzącego, które zdawały się zniżać i opadać. Nie wiem czemu, ale nabrałem przekonania, że nie widziałem jeszcze równie nieuczciwych i zbrodniczych wprost pleców, toteż nie żal mi było, żem sklął przed odejściem tego człowieka...

Dzień się chylił, słońce zstępowało, pośród drzew zaczął szeleścić wiatr, a piastunki zgrupowane opodal, obok bariery, zaczęły toczyć wózki w stronę domu. Wzburzenie moje opadało coraz bardziej, byłem teraz spokojny i śpiący. Chleb spożyty obficie przestał mi dokuczać. W doskonałym nastroju rozparty na ławce zamknąłem oczy, zacząłem drzemać i już zasypiałem na dobre, gdy nagle uczułem na ramieniu dotknięcie strażnika parkowego i posłyszałem słowa:

– Tu spać nie wolno...

– Ach... prawda! – zawołałem, wstając. Od razu uświadomiłem sobie fatalne położenie. Trzeba było koniecznie coś wymyślić, zająć się czymś. Nie udało mi się znaleźć zajęcia. Polecenia, jakie mi dano, postarzały się już, zresztą nie pochodziły od osób wybitnych, nie miały więc wielkiego znaczenia. Przy tym ustawiczne odmowy w ciągu lata odebrały mi męstwo. Tymczasem czynsz zalegał i musiałem znaleźć jakąś radę. Mniejsza o resztę.

Bezwiednie dobyłem papier i zacząłem wypisywać datę roku 1848 we wszystkich rogach, pośrodku i na ukos. Ach, gdybyż to myśl jakaś zjawiła się nagle! Zdarzało się przecież nie raz, że niespodzianie nawiedzały mnie, mogłem świetnie szkicować całe ustępy.

Siedząc na ławce, wypisywałem całymi tuzinami rok 1848 i czekałem na jakąś możliwą do zużytkowania myśl. Przelatywało mi ich mnóstwo przez głowę, ale były do niczego, przy tym zapadający mrok zasmucił mnie i uczynił sentymentalnym. Jesień nadchodziła i zaczęła obezwładniać wszystko. Pierwszy cios padł na muchy i drobne owady. Pod drzewami w krzakach szeleści i szumi niespokojne życie, walczące ze śmiercią. Robactwo podnosi raz jeszcze głowy ponad mech, prostują się nogi, wydłużają macki, a potem nagle maleństwa padają brzuchem do góry. Każda roślina nosi odmienną, właściwą sobie cechę konania, wywołaną powiewem zimna. Źdźbła sterczą blade w słońcu, na ziemi szeleści opadłe listowie, jakby wędrowały po niej gąsienice jedwabników. Nastała jesień, przyszła w ciągu karnawału znikomości. Czerwień róż zachorzała, na krwistej barwie widnieje przedziwny, hektyczny9 blask.

Czuję się sam pełzającym zwierzęciem, które kona, ogarnione zniszczeniem pośród wszechżycia, gotującego się na sen. Porwany strachem wstałem, zrobiłem kilka wielkich kroków i krzyknąłem: – Nie! To się musi skończyć! – Zacisnąłem pięści, siadłem ponownie, ująłem ołówek i postanowiłem całkiem serio napisać artykuł. Na cóż by się zdało folgowanie sobie, gdy czynsz zalega?

Myśli zaczęły napływać, porządkować się z wolna i niebawem skreśliłem kilka stron dobrze skomponowanych, które mogły stanowić wstęp do wszelakich rzeczy, zarówno do opisu podróży, jak też i artykułu politycznego. Był to zaprawdę świetny wstęp do... nie wiadomo czego, czyli wszystkiego.

Zacząłem teraz poszukiwać kwestii konkretnej na dany temat, imienia jakiegoś człowieka, jakiejś rzeczy, o której mógłbym pisać, ale nie nasuwało mi się nic. Podczas tych wysiłków znowu zapanował w moim mózgu nieład. Czułem, że odmawia usług, że głowa staje się pusta, coraz pustsza, lekko tylko spoczywając na ramionach. I wrażenie to, rosnąc dalej, przemieniało się w uczucie, że jestem cały wewnątrz wydrążony.

– Boże mój i ojcze! – krzyknąłem kilka razy, nie dodając nic do tych słów.

Wiatr szumiał w gałęziach, zbierały się chmury. Przez chwilę gapiłem się na papier, potem złożyłem go i włożyłem w kieszeń. Pochłodniało, a ja byłem bez kamizelki. Zapiąłem surdut aż pod brodę, schowałem ręce do kieszeni, wstałem i ruszyłem przed siebie.

O, gdybyż mi się choć tym razem powiodło! Niejednokrotnie już gospodyni pytała mnie oczyma o czynsz, ja zaś musiałem kulić się i przemykać z pozdrowieniem zakłopotania. Postanowiłem, że tego już nie uczynię i za następnym takim spojrzeniem uczciwie wypowiem mieszkanie i zrobię rachunek. Nie sposób było żyć tak dalej.

U wylotu parku zobaczyłem starego karzełka, którego wściekłością zmusiłem do ucieczki. Mistyczny pakiet leżał rozłożony szeroko. Zawierał sporo różnorakich przekąsek, a starzec pożerał je chciwie. Chciałem przystąpić i przeprosić za moje zachowanie, ale odtrącił mnie jego sposób jedzenia. Chude palce niby szpony ściskały tłuste kęsy. Uczułem nudności i minąłem go bez słowa. Nie poznał mnie i chociaż wlepił we mnie twarde, rogowate oczy, na jego twarzy nie zjawił się żaden wyraz.

Ruszyłem dalej.

Z nawyku stawałem przed rozlepionymi dziennikami, szukając wolnych posad, i natrafiłem szczęściem na coś stosownego. Pewien kupiec w dzielnicy Groenlandsleru poszukiwał człowieka, który by prowadził mu księgi przez parę godzin dziennie. Wynagrodzenie wedle umowy. Zanotowałem adres, pomodliłem się cicho do Boga, by mi dał to zajęcie, i uradziłem z sobą, iż ugodzę się na niższą od innych zapłatę. Gotów byłem przyjąć pięćdziesiąt öre... czterdzieści nawet... wedle okoliczności.

W pokoju zastałem na stole kartkę od gospodyni, w której prosiła, bym zapłacił komorne zaległe i następne z góry albo wyniósł się co prędzej. W zakończeniu przepraszała za to niezbędne życzenie i podpisała: „Z całą przychylnością, Mme10 Gundersen”.

Napisałem podanie do kupca Christi w Groenlandslerze nr 31, włożyłem w kopertę i zaniosłem do skrzynki na rogu ulicy. Potem wróciłem do stancji, siadłem w krześle biegunowym i przy coraz gęstszym mroku zacząłem dumać nad tym, że coraz mi trudniej utrzymać się na powierzchni.

1 Chrystiania – dawna nazwa miasta Oslo, stolicy Norwegii. [przypis edytorski]

2 mamzel – z francuskiego madmoiselle, tj. panna. [przypis edytorski]

3 Ładniem się zasypał – ładnie wpadłem. [przypis edytorski]

4 öre (wym. ere) – moneta norweska o wartości 1/100 korony. [przypis edytorski]

5 sofizmat – rozumowanie pozornie poprawne, ale w istocie zawierające rozmyślnie utajone błędy logiczne. [przypis edytorski]

6 Renan, Joseph Ernest (1823–1892) – francuski historyk, filolog i filozof, krytyczny badacz historii religii. [przypis edytorski]

7 trotuar (z fr.) – chodnik. [przypis edytorski]

8 Tivoli – dawny kompleks rekreacyjno-rozrywkowy w norweskiej Christianii (ob. Oslo). [przypis edytorski]

9 hektyczny (z gr.) – chorobliwy, wyniszczający; wynikający z podniecenia i niepokoju. [przypis edytorski]

10 Mme (fr.) – skrót od: madame: pani. [przypis edytorski]