Bóg maszyna - Gajzler W. Joanna - ebook + książka

Bóg maszyna ebook

Gajzler W. Joanna

4,3

Opis

 

W królestwie Antianu, położonym na nieskończonym oceanie, istnieje siła zwana Wolą, z której mogą korzystać wyłącznie bogowie. Życie mieszkańców królestwa podporządkowane jest surowym prawom. Tagard Logor Szalan, młody szlachcic zamiłowany w maszynach, pragnie rewolucyjnych zmian. W trakcie eksperymentów dokonuje niesamowitego odkrycia, które może zmienić bieg historii: uczy się, jak zasilać maszyny Wolą. Czy będzie jednak w stanie pogodzić ambicje inżyniera ze szlacheckimi obowiązkami oraz pragnieniem położenia kresu okrutnemu porządkowi, który reguluje życie w Antianie?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 770

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (60 ocen)
34
14
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
heleneibsen
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Sama książka jest naprawdę WYBITNA, chyba jedna z lepszych książek, jakie czytałam w życiu. Joanno, jeśli to czytasz - czekamy na drugą część!
71
motodo

Nie oderwiesz się od lektury

To jest najlepsze co czytałem od wielu wielu lat!!! Grzedowicz by się nie powstydzil ... Mocno abstrakcyjny obraz, ale tak pełny treści, że chcę WIECEJ! Kiedy kolejny tom?
11
Isenor_Tarpanito

Nie oderwiesz się od lektury

Gotyckie fantasy z elementami steampunka. Mroczna opowieść o dorastaniu głównego bohatera. Bohaterka skrupulatnie buduje nastrój i napięcie. Bawi się z czytelnikiem, tworząc spójną całość i przede wszystkim atmosfera która w powieści się zagęszcza, robi wrażenie.
00
Daria222666

Nie oderwiesz się od lektury

Kapitalna książka. Świetnie się bawiłam czytając ją. Boli tylko fakt że nie wiedziałam że to ( chyba) nie jednotomowka i nie dowiem się co się stało dalej 😭😭😭
00
Eosia

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana powieść. I aż prosi się o kontynuację.
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-86-4

Wszystkim, którzy uwierzyli. Credendo vides!

PROLOG

„Oto nadchodzi ten, który wprawia tryby w ruch.

Głoszący postęp, herold maszyn,

Bóg inżynier o tysiącu twarzy.

Nie lękajcie się jego metalicznego oblicza,

albowiem ciało jest rzeczą ludzką,

a prawdziwe anioły są ze stali.

Ni żelazo, ni złoto nie oprze się sile jego Woli.

Ognie wojny znaczą jego pierwsze kroki,

stawiane między tymi, którzy lękają się rozwoju.

Jego orężem jest wiedza,

technologia — jego tarczą.

Bądźcie wierni jego dogmatom, a otuli was srebrnymi skrzydłami.

Co wam zabrano, on odtworzy w stali,

zakończy cierpienia wybranego ludu.

Nastanie epoka postępu.

Nadchodzi Bóg Maszyna”.

epifania Boga Maszyny, Mechalmanach 1, 1—16

Przestrzeń wypełniały odgłosy pracujących nieustannie maszyn. Cichy stukot, klikanie, szemranie — każdy dźwięk znał swoją kolejność, jakby był nutą skomplikowanej kompozycji. Motyw powtarzał się, grany jednostajnie na zębatkach, przekładniach i innych elementach ze stali. Mówiono, że melodia machin w Pałacu Zmian jest dla zmysłów ukojeniem większym niż to dawane przez opiaty. Nie syczała tu para, nie ryczały silniki — tylko Wola dawała życie metalowi, płynąc w nim niezauważalnie jak krew w żyłach.

Po ścianach spływały niczym łagodny wodospad srebrne, przewijające się nieustannie tablice. Niektórzy przystawali, chcąc przeczytać spisane na nich dzieje i prawa. Czyjaś mechaniczna ręka sięgnęła w górę, by przetrzeć jedną z płyt. Blask świecących kryształów igrał na stalowych kończynach ludzi, którzy mimo ogromu zadań snuli się bez pośpiechu po długim pomieszczeniu.

Wielosegmentowe macki rozluźniły się, gdy dwie potężne srebrne kończyny opadły łagodnie na kamienną posadzkę, przyjmując na siebie ciężar ciała. Jedna z macek sięgnęła do lampy na biurku i otworzyła osłonę, trzy inne przysunęły eleganckie krzesło na kółkach. Spoglądając niepewnie w górę, mężczyzna usiadł na nim, wyciągnął ręce ku maszynie do pisania i zwilżył usta.

— Od czego zaczniemy?

Stojąca nad nim postać pogrążyła się w myślach, lecz po chwili odezwała się dziwnym, metalicznym, odczuwalnym w samych trzewiach głosem:

— TAGARD. TAGARD LOGOR SZALAN.

ROZDZIAŁ IGawier

„Ten, kto urodził się, nie będąc w pełni człowiekiem, jakiego stworzył Dziewiąty z Trzynastu, bóg Landelion, a więc pozbawiony stygmatu, jednej lub więcej kończyn czy organów, niezdolny do właściwego władania swoim ciałem, ślepy, głuchy, niemy czy o niesprawnym umyśle, a także każdy, kto stał się taki za życia, nie może być godnym reprezentantem ludzkości. Jego prawa zanikają, jego majątek przepada, a dotychczasowa pozycja traci znaczenie. Jego jedyną drogą do zbawienia jest pokorna służba tym, których Landelion stworzył na swe podobieństwo”.

edykt Arenaia Rahnesa I o nieludziach, rok 980 przed Srebrną Erą

Pyroskaf kołysał się na falach. Z kotła buchał nieznośny żar, a od oceanu wiała chłodna bryza. Chłopak siedział skulony, z jednym policzkiem gorącym, drugim zaś zmarzniętym, wpatrzony w jednostajny ruch młócących wodę kół. Stojąca nieopodal opiekunka zerkała na niego z ukosa i zagryzała wargi, dając do zrozumienia światu, z jakim trudem znosi to wszystko. Nie zwracał na nią uwagi. Na nic nie zwracał uwagi.

Statek wpłynął do bogatszej dzielnicy w zatoce Tarren, zostawiając za sobą pordzewiałe hulki z wymyślnymi przybudówkami. Zamiast nich na wodach zatoki stanęły murowane domy i rezydencje, wąskie, lecz wysokie, w białawych i gołębioszarych barwach. Spowite mgłą miasto na wodzie sprawiało wrażenie uśpionego. Mżyło i niewielu wychodziło na taką pogodę z domów. Najgłośniejszym dźwiękiem był szum oceanu i odległe nawoływanie gryfów; w ich obecności milczały nawet mewy. Niewielkie fale łagodnie obmywały mola.

Z otępienia wyrwało chłopaka gwałtowne kołysanie, gdy szyper przycumował i łódź się zatrzymała.

— Chodź — rzuciła opiekunka, schodząc po trapie.

Wstał i podreptał za nią, wpatrzony w szczyty strzelistych wieżyczek o błękitnych dachówkach. Posiadłość zdawała się rosnąć, im bardziej się do niej zbliżał.

Mrucząc pod nosem, kobieta próbowała złożyć zacinającą się nocalitową parasolkę, a gdy wreszcie teleskopowa pałeczka poddała się jej, zastukała do drzwi elegancką kołatką w kształcie wijącego się draklifa. Mosiężny jaszczur obojętnie przyglądał się przybyszom.

Opiekunka obrzuciła młodziana krytycznym spojrzeniem.

— Popraw kołnierzyk. I wyprostuj się!

Wyprężył się, na ile pozwalał mu niewiarygodny jak na tak młody wiek garb, i przepisowo schował lewą dłoń za plecami. Dopiero teraz serce zaczęło mu bić mocniej. Może im się nie spodoba i odeślą go do domu kalek?

Drzwi otworzył straszliwie znudzony lokaj o dwóch bardzo ładnych, długich i cienkich piórach wyrastających znad brwi. Delikatnym łukiem okalały mu twarz i spływały na plecy.

— W czym mogę pomóc? — Jego głos był równie znudzony jak oblicze.

— Zgodnie z życzeniem przyprowadziłam chłopaka na służbę — odparła opiekunka.

Lokaj spojrzał na jej towarzysza. Chyba nawet się uśmiechnął.

— Oczywiście. Proszę wejść i zaczekać.

Zostawił gości w holu i ruszył po schodach na piętro. Młodzieniec wbił spojrzenie w stopy, nie chcąc przyglądać się bogatemu wystrojowi. Wspomnienia poprzedniego życia, choć odległe, wciąż były żywe.

Podniósł wzrok, gdy usłyszał stukot obcasów. Wraz z lokajem zeszła do nich dostojna dama ubrana zaskakująco skromnie jak na szlachciankę. Włosy upięła w dwa ciasne koki, jej zieloną suknię ze stójką spinał pod szyją kanciasty złoty guziczek, a jedyną ozdobą był pierścień ze szmaragdem, który niezbyt skutecznie odwracał uwagę od zakrzywionych szponów. Spojrzała z góry na chłopaka i powiedziała rozmarzonym głosem:

— Już się bałam, że nie przyjdzie na czas.

Opiekunka dygnęła uroczyście i popchnęła go naprzód, starając się nie dotknąć długich kolców sterczących z garbu.

— Najmocniej przepraszam za opóźnienie. Oto on, pani. Jest posłuszny i dokładny, nie będzie sprawiać problemów. Spełni wszelkie wymagania.

— Jak ma na imię?

— Gawier, pani — rzekł chłopak.

Kobieta popatrzyła na niego z oburzeniem.

— Cicho! — Opiekunka trzepnęła chłopaka w głowę i spojrzała przepraszająco na szlachciankę. — Przepraszam, pani. On naprawdę jest posłuszny. Nie wiem, co w niego wstąpiło…

Dama w zieleni tylko mruknęła z dezaprobatą.

— Dziękuję za przyprowadzenie go — powiedziała po chwili. — Sekamerze, zapłać i zaprowadź Gawiera do kuchni.

Lokaj sięgnął do kieszeni i wyjął trzy zakrzywione w kształt łzy druciki, każdy z nawleczonymi na niego monetami w innym kolorze. Rozplótł jeden z drutów, odliczył cztery krążki w odcieniu matowego srebra i wręczył stojącej w holu kobiecie. Chłopak odprowadził wzrokiem pieniądze. Więc tyle kosztował garbaty niewolnik: cztery gwiazdki. Równowartość pół funta makreli.

Gawier obserwował wychodzącą opiekunkę z obojętnością, której się po sobie nie spodziewał. Parę lat wcześniej myślał, że ten moment, gdy zostanie komuś sprzedany i gdy dobiegnie końca jego ciężka dola w domu kalek, przyjmie z ulgą. Sądził też, że powrót do życia wśród szlachty — lecz już nie jako jeden z nich — będzie bolesny, pełen żalu i bezsilnej złości. Tymczasem nie czuł nic.

Kobieta bez słowa wróciła na górę, a Sekamer skinął na chłopaka i podążyli na dół.

Pomieszczenie kuchenne nie należało do małych, ale ogrom mebli i przyrządów oraz jedynie dwa lufciki zamiast okien sprawiały, że było w nim ciasno i duszno. W powietrzu unosił się zapach ryb. Przy bufecie stały dwie kobiety — jedna młoda, druga w średnim wieku — i energicznie przygotowywały posiłek. Na odgłos kroków starsza odwróciła się z nożem w ręku, aż płetwy na jej policzkach zafalowały.

— No i co, kogo tam… Ooo! — mruknęła, zauważywszy drepczącego za lokajem drobnego chłopaka. — Przesyłka doszła, co? Siadaj, mały, zaraz ci dam zupy. Sek, zawołaj Merawiego. Destylator znowu walnął, a ja mam pełne ręce roboty.

— Jak my wszyscy — zauważył Sekamer, po czym zwrócił się do Gawiera: — Ta urocza młoda dama to Motra. Przedstawiłaby ci się, ale niestety nie mówi. — Motra tylko skinęła głową, zawstydzona i jakby wystraszona. — Sprząta i pomaga w kuchni. A ta maruda to nasza kucharka Herka.

Kobieta zaśmiała się ironicznie i pogroziła mu nożem.

— Już ty nie udawaj, że masz tak wiele na głowie. Ja tu cały dzień haruję, a ty w tym czasie otwierasz drzwi i nosisz napitki! To faktycznie musi być strasznie męczące.

Nie przestając gderać, postawiła przed Gawierem miskę zupy rybnej. Zaczął powoli jeść, prawie nie czując smaku.

— Ja tu tkwię po łokcie w rybich flakach, a ktoś się tym przejmuje? — ciągnęła Herka. — Gdyby ktoś pytał mnie o zdanie…

— Możesz się na chwilę uciszyć? — rzekł Sekamer. — Muszę wyjaśnić chłopakowi parę spraw.

Kucharka wydęła wargi, ale już się nie odezwała i po chwili wyszła z kuchni. Podczas gdy Motra spoglądała wielkimi oczami na Gawiera znad miednicy z brudnymi naczyniami, lokaj stanął naprzeciw niego i mówiąc, cały czas zadzierał nos. Młodzieniec nie wiedział, czy nie powinien przerwać jedzenia i wstać.

— Jak wiesz, masz być służącym — powiedział lokaj — ale nie takim jak ja czy Herka. Dann Erwastan Logor Szalan i jego małżonka danna Ochana kupili cię na prezent dla swojego syna Tagarda. Będziesz jego osobistym sługą. Rozumiesz?

— Rozumiem — odparł Gawier, oszołomiony i zbity z tropu. Czemu nikt mu o tym nie powiedział? Była ogromna różnica między zwykłym popychadłem a osobistym sługą. Od tego drugiego oczekiwano bezwzględnego posłuszeństwa, nie było zatem pewne, czy to życiowa szansa, czy wręcz przeciwnie. W domu kalek straszono ich opowieściami o tym, jak jeden zar trzymał osobistego sługę tylko po to, by bić go do nieprzytomności, jak jakiś naukowiec testował na swoim działanie trucizn i antidotów i jak jeszcze ktoś inny wykorzystywał swą niewolnicę w dosłownym tego słowa znaczeniu. A ten dann Tagard… Czego mógł się po nim spodziewać?

— Powinieneś wiedzieć podstawowe rzeczy o swoich właścicielach — kontynuował Sekamer. — Żaden z wysoko urodzonych nie lubi się czuć lekceważony, zwłaszcza przez służbę. Słyszałeś o rodzie Logor Szalanów, prawda?

— Tak — odparł Gawier, choć dość mętnie pamiętał szczegóły, które wpajano mu w domu kalek, odkąd usłyszał, że zostanie sprzedany. Jeśli w ogóle czegokolwiek tam uczono, to tylko rzeczy praktycznych, takich jak składanie ubrań. Wspomnienia z własnego życia na dworze były zaś mgliste i pełne wydarzeń, których wolałby nie pamiętać.

NIE GARB SIĘ!

Przeszył go dreszcz i widmo bólu zadanego ojcowskim pasem.

Sekamer przyjrzał mu się osobliwie. Najwyraźniej rozumiał jego niepokój, bo rzekł:

— Powinieneś nauczyć się na pamięć nazwisk i herbów. — Wskazał kominek, nad którym widniała wykuta w kamieniu tarcza. Był na niej zwinięty w kształt litery S smukły gad o błoniastych, wachlarzowatych wyrostkach podobnych do skrzydeł otoczony wstęgą z napisem „DETERMINACJA”. — Pomogę ci w tym.

Gawier pomyślał, że jeśli tego od niego wymagają, to może nie skończy na sprawdzaniu, czy potrawa pana nie została zatruta, i dodało mu to otuchy.

Lokaj zaczął wykład o drzewie genealogicznym Logor Szalanów. W tym czasie do kuchni weszła Herka ze starszym mężczyzną w strasznie brudnym ubraniu. Wskazała mu stojącą pod schodami wielką maszynę, pomarudziła trochę i wróciła do pracy przy blacie. Pogwizdując kompletnie pozbawioną melodii piosenkę, Merawi ukląkł przed żeliwnymi zbiornikami destylatora i nie bacząc na jego zmęczone posykiwanie, zaczął spokojnie rozkładać narzędzia.

— Herko, widziałaś po drodze panicza? — mruknął Sekamer.

— Co za różnica? — rzuciła, nie odrywając się od siekania zieleniny. — Przyjdzie tu prędzej czy później.

— Lepiej się schowaj — powiedział lokaj do Gawiera. — Gdyby cię zobaczył, zepsułoby to niespodziankę.

Gawier nie miał pojęcia, co się dzieje, ale posłusznie dokończył zupę i ukrył się we wskazanym przez Sekamera kącie, po drugiej stronie zakręcających wokół destylatora schodów. Szpara między nimi a wygaszonym kominkiem nie była zbyt wygodną kryjówką — czuł, jak jego kolce nieprzyjemnie drapią kamienną ścianę. Zaczął się zastanawiać, jak długo będzie musiał tu siedzieć.

Wtem nad jego głową rozległ się cichy tupot. Gawier spostrzegł, że Herka i Sekamer wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Po chwili ciekawość zwyciężyła i ostrożnie stanął na palcach, by zobaczyć, kto stoi na schodach.

Mały chłopiec — na oko o połowę niższy od niego — wciskał czoło między tralki balustrady, obserwując z przejęciem pracę Merawiego. Mechanik dłuższy czas udawał, że go nie zauważa, i podnosił po kolei narzędzia, by je dokładnie obejrzeć i wypolerować. W końcu przestał gwizdać i zerknął w górę na zafascynowane dziecko. Malec w ogóle nie przejął się tym, że został zauważony.

— Widzisz, znowu się zepsuł  — zagaił Merawi. — Cieknie jak sito. Jak myślisz, co z tym zrobimy?

Chłopiec milczał chwilę.

— To. — Wskazał palcem leżącą na podłodze uszczelkę. — Trzeba wstawić nowe.

— Faktycznie — zgodził się mężczyzna, udając zdumienie. — Nie pomyślałem o tym. Bardzo ci dziękuję.

Zabrał się do usuwania usterki, a malec nie spuszczał go z oka, gdy sięgał po narzędzia i operował nimi z mistrzowską precyzją. Wtem coś w tobołku mechanika zwróciło uwagę chłopca.

— Co to jest? — spytał, pokazując palcem.

Merawi spojrzał w tym kierunku i pokręcił głową.

— No masz. Skąd to się tu wzięło? To miał być prezent na twoje urodziny, ale skoro już o tym wiesz… — Podniósł błyszczący przedmiot i podał chłopcu. — Proszę. To zmienidło. Jest ich nieskończenie wiele rodzajów, a twoje może być jednocześnie kluczem, śrubokrętem i kleszczami. Myślę, że przyda ci się w zabawie, ale pamiętaj, że to narzędzie. Uważaj, żebyś nie zrobił sobie nim krzywdy, dobrze?

Chłopiec z zachwytem poruszał elementami małego, zrobionego specjalnie z myślą o dziecku narzędzia, które przekształcało się w śrubokręt i kleszcze, a następnie znów w klucz. Oczy mu błyszczały, jakby trzymał najcenniejszy skarb, artefakt o niezmierzonej wartości.

Z transu wyrwało go wołanie. Schował szybko prezent do kieszeni i pobiegł na górę, tupiąc głośno.

Gawier wyszedł z ukrycia.

— To był właśnie panicz Tagard — Sekamer uprzedził jego pytanie. — Twój przyszły pan.

— Ile ma lat?

— Jutro skończy pięć. I lepiej, żebyś zaczął go odpowiednio tytułować — dodał surowo. — Tylko Merawiemu pozwala sobie mówić na „ty”.

Do Gawiera ledwo dotarł sens tych słów. Próbował przyzwyczaić się do myśli, że od następnego dnia już do końca życia będzie związany z młodszym o dziewięć lat dannem.

Tę noc musiał jeszcze spędzić w pomieszczeniu dla służby — dopiero nazajutrz miał zamieszkać obok pokoju małego danna, by móc jak najszybciej stawiać się na wezwanie. Długo rozmyślał, wsłuchany w odgłos fal obmywających budynek. Zganił się w duchu za to, że nie przyszło mu do głowy, iż nowy pan wcale nie musi być od niego starszy. Jednak im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, tym większa ogarniała go obojętność. Nie mógł decydować o swoim losie — był kaleką, wyrzutkiem, zakałą społeczności i miał w ogóle szczęście, że został oddany do przytułku, a nie wrzucony do oceanu.

Od samego rana w rezydencji panowała nerwowa atmosfera. Herka krzątała się po kuchni, wymachując ścierką i wykrzykując rozkazy w stronę biednej, cichej Motry, która próbowała nadążyć z układaniem jedzenia na srebrnych półmiskach. Szykowane dla państwa śniadanie było niezwykle wystawne: w miseczkach lśniły świeże ostrygi, ruloniki filetów w wodorostach pyszniły się na soczyście zielonych liściach sałaty, nie brakowało krewetek i warzyw w chrupiącej panierce oraz świeżych owoców, a wszystko to z okazji urodzin najmłodszego członka rodu. Gawier został dokładnie umyty i ubrany prawie tak elegancko jak Sekamer. Miał czekać, aż państwo zjedzą, i zaraz po śniadaniu zostać wręczony w prezencie.

Siedząc na dole i czekając na wezwanie, bardziej się nudził, niż denerwował. W kuchni panował zbyt duży hałas, by mógł słyszeć cokolwiek z położonej dwa piętra wyżej jadalni. Motra wysyłała tam kolejne półmiski małą windą i odbierała z niej brudne naczynia. Gawier obserwował znad zupy, jak dużo jedzenia wracało. Nie mógł pojąć, dlaczego dla trojga ludzi szykowano posiłek, którym spokojnie mogłyby się najeść trzy rodziny.

W końcu, kiedy na górę zostały już wysłane owoce, Herka bezceremonialnie złapała Gawiera za ramię i pospiesznie wypchnęła go z kuchni. Idąc po schodach, minęli jadalnię, z której docierały płaczliwe marudzenie chłopca i surowy głos mężczyzny nakazującego mu właściwe zachowanie.

Kucharka zaprowadziła młodzieńca na trzecie piętro, niemal w całości zajęte przez obszerny salon. Postawiła go pośrodku, zakazała się ruszać i wyszła.

Salon był urządzony pięknie, w stylu typowym dla bogatych domów na wodzie: białe ściany, podłoga barwy ciemnego piasku, zwiewne, przejrzyste firany na ogromnych oknach. Z okien rozciągał się widok na zatokę, o innej porze roku zapewne piękny, teraz jednak nudny i szary. Pośrodku akwenu wznosiła się strzelista wieża herolda, z której szczytu w każdą stronę świata zwracały się ogromne trąby sygnałowe; dwa razy dziennie, rano i wieczorem, heroldzi wygłaszali z takich wieżyczek wiadomości i królewskie edykty. Zatokę przecinał oddzielający ją od oceanu, imponujący wiadukt kolejowy, sięgający od stolicy księstwa Naranotu do miasta Teranot. Po przeciwnej stronie na wybrzeżu majaczyły zarysy Pałacu z Zielonego Szkła. Umeblowanie salonu było raczej skromne: dwie leżanki, kilka puf, niski stolik, a w kąciku, na podeście duża harfa i piękny, ozdobny klawesyn. Stojąc na środku tej komnaty, Gawier czuł się jak na bezludnej wyspie.

Wtem usłyszał zbliżające się kroki i głosy. Nagły niepokój ścisnął mu wnętrzności. Natychmiast schował rękę za plecy i wyprostował się, zwracając twarzą do łukowatego portalu.

Do salonu wkroczył wysoki mężczyzna o czerwonawym odcieniu skóry, ostrych rysach i groźnym spojrzeniu spotęgowanym przez jego stygmat — rząd krótkich, grubych kolców biegnących wzdłuż całej szczęki. Ochana weszła tuż za nim, prowadząc przed sobą syna.

— Jeszcze chwila i… już — powiedziała.

Tagard otworzył oczy, zamrugał i rozejrzał się podekscytowany, lecz gdy jego spojrzenie padło na Gawiera, cofnął się o krok wystraszony.

— To dla ciebie — rzekła matka. — Twój własny sługa.

Chłopiec zmarszczył brwi. Wyraz twarzy upodobnił go do ojca jeszcze bardziej niż odziedziczony po nim stygmat — pojedynczy kolec na podbródku.

— Sługa? — spytał i zasłonił usta dłońmi. — A… na co mi on?

— Na co tylko chcesz — odparł ojciec. — Jest twój. Może być, kim sobie życzysz.

Tagard przyglądał się nieufnie prezentowi. Na zewnątrz zabrzmiał sygnał trąb i herold zaczął wykrzykiwać wieści, ale w salonie tylko dann Erwastan zareagował na to, zwracając twarz w stronę okna.

Chłopiec spojrzał na matkę.

— Może być moim przyjacielem?

— Przyjacielem? To niewolnik— żachnęła się danna. — Na dodatek kaleka. Przyjaciół znajdziesz sobie na dworze, odpowiednich do twojej pozycji. On ma tylko słuchać twoich rozkazów.

Tagard chwilę przyglądał się Gawierowi, a ten zaczął czuć się nieswojo pod jego spojrzeniem. Naraz malec uśmiechnął się szelmowsko, odzyskawszy animusz.

— To niech chodzi za mnie na lekcje.

— O nie, mój drogi — rzekła Ochana. — Tego nie zrobi, nie wykręcisz się od nauki.

— Ale miał mnie słuchać!

— A ty masz słuchać nas— oznajmił z naciskiem ojciec. Westchnął. — Widzę, że będziemy musieli wprowadzić pewne ograniczenia twojej władzy nad sługą, bo pozwalasz sobie na zbyt wiele.

Chłopiec zrobił minę, jakby miał wybuchnąć płaczem lub złością. W końcu zdecydował się na to drugie i tupnął nogą.

— Wolę zobaczyć kopalnię. Obiecałeś!

— Tagardzie, nie będę do tego wracać. Jesteś za mały. Kopalnia to nie miejsce dla dzieci.

— Nie jestem dzieckiem!

— Owszem, jesteś! — wtrąciła się Ochana. — A jeśli dalej będziesz się tak zachowywać, każę twojemu słudze skoczyć do oceanu i nie będziesz miał żadnego prezentu.

Gawierowi zaschło w ustach. Wszystkie przerażające historie z domu kalek dudniły mu w głowie. Wpatrywał się błagalnie w swego pięcioletniego pana, drżąc ze strachu, że to kapryśne dziecko z czystej przekory powie zaraz: „I dobrze, niech skacze!”, a on będzie musiał wykonać rozkaz.

Tagard dyszał ciężko przez nos, rozważając w milczeniu słowa ojca. Wsunął dłoń do kieszeni; mignął w niej kawałek metalu — prezent od dozorcy, błyszczące zmienidło. Twarz mu się rozpogodziła.

W końcu podszedł do Gawiera, stanął wyprostowany i spojrzał na niego z wyższością, choć ledwo sięgał mu do pasa.

— Jak się nazywasz? — spytał.

Chłopak przełknął nerwowo ślinę.

— Gawier, paniczu.

Tagard skrzywił się nieznacznie i obrzucił go krytycznym wzrokiem.

— Co tak dziwnie stoisz?

— To przez mój garb, paniczu.

Zaciekawiony chłopiec stanął z boku, by obejrzeć niewiarygodnie krzywe plecy sługi. Na widok pięciu długich, ostrych kolców sterczących z garbu aż sapnął z wrażenia.

— Rety, ale fajne. Wyglądasz jak potwór! — rzekł z podziwem. Erwastan parsknął śmiechem, ale niezrażony Tagard machnął władczo ręką na służącego. — Dobra, chodź. Porobimy coś — rzekł, po czym dodał szeptem: — I tak będziesz moim przyjacielem, bo inni chłopacy są głupi i mnie nie lubią, a ty będziesz musiał.

Ruszył do drzwi, a Gawier posłusznie podążył za nim, przepełniony sprzecznymi uczuciami.

— Pamiętaj, że za godzinę masz lekcje — przypomniała Ochana synowi.

— Wieeem! — jęknął, uwiesiwszy się na framudze, i czym prędzej uciekł z salonu.

Danna dotknęła z zatroskaniem policzka.

— Może jednak przesadziliśmy z tym prezentem.

— Nic podobnego — oświadczył Erwastan i ujął ją za ramiona. — Jeśli ma być w przyszłości dobrym zarządcą, powinien od najmłodszych lat uczyć się rozkazywać służbie.

— Ale słyszałeś go? On chce przyjaciela.

— Dlatego najwyższy czas zacząć zabierać go na te wszystkie głupie spędy towarzyskie, żeby zapoznał się…

— Erwastanie! — Ochana ze śmiechem pacnęła męża w pierś, lecz wtedy jeden z jej zakrzywionych pazurów zaczepił o nitkę pięknej kamizeli i rozpruł szew. Jęknęła zasmucona. — Och, nie… Nie znoszę ich. Dlaczego akurat mnie musiał się trafić stygmat po matce?

Usiadła rozgoryczona na leżance i wpatrywała się tępym wzrokiem w swoje oszpecone palce. Erwastan ukląkł przed nią, ujął jej dłonie i pocałował.

— Wiesz, co ja o nich myślę.

Uśmiechnęła się. Uśmiechała się tylko dla niego.

— Wiem.

Pokój Tagarda znajdował się w jednej z niewielkich wieżyczek. Gdy garbus otworzył drzwi przed paniczem i wszedł za nim do środka, uderzyła go ogromna liczba zabawek w tej okrągłej komnacie. Był kasztanowaty koń na biegunach, o niewielkich skrzydełkach i z długą grzywą, metalowe bączki, nakręcane pudełka i karuzele, a także piękny zoetrop z animacją ryb i węża morskiego wijącego się w oceanie. U wezgłowia łóżka leżały schludnie ułożone klocki ze wzorami z macicy perłowej, na komodzie zaś stała armia figurek: żołnierzyki, konie w zbrojach i gryf w heraldycznej pozie.

Gawier zapatrzył się na ołowianych żołnierzy. Żaden z nich nie miał widocznych oznak kalectwa, brakujących kończyn czy oka osłoniętego opaską. Zamyślił się. Zaciągnięcie się do armii było dla kalek jedynym sposobem na odzyskanie szacunku w oczach społeczeństwa. Gdy rodzice zdecydowali o oddaniu go do domu kalek, był za młody, by wstąpić do wojska, a gdy podrósł i dostał taką szansę… odmówił. Lata spędzone w przytułku odebrały mu wolę walki — nie tyle w bitwach, ile o własny dobrobyt.

Tagard tymczasem kompletnie zignorował zabawki. Podszedł do komody, bez większego entuzjazmu wskazując na figurki.

— To moja kolekcja. Miałem ich więcej, ale mi poginęły. Merawi mówi, że to morskie duszki, wiesz, duchy utopionych dzieci, które lubią się bawić i kradną zabawki, ale — dodał konspiracyjnym szeptem — on chyba zmyśla. A tu — podbiegł do okrągłego stołu na środku pokoju, wspiął się na krzesło i sięgnął do dużego kuferka — tu trzymam moje skarby. Mama się denerwuje, jak się nimi bawię, ale i tak jej nie słucham. Chodź, popatrz!

Wysypał z kuferka mnóstwo metalowych przedmiotów: kłębek drutu, rurki, śrubki, kółka zębate, przeróżne blaszki i drobne elementy — prawdopodobnie części większych maszyn. Na ich widok oczy zaczęły mu błyszczeć. Wyłowił z tego bałaganu figurkę wielkości pięści złożoną z takich drobiazgów i z dumą pokazał Gawierowi.

— Zrobiłem wczoraj. Prawda, że fajny?

— To… bardzo ładna rybka, paniczu.

Tagard spojrzał na niego spode łba.

— To jest pies.

— O… Najmocniej przepraszam, paniczu.

— Przestań mnie tak nazywać! — wybuchł niespodziewanie chłopiec.

— Jak zatem mam się do… pana zwracać? — spytał Gawier, przełknąwszy nerwowo ślinę.

Tagard powiercił się chwilę na krześle.

— „Panie” może być — odezwał się w końcu wyniośle. — To pasuje.

— Tak, panie.

— No! — Malec znów się uśmiechnął. — To teraz możemy się bawić. Ja zrobię… węża morskiego.

Wyjął z kieszeni zmienidło i mamrocząc pod nosem, zaczął wkręcać śrubki, wyginać blaszki i przecinać druciki. Łączył poszczególne, z pozoru kompletnie niepasujące elementy z taką pewnością, jakby od zawsze były sobie pisane.

Po chwili spojrzał na Gawiera i zmarszczył brwi.

— Czemu tak stoisz? — spytał podejrzliwie.

— Ja… nie jestem pewien, co mam robić, panie.

— No... baw się. — Tagard podsunął mu stosik błyszczących przedmiotów. — Tak jak ja. Ja coś ułożę, ty coś ułożysz, a potem… potem możemy stoczyć bitwę bestii! I… i zbuduję do tego arenę! — Obejrzał się na klocki. — No, składaj, ja zaraz kończę.

Gawier zbliżył się do stołu.

— Czy mogę usiąść, panie?

Mały przewrócił oczami.

— O wszystko chcesz pytać? Siadaj i rób cośw końcu! Ale zmienidło jest moje, radź sobie bez niego — rzucił.

Gawier posłusznie przystąpił do pracy. Usiłował podejrzeć, jak sobie radzi jego pan, lecz ten zazdrośnie zasłaniał swoje dzieło ramieniem. Kiedy skończył, podniósł gotową figurkę, jakby to był cenny relikt.

— Ja już! Zrobiłem gryfo-jaszczura, który ma wielkie szpony, lata ponad chmurami i zionie ogniem! Tak na niby. I jednym ugryzieniem może ci urwać rękę! Ale też na niby. A ty? Co masz?

Młodzieniec spojrzał na swoją bezkształtną zabawkę.

— Ja zrobiłem… żółwia. Chyba.

— Żółwia? — Tagard zerknął na figurkę i na chwilę wpadł w stupor, zaraz jednak odzyskał entuzjazm. — No nic, przynajmniej wygram. Teraz trzeba tylko zrobić arenę i zebrać widownię!

Zgarnął ołowiane figurki z komody, rzucił je koło klocków i już miał przystąpić do budowy, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, do pokoju weszła Ochana. Twarz znów miała pozbawioną wyrazu, jak wtedy, gdy Gawier zobaczył ją po raz pierwszy. Obrzuciła krytycznym spojrzeniem bałagan na stole, splotła dłonie i powiedziała w przestrzeń:

— Tagardzie, każ słudze posprzątać. Za chwilę zaczynasz lekcje.

— Cooo? — jęknął chłopiec, nieszczęśliwy. — Dopiero zacząłem się bawić!

— Koniec dyskusji. Twój nowy nauczyciel już czeka. A ty — zwróciła się do Gawiera — gdy skończysz sprzątać, przyjdź do salonu. Dostaniesz nowe instrukcje.

— Tak, pani — rzekł garbus, kłaniając się w pas.

— Nie chcę lekcji! Są głupie! — zawołał chłopiec, patrząc ze złością, jak zaniepokojony służący zgarnia metalowe skarby do kuferka. Kiedy Gawier chciał włożyć tam zmienidło, podbiegł i próbował ukradkiem schować je do kieszeni.

— Co to jest? — spytała Ochana. — Pokaż mi to. Ale już!

— To moje — powiedział stanowczo chłopiec.

— Daj mi to, chyba że nie chcesz dziś dostać deseru.

Tagard zaczął sapać z wściekłości, w końcu jednak, tupiąc głośno, podszedł do matki i wręczył jej zmienidło.

Obejrzała je ze zmarszczonymi brwiami.

— Skąd to wziąłeś?

— Dostałem — burknął obrażony.

— Od kogo?

Zawahał się.

— Od Merawiego. Na urodziny.

Brwi Ochany ściągnęły się jeszcze bardziej.

— Od Merawiego? Co za bezmyślny… — Urwała. — To nie jest odpowiednia rzecz dla ciebie. Zabieram to.

— Nie! — wrzasnął chłopiec i rzucił się, by odebrać swą własność, lecz nie mógł jej dosięgnąć. — Oddaj mi to!

— Nie. Nie powinieneś się bawić tymi śmieciami ani zadawać z tym człowiekiem.

— Ale to jest moje! Oddaj… — Oczy zaczęły mu się wypełniać łzami.

Matka wciąż nie patrzyła na niego. W końcu westchnęła.

— Dostaniesz to, jak będziesz grzeczny na lekcji.

Tagard gotował się ze złości, ale mimo wzburzenia doszedł do wniosku, że dla zmienidła warto się poświęcić. Smarknął i zamrugał, by przegonić łzy.

— Dobrze.

Ochana odwróciła się, by wyjść.

— A będę mógł zobaczyć kopalnię?

Zwróciła się ponownie w stronę syna. Jej surowa twarz zaczęła powoli łagodnieć.

— Porozmawiam o tym z twoim ojcem — rzekła czule, a potem skinęła władczo na Gawiera i opuściła pokój.

Garbus potruchtał za nią czym prędzej, oglądając się na swego pana. Chłopiec był już zdeterminowany i nie płakał.

Po paru minutach do pokoju wszedł przysadzisty, całkiem łysy, za to wąsaty mężczyzna. Jego duże, nietoperzowate uszy wyglądały raczej komicznie. Tagard pomyślał, że za nic nie chciałby takiego stygmatu, i złapał się za kolec na brodzie. Nieznajomy tymczasem ukłonił się z uśmiechem.

— Witaj, młody człowieku. To ciebie nazywają Tagardem, tak?

— Tak — bąknął mały, marszcząc brwi.

— Nazywam się Eldrat Nam. Od dzisiaj będę twoim nauczycielem. Usiądźmy, dobrze? Nim zaczniemy, chciałbym zadać ci kilka pytań.

Chłopiec bez entuzjazmu poczłapał do stołu, usiadł na ulubionym krześle, skrzyżował ręce na piersi i utkwił wzrok w blacie. Eldrat zajął miejsce na wprost niego, kładąc na podłodze dużą skórzaną teczkę. Uważnie przyjrzał się dziecku.

— Powiedz mi, Tagardzie, czego nauczyłeś się do tej pory? — rzekł po chwili. — Znasz litery?

— Znam.

— A cyfry?

— Też.

— Umiesz liczyć?

— Umiem.

— No, no, imponujące — mruknął mężczyzna.

Chłopiec zmarszczył brwi, niepewny, czy mężczyzna się z niego naigrawa, czy mówi szczerze.

— Tamten nauczyciel był głupi — oznajmił stanowczo.

— Doprawdy?

— Ciągle kazał mi robić to samo i krzyczał — perorował oburzony Tagard. — A raz mnie uderzył. Linijką.

— Jakie miał wykształcenie? — spytał Eldrat. — Czy miał wszystkie włosy na głowie? — dodał, widząc niezrozumienie w oczach dziecka.

— Miał łyse pół głowy — odparł chłopiec, pokazując rękami.

— A widzisz! A ja jestem całkiem ogolony i mam tu pełny tatuaż. — Poklepał się po ciemieniu. — To znaczy, że ukończyłem uniwersytet na najwyższym stopniu i że jestem mądrzejszy od mojego poprzednika.

— I bardziej nadęty — burknął Tagard.

Nam tylko zachichotał.

— Cóż, mam nadzieję, że mimo to okażę się lepszym nauczycielem. — Zamilkł na chwilę. — Powiedz mi, Tagardzie, lubisz się uczyć?

Chłopiec wzruszył ramionami.

— Byłaby wielka szkoda, gdybyś zaniechał nauki — rzekł Eldrat, sięgając za pazuchę. — Ominęłoby cię wiele cudów tego świata.

Tagard podniósł wzrok w momencie, w którym mężczyzna wyjął z wewnętrznej kieszeni malutką, piaskową bryłkę minerału o nieregularnym kształcie. Uniósł ją w dwóch palcach na wysokość oczu i puścił, a kamyk zawisł w powietrzu. Chłopiec uniósł się lekko na siedzeniu, a oczy błysnęły mu zainteresowaniem.

— Wiesz, co to jest? — spytał nauczyciel.

— Latająca skała — odpowiedział natychmiast Tagard.

— Tak — rzekł mężczyzna, kiwając głową. — Aerotyt. To dzięki niemu budujemy lewitujące budynki i to z niego są latające wyspy, na których mieszkają Rinnarowie i ich smoczy bogowie. — Na wzmiankę o smokach oczy chłopca otworzyły się jeszcze szerzej. — Wiesz, dlaczego aerotyt się unosi?

— Bo ma Wolę.

— Dokładnie! Wszystkie skały i minerały mają Wolę, tak jak ludzie i zwierzęta, ale Wola skał jest najsilniejsza. Nie zmusisz weksalitu, by przestał świecić, ani aerotytu, by spadł na ziemię. Możesz nim poruszać… — Przesunął bryłkę w bok, w dół i w górę. Minerał nie chwiał się jak piórko, a gdy tylko nauczyciel odrywał od niego palec, nie zmieniał położenia w powietrzu. — Jednak i to nie jest łatwe. Ten odłamek jest malutki, ale im większa skała, tym więcej siły trzeba włożyć, by nią poruszyć. Zobacz.

Pchnął kamyk w stronę Tagarda. Ten dotknął go i przesunął odrobinę w bok, czując lekki opór. Gdy bezwiednie rozdziawił usta z zachwytu, Eldrat zaśmiał się dobrodusznie.

— Oczywiście nie będziemy się uczyć tylko o skałach, choć ta wiedza niewątpliwie przyda ci się w przyszłości. Świat skrywa jeszcze wiele tajemnic, które tylko ludzie nauki są w stanie odkryć. Chciałbyś zostać jednym z nich?

Chłopiec zamyślił się. Po dłuższej chwili, nie odrywając wzroku od lewitującego kamienia, oświadczył z pełnym przekonaniem:

— Chcę.

Dann i danna wzięli Gawiera na poważną rozmowę. Poznał kilka zasad dotyczących kontaktów z Tagardem, między innymi, że przysługuje mu prawo do spożywania posiłku z resztą służby, gdy chłopiec jest zajęty, że nie wolno mu odrabiać za niego prac domowych i że pod groźbą śmierci ma zakaz wykonywania rozkazów mogących zagrozić zdrowiu lub życiu małego danna. Miał również natychmiast informować jego rodziców o „każdej, nawet minimalnie niepokojącej rzeczy”. Pomyślał, że chodzi zapewne o zdrowie chłopca, lecz dann Erwastan uściślił, że dotyczy to też nietypowych zachowań i słów. Gawier nie miał pojęcia, jak to rozumieć.

Zszedł do kuchni po kamiennych schodkach. Destylator buczał i ogrzewał już i tak duszne pomieszczenie, w którym smakowicie pachniało przyprawioną mocno pieczenią. Motra siedziała przy stole i popijała coś z kubka. Gdy spostrzegła Gawiera, po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego.

— Czy mogę dostać coś do jedzenia? — spytał, odwzajemniwszy uśmiech.

Skinęła głową i pokazała palcem na blat, gdzie na deseczce leżało kilka ruloników ryb i wafli ryżowych; najwyraźniej Logor Szalanowie nie należeli do tego rodzaju szlachty, która kazała wyrzucać resztki własnych posiłków.

Podchodząc do stołu, Gawier omal nie potknął się o otwartą klapę i nie wpadł do ziejącej w podłodze czarnej dziury — uratował go garb zmuszający do patrzenia w dół.

— Ostrożnie — dobiegł ze środka rozchodzący się echem głos Merawiego, po czym rozległ się cichy plusk, odgłos kroków na drabinie i dozorca wyłonił się z dziury. — Ciągle zapominam zamknąć za sobą klapę. Raz Sekamer wpadł do środka… Dobrze, że złamał sobie tylko nos.

Motra zapukała w stół, by zwrócić na siebie uwagę, i wskazała na swoją stopę.

— Ach, no i skręcił kostkę. Ale i tak miał szczęście — powiedział Merawi. Stanął i przeciągnął się, aż coś chrupnęło mu w plecach. — Za stary na to jestem… No, a ty, chłopcze? Jak ci się podoba twoja nowa rola?

— Jest… dobrze — odparł chłopak, przełknąwszy zimną rybę.

Merawi patrzył na niego wyczekująco, ale Gawier tego nie zauważył. Nie spodziewał się, że ktoś może chcieć, by mówił dalej.

Mężczyzna machnął ręką.

— Wygadany jesteś jak ta tutaj. — Skinął głową w stronę Motry.

Gawier nie wiedział, co powiedzieć, więc milczał. Przemyślał pytanie Merawiego. Trafił do jednego z bardziej znaczących dannów. Został niewolnikiem pięcioletniego, marudnego chłopca, który szukał tylko towarzysza zabaw. Mógł siedzieć wśród podobnych sobie ludzi w wypełnionej apetycznymi zapachami kuchni i jeść przysmaki, o których wcześniej nawet nie marzył.

Uśmiechnął się. Chyba jednak mogło być gorzej.

ROZDZIAŁ IIDrodenian

„Wszystkie skały posiadają Wolę, lecz nie wszystkie ją manifestują… lub też nie odkryliśmy sposobu, w jaki ją manifestują. Wykorzystujemy nocalit, by chronił nas przed deszczem, a porty i pływające miasta przed sztormami, weksalitem oświetlamy nasze domy, korzystamy z półszlachetnych kryształów, by leczyć ciało i duszę, lecz wiele skał i minerałów wciąż skrywa przed nami swoje tajemnice. Być może gdybyśmy dopuścili się badań nad tym zagadnieniem, zdołalibyśmy odkryć, jakiego rodzaju Wolę mają minerały o nieznanych do tej pory właściwościach, i wykorzystać tę wiedzę”.

Wola skał, imię autora skazane na zapomnienie, publikacja wpisana na listę ksiąg zakazanych; odnalezione egzemplarze pod groźbą śmierci przeznaczone do spalenia

Tagard z ciężkim westchnieniem pozwolił, by Gawier ubrał go w elegancki strój, który wybrała matka. Granatowy mundurek ze złotymi lamówkami i stójką był sztywny i niewygodny. Dotyk sługi drażnił go — właśnie dlatego już od czterech lat stanowczo odmawiał jego pomocy w ubieraniu się. Dziś jednak ogarnięty był taką niechęcią, że biernie pozwalał, by Gawier go wystroił.

— Muszę tam iść? — spytał po raz setny.

Ochana nawet na niego nie spojrzała, zajęta poprawianiem biżuterii przed lustrem.

— Królewicz jest twoim kuzynem. Skoro cię zaprosił, zignorowanie jego przyjęcia urodzinowego byłoby sporym nietaktem.

— Ale ja go nawet nie znam — bronił się chłopiec.

— Zatem poznasz. Już najwyższy czas.

Tagard przewrócił oczami i klapnął na taboret tak energicznie, że o mało z niego nie spadł. Gawier zaczął wkładać mu nowe, błyszczące buty.

Drzwi kajuty otworzyły się i wszedł Erwastan. On jeden był już gotowy; bogate szaty w odcieniu przygaszonej czerwieni idealnie współgrały z barwą jego skóry, a wycięty w trójkąt kołnierz podkreślał stygmat. Uśmiechnął się na widok żony i podszedł do niej, wsunąwszy prawą dłoń za połę fraka.

— Mam nadzieję, że wkrótce skończycie przygotowania. Przybijemy za kilka minut.

— Nie chcę iść — jęknął Tagard z najsmutniejszą miną, na jaką było go stać. — Czy Gawier może pójść ze mną?

— Wykluczone — zaprzeczyła Ochana. — Nie wypada iść na przyjęcie z własnym niewolnikiem, szczególnie na królewskie przyjęcie.

Chłopiec zasępił się jeszcze bardziej. Matka z lubością podkreślała „królewskość” tej okazji; rodzina trzymała się od niej z daleka po tym, jak popełniła mezalians. Zaproszenie na trzynaste urodziny jednego z jej bratanków było pierwszym, jakie otrzymała od lat. Miało to wiele wspólnego z odejściem z tego świata babki Tagarda, poprzedniej Arenai, która najgłośniej i najdosadniej wyrażała się o małżeństwie Ochany. Śmierć byłej królowej zmartwiła więc dannę w niewielkim stopniu. Cieszyła się, że znów może odwiedzić pałac, w którym się wychowała, spędzić czas wśród najwyżej urodzonych i pławić się w blichtrze monarszego życia.

Na Tagardzie wszystkie te wspaniałości nie robiły najmniejszego wrażenia. Nie miał ochoty poznawać rówieśników, niezależnie od ich tytułów. Najmilej spędzał czas sam, ewentualnie z Gawierem lub Merawim. Perspektywa towarzystwa nieznajomych napawała go przerażeniem.

A jakby tego było mało, miał już pierwsze objawy choroby morskiej.

Gawier skończył wiązać chłopcu sznurowadła i odsunął się, robiąc miejsce dannowi Erwastanowi. Ten pochylił się nad synem.

— Może z większą ochotą pójdziesz na to przyjęcie, gdy zaproponuję ci pewien układ — rzekł. — Jeśli będziesz się dobrze zachowywać, za kilka dni odwiedzimy kopalnię. Co ty na to?

Chłopiec zaniemówił z szeroko otwartą buzią. A więc po długich błaganiach w końcu doczekał tego dnia. Wybuchł radosnym śmiechem i rzucił się ojcu na szyję tak gwałtownie, że uderzył czołem o jeden z kolców na jego szczęce.

— Ostrożnie! — zawołała Ochana i natychmiast do nich przypadła. Na widok twarzy syna załamała ręce. — Widzisz, co zrobiłeś? Jak pójdziesz na przyjęcie z takim rozcięciem na czole? Co królewicz sobie o tobie pomyśli?

Erwastan, nieco zmieszany reakcją Tagarda, wyprostował się i wycofał pod ścianę, by wyjrzeć przez iluminator. Chłopiec nie zważał na pieczenie drobnej rany ani na matkę próbującą wytrzeć mu czoło poślinioną chusteczką.

— Naprawdę popłyniemy do kopalni? I zobaczę górników i kopanie metali? — paplał, podskakując z radości.

Dann uśmiechnął się pod nosem.

— Widzisz, mówiłem, że się ucieszy.

— Na mój gust ucieszył się za bardzo — stwierdziła oschle Ochana. — Z taką paskudną raną wstyd go będzie pokazać!

— Mogę nie iść na przyjęcie — powiedział szybko chłopiec.

Matka nie zwróciła uwagi na jego słowa. Lekko szarpnąwszy, zaciągnęła go do toaletki i zaatakowała pudrem jego czoło.

— Cóż… nic lepszego już nie zrobimy — mruknęła, obrzucając krytycznym spojrzeniem twarz syna. Strzepnęła mu pyłek z marynarki i bezceremonialnie ustawiła przodem do wyjścia.

Wkrótce jacht zawinął do portu. Tagard pożegnał się z Gawierem, obiecując, że przyniesie mu jakieś ciastko, i wraz z rodzicami zszedł z pokładu. Znajdowali się w części portu przeznaczonej dla szlachty, było więc tam schludnie i elegancko: molo z jasnego kamienia lśniło tak, że raziło w oczy, a na murkach stały wielkie donice pełne kolorowych kwiatów. Jednak najbardziej przyciągał uwagę górujący nad przystanią Pałac z Zielonego Szkła.

Tagard czuł się zawiedziony, bo myślał, że pałac naprawdę jest cały ze szkła. Tymczasem okazało się, że nazwę zawdzięcza ogromnym oknom w odcieniu jasnej zieleni umieszczonym w najbardziej reprezentacyjnych częściach budowli.

Drepcząc za rodzicami, przyglądał się lewitującym szczytom wieżyczek. Pamiętał z lekcji, że dzieje się tak za sprawą aerotytu, wydobywanego daleko stąd minerału, którego Wola sprawiała, że unosił się w powietrzu. W tej chwili elementy wież znajdowały się na tyle wysoko nad stałą konstrukcją, że nawet z dołu wyraźnie widoczna była przestrzeń między nimi. Tagard zmierzył ją palcami — w szparze mieściły się trzy — i zapamiętał, by po przyjęciu sprawdzić, o ile lewitująca wieżyczka opadła. Taką dostał pracę domową. Nigdy ich nie lubił, bo zwykle oznaczały jeszcze więcej czasu spędzonego nad literkami i cyframi — a przecież miał tyle ważnych spraw — ale odkąd jego nauczycielem został Eldrat Nam, prace domowe stały się o wiele ciekawsze.

Ochana zerknęła na niego i spostrzegłszy, że ogląda palce wyciągniętej w powietrze dłoni, chwyciła go za rękę.

— Tagardzie, co ty wyprawiasz? — spytała cicho. — Zachowuj się godnie.

Chłopiec parsknął poirytowany, ale napotkawszy spojrzenie matki, wyprostował się i spoważniał.

Ku jego przerażeniu rodzice, a szczególnie matka, usiłowali zapoznać go ze wszystkimi, których napotkali. Odkrył jednak, że z każdym kolejnym ukłonem i formułą powitalną cała ta sytuacja coraz bardziej go nudzi. Stopniowo się dystansował, aż w końcu nabrał czegoś w rodzaju pewności siebie. Ostatecznie poczuł się nagrodzony, gdy spotkali pewnego zara z żoną i synem, którzy z uwagi na niższą pozycję musieli ukłonić się jemu. Skwaszona mina nastolatka nieco pocieszyła Tagarda, choć jednocześnie czuł się nieswojo. Niemniej wszedł w rolę małego arystokraty i stał dumnie wyprostowany, z wyniosłą miną ignorując wszystkich wokół.

W pewnym momencie poczuł dłoń ojca na ramieniu i usłyszał jego szept:

— Wiesz, jeśli chcesz zdobyć sympatię i uznanie na dworze, powinieneś nawiązywać kontakty.

Chłopiec się zasępił. Zaczął niepewnie rozglądać się za kimś, z kim mógłby „nawiązać kontakt”, lecz wtedy niedaleko rozległ się donośny głos:

— Kogo ja widzę? Dann Erwastan z rodziną!

Do Logor Szalanów zbliżał się mężczyzna, u którego od razu zwracał uwagę szeroki, serdeczny uśmiech. W klapie jego fraka lśniła złota brosza z herbem rodu — znak, po którym można było poznać, że jest harienem — a u pasa wisiała szabla w eleganckiej, błyszczącej pochwie. Tuż za nim dreptała posłusznie wysoka dziewczynka. Tagard ukradkiem schował się za ojcem.

— Witaj, Balmondzie — rzekł poważnie Erwastan i ukłonił się lekko, po czym wypchnął przed siebie Tagarda i zmusił go do ukłonu.

— Czołem, młodzieńcze — przywitał się harien. — Ależ jesteś podobny do ojca.

— Dzięki! — zawołał Tagard, szczerze zadowolony z komplementu, i wskazał na swój podbródek. — Ale czekam, aż mi wszystkie kolce wyrosną!

— Tagardzie — syknęła Ochana, uśmiechając się nerwowo — nie pamiętasz, czego cię uczyłam? Zwracaj się do hariena z należytym szacunkiem.

Balmond niedbale machnął ręką i cofnął się o krok, ukazując uśmiechającą się delikatnie dziewczynkę. Była chuda, krótko ostrzyżona, a na czole, na linii kasztanowych włosów miała bardzo ładny zdaniem Tagarda stygmat: kilka rogowych wyrostków wyglądających jak korona.

— Tagardzie, poznaj moją córkę Ilyę Gendos.

— Jest mi niezmiernie miło państwa poznać — rzekła dziewczynka poważnie i dygnęła.

Tagard nie uznał za stosowne się przedstawić, więc matka musiała skłonić go do tego, ściskając mu ramię.

— Jestem Tagard — rzekł po chwili bezbarwnym tonem. — Logor Szalan — dodał, zerknąwszy na przyglądającego się mu ojca.

Harien zaśmiał się dobrodusznie.

— Jaki nieśmiały w obliczu pięknej panienki!

— Nie wstydź się, porozmawiaj z harianą — zachęciła go Ochana, po czym zaczęła przysłuchiwać się konwersacji męża z Balmondem.

Tagard otaksował Ilyę spojrzeniem. Jej sukienka miała stanowczo za dużo falbanek.

— Ile masz lat? — spytała dziewczynka, uśmiechając się pogodnie.

— Dziewięć.

— A ja dziesięć.

Chłopiec wytrzeszczył na nią oczy.

— I jesteś taka wysoka? Niemożliwe!

— Najwyraźniej możliwe — odparła wesoło.

Tagard zdał sobie sprawę, że nie bardzo wie, co powiedzieć. Wbił wzrok w swoje lśniące buty i zakołysał się na piętach.

— Lubisz bale? — spytała Ilya.

Młody Logor Szalan tylko wzruszył ramionami. Rodzice i Balmond pogrążeni byli w rozmowie, a on bardzo tęsknił za Gawierem — w jego obecności czuł się o wiele swobodniej.

— Cóż, nie każmy królowi dłużej czekać — powiedział w tym momencie Erwastan, a Tagard natychmiast się ożywił; stanął u boku ojca i usiłował nie patrzeć w stronę dziewczynki. — Założę się, że to będzie niezapomniane przyjęcie.

— O tak — rzekł harien. — W końcu nie co dzień kończy się trzynaście lat. — Zaśmiał się jowialnie.

Erwastan położył dłoń na plecach syna i wypchnął go przed siebie. Niezbyt zadowolony z konieczności maszerowania z przodu, chłopiec skupił wzrok na ogromnych podwójnych schodach prowadzących do zdobionych drzwi świątyni, których strzegli mężczyźni w zbrojach z zielonej stali dzierżący zdobione glewie.

Za drzwiami znajdowała się ogromna sala. Dwie dłuższe jej ściany były niemal całkowicie zajęte przez strzeliste okna z witrażami z zielono-żółtego szkła, po sześć na każdej, największe okno zaś, trzynaste, wieńczyło koniec przepastnej nawy. Na pierwszy rzut oka wzory witraży były abstrakcyjne, a tworzyły je łączące się i nachodzące na siebie okręgi, trójkąty, heksagony i wszelkie inne figury geometryczne. Wśród nich wyróżniały się jednak sylwetki bogów z panteonu Trzynastu, stworzycieli świata. W przeciwieństwie do pozostałych ostatni witraż był cały z błękitnego szkła i przedstawiał Demedreiosa, stwórcę Woli, którego sylwetka widoczna była tylko dzięki delikatnym muśnięciom srebrnej farby na szybach.

Pod tym witrażem, na podwyższeniu, do którego wiodły schody o trzynastu szmaragdowych stopniach, stały dwa trony z lśniącego czarnego kamienia zdobionego licznymi kryształami weksalitu. Ich blask w mrocznym pomieszczeniu wydawał się jaśniejszy niż w rzeczywistości, a trony wyglądały za ich sprawą jak stworzone z bezchmurnego nocnego nieba. Tagard pomyślał, że nigdy nie widział nic piękniejszego.

Świątynia wypełniła się wiernymi. Wkrótce zabrzmiała melodia psalmu grana na organach, których dźwięk przyprawiał o dreszcze, i rozpoczęło się nabożeństwo prowadzone przez samego seszema, najwyższego kapłana. Mężczyzna w granatowych szatach, wsparty na złotym kosturze zwieńczonym trzynastoramienną gwiazdą, z pasją modlił się i wygłaszał peany na cześć bogów-stwórców.

— Módlmy się do Fass Minai, by zwierzyna, którą stworzyła, licznie zamieszkiwała oceany i lądy, byśmy nigdy nie cierpieli głodu, smutku i samotności i by nasze czyny nie rozgniewały bestii, którymi wypełniła Archmar. Módlmy się do Landeliona, naszego ojca, by nie pokarał nas ni naszych dzieci kalectwem, albowiem tylko ci, co jemu są podobni, dostąpią boskiej łaski. Módlmy się…

Tagard, wpatrzony w witraż Landeliona, boga o wielu stygmatach, marzył o tym, by już wrócić do domu.

Po nabożeństwie, które bardzo mu się dłużyło, nagle rozbrzmiał gong obwieszczający pojawienie się bogów. Oczy wszystkich zwróciły się ku tronom na końcu sali.

— Pan Nieba i Oceanu, Gwiazda Stąpająca po Ziemi, Najjaśniejsze ze Słońc: Arenai Dunerion Rawodor! — oznajmił donośnie herold.

Odezwały się majestatycznie organy i harfy. Zgromadzeni w nawie arystokraci położyli dłonie na sercu i klęknąwszy, pochylili głowy. Tagard również, nauczony tego przez matkę. Nie mógł się jednak powstrzymać, by nie zerkać ukradkiem w górę.

Zza jednego z tronów wyłoniła się powoli z ciemności postać odziana w białe szaty misternie haftowane złotem. Złota była również korona zdobiąca czoło króla-boga, a także imponująca, przylegająca do łopatek aureola: opisana na półkolu gwiazda o ośmiu strzałkowatych ramionach wysadzana lśniącymi kryształami. Pojawienie się Arenaia przywodziło na myśl wschód słońc.

Tagard poczuł, jak serce zatrzepotało mu z przejęcia.

Dunerion Rawodor stanął na szczycie i znieruchomiał, a po chwili zasiadł na tronie, powoli omiatając wzrokiem wiernych.

Muzyka ucichła i herold przemówił ponownie:

— Najdroższa małżonka Arenaia, Pani Nieba i Oceanu, Gwiazda Pocieszycielka: Arenaia Hawana Rawodor!

Zza drugiego tronu w podobny sposób wyszła powoli dostojna kobieta, także odziana w biel i złoto. Jej aureola była zauważalnie mniejsza, lecz równie piękna. W przeciwieństwie do poważnego męża Arenaia uśmiechała się pogodnie. Przy wtórze muzyki zajęła miejsce na tronie.

— Pierworodny syn króla i królowej, Wschodząca Gwiazda, królewicz Drodenian Rawodor!

Tagard uniósł nieco głowę, by dobrze widzieć chłopca, z którego powodu było to całe zamieszanie. Drodenian miał na sobie biały mundurek ze złotymi ozdobnikami, lecz nie nosił korony ani innych insygniów. Wyciągnięty jak struna, z przejętą miną stanął po prawicy ojca.

— Najmłodszy syn króla i królowej, Wschodząca Gwiazda, królewicz Prawiden Rawodor!

Ostatni członek rodziny królewskiej wyłonił się zza tronów. Niższy o głowę od Drodeniana jasnowłosy chłopiec zajął miejsce obok matki i usilnie starając się nie patrzeć na tłum poddanych, ścisnął rąbek jej sukni. Hawana pogłaskała go czule po głowie.

Król-bóg wstał i rozłożył szeroko ręce. Rękawy jego szaty sięgały niemal do podłogi. Tagard uświadomił sobie, że wszyscy zaczęli wstawać, więc poszedł za ich przykładem i wspiął się na palce, by lepiej widzieć.

— Bądźcie pozdrowieni i przyjmijcie me błogosławieństwo w tym szczególnym dniu — rzekł Arenai. Nie mówił głośno, lecz jego głos niósł się po całej wielkiej sali. — Wasze przybycie raduje moje serce, lecz przede wszystkim serce mojego pierworodnego syna.

Królewicz Drodenian postąpił dwa kroki naprzód. Bóg położył mu dłoń na ramieniu.

— Zebraliśmy się tu dziś, by świętować. Dziś nie jestem królem. Dziś jestem ojcem dumnym ze swego potomka. Dziś to ja pragnę składać wam dzięki za to, że dzielicie ze mną tę dumę i radość, którą Drodenian napełnia mnie od trzynastu lat. Za Drodeniana! Światłości! — zakrzyknął, wyrzucając ku górze dłoń z dwoma palcami wzniesionymi, a dwoma zgiętymi w połowie.

— Światłości! — odpowiedział tłum szlachty, powtarzając gest Arenaia. Tagard uczynił to z opóźnieniem, lekko przestraszony.

Przy wtórze muzyki rodzina królewska opuściła świątynię, a wtedy herold poinstruował gości, by przez nawy boczne skierowali się ku sali bankietowej.

Wzruszona Ochana położyła dłoń na dekolcie.

— Jest taki… ludzki. Nie to, co nasi rodzice — dodała gorzko.

Erwastan objął ją ramieniem.

— Wyrażaj się z szacunkiem o gwiazdach, które już świecą nad nami, kochana — rzekł cicho.

Tagard usłyszał tymczasem rozmarzony głos córki jednego z dannów, wysokiej, lecz o bardzo dziecięcej twarzy.

— Chciałabym być Arenaią! — powiedziała do swej towarzyszki. — Jest taka piękna i dostojna, jej życie musi być doskonałe. Może uda mi się zostać narzeczoną królewicza…

— Drodeniana? — odparła tamta, zdegustowana. — Proszę cię… Jest o połowę młodszy od ciebie. Lepiej bryluj w okolicy harienów. Antelion Dar Sagal nie jest taki stary i szuka żony…

— Podobno królewicz ma już tak silną Wolę, że potrafi przesuwać przedmioty bez ich dotykania — rzekł pulchny chłopiec z zalążkami rogów na głowie, jeden z zarów, którzy wcześniej kłaniali się Tagardowi.

— Akurat — odparł nastoletni dann Pelnarian Zantar. — Wola tak nie działa.

— Ale bóg może Wolą zrobić wszystko — wtrącił zaintrygowany Tagard.

Pelnarian spojrzał na niego z góry.

— A co ty o tym wiesz, młody? Widziałeś kiedy, by któryś bóg robił cokolwiek, czego nie potrafią zwykłe skały? Bo ja nie, a nie jestem w pałacu pierwszy raz. Bogowie powinni umieć więcej niż my, a jakoś nie wygląda, by…

— Peln! — warknął siwy mężczyzna, ojciec chłopaka, i trzepnął go w potylicę. — Jesteś w świątyni, na gwiazdy! Jeśli natychmiast nie skończysz…

Dalszego ciągu Tagard nie usłyszał, bo dann chwycił syna za ramię i odciągnął na bok. Chłopiec zerknął na rodziców, ale ci, zajęci rozmową, nie zwrócili uwagi na całe zajście.

Tymczasem tłum powoli posuwał się naprzód, by po wędrówce schodami i korytarzem ozdobionym portretami władców dotrzeć w końcu do sali bankietowej. W przeciwieństwie do poprzedniej była skąpana w blasku słonecznego dnia. Po bokach stały długie stoły uginające się od jedzenia, środek zaś pozostał wolny. Tu również znajdowały się trony — w tym także dla synów pary królewskiej — nieporównanie skromniejsze od tych w sali tronowej, lecz wciąż imponujące. Były misternie rzeźbione w palisandrze, ciemnym drewnie o wyrazistych słojach, i pozbawione ozdób, by uwidocznić piękno najcenniejszego surowca Antianu. Rodzina panująca już na nich zasiadała. Orkiestra grała spokojną, cichą melodię, a goście krążyli wokół, jedząc i rozmawiając.

Tagard próbował słuchać otaczających go ludzi, ale nie potrafił się skupić na czymś, co go kompletnie nie interesowało. Zamiast tego podziwiał rzecz absolutnie fantastyczną: gigantyczny zegar umieszczony w ścianie nad tronami. Najmniejsza wskazówka była dłuższa niż on, a mlecznobiała tarcza ze złotymi cyframi i zdobieniami miała trzy przeszklone otwory, przez które widać było pracujący mechanizm. Gdyby nie rodzice, pobiegłby tam, nie zważając na nic, by z bliska przyjrzeć się temu cudowi. Wciąż patrzył na zegar, gdy Erwastan i Ochana ciągali go od jednej ważnej persony do drugiej, i niechętnie odwracał wzrok w kierunku rozmówców, udając zainteresowanie.

Niestety dalsza część przyjęcia była dokładnie taka, jak się spodziewał: piekielnie nudna.

— Ceremonia powitalna była piękna, nie sądzisz? — zagadnęła go uprzejmie Ilya, podczas gdy ich rodzice znów pogrążyli się w rozmowie. Ochana nie pozwalała Tagardowi się oddalać, co go irytowało, tym bardziej że niektórzy jego rówieśnicy chodzili bez opieki.

— Nawet, nawet — mruknął. — Ale bardziej podobały mi się trony — dodał po chwili.

— Nie lubisz przyjęć? Chyba nie bawisz się dobrze — powiedziała z troską.

— Wcale nie. Tylko… tu nie ma co robić. Nudy.

— Możesz tańczyć! I rozmawiać.

— Nie lubię tańczyć. A rozmawiać mogę z Gawierem.

— Z kim? — spytała z umiarkowanym zainteresowaniem, rozglądając się po sali.

— Z Gawierem. To mój sługa. Jest moim przyjacielem.

— Och. — Ilya uśmiechnęła się pobłażliwie, kręcąc głową. — Tutaj możesz znaleźć prawdziwych przyjaciół.

Tagard aż zacisnął pięści ze złości. Już chciał powiedzieć jej coś niemiłego, ale zdołał ugryźć się w język. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nienawidzi przyjęć.

Zauważył, że Ilya wyciąga szyję w kierunku tronów. Podążył za jej spojrzeniem. Przed bogami ustawiła się kolejka osób pragnących złożyć życzenia solenizantowi i wręczyć mu prezenty — przynajmniej te, które dało się tu przynieść, bo słyszał, jak jeden z książąt głośno zachwalał najwspanialszego rumaka ze swojej stajni, którego podarował królewiczowi. Niektórzy odchodzili stosunkowo szybko, innym udawało się porozmawiać chwilę z królewiczem, Arenaiem i Arenaią. Hariana Ilya najwyraźniej tylko na to czekała. Odkrywszy, że i jego to nie ominie, Tagard o mało nie wpadł w panikę. W końcu to nie był byle jaki szlachcina, tylko syn boga, na dokładkę w jego towarzystwie!

— Hm… co lubisz robić? — spytał, mając nadzieję, że jeśli będzie udawał pochłoniętego rozmową, rodzice zapomną o życzeniach dla królewicza.

Ilya przygładziła włosy, wciąż zerkając w bok.

— Lubię muzykę. Uczę się grać na różnych instrumentach. Tata mówi, że to buduje silny umysł.

— O — rzekł, szczerze zaintrygowany. — A na czym lubisz grać najbardziej?

— Na klawesynie. Mama też go kochała.

— Aha.

Rozmawiający z królewiczem ukłonili się nisko i odeszli. Coś nieprzyjemnie ścisnęło Tagarda w dołku. Zauważył, że Ilya mu się przygląda, więc natychmiast odchrząknął.

— Ja lubię się uczyć — oznajmił dumnie, siląc się na spokój. — Kiedyś nie lubiłem, ale odkryłem, że to bardzo fajne.

— Nauka jest ważna — przyznała Ilya — ale trudna. Średnia to rozrywka.

Tagard spojrzał na nią bykiem.

— Więc twierdzisz, że teraz bawisz się lepiej?

— Cóż, szczerze mówiąc, nie… — Urwała nagle i przeniosła wzrok z królewicza na chłopaka. Po chwili zaśmiała się. — Och, przepraszam! Nie chodzi mi o to, że źle się bawię w twoim towarzystwie. — Powachlowała się dłonią. — Po prostu nie mogę się doczekać tańców.

— Będą nas zmuszać do tańców? — jęknął Tagard, załamany.

Dziewczynka zachichotała.

— Chodź, Ilyo — odezwał się w tym momencie harien Balmond — muszę zamienić słówko z Dar Sagalem, a widzę, że jest już wolny. Dziękuję, Erwastanie. Rozmowa z tobą to zawsze przyjemność.

Ilya rzuciła tęskne spojrzenie w stronę królewicza, któremu już kłaniali się kolejni rozmówcy, dygnęła przed Tagardem i jego rodzicami i ruszyła posłusznie za ojcem. Mały dann z ulgą wypuścił powietrze przez nos.

Zauważył, że matka macha nieśmiało do kogoś. Popatrzył w tamtym kierunku i zobaczył czarnobrodego mężczyznę w towarzystwie damy w pomarańczowej sukni i pulchnego chłopaka. Mężczyzna ze stygmatem czerwonawych, łuskowych brwi posłał Ochanie pełne wyższości spojrzenie i odwrócił się z nosem wycelowanym w sufit. Małżonka i syn poszli za jego przykładem.

Danna cofnęła dłoń i zacisnęła palce, aż strzeliły jej stawy.

— Tagardzie, poznaj swego wuja Maneosa oraz kuzyna Selimara — wycedziła.

Chłopiec patrzył to na nią, to na oddalającą się niespiesznie rodzinę.

— Czemu nie chcą się z nami przywitać? — spytał.

— Ponieważ… — Urwała i zacisnęła usta w wąską kreskę. — Ponieważ mój brat nie potrafi pojąć, że ktoś może mieć inne zdanie niż on — dokończyła po chwili.

— Spokojnie — rzekł Erwastan, kładąc dłonie na ramionach żony.

Dopiero jakiś czas później Tagard zrozumiał, czemu Maneos Rawodor, książę Zachodniej Wyspy Nayen, starannie udawał, że nie ma nic wspólnego z danną. Podobnie jak ich matka miał siostrze za złe, że poświęciła swój status w imię miłości.

Na razie jednak dla chłopca oznaczało to tylko tyle, że przynajmniej nie musiał poznawać tych ludzi.

— Książęta i harienowie już skończyli z życzeniami — powiedział Erwastan — więc chyba najwyższy czas, byśmy ustawili się w kolejce…

— Proszę, proszę! — zawołał ktoś za ich plecami. — Dann Logor Szalan, kopę lat!

Cała trójka się odwróciła. Ujrzeli potężnego mężczyznę o sięgających do połowy pleców piórach zamiast włosów, białych u podstawy i czarnych na końcach. Ta imponująca grzywa spływała mu po lewym ramieniu. Szedł pod rękę z młodą kobietą o fioletowych oczach, która uśmiechała się przepraszająco. Mieli na sobie granatowo-srebrne szaty.

Erwastan zmusił się do kwaśnego uśmiechu.

— Witaj, dannie. Tagardzie, to dann Kallister Mond. Kallisterze, mój syn Tagard — rzekł, kładąc dłoń na plecach chłopca i popychając go lekko do przodu.

— Erwastanie, Ochano… — przywitał się zdawkowo mężczyzna, kompletnie ignorując Tagarda. — Poznajcie moją cudowną partnerkę Cendri Undal.

Danna Cendri ukłoniła się o wiele niżej, niż wymagały tego konwenanse.

— Słyszeliście, co przydarzyło się ojcu zary Jarszy? — zagadnął Mond. — Paskudna sprawa. Naprawdę nie zazdroszczę…

— Masz na myśli Gelani Jarszę? — spytał niepewnie Erwastan. — Handlują tekstyliami, czyż nie? Co się stało?

— Ojciec Gelani był o krok od zostania dannem, ale dopadła go demencja — rzekł konspiracyjnym szeptem Kallister. — Zupełnie postradał zmysły. Nie poznawał rodziny, bredził, podobno nawet robił pod siebie. — Pokręcił głową zdegustowany. — Gelani chciała go leczyć, ale nic z tego nie wyszło. Uznano go za kalekę i wyprawiono godne odejście, nim zdążył jeszcze bardziej upokorzyć siebie i rodzinę. No i cóż… z jakiegoś powodu młodej Jarszy nie zaproponowano własnej manufaktury i tytułu danny. Taka szansa przeszła jej koło nosa. — Znów pokręcił głową. — Szkoda.

— Przykre — mruknął Erwastan.

— Dziwię się, że nie zdecydowali się na godne odejście wcześniej — powiedziała Ochana. — Za nic nie chciałabym, by ktoś oglądał mnie w takim stanie.

— Nie mówiąc o obrażaniu bogów swym kalectwem — rzekł Mond i zacmokał, po czym przeżegnał się, dwoma palcami dotykając najpierw czoła, potem ust.

— Cóż… nie wszystko można przewidzieć — rzekł ojciec Tagarda.

— A jak tam twoja kopalnia? — spytał dann Kallister o wiele weselszym tonem, który wskazywał, że tak naprawdę odpowiedź go nie interesuje. — Pniemy się do góry, co?

— Nie mogę powiedzieć, bym miał na co narzekać.

— Nie wiem, czy słyszałeś, ale ze względu na moje zasługi księżna Su chce mianować mnie harienem. Mnie, skromnego plantatora! — krzyknął, nawet nie starając się ukryć satysfakcji, po czym się zaśmiał. — Mówili, że na tych ziemiach nic nie ma szansy wyrosnąć, i co? Zapasy dla całego królestwa na rok! Tak więc wkrótce będziemy mogli się umówić na spotkanie… w mojej prowincji! Nie do wiary, prawda?

— Zdaje się, że te ziemie mają już właścicieli.

Kallister machnął ręką.

— Ludzie Fiordów. Kogo oni obchodzą w tych swoich namiotach ze skór jaszczurek? Oooch, cóż za nietakt… — zmitygował się nagle. — Przecież ty pochodzisz z Ludu Fiordów. Ale nie przejmuj się — perorował, podczas gdy Erwastan czerwieniał coraz bardziej — w końcu nie masz nic wspólnego z tymi dzikusami. Tak z ciekawości… to prawda, że twój pradziad ujeżdżał draklify?

— Cendri, twoja suknia jest zachwycająca — wtrąciła szybko Ochana. — Ten kolor…

— Dannie Mondzie — powiedział Erwastan na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy w pobliżu, a jego ton sprawił, że Tagardowi włosy stanęły na karku — za obrazę mnie i moich przodków wyzywam cię na pojedynek. Tu i teraz, dowolna broń biała, do pierwszej krwi.

Twarz danna Kallistera zastygła w wyrazie całkowitego zaskoczenia. Jego partnerka opuściła wzrok, zawstydzona. Tagard zerknął szybko na Arenaia i królewicza Drodeniana. Ten ostatni wydawał się zaciekawiony, władca zaś miał nieodgadniony wyraz twarzy i przyglądał się zajściu z pozornym spokojem.

— Ale o jakiej obrazie mówimy? — rzekł dann Kallister z pobłażliwym uśmiechem. — Czy nie wywodzisz się z Ludu Fiordów?

— Nazwałeś moich przodków dzikusami. Za to żądam honorowego pojedynku.

— Och, nie przesadzaj, wiesz przecież, że nie to miałem na myśli…

— Czy to znaczy, że nie podniesiesz rękawicy?

Kallister Mond obrzucił ostrożnym spojrzeniem wpatrzony w nich tłum. Po chwili zadarł dumnie podbródek.

— Dannie Erwastanie, przystaję na warunki pojedynku.

Erwastan skinął głową i odwrócił się, by odprowadzić żonę i syna poza pole walki.

— Dlaczego to zrobiłeś?! — spytała szeptem Ochana. — I to na królewskim przyjęciu?!

— Miałem mu pozwolić obrażać mój ród? Nie, moja droga. Takiemu człowiekowi nie można pobłażać. Trzeba pokazać mu, gdzie jego miejsce, choćby był królem…

— Nawet tak nie mów! — syknęła. — Rozumiem twoje motywy, ale czy naprawdę musiałeś wyzywać go na pojedynek? I to w dniu urodzin królewicza?

— Okoliczności nigdy nie powinny stać na przeszkodzie w kwestii obrony honoru. Poza tym królewicz wydaje się zachwycony. Nie martw się. — Pocałował ją w policzek i wrócił na środek.

Szlachta utworzyła wokół Logor Szalana i Monda krąg. Erwastan eleganckim ruchem dobył swego rapiera, prostego i bez zbędnych ozdobników. Mond również sięgnął po broń — piękną szablę z misternie zdobioną rękojeścią. Wyszarpnął ją z pochwy, wywinął nią młynka i posłał Erwastanowi pełen wyższości uśmiech. Ten zachował spokój, uniósł oprawę rapiera na wysokość piersi i czekał.

Tagard był pod ogromnym wrażeniem ojca. Nagle przyjęcie przestało być nieciekawe.

Kapitan gwardii wziął na siebie rolę sędziego. Uniósł dłoń krawędzią do przodu, odczekał kilka sekund, po czym przeciął ręką powietrze, wołając niewyraźnie przez stygmat długich kłów:

— Zaczynajcie!

Kallister skoczył naprzód, jakby chciał jednym ciosem trafić Erwastana, lecz ten sparował uderzenie i przeszedł do ofensywy. Parł przed siebie szybkim, zdecydowanym krokiem i stanowczymi, niemal niedbałymi ruchami rapiera zbijał każdy atak przeciwnika. Mond drobił do tyłu najszybciej, jak mógł, by zachować bezpieczną odległość. Chciał skręcić, by nie wpaść na tłum, ale Logor Szalan mu na to nie pozwolił, tnąc tam, gdzie Mond chciał się znaleźć. Szlachta z okrzykiem strachu i podniecenia rozstąpiła się na boki. Erwastan nie przestawał atakować, lecz mimo niezaprzeczalnej przewagi wciąż nie zranił coraz bardziej zmęczonego Kallistera.

Tagard wyrwał do przodu, by nie stracić walczących z oczu, a inni poszli za jego przykładem. Dann Erwastan przegnał Kallistera przez całą salę balową, parując wszystkie kontrataki, i w końcu Mond uderzył plecami o ścianę i stracił dech.

Logor Szalan ostatni raz uniósł broń, by zadać cios… lecz wtedy w drugiej dłoni Monda błysnął długi, wąski sztylet.

Prawy bok Erwastana, który wysoko trzymał rapier, był odsłonięty. Kallister wykorzystał to i z szybkością, która musiała zaskoczyć nawet jego, ciął przeciwnika po żebrach.

Tłum wydał pełen zdumienia okrzyk, a Erwastan opuścił broń i zszokowany, dotknął swojego boku. Spojrzał na dłoń — była na niej krew.

— Zwycięzcą pojedynku jest dann Kallister Mond! — oznajmił głośno kapitan.

Rozległy się oklaski i sporadyczne wiwaty.

Do Monda powoli dotarło, że wygrał. Wyprostował się, usiłując stłumić dyszenie, uniósł szablę i uśmiechnął się do zgromadzonych, po czym rzucił świdrujące spojrzenie Szalanowi.

Ten z kamienną twarzą schował broń i pokłonił mu się.

Gdy się wyprostował i odwrócił, podbiegła do niego Ochana.

— No i na co ci to było?! Bardzo cię zranił? Trzeba to opatrzyć! Och, twoje ubranie…

— Czemu wygrał? — spytał Tagard. — Przecież oszukiwał!

— Nie — przyznał z goryczą Erwastan. — Dozwolona była dowolna broń.

— Ale…

Z tłumu wyłoniła się pałacowa służba, oferując pomoc w opatrzeniu rany. Rozcięcie było płytkie i nie krwawiło mocno, lecz to nie przeszkadzało Ochanie głośno się zamartwiać, co jeszcze bardziej pogarszało nastrój jej męża.

Pogrążony w myślach chłopiec nagle zauważył, że zbliżają się do nich król Dunerion i królewicz Drodenian. Dopiero teraz zobaczył wyraźnie ich stygmaty: zamiast brwi i na grzbietach dłoni mieli czerwonawe, twarde łuski. Zesztywniał i pociągnął ojca za rękaw. Erwastan i Ochana odwrócili się i natychmiast padli na kolana. Tagard oprzytomniał i uczynił to samo.

— Powstańcie — rzekł łagodnie Arenai. Wyciągnął ręce ku Ochanie. — Jak dobrze znów cię widzieć w pałacu, droga siostro.

— Nie potrafię wyrazić, jak bardzo mnie to cieszy — powiedziała i z lekkim wahaniem wystąpiła naprzód.

Arenai wyściskał ją serdecznie.

— To był piękny pojedynek — zwrócił się do Erwastana. — Gratuluję umiejętności szermierczych.

Dann opuścił wzrok.

— Dziękuję, Najjaśniejsze ze Słońc.

— Jednak następnym razem opanuj emocje i nie obrażaj bogów swą dumą, jakkolwiek urażona by była — dokończył z miażdżącą powagą Arenai.

Ochana rzuciła mężowi zawstydzone spojrzenie, a Erwastan pochylił nisko głowę, kładąc dłoń na sercu.

— Błagam o wybaczenie, Gwiazdo Stąpająca po Ziemi.

Król chwilę przyglądał się dannowi w milczeniu, po czym zwrócił się w stronę chłopca.

— Ach, ten młodzieniec to zapewne Tagard. Słyszałem o twym podobieństwie do ojca, lecz nie sądziłem, że jest tak uderzające. Liczę, że nie dotyczy to temperamentu.

— Eee… — Chłopiec nie wiedział, jak na to odpowiedzieć. — Dziękuję, wasza wysokość — rzekł w końcu.

Król uśmiechnął się pogodnie.

— Nie bój się mnie tylko dlatego, że jestem bogiem.

To dlaczego jeszcze? — pomyślał Tagard.

— Władca, który budzi wyłącznie strach, nie powinien nazywać się władcą — rzekł sentencjonalnie Arenai. — A ja pragnę, by moi poddani byli szczęśliwi. Jesteś szczęśliwy, dannie Tagardzie?

Chłopiec mimowolnie się zaniepokoił.

— Tak, wasza wysokość — zapewnił gorliwie.

Król się uśmiechnął, a następnie wskazał na królewicza.

— My również jesteśmy szczęśliwi z waszej obecności na przyjęciu Drodeniana. Prawda, synu?

Królewicz skinął głową.

— Życzę ci wszystkiego najlepszego w tym szczególnym dniu, niech gwiazdy zawsze ci sprzyjają — wyrecytował Tagard, gorączkowo zastanawiając się, czy dobrze zapamiętał to, czego nauczyła go matka.

Drodenian kiwnął głową.

— Dziękuję za twe życzenia.

Tego było jednak za wiele. Tagard nie mógł już znieść tej sztuczności i nieszczerości.

— Bardzo podoba mi się zegar.

Królewicz zamrugał.

— Słucham?

— Ten zegar. — Tagard wskazał ścianę za tronami. — Jest fantastyczny.

— Tak… też go lubię — powiedział królewicz, rozluźniwszy się nieco. — Za kilka minut usłyszysz, jak pięknie dzwoni.

— To dzieło Zantraksa Raliela, wielkiego inżyniera Antianu — wtrącił Arenai. — Jego dbałość o detale jest godna najwyższego podziwu. To człowiek o ogromnych umiejętnościach i dorównującej im skromności. Nie przyjął tytułu szlacheckiego, choć zaproponowano mu go już dwukrotnie…

— Naprawdę niezwykłe — przyznał Erwastan, szukając wzrokiem w tłumie triumfującego Kallistera.

— Ilu ludzi musi go nakręcać? — spytał Tagard.

— Czterech — odparł królewicz. — Sprężyna jest bardzo silna.

Mały dann westchnął z zachwytu.

— Chciałbym zobaczyć z bliska mechanizm.

Drodenian spojrzał na ojca, po czym oznajmił zdecydowanym tonem:

— Mógłbym ci go pokazać.

— Naprawdę?! — Tagard był zachwycony. — Dziękuję, wasza wysokość!

Królewicz skinął na niego i ruszyli w kierunku zegara, zostawiając dorosłych za plecami.

— Mów mi Drodenian — powiedział cicho następca tronu.

— Dobrze, wasza… Drodenianie.

Ten się uśmiechnął.