Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
46 osób interesuje się tą książką
Odległa przyszłość. Dzięki nowoczesnej technologii ludzkość odebrała z układu AR Chimaera tajemniczy sygnał, który po odczytaniu brzmiał: „JA JESTEM WASZYM BOGIEM”. Wszystkie dotychczasowe osiągnięcia – wiedza, nauka, technologia i rozwój umysłu – stanęły wobec próby. Zapanował niepokój, a ludzkiej inteligencji rzucone zostało najtrudniejsze wyzwanie.
Egzobiolog Adrien Ash wchodzi na pokład statku kosmicznego Horyzont, aby odkryć źródło sygnału. Kiedy podczas podróży w niewyjaśnionych okolicznościach ginie kapitan, załoga orientuje się, że za atakiem stać mogła potężna obca inteligencja. Próbując odnaleźć się w świecie „okrutnych cudów”, Ash skonfrontowany zostanie ze wspomnieniem zaginionej żony, Alice. Wkrótce też odkryje, że układ AR Chimaera skrywa tajemnice równie fantastyczne, co przerażające…
„Bóg Zero Jeden” to opowieść o intelektualnym pojedynku człowieka przyszłości z obcą istotą, historia stawiająca pytania o granice nauki, religii i ludzkiego umysłu. Książka kładzie tym samym duży nacisk na zgodność opisywanych zjawisk z realiami fizycznymi, bazując na ustalonych prawach (jak przekroczenie granicy Chandrasekhara przez gwiazdę typu biały karzeł), czy też twórczo rozwijając istniejące teorie (jak czterowymiarowość przestrzenną zawartą w teorii Kaluzy-Kleina). Nawiązuje również literacko do klasyki spod znaku Stanisława Lema czy Artura C. Clarka.
Michał Kłodawski
Radca prawny z Bielska-Białej. Pisze o światach, które mogą istnieć, choć nikt ich jeszcze nie odkrył (hard science fiction). Opowiadaniem Mistrz Marionetek wygrał pierwszą edycję konkursu Polskiej Fundacji Fantastyki Naukowej na utwór oparty na fundamencie obowiązujących praw, teorii lub prognoz naukowych. Nakładem wydawnictwa IX ukazuje się jego debiutancka powieść Bóg Zero Jeden opowiadająca o konfrontacji międzygwiezdnej misji naukowej z istotą podającą się za stwórcę i władcę człowieka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: Bóg Zero Jeden
Autor: Michał Kłodawski
Copyright © Wydawnictwo IX. 2025
Copyright for the cover art ©
by Joanna Widomska & Wydawnictwo IX. Kraków 2025
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Marta Kładź-Kocot
Konsultacja merytoryczna: dr hab. Leszek Błaszkiewicz
Korekta: Maria Aleksandrow
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Joanna Widomska
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2025
Wydanie I
ISBN 978-83-68257-43-4
We śnie przeżywałem epoki swojego dwustuletniego życia. Pierwsza była czasem miłości i radości, ale też trwożnego wzrastania. Drugą wypełniało gorączkowe poszukiwanie tego, co straciłem w epoce pierwszej i zapiekłe pragnienie zemsty za doznaną krzywdę. Nie śniłem wydarzeń, miejsc, ludzi, lecz tylko uczucia. Wraz z napływem nowych – gniewu, nadziei i wstydu – pojąłem, że życie weszło w trzeci etap, który był epoką obcych świateł w wielkim mroku. Wtedy uchyliłem powieki.
Nie wiedziałem, gdzie jestem. Nie pamiętałem, kim jestem. Nie znałem półmroku tej komory, jej milczenia i pustki.
Leżałem na łóżku ustawionym pośrodku ciasnej sali. Ściany pokrywały przyciski i wskaźniki, pomiędzy którymi umieszczono kroplówki z gęstą zawiesiną spienioną pęcherzami powietrza. Miałem wrażenie, że jestem zespolony z tym płynonośnym układem. Może właśnie nastąpił akt stworzenia i wstawałem jako nowo narodzony?
Wyparłem tę myśl.
Spojrzałem w górę. Sufit pokrywała wysypka zgasłych halogenów. Mrok zgęstniał niczym gaz, wypełniając przeraźliwie pustą komorę. Czułem, że muszę tę nicość odegnać, wyrzucić daleko od siebie.
Spróbowałem się podnieść, lecz byłem przypięty do łóżka. Szarpałem pasy, aż odwinęły się z upiornym szelestem.
Wstałem.
Dotknąłem drzwi, a te wsunęły się w ścianę. Pomieszczenie buforowe stało w sterylnej szpitalnej jasności. Naprzeciw znajdował się rozsuwany właz, nad którym tlił się niebieski napis elewator. Po prawej i lewej stronie mieściły się wejścia do innych komór, a za nimi w boczne nawy pomieszczenia, uchodziły kanały korytarzy. Zagłębiłem się w jeden z nich. Kolejne włazy uchylały się z półgłośnym westchnieniem.
Znalazłem się na przezroczystym moście rozpiętym nad szklarniowym, wielopoziomowym ogrodem. Po obu stronach pięły się ciemnozielone rośliny podobne do bluszczu, a dalej, w szklanych kubikach, zamknięte były pnącza o fioletowych kwiatach. Znad głowy doszło mnie niskie buczenie i dostrzegłem owada podobnego do świetlika. Po chwili zleciało się ich więcej. Przefruwały przede mną, za mną, nade mną z cichym szelestem mechanicznych skrzydeł.
Most przeszedł w tunel prowadzący do wnętrza metalowej konstrukcji. Korytarz zwężał się lejowato ku żółto-czarnemu włazowi z czteroramiennym kołowrotem. Serpentynowe rury – czerwone, niebieskie i srebrzyste – mknęły po ścianach ku wąskiemu gardłu pomieszczenia, gdzie znikały w okalających właz otworach obitych gumowymi uszczelkami.
— Podaj kod wejścia — powiedział automat.
Nie znałem kodu.
— Podaj kod wejścia — powtórzył beznamiętnie.
Zatrząsłem się jak w gorączce.
Ze schowka w ścianie wytargałem butlę tlenową. Podniosłem cylinder i z całej siły wbiłem w panel. Automat zawył, sypnął iskrami, coś zahurgotało. Korba umocowana w centrum włazu drgnęła i zakręciła się jak karuzela. Powietrze syknęło, zdradzając rozszczelnienie.
Zobaczyłem tunel, który szedł łukiem w dół.
Otworzyła się przede mną przestrzeń pięciopiętrowej studni oplecionej pajęczyną rusztowań. Na dole dostrzegłem ciemny, krągły kształt, który wydawał się wykonanym z czarnego granitu pomnikiem o wysokości dwóch pięter. Nie potrafiłem odgadnąć jego rysów. Nie wydawały się ludzkie, choć zaokrąglony czubek mógł uchodzić za głowę.
Nagle mną szarpnęło. Półotwarty wyciąg niósł mnie w głąb studni. Na wbudowanych w ściany monitorach zielonkawe napisy informowały o stanie składów.
Poziom 5: żagle – dyski Horda – automaty mirra
Poziom 4: SEN – saty nessim – hydro 1k MT
Poziom 3: gamma
Obszedłem dno studni i stanąłem przed rozwartym włazem. Z pomieszczenia raz po raz wystrzelały wściekłoczerwone promienie lamp awaryjnych. Zaplotłem palce o framugi i zajrzałem do komory. Czerwień zakłuła mnie w oczy.
Na środku znajdował się człowiek wtłoczony w mylarowy skafander. Blask lamp awaryjnych odbijał się na folii, zupełnie jakby kombinezon pokrywała rybia łuska.
— Sundström? Sundström, to ty? — usłyszałem swój głos. — Co tu robisz?
Nie odpowiedział. Światła znów przebiegły mi po twarzy. Musiałem zakryć oczy. Cisza. Zupełna cisza.
— Czemu nic nie mówisz?
Sundström unosił się kilka cali nad podłożem, obracając wokół własnej osi.
— Sundström? Co ty robisz?
I ja się unosiłem. Nogi zwisały luźno nad stalowym progiem. Nie rozumiałem, jak i kiedy oderwałem się od ziemi. Byłem pewien, że szedłem… lecz może mi się zdawało.
— To sen? — spytałem.
Wsunąłem się do środka i niczym nurek w niewidzialnej wodzie przepłynąłem ku człowiekowi w skafandrze. Chwyciłem go za ramię, obróciłem twarzą ku sobie. Folia zaszeleściła i ugięła się pod uciskiem palców.
— Sundström, co się dzieje?
Nie odpowiedział. Potrząsnąłem nim, lecz nie zareagował. Zacząłem zdzierać z niego skafander. Przebiegłem palcami po osłonach na karku, szukając zaworów. Śruby dociskowe zapiekły się, a siłując się z nimi, nieopatrznie uderzyłem łokciem w kask. Hełm oderwał się i począł dryfować w róg kabiny. W miejscu głowy ziała wielka plama czerni. Skafander był pusty.
Wtedy jakby jakaś iskra elektryczna w moim mózgu uruchomiła myśli i wspomnienia.
Powracam do prawidłowej orientacji allopsychicznej, pomyślałem, a precyzja i chłód tego zdania stanowiły dla mnie odkrycie.
Pojąłem, że dobór słów nie był przypadkowy, że jest to język, którym posługiwałem się rutynowo. Nazywałem się Adrien Ash. Byłem egzobiologiem, badałem życie pozaziemskie. Rozejrzałem się, jakbym widział to pomieszczenie po raz pierwszy. Najpierw wyłoniła się nazwa – HORYZONT – wygrawerowana na obręczy hełmu.
Statek kosmiczny, pomyślałem. Jestem na statku kosmicznym…
Znajdowałem się w hangarze na poziomie zero, w śluzie numer cztery. Spojrzałem ku sufitowi, gdzie widoczne były ślady zaschniętej, zmieszanej z krwią śliny. Pamięć wróciła – i wypadek, i sygnał, i misja… Sundström – kapitan – już nie żył.
Zginął w tej śluzie sześć dni temu. Powodowany nagłym szaleństwem, zdarł z siebie połowę skafandra i udusił się w próżni. Złapałem się za głowę, zupełnie jakby miało to powstrzymać napływające wspomnienia.
— Przepraszam, przepraszamq — szeptałem.
Pamiętałem wyjście Sundströma w przestrzeń, kiedy monitorowałem jego ruchy z mostka. Miał naprawić anteny uszkodzone podczas kolizji z asteroidami. Patrzyłem na niego, informowałem o stateczności zabezpieczeń, a potem pamiętam tylko, że ocknąłem się, niby zbudzony z głębokiego snu. Przez dziesięć godzin załoga statku pogrążona była w podobnej katatonii, a Sundström w tym czasie umierał w śluzie z braku powietrza, niezdolny wrócić na pokład. Nadal nie rozumieliśmy, co się wydarzyło. To od czasu jego śmierci zacząłem chodzić we śnie. Zaburzenie to napawało mnie wstydem, niby szyderstwo z człowieka winnego zbrodni.
W ręku nadal trzymałem pusty skafander. Zerwał się z zaczepów przy przejściu do zerowej grawitacji.
— Muszę stąd wyjść — powiedziałem do siebie.
Mocno osadziłem skafander na haku i ująwszy linę holowniczą, podciągnąłem się do włazu. Zatrzasnąłem drzwi, więżąc czerwonawe światło alarmu.
– – –
Znajdowałem się w korytarzu opasującym z zewnątrz studnię hangaru. W półprzezroczystym szkle rysował się zniekształcony obraz czarnego cygara, który w lunatycznym transie wziąłem za tajemniczy posąg. Teraz rozpoznałem w nim sylwetkę orbitera – promu zwiadowczego krótkiego zasięgu. Ze ścian dobywało się monotonne buczenie prądu, z góry dochodził szelest wiatraków.
— Seven…
— Tak, doktorze Ash? — Stała już za mną. Seven stanowiła system sterowania wnętrzem. Wezwana, wychodziła ze ściany w postaci hologramu siódmego członka załogi.
— Czemu nie rotujemy? — spytałem.
— Rozkaz kapitana. Zmienia magnes w akceleratorze tlenu. Przy zerowej grawitacji koszty energetyczne spadają pięciokrotnie.
— Petrenko kazała zmienić pierścień akumulacyjny? — spytałem zaskoczony. Zapaść akceleratorów jeszcze nigdy się nie zdarzyła.
— Systemy wykazywały nieproporcjonalnie wysokie zużycie energii w stosunku do uzyskiwanej siły Lorentza…
— Nie o to mi chodzi. — Roztarłem pulsującą skroń i odwróciłem się do niej.
Seven sięgała mi nieco powyżej ramienia. Jej proste rude włosy kończyły się na linii szyi, tworząc ramę dla jasnej twarzy, która nie zdradzała wieku. W zielonych oczach kryło się coś, co mogłoby uchodzić za zaciekawienie, tak jakby spoglądał na mnie człowiek.
— Podaj przyczynę awarii — powiedziałem, starając się ukryć zaniepokojenie.
— Znaleźliśmy meteoroid wielkości milimetra, wbity w urządzenie.
— Meteoroid? Przebił pancerz statku?
— Musiał stanowić część tego samego roju, który uszkodził anteny. Spadek mocy odnotowałam godzinę temu. Insekty szybko naprawiły wyrwę w poszyciu zewnętrznym…
Nie słuchałem już. Myślałem gorączkowo. Meteoroid z kamienia lub niklu nie przeszedłby przez poszycie, zatem obiekt musiał być z litego żelaza.
— Seven, meteoroidy z żelaza występują tylko w Pasie Asteroid Darka. Nie powinny się znaleźć na trasie statku.
Seven milczała przez chwilę.
— Pas Asteroid Darka jest ściśle powiązany grawitacyjnie z obiema gwiazdami — odparła. — Żaden meteoroid nie powinien znaleźć się tak daleko od układu.
— Zatem jest tam… — wyszeptałem.
— Nie rozumiem, doktorze Ash.
Pokiwałem głową, zbierając myśli. Teraz wypadek Sundströma zaczął jawić się w zupełnie innym świetle.
— To nie był przypadek — powiedziałem bardziej do siebie niż do niej. — Meteoroidy mogły opuścić układ tylko wskutek zaburzenia równowagi grawitacyjnej. Innymi słowy, coś popchnęło na nas ten rój.
— Popchnęło?
— Zaburzyło ruch ciał niebieskich w układzie tak, że gwiazdy, zamiast utrzymywać asteroidy na orbicie, zaczęły wystrzeliwać je w przestrzeń.
— To oznacza, że w układzie jednak jest jeden z Bogów — odparła Seven.
Przytaknąłem wolno. Przyłożyłem dłoń do zatrzaśniętego włazu śluzy numer cztery, zupełnie jakbym kładł ją na zimnym ciele. Wierzyłem, że otrzymałem szansę na odkupienie.
— Znajdę go — powiedziałem głośno i skierowałem się na mostek.
– – –
Niesiony elektromagnesami niczym cząstka w akceleratorze, wróciłem do segmentu mieszkalnego, by po chwili stanąć przed wejściem do windy, która prowadziła do centrum kontroli. Podłoga drżała, gdy winda wolno pięła się w górę rusztowaniem wiodącym, niczym szyja statku, ku mostkowi. Kiedy właz uchylił się, miałem wrażenie, że znalazłem się w czeluściach kosmosu. Było to złudzenie. Od próżni oddzielało mnie hartowane szkło, tworzące kulę o średnicy dwudziestu metrów. Zarówno z uwagi na kształt pomieszczenia, jak i na to, że na mostku znajdowała się aparatura zdolna prześwietlać gwiazdy, centra kontroli na krążownikach nazywano kryształowymi kulami.
Kiedy tylko znalazłem się przy panelu sterowania, kazałem systemowi wgrać dane astronomiczne zebrane przez satelity, po czym utkwiłem wzrok tam, gdzie pulsował układ gwiazd podwójnych – Albion i Superny 7. Z odległości miesiąca świetlnego mogłem zobaczyć ich widmowe poświaty – odpowiednio stalowoniebieską i ciemnoczerwoną – nachodzące na srebrzyste lśnienie typowe dla odległych słońc.
AR Chimaera stanowiła układ binarny – dwie gwiazdy okrążały się nawzajem, na przemian zbliżając i oddalając. Ich wzajemna bliskość wykluczała istnienie planet, które musiałyby spaść na jedno z potężnych słońc. Z ciał niebieskich o wysokiej gęstości zaobserwowano w tym układzie wyłącznie łańcuchy asteroid. Nazwano je Pasem Darka, od nazwiska badacza, który nie tyle zaobserwował sam rój, ile poprawnie nazwał jego elementy, brane początkowo za plamy słoneczne. Asteroidy podchodziły do gwiazd co ćwierć wieku w okresie peryhelium – kiedy Albion i Superna 7 były najbliżej siebie – ściągane z rubieży układu zwielokrotnioną siłą grawitacji. Miałem nadzieję, że znając prędkość i tor lotu meteoroidów, które zderzyły się ze statkiem, oraz dane satelitarne z układu, zdołam obliczyć trajektorię lotu żelaznych odłamków, a ta jak po sznurku doprowadzi mnie do poszukiwanego Boga.
Wiedziałem, że zadanie nie będzie proste. AR Chimaera nie była typowym układem. Mimo że fizyka gwiazd była nauką ścisłą, wszelkie próby kompletnego opisu ruchów orbitalnych w tym układzie nieustannie prowadziły do absurdalnych wyników. Prace na temat systemu Chimaery pisała większość wybitnych astrofizyków schyłku nowej ery i początku ery najnowszej, między innymi Calax, Hitch i Sato. Ich publikacje nie były jednak nagłaśniane, jako że konkluzje tych tytanów nauki okazywały się równie błędne, jak wnioski ambitnych studentów pierwszego roku. Żadna z prac naukowych prowadzonych w dziesiątkach katedr astronomii nie odpowiedziała na pytanie, czym jest to coś w AR Chimaera, co umykało obserwacji i powodowało przekłamania obliczeń.
Z czasem zaczęto skłaniać się ku hipotezom, które zakładały istnienie w układzie wielu nieznanych obiektów, głównie skupisk ciemnej materii, rozciągniętych na obrzeżach oddziaływania grawitacyjnego gwiazd. Pomysły te miały niską wartość naukową, a czytając prace im poświęcone, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że naukowcy stwarzali legiony fantomowych ciał niebieskich po to tylko, by domknąć równania, które i tak pękały w szwach po dłuższej obserwacji. Żaden z hipotetycznych tworów nie potrafił pchnąć gwiazd na orbity właściwe obserwacjom. W miarę sondowania układu każda z przeszło pół tysiąca hipotez została obalona, a ruchy gwiazd w żaden sposób nie wpisywały się w potencjalne trajektorie. Nikt nie wiedział, czemu układ zachowywał się inaczej, niż przewidywały teorie ruchu orbitalnego.
– – –
Przestałem rozmyślać i zerknąłem na odczyty. System powinien już wyświetlić dane satelitarne, ale ekran wciąż pozostawał pusty. Ponowiłem komendę, ale bez rezultatu. Podszedłem do panelu, spodziewając się awarii, ale myliłem się.
To jakiś żart, pomyślałem, patrząc na komunikat.
Satelity przepadły. System centralny odbierał dane tylko z trzech spośród dziesięciu wysłanych pod wysokie orbity obu gwiazd. Spojrzałem na wykresy pochodzące od modelu Silvex wersja 8. Satelita słał na statek ciągnące się w nieskończoność rzędy cyfr i liter. Pospieszenie przepuściłem informacje przez jednostkę centralną, która wkrótce wykluczyła istnienie spójnego kodu w przesyłanych sygnałach.
Ukrywa się, pomyślałem, bo nie wierzyłem, że awarie są przypadkowe. Skrywający się w układzie Bóg sabotował satelity.
Kiedy przerzucałem wykresy ruchu, coś mnie tknęło, aby sprawdzić prędkości. Na osi czasu wyświetliłem pozycję satelity, którego manewry wydały mi się szczególnie osobliwe. Mapa wskazywała, że w trzeciej fazie lotu różnica w odległości pomiędzy punktem odbioru „A” a punktem odbioru „B” stanowiła ponad sześć i pół miliona mil. Trasa miała zostać pokonana w pół minuty. Pomiar był niedorzeczny, satelita musiałby poruszać się szybciej niż prędkość światła w próżni, co było fizycznie niemożliwe. Zapisałem, że awarii uległy prędkościomierze, bo nic innego nie przychodziło mi do głowy.
Zadanie, wcześniej trudne, teraz wydawało się niemożliwe.
Nie poddam się, pomyślałem, i za pomocą komputerów zacząłem odtwarzać najstarsze poprawne raporty satelitarne.
Przeglądanie stosów liczb przypominało przedzieranie się przez grzęzawisko. Trzasnąłem pięścią w pulpit, kiedy okazało się, że nie zdołam zebrać informacji wystarczających do obliczeń. Musiałem teraz, korzystając z rachunku prawdopodobieństwa, spróbować wyprowadzić brakujące dane z tych, które już uzyskałem. Problemem było to, że istniały trzy teorie rozwinięcia równań, na których pracowałem, a nie miałem czasu, by zaprzęgać system do liczenia według każdej z metod. Informacje satelitarne pochodziły sprzed przeszło miesiąca i byłem pewny, że jeśli teraz nie dokonam poprawnych obliczeń, ciała niebieskie przemieszczą się w takim stopniu, że nie znajdę już tworu, którego szukałem.
Przeciągnąłem dłonią po tablicy dotykowej i zacząłem rozwijać pierwszą teorię, ale zarzuciłem obliczenia po kilku minutach, gdyż wydawało mi się, że prowadzą donikąd. Sięgnąłem po drugą teorię. Po kwadransie wstępnych wyliczeń odniosłem wrażenie, że coś pojawia się pomiędzy cyframi. Z rzędów liczb wyłaniały się prawidłowości, niby ślady stóp na mokrym piasku, zostawione przez nieznaną siłę. Nie zastanawiając się dłużej, wydałem komendę głosową:
— Uzupełnij brakujące dane opierając się na teorii Rossini-Kapry. Potem prześlij dane z wytypowanego obszaru.
System centralny przyjął zadanie i rozpoczął analizę.
— Pięć godzin — odczytałem pasek postępu.
Nie mogłem zrobić nic więcej. Poczułem, że ręce drżą mi w nerwowym oczekiwaniu.
– – –
— Adrien? — zza moich pleców doszedł głos.
W wejściu na mostek unosiła się młoda kobieta. Zobaczyłem ją w szklanym refleksie, wydłużoną i wysmukloną ponad fizyczne możliwości. Miała porcelanową cerę, ładną, niemal dziecięcą twarz. Czarne kręcone włosy spięła w kok Englerta, typowy dla kobiet astronautów. Na granatowym kombinezonie roboczym z naszytym na piersi nazwiskiem odczytałem wypaczony zwierciadlanym odbiciem napis: Petrenko.
— Tak? — odpowiedziałem po chwili.
— Seven mówiła, że znów błądzisz. — Zbliżyła się. — Wszystko w porządku?
Przytaknąłem ledwo widocznym skinieniem.
— Znów nie wiedziałeś, gdzie jesteś?
— Podobno zmieniasz magnesy — odparłem. Nie miałem siły rozmawiać o swoich problemach. — Strata na ciągu miała wartość tylko pół procent.
— Sundström nie żyje. Teraz ja jestem kapitanem — odparła zupełnie spokojnie. — Nie akceptuję takich spadków mocy.
Położyła mi ręce na ramionach. Ująłem jej dłonie i splotłem je ze swoimi. Milczeliśmy, wpatrując się w Układ Chimaera. W tym zapomnieniu trwaliśmy kilka minut, aż system centralny wysokim piskiem ogłosił zakończenie zadania. Petrenko puściła moje ręce. Wiedziała, co się dzieje. System musiał poinformować ją wcześniej o moich czynnościach.
Raport obserwacyjny wyświetlił się w trójwymiarowym rzucie. Skakałem wzrokiem przez kolejne liczby w gorączkowym poszukiwaniu, lecz niczego nie znalazłem. Pewny, że w podnieceniu przeoczyłem jakieś dane, ponowiłem ogląd, ale bez skutku. Kolumny cyfr milczały. Obszar był pusty. Nie było tam ani gwiazd, ani planet, ani asteroid.
— Nie ma go tam, Petrenko — powiedziałem głośniej, niż zamierzałem, i zacząłem szorować dłońmi twarz. — Boga Zero Jeden nie ma w tym układzie. Jeśli w ogóle istniał…
Petrenko wpatrywała się w dane. Jeżeli była zaskoczona, kryła to lepiej ode mnie.
— To niemożliwe — powiedziała w końcu bardzo wolno. − Przecież kilka lat temu, w drugim etapie lotu, znaleźliśmy go w układzie. Mamy filmy, widać na nich lśnienie, ruch, rotację… Zapomniałeś o nich?
— Podobne zdjęcia widziałem już wcześniej. Ty również, i inni też, ale wtedy niczego nie dowodziły. Wydaje mi się, że niczego nie dowiodą i teraz. Pół roku temu, podczas spowolnienia, sprawdzałem pobieżnie układ. Już wtedy go nie było.
— Sześć miesięcy temu nie mieliśmy wglądu do wnętrza układu. Linia obserwacji na to nie pozwalała. A wiesz, że on zawsze znajdował się pomiędzy słońcami, nigdy nie widziano go na obrzeżach. Nie mogliśmy go zobaczyć.
— Nie znam jego orbity. Znam hipotezy, które wytworzył komputer Kawakada, a sześć z dziesięciu podaje trajektorię, która umożliwiłaby mi obserwację pół roku temu.
— Spekulacje. Poza tym, nawet uwzględniając twoje obliczenia, pozostaje czterdzieści procent szans na to, że Boga zasłoniła gwiazda, uniemożliwiając obserwację.
— To nie moje obliczenia.
— Nie mógł zniknąć — mówiła. — Być może krąży po szerszej orbicie, niż zakładaliśmy. Mogło wystrzelić go poza zasięg światła na nietrwałą ścieżkę.
— Czego ode mnie oczekujesz? — spytałem zniecierpliwiony. — Też nie wiem, co o tym myśleć. Podaję ci fakty: wynik obserwacji, spektroskopii, sondowania grawitonów, nasłuchu…
— Zweryfikuję te ustalenia — odparła pospiesznie.
— Sprawdź, Petrenko. Prześwietl ten układ do ostatniego grama materii. Nie myśl, że sprawia mi to satysfakcję, ale innej rzeczywistości nie ma.
Petrenko skinęła głową i zaczęła przeglądać dane. Wiedziałem, że już nie odpowie.
Zbierając myśli, przemieściłem się ku szybie. Próbowałem przypomnieć sobie podstawowe prace na temat układu, licząc, że idee z nich zaczerpnięte pchną mnie naprzód. Aby zrozumieć koncepcję Boga Zero Jeden, należało wyjść od publikacji dotyczących Superny 7.
O czerwonym słońcu wiedzieliśmy niewiele, podobnie jak o wszystkich gwiazdach tej klasy. Aston Gasseau pierwszy zakwalifikował superny jako gwiazdy nowego typu. Zauważył, że pięć procent gwiazd typu Miryd – pulsujących czerwonych olbrzymów o rozmiarach kilkuset Słońc – dąży do zachowania symetrii. Po okresie intensywnej pulsacji i wyrzucie masy gwiazdy te powracały do stanu spoczynku, po czym nabierały nowej masy. Skąd? Tego Gasseau nie potrafił wyjaśnić. Z początku nie potraktowano go poważnie, zarzucając brnięcie w fantastykę i opieranie się na niesprawdzonych obserwacjach, ale pół wieku później teorię potwierdził Eric Schiller w znamienitej pracy zatytułowanej Stelary. Jako że Schiller należał do czołowych obserwatorów, a matematykiem był o dwie klasy lepszym od Gasseau, na kilkunastu kartach rozprawił się ze zjawiskiem przyboru masy supern, wykazując, że masa gwiazd wzrasta około sto lat po zakończeniu pulsacji. Schiller nie zgłębiał dalej tematu, a świat naukowy raz jeszcze został postawiony w tej kłopotliwej sytuacji, kiedy pomysł, początkowo wyśmiany, powracał niby tryumfujący błazen.
Po trzech dekadach badań w końcu nastąpił przełom. Zespół astronomów z Instytutu Komarova zaobserwował aktywność magnetyczną w połowie odległości pomiędzy obu słońcami. Początkowo myślano, że to planeta, ale dalsze badania potwierdziły wysokie, właściwe wyłącznie gwiazdom natężenie pola. Zespół zebrał dane i puścił je w świat z nadzieją, że któryś z teoretyków nada sens obserwacjom. Na odzew nie trzeba było długo czekać. Dane dostarczone przez instytut stały się podstawą najbardziej znanej teorii zjawisk AR Chimaera – teorii gwiazdy X, zwanej również od nazwiska niemieckiego astrofizyka teorią Lunnassana.
Lunnassan stwierdził, że AR Chimaera nie jest układem binarnym, ale składa się z trzech gwiazd. Skryta w próżni gwiazda X miała być pozostałością po zagładzie czerwonego olbrzyma, znacznie masywniejszego niż Superna 7. Prochy pierwotnego słońca rozsypały się w układzie, a sama gwiazda zapadła się do rozmiarów białego karła, nieznacznie większego od Ziemi. Krążąc wokół dwóch potężnych słońc, karzeł pozostawał niewidoczny, był jednak dostatecznie ciężki, by odkształcić ich orbity. Istnienie w przeszłości masywnej gwiazdy wyjaśniało również przybór masy Superny 7. Ta, krążąc w rejonie pozostałego po rozbłysku skupiska materii, zbierałaby pozostałości gwiazdy X, przybierając na masie, niczym lewiatan zgarniający do paszczy plankton.
Kiedy dowiedziałem się, że meteoroidy, które zderzyły się ze statkiem, pochodzą z Pasa Asteroid Darka, byłem pewny, że pchnęła je tam gwiazda Lunnassana, a właściwie inteligencja, która się za nią kryła. To gwieździe X nadane zostało miano Boga Zero Jeden – ciała niebieskiego, które stanowić miało najpewniejsze źródło pierwszego kontaktu obcego rozumu z ludzkością. Sygnał z tego źródła dał początek naszej misji.
Teraz nie wiedziałem, w czym pokładać nadzieję, bo po gwieździe X nie było śladu, zupełnie jakby nigdy nie istniała.
— Tam jest coś innego — powiedziałem głucho.
Spojrzałem ponownie na kolumny danych. Wcześniej szukałem gwiazdy, dlatego przeoczyłem rzucające się w oczy prawidłowości. Nakazałem systemowi wyświetlić na projektorze wykres zakrzywienia światła Superny 7 wokół pustej na pozór przestrzeni i szereg odczytów, w tym radiowych, dla obszaru zakrzywienia.
— To Bóg Trzynaście — powiedziała Petrenko. — Który satelita go znalazł?
— Model ósmy. Znajduje się dwieście dni lotu od nas.
— Nie myślałam, że utrzyma się tak długo. Espinov uznał go za Boga nietrwałego.
— Mgławica znajduje się poza zasięgiem grawitacyjnym obu gwiazd, dlatego się nie rozpadła. Pewnie dryfuje tak od kilkuset milionów lat.
— Nadaje coś? — spytała.
— Satelity niczego nie pokazują, a wyładowania są zbyt słabe, żeby wyjść poza układ. Nie wskazują też żadnego ukierunkowania.
— Zatem to nie on nawiązał pierwszy kontakt?
— Za wcześnie, by go odrzucać — powiedziałem. — Pokaż mi go, proszę.
Petrenko wstukała kilka komend na panelu, uruchamiając teleskop. Wkrótce na ekranie pojawił się film w ultrafiolecie. Bóg Trzynaście był rozrzedzonym obłokiem gazowym, pozostałością plazmatycznego mostu, łączącego w peryhelium oba słońca. Na wyświetlaczu przesuwała się, pchana wiatrem słonecznym, brudnoróżowa mgławica poprzecinana warkoczami czerni. Sunące z wolna kłębowisko wyglądało jak masywne skupisko burzowe.
Po chwili na chmurze pojawił się blady cień mknącego nad obłokiem satelity. Rozpoznałem w nim model Silvex 8, nad którym utraciliśmy kontrolę. Satelita przebijał się przez kolejne warstwy gazów, aż wzleciał w wyższe partie mgławicy, gdzie po widnokrąg rozciągał się ciemnobłękitny ocean tlenowy, usłany rubinowymi pasami wodoru. Przypominał mi komórki prokariotyczne z robakowatym nukleoidem pierwiastka H, zanurzonym w niebieskiej cytoplazmie. Może skrycie pragnąłem, żeby Bóg Trzynaście stanowił organizm, choć wiedziałem, że to fantazja.
— Powinniśmy już tam być — powiedziałem.
— Czekałeś sto lat, Adrien. Wytrzymasz te dwieście dni.
Przytaknąłem. Milczeliśmy przez chwilę.
— To nas przerasta, Petrenko — powiedziałem. — Wszyscy o tym wiemy, ale każdy paraduje z maską obojętności na twarzy.
— Mówisz o wypadku…
— Znamy wszystkie okoliczności. Zacięcie się śluzy, kolizję z meteoroidami wystrzelonymi w nas ze snajperską precyzją i to, że wszyscy… wszyscy byliśmy nieprzytomni, kiedy Sundström umierał.
— Zaraz powiesz mi o cudzie pozbawienia świadomości, Adrien — odparła. — Awaria ma wyjaśnienie.
— Nie musisz mi tego tłumaczyć, nie stałem się nagle mistykiem.
— Po raz pierwszy w historii człowiek został uśmiercony przez obcy rozum — przerwała mi. — Poznam ten rozum i obronię Horyzont.
Spojrzałem na nią zaskoczony, bo powiedziała to tak, jakby miała na myśli rutynowe zadanie. Czoło zapiekło lekko, kiedy przyłożyłem je do szkła kuli.
— Nie wiesz, czy Bóg miał zamiar go zabić — powiedziałem cicho.
— Zamierzasz go bronić?
— Nie wierzę, aby on, ktokolwiek tam jest, wszystko przewidział. Za dużo zmiennych. W pewnym momencie w jego poczynania wkradł się chaos. Niewielkie zaburzenia warunków początkowych spowodowały rosnące wykładniczo zmiany układu, nad którym nie potrafił zapanować.
— Zatem to nie jest Bóg wszechmogący? — spytała obojętnie.
Zaśmiałem się, bo umiejętnie sprowadziła rozmowę na grunt teologii. Nie miałem zamiaru odpowiadać. Petrenko odwróciła się i skierowała do wyjścia.
— Zastanawiałeś się — spytała przez ramię — czemu Sundström zdjął hełm?
Pokręciłem przecząco głową.
— Miał powietrza na osiem godzin i pół godziny rezerwy, a zrzucił go po czterech godzinach — mówiła. — Mógł czekać w śluzie, a zamiast tego przyspieszył śmierć. Nie wiedział, że i tak nie zdążymy.
Nie potrafiłem odpowiedzieć.
— Znalazłeś coś w czarnej skrzynce?
— Nie przejrzałem jeszcze wszystkich jego wspomnień.
— Zrób to — odparła cicho Petrenko.
Zdawało się, że czeka jeszcze na coś. Po chwili znikła w otworze włazu.