Bogowie i potwory - Shelby Mahurin - ebook + książka

Bogowie i potwory ebook

Mahurin Shelby

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Urzekające i porywające zakończenie bestsellerowej trylogii „Gołąb i wąż”. To fantastyczna opowieść o czarownicach i zakazanej miłości – idealna dla fanów książek Sarah J. Maas.

Zło zawsze szuka drogi do naszych serc, a my nie możemy pozwolić mu się do nich wkraść. Nie jest to jednak takie proste…

Po bolesnej stracie Lou, Reid, Beau i Coco są żądni zemsty bardziej niż kiedykolwiek – a najbardziej pragnie jej właśnie Lou. Tylko to już nie jest Lou, którą wszyscy znają. To już ta sama dziewczyna, która podbiła serce honorowego chasseura. Czarownicę ogarnęła ciemność i tym razem potrzeba czegoś więcej niż miłości, by wypędzić złe siły.

Reid staje przed straszliwym wyborem: poniesieniem druzgocącej ofiary lub zgody na śmierć wszystkich, którzy są mu bliscy.

Dowiedz się, jak zakończy się ta historia!

„Rzuci czar na fanów romansów”. – Kirkus Reviews

„Mahurin wykorzystała motyw wiedźmy i łowcy czarownic i uczyniła go niezwykle oryginalnym. Budowanie świata przyciągnie czytelników, a buntownicza, choć melancholijna natura Lou sprawi, że będą przewracać strona za stroną…” – School Library Journal

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 627

Oceny
4,1 (281 ocen)
108
113
41
14
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przeczytane1995

Dobrze spędzony czas

Byłam bardzo zawiedziona, jak zaczynałam tę książkę. Nie bardzo pamiętałam wydarzenia z 2 tomu, ale nie zapomniałam, że mi się nie podobał i był absurdalny. I na początku ten tom też taki był. Zbyt wiele grzybków w barszczu. Zbyt wiele wątków fantastycznych na raz, które spokojnie można było rozdzielić na kilka książek, a tą historię skrócić. Jednak po skończeniu tej części, o dziwo jestem usatysfakcjonowana. Miała ona swoje wzloty i upadki, ale ostatecznie uważam, że ta historia wyszła całkiem nieźle. Może to też dlatego, że nie miałam wobec tej serii już tak wielkich oczekiwań jak po 1 tomie. Nie umiem tego do końca określić. Nadal podtrzymuję, że Lou nie jest taką fajną postacią, trochę wkurza, bo jest "nieskazitelna" i może wszystko. Co do Reida, to polubiłam go jeszcze bardziej. Niektóre wątki z nim związane były dość absurdalne i uważam, że całkowicie zbędne, ale i tak jest lepiej wykreowaną postacią niż Lou. Ogólnie rzecz ujmując, to Lou i Reid jako para są fajni i zdecydowanie...
10
KasiekNowy

Nie oderwiesz się od lektury

Zakończenie, które napisała Mahurin jest najlepszym zakończeniem, jakie można sobie wyobrazić. To prawdziwy rollercoaster uczyć i emocji. Zaskakuje, porywa, przejmuje, wywołuje rumieńce, dreszcze ekscytacji i wybuchy śmiechu, zachwyca, sprawia, że robi się cieplej na sercu i duszy, ściska za gardło i wyciska łzy. Po lekturze tej serii mam ogromną nadzieję, że na tym twórczość Shelby Mahurin się nie skończy. Że będzie swoich czytelników rozpieszczać kolejnymi tak udanymi historiami.
10
anetag51

Dobrze spędzony czas

👍
00
JuKa004

Nie oderwiesz się od lektury

pozytywne zakończenie, a to, co się dzieje pomiędzy.....magia =)
00
Alex_1212

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam całą serię 😍
00



 

 

 

 

Tytuł oryginału: Gods & Monsters

 

Copyright © 2021 by Shelby Mahurin

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Copyright © for the Polish translation

by Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2022

Map art copyright © by Leo Hartas

 

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska

 

Redakcja: Magdalena Wołoszyn-Cępa

Korekta: Anna Zientek, Damian Pawłowski, Robert Narloch

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Projekt ilustracji okładkowej: © Katt Phatt, 2021

Projekt okładki: Jessie Gang

Adaptacja okładki, stron tytułowych i mapy: Magdalena Zawadzka

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67054-63-8

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Jordan, która jest bardziej siostrą niż przyjaciółką

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

 

Quand le chat n’est pas là, les souris dansent.

Gdy kota nie ma, myszy harcują.

– francuskie przysłowie

 

 

 

 

 

 

GNIAZDO MYSZY

 

Nicholina

 

 

Liść laurowy, świetlik, kapka belladonny,

Oko sowy, kieł żmijowy,

Szczypta flory, krzyna fauny,

Na cnotliwość i na zmysłów narowy.

 

Krew wroga i krew kamrata,

Dusza czarna jak nocny gaj,

Bo w ciemności duch ulata

Ku drugiemu na świata skraj.

 

Zaklęcie brzmi znajomo, o tak, bardzo znajomo. Jest naszym ulubionym. Często pozwala nam je czytać. Księga czarów. Kartka. Zaklęcie. Nasze palce suną po zapełnionych liniach, po każdej wyblakłej literze, mrowią od obietnic. Obiecują, że nigdy nie będziemy same, a my im wierzymy. Wierzymy jej. Ponieważ nie jesteśmy same – nigdy nie jesteśmy same – a myszy mieszkają w gniazdach z tuzinami innych myszy, całymi stadami. Kłębią się i razem odchowują potomstwo, swoje dzieci, znajdują ciepłe, suche zakamarki z dostępem do jedzenia i magii. Znajdują szczeliny z dala od chorób, od śmierci.

Nasze palce zaciskają się na pergaminie, żłobią w nim świeże rowki.

Śmierć. Śmierć, śmierć, śmierć, nasza przyjaciółka i nasz wróg, przyjdzie po każdego z nas, to pewne niczym oddech.

Ale nie po mnie.

Martwi nie powinni pamiętać. Strzeż się nocy, którą śnią.

Teraz przedzieramy papier, ze złością drzemy go na kawałki. Jak popiół opada na śnieg. Jak pamięć.

Myszy kłębią się razem, w ten sposób są bezpieczne i jest im ciepło, ale kiedy jedno z małych w miocie zachoruje, myszy je zjadają. O tak. Pożerają je, staje się pożywieniem dla matki i dla gniazda. Ostatni z urodzonych jest zawsze chory. Zawsze mały. Należy pożreć chorą, małą mysz, powinna stać się naszą strawą.

Powinna nas pożywić.

Powinniśmy żerować na jej przyjaciołach, jej przyjaciołach – z mojego gardła wyrywa się warczenie, gdy wymawiam to słowo, tę pustą obietnicę – powinniśmy ich tuczyć, aż staną się tłuści żalem i poczuciem winy, frustracją i strachem. Dokąd my pójdziemy, podążą za nami. A potem ich także powinniśmy pożreć. A gdy doprowadzimy chorą małą mysz do jej matki w Chateau le Blanc – kiedy jej ciało uschnie, gdy wypłynie z niej krew – jej dusza zostanie z nami na zawsze.

Będzie nas żywić.

Nigdy nie będziemy sami.

 

 

 

 

 

 

L’ENCHANTERESSE

 

Reid

 

 

Nad cmentarzem unosiła się mgła. Kamienie nagrobne – stare, kruszące się, żywioły już dawno pozbawiły je inskrypcji – przekłuwały niebo w miejscu, gdzie się zatrzymaliśmy, na skraju urwiska. Nawet morze pod nami ucichło. W tym dziwnym świetle, tuż przed świtem, w końcu zrozumiałem znaczenie wyrażenia grobowa cisza.

Coco przetarła zmęczone oczy, po czym wskazała wyłaniający się z mgły kościół. Niewielki. Drewniany. Z częściowo zapadniętym dachem. W oknach nie tliło się żadne światło.

– Chyba jest opuszczony.

– A jeśli nie? – prychnął Beau, kręcąc głową, ale przestał, bo pokonało go ziewanie. Zaczął z innej strony. – To kościół, a nasze podobizny wiszą w całej Belterze. Rozpozna nas nawet wiejski ksiądz.

– Dobrze. – W jej głosie było mniej jadu, niżby chciała. – Śpij z psem na dworze.

Odwróciliśmy się jednocześnie, żeby spojrzeć na upiornego białego psa, który wlókł się za nami. Ukazał się tuż za Cesarine, tuż przed tym, jak doszliśmy do wniosku, że będziemy podążać wzdłuż wybrzeża, a nie po drodze. Dość się napatrzyliśmy na La Fôret des Yeux, wystarczy nam do końca życia. Przez wiele dni szedł za nami, nigdy nie zbliżał się na tyle, by dać się dotknąć. Ostrożne, zdezorientowane matagoty zniknęły niedługo po jego przybyciu. Dotąd nie wróciły. Być może pies sam był niespokojnym duchem – nowym rodzajem matagota. Być może był tylko złym omenem. Być może właśnie dlatego Lou nie nadała mu jeszcze imienia.

Stworzenie patrzyło na nas, jego wzrok wodził po mojej twarzy. Mocniej ścisnąłem dłoń Lou.

– Wędrowaliśmy całą noc. Nikt nie będzie nas szukał w kościele. To równie dobre miejsce na kryjówkę jak każde inne. Jeśli nie jest opuszczony – zwróciłem się do Beau, który już chciał mi przerwać – wyjdziemy, zanim ktoś nas zobaczy. Zgoda?

Lou posłała Beau złośliwy uśmiech. Uśmiechała się tak szeroko, że mogłem niemal policzyć jej zęby.

– Boisz się?

Posłał jej niepewne spojrzenie.

– Po tunelach ty też powinnaś.

Jej uśmiech zniknął, a Coco wyraźnie zesztywniała i odwróciła wzrok. Sam też poczułem, że się spinam. Lou nie powiedziała nic więcej, puściła moją dłoń i ruszyła w stronę drzwi. Nacisnęła klamkę.

– Otwarte.

Bez słowa Coco i ja poszliśmy za nią i przekroczyliśmy próg. Po chwili w przedsionku stanął także Beau i zaczął się rozglądać po ciemnym pomieszczeniu z nieskrywaną podejrzliwością. Kandelabry pokrywała gruba warstwa kurzu. Na drewnianej podłodze pomiędzy suchymi liśćmi widniały plamy ze stwardniałego wosku. Zrobił się przeciąg i dotarł do nas podmuch powietrza z głębi świątyni. Miał zapach wody morskiej. I rozkładu.

– To miejsce jest nawiedzone jak cholera – wyszeptał Beau.

– Wyrażaj się. – Posłałem mu gniewne spojrzenie i wszedłem do świątyni. Aż mnie ścisnęło w sercu na widok poniszczonych ławek i zebranych w kącie pojedynczych gnijących stron ze śpiewników. – To kiedyś było święte miejsce.

– Nie jest nawiedzone. – W ciszy głos Lou odbił się echem. Stanęła za mną i patrzyła na witrażowe okno. Patrzyła na nią gładka twarz Świętej Magdaleny. Kościół czcił najmłodszą świętą w Belterze, Magdalenę, za podarowanie człowiekowi błogosławionego pierścienia. Dzięki niemu jego żona znowu się w nim zakochała i pozostała przy nim nawet, gdy wyruszył w niebezpieczną podróż morską. Wskoczyła za nim w fale i utonęła. Jednak łzy Magdaleny przywróciły ją do życia. – Duchy nie mieszkają na poświęconej ziemi.

Beau uniósł brwi.

– Skąd o tym wiesz?

– Jak to możliwe, że ty nie wiesz? – odparowała Lou.

– Powinniśmy odpocząć. – Objąłem Lou za ramiona i poprowadziłem ją do najbliższej ławki. Wyglądała bladziej niż zwykle, pod oczami miała cienie, po wielu dniach podróży jej włosy żyły własnym życiem. Więcej niż raz, kiedy myślała, że nie patrzę, widziałem, że jej ciałem wstrząsają konwulsje, jakby walczyła z mdłościami. Nie byłem zaskoczony. Wiele przeszła. Wszyscy przeszliśmy. – Niedługo zbudzą się mieszkańcy wioski. Sprawdzą, co to za hałasy.

Coco zasiadła w ławce, zamknęła oczy i naciągnęła na głowę kaptur swojego płaszcza. Odgrodziła się od nas.

– Ktoś powinien trzymać straż.

Chociaż już otworzyłem usta, żeby zgłosić się na ochotnika, Lou była szybsza.

– Ja będę czuwać.

– Nie. – Pokręciłem głową, nie byłem w stanie sobie przypomnieć, kiedy Lou ostatnio spała. Czułem, że jej skóra jest zimna i lepka. Jeśli walczyła z mdłościami, musiała odpocząć. – Ty pośpij. Ja popilnuję.

Położyła dłoń na moim policzku, a z głębi jej gardła wydobył się niski pomruk. Jej kciuk powoli musnął moje usta i na moment się na nich zatrzymał. Jej oczy również.

– Wolałabym pilnować ciebie. Co zobaczę w twoich snach, Chass? Co usłyszę w twoim…

– Sprawdzę, czy w komórce jest jakieś jedzenie – wymamrotał Beau i przeszedł obok nas. Przez ramię posłał Lou zniesmaczone spojrzenie.

Zaburczało mi w brzuchu, gdy odprowadzałem go wzrokiem. Przełknąłem ślinę, próbując zignorować głód. Nagły, niepożądany ucisk w piersi. Łagodnie strąciłem jej rękę z mojego policzka i zdjąłem płaszcz. Podałem go jej.

– Idź spać, Lou. Obudzę was o wschodzie słońca i będziemy mogli… – przerwałem, gdy słowa zapiekły mnie w gardle – będziemy mogli wyruszyć.

Do Chateau.

Do Morgane.

Na pewną śmierć.

Nie wypowiedziałem na głos swoich obaw.

Lou postawiła sprawę jasno, że uda się do Chateau le Blanc niezależnie od tego, czy będziemy jej towarzyszyć. Mimo mojego sprzeciwu, mimo że przypominaliśmy jej, w jakim celu szukaliśmy sprzymierzeńców, dlaczego ich potrzebowaliśmy, Lou utrzymywała, że sama poradzi sobie z Morgane. Słyszałeś Clauda. Upierała się, że tym razem się nie zawaha. Już więcej mnie nie dotknie. Upierała się, że spali swój dom rodzinny do gołej ziemi, a wraz z nim swoich krewnych. Zbudujemy nowy.

Co nowe? – zapytałem z rezerwą.

Wszystko nowe.

Nigdy nie widziałem, żeby tak zażarcie dążyła do konkretnego celu. Wręcz obsesyjnie. Przez większość czasu jej oczy lśniły dziko – wyrażały pierwotny głód – innym razem w jej spojrzeniu w ogóle nie było światła. Te dni były o wiele gorsze. Patrzyła na świat otępiałym wzrokiem, nie zauważała ani mnie, ani moich nieśmiałych prób ukojenia jej smutku.

Tylko jeden człowiek potrafił to zrobić.

A jego nie było.

Pociągnęła mnie, bym usiadł obok niej, i zaczęła bezwiednie gładzić mnie po szyi. Po plecach przeszedł mi dreszcz od dotyku jej chłodnych rąk i ogarnęło mnie nagłe pragnienie odsunięcia się od niej. Nie poddałem się mu. W pomieszczeniu zapadła cisza, gęsta i ciężka, którą przerywał tylko mój burczący brzuch. Głód towarzyszył nam teraz bez przerwy. Nie pamiętałem, kiedy ostatnio najadłem się do syta. Gdy podróżowałem z Troupe de Fortune? W Pustce? W Wieży? Oddech siedzącej naprzeciw Coco stopniowo się wyrównywał. Skupiłem się na dźwięku, na belkach sufitu, żeby nie myśleć o lodowatej skórze Lou i bólu rozsadzającym mi pierś.

Chwilę później z przykuchennej komórki dobiegł krzyk i otworzyły się drzwi do świątyni. Pojawił się Beau, śmignął obok kazalnicy.

– Zdezorientowany! – Wściekle gestykulował w stronę wyjścia, gdy poderwałem się na nogi. – Czas ruszać! Już pora, już pora, chodźmy…

– Stój! – Do świątyni wpadł sędziwy mężczyzna w szatach księdza z drewnianą łyżką w ręce. Kapał z niej żółtawy sos. Jakby Beau przerwał mu poranny posiłek. Moje podejrzenia potwierdzały kawałki warzyw na jego brodzie: siwej, potarganej, zasłaniającej większość jego twarzy. – Wracaj, powiedziałem…

Zatrzymał się w pół kroku, gdy zobaczył resztę z nas. Instynktownie się odwróciłem, żeby ukryć twarz w cieniu. Lou zarzuciła kaptur na swoje białe włosy, a Coco wstała, szykując się do biegu. Ale było za późno. Jego ciemne oczy rozbłysły, gdy nastąpiło rozpoznanie.

– Reid Diggory. – Omiótł mnie wzrokiem z góry na dół, po czym spojrzał ponad mną. – Louise le Blanc. – Beau nie mógł się powstrzymać, odchrząknął w przedsionku, na krótko skupiając na sobie uwagę księdza, który prychnął i pokręcił głową. – Tak, wiem, kim jesteś, chłopcze. I ciebie też znam – dodał, zwracając się do Coco, która nadal kryła twarz pod kapturem. Jean Luc dotrzymał słowa i kazał rozwiesić plakaty z jej podobizną obok tych, na których byliśmy my. Ksiądz zmrużył oczy na widok wyjętego przez nią noża. – Odłóż to, zanim zrobisz sobie krzywdę.

– Przepraszamy za najście. – Uniosłem ręce w przepraszającym geście i posłałem Coco ostrzegawcze spojrzenie. Powoli przesunąłem się w stronę wyjścia. Za moimi plecami Lou zrobiła to samo. – Nie chcieliśmy przeszkadzać.

Ksiądz prychnął, ale opuścił łyżkę.

– Włamaliście się do mojego domu.

– To kościół. – Apatia przytłumiła głos Coco, jej dłoń opadła, jakby nagle nie mogła udźwignąć ciężaru sztyletu. – A nie prywatna rezydencja. Drzwi były otwarte.

– Być może po to, żeby nas zwabić – zasugerowała Lou z niespodziewanym spokojem. Przekrzywiła głowę i patrzyła na księdza, nie kryjąc fascynacji. – Jak w pajęczą sieć.

Ksiądz uniósł brwi w reakcji na nagłą zmianę w toku rozmowy. Ja też się zdziwiłem.

– Co? – Głos Beau odzwierciedlał naszą dezorientację.

– W najciemniejszej części lasu – wyjaśniła, unosząc jedną brew – mieszka pajęczyca, która poluje na inne pająki. Nazywamy ją L’Enchanteresse. Lub L’Enchantress. Nieprawdaż, Coco? – Coco nie odpowiedziała, ale niezrażona Lou mówiła dalej. – L’Enchanteresse zakrada się w sieci swoich wrogów i zrywa ich jedwabne nici, żeby pomyśleli, że coś upolowali. Kiedy pająki przybywają, żeby się posilić, atakuje i powoli zatruwa je swoim wyjątkowym jadem. Rozkoszuje się tym przez wiele dni. Jest jednym z niewielu stworzeń w świecie zwierząt, które lubią zadawać ból.

Wszyscy na nią patrzyliśmy. Nawet Coco.

– Brzmi niepokojąco – odezwał się Beau.

– Jest sprytne.

– Nie. – Skrzywił się z obrzydzeniem. – To kanibalizm.

– Szukaliśmy schronienia – przerwałem, nieco zbyt głośno. Zbyt desperacko. Ksiądz, który zbity z tropu przyglądał się ich przepychankom słownym, spojrzał teraz na mnie. – Nie wiedzieliśmy, że w kościele ktoś jest. Już wychodzimy.

Oceniał nas bez słowa, jego usta lekko się wygięły. W odpowiedzi na to zawirowało przede mną złoto. Szukało. Sprawdzało. Ochraniało. Zignorowałem niewypowiedziane przez nie pytanie. Nie będę teraz potrzebował magii. Ksiądz był uzbrojony tylko w łyżkę. Nawet gdyby wyjął miecz, bruzdy na jego twarzy świadczyły o tym, że jest dość stary. Był pomarszczony. Mimo wysokiej postury z wiekiem utracił swoją muskulaturę, więc był teraz chudym staruszkiem. Nie mógłby nas dogonić. Przygotowując się do ucieczki, ująłem dłoń Lou i posłałem spojrzenie Coco i Beau. Na znak zrozumienia oboje potaknęli.

Z grymasem niezadowolenia ksiądz uniósł łyżkę, jakby chciał nas powstrzymać, ale w tej chwili kolejna fala głodu ścisnęła mój żołądek. Burczenie rozbrzmiało niczym trzęsienie ziemi. Nie dało się go nie usłyszeć. W ciszy, która nastąpiła, ksiądz oderwał ode mnie wzrok i przeniósł go na Świętą Magdalenę. Po upływie kilku sekund wymamrotał niechętnie.

– Kiedy ostatnio jedliście?

Nie odpowiedziałem. Wstyd palił mi policzki.

– Już wychodzimy – powtórzyłem.

Spojrzał mi w oczy.

– Nie o to pytałem.

– Minęło… kilka dni.

– Ile konkretnie?

– Cztery – odpowiedział za mnie Beau.

Kolejny raz ciszę przerwało burczenie mojego brzucha. Ksiądz pokręcił głową.

– A… kiedy ostatnio spaliście? – zapytał z miną świadczącą o tym, że wolałby raczej połknąć łyżkę.

I tym razem Beau nie mógł się powstrzymać.

– Dwie noce temu zdrzemnęliśmy się chwilę w łodziach rybackich, ale jeden z właścicieli przyłapał nas jeszcze przed wschodem słońca. Głupek próbował zarzucić na nas sieć.

Wzrok księdza powędrował w stronę drzwi wejściowych.

– Mógł was śledzić?

– Mówiłem, że to głupek. To Reid w końcu omotał go siecią.

Ksiądz ponownie na mnie popatrzył.

– Nie zrobiłeś mu krzywdy. – To nie było pytanie. Nie odpowiedziałem. Zamiast tego mocniej ścisnąłem dłoń Lou i przygotowałem się do ucieczki. Ten człowiek, ten święty człowiek, niedługo podniesie alarm. Musieliśmy oddalić się o wiele mil, zanim pojawi się tutaj Jean Luc.

Lou raczej nie podzielała moich obaw.

– Jak się nazywasz, ojcze? – zapytała zaciekawiona.

– Achille. – Powróciło gniewne spojrzenie. – Achille Altier.

Jego nazwisko brzmiało znajomo, ale nie umiałem skojarzyć, skąd je znam. Być może kiedyś zapuścił się do katedry Saint-Cécile d’Cesarine. Być może poznałem go, gdy byłem chasseurem. Przyglądałem mu się podejrzliwie.

– Dlaczego nie wezwałeś łowców, ojcze Achille’u?

Nie wyglądał na zadowolonego. W jego postawie widoczne było napięcie. Spojrzał na łyżkę.

– Powinniście zjeść – powiedział szorstko. – Z tyłu mam gulasz. Starczy dla wszystkich.

Beau się nie wahał.

– Jaki gulasz? – Kiedy zerknąłem na niego przez ramię, wzruszył ramionami. – Mógł obudzić całe miasto w chwili, gdy nas rozpoznał…

– Nadal może – przypomniałem mu ostrym tonem.

– …a mój żołądek zaraz strawi sam siebie – dokończył. – Twój też, jak sądzę po odgłosach, które wydaje. Musimy coś zjeść. – Pociągnął nosem i zwrócił się do ojca Achille’a. – Czy w twoim gulaszu są ziemniaki? Nie przepadam za nimi. Nie lubię ich konsystencji.

Ksiądz zmrużył oczy, a następnie machnął łyżką w stronę kuchni.

– Zejdź mi z oczu, chłopcze, zanim zmienię zdanie.

Pokonany Beau spuścił głowę, po czym przeszedł obok nas. Lou, Coco i ja nie ruszyliśmy się z miejsca. Wymieniliśmy między sobą zaniepokojone spojrzenia. Po dłuższej chwili Achille westchnął.

– Możecie też się przespać. Ale tylko jeden dzień – dodał zirytowany – pod warunkiem że nie będziecie mi przeszkadzać.

– Jest niedziela rano. – Coco w końcu opuściła kaptur. Miała popękane usta i wymizerowaną twarz. – Wkrótce mieszkańcy wioski przyjdą na mszę, prawda?

– Od lat nie odprawiam mszy – żachnął się.

Ksiądz samotnik. Oczywiście. To wyjaśniało żałosny stan świątyni. Kiedyś pogardzałbym tym człowiekiem za porażkę, jaką poniósł jako przywódca religijny. Za porażkę w byciu człowiekiem. Skarciłbym go za to, że porzucił swoje powołanie. Że porzucił Boga.

Jakże się wszystko zmieniło.

Beau pojawił się z glinianą miską i swobodnie oparł się o framugę. Wokół jego twarzy wiły się obłoczki pary unoszące się znad gulaszu. Uśmiechnął się ironicznie, gdy znowu zaburczało mi w brzuchu.

– Dlaczego chcesz nam pomóc, ojcze? – zapytałem przez zaciśnięte zęby.

Ksiądz powoli obrzucił moją bladą twarz niechętnym spojrzeniem, popatrzył na okropną bliznę Lou, na otumanione oblicze Coco. Na sine worki pod naszymi oczami oraz zapadnięte policzki. Następnie odwrócił wzrok i wbił spojrzenie w puste miejsce nad moim ramieniem.

– Czy to ma jakieś znaczenie? Potrzebujecie strawy. Mam jedzenie. Potrzebujecie kąta do spania. Mam puste ławki.

– Większość ludzi Kościoła by nas nie przyjęła.

– Większość ludzi Kościoła nie przyjęłaby swoich własnych matek, gdyby były grzesznicami.

– Fakt. I jeszcze by je spalili, gdyby były wiedźmami.

Sardonicznie uniósł brew.

– Właśnie tego chcesz, chłopcze? Stosu? Chciałbyś, żebym wymierzał boską karę?

– Według mnie – przerwał Beau i oderwał się od drzwi – on tylko zwraca uwagę na to, że należysz do kościoła, a może to ty jesteś grzesznikiem w tej historii? Czyżbyś był niemile widziany pośród podobnych sobie, ojcze Achille’u? – Zerknął wymownie na zniszczone wnętrze. – Nie chciałbym wyciągać pochopnych wniosków, lecz w przeciwnym wypadku nasi umiłowani patriarchowie na pewno przysłaliby kogoś do naprawy tej rudery.

Oczy Achille’a pociemniały.

– Nie takim tonem.

Wtrąciłem się, zanim Beau pogorszył sytuację, i szeroko rozłożyłem ręce. Z niedowierzaniem. Z frustracją. Ze… wszystkim. W moim gardle narastało napięcie związane z nieoczekiwaną dobrocią tego człowieka. To nie miało sensu. Nie mogło być prawdziwe. Było to równie niepokojące jak historia opowiedziana przez Lou; pająk kanibal wabiący nas do sieci wydawał się bardziej prawdopodobny niż ksiądz oferujący nam schronienie. – Wiesz, kim jesteśmy. Wiesz, co zrobiliśmy. Wiesz, co się stanie, jeśli zostaniesz nakryty na tym, że udzielasz nam schronienia.

Przyglądał mi się przez długą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

– Wobec tego nie dajmy się nakryć. – Chrząkając głośno, ruszył w stronę drzwi do kuchni. Zatrzymał się jednak na progu i spojrzał na miskę trzymaną przez Beau. W jednej sekundzie odebrał mu naczynie i nie zwracając uwagi na protesty Beau, podał je mnie. – Jesteście tylko dzieciakami – wymamrotał, nie patrząc mi w oczy. Kiedy zacisnąłem palce na misce, mój żołądek boleśnie się kurczył, puścił ją. Wygładził swoje szaty. Pomasował się po karku. Skinął głową. – Lepiej zjeść, póki ciepłe.

A potem się odwrócił i wyszedł z pomieszczenia.

 

 

 

 

 

 

MOJA CIEMNOŚĆ

 

Lou

 

 

Ciemność.

Wszystko spowija. Okrywa mnie, ogranicza moją swobodę ruchów, uciska moją pierś, gardło, język, aż stajesię mną. Uwięziona we własnym oku, tonąca we własnych głębiach, zapadam się w siebie, aż całkiem przestaję istnieć. Jestem ciemnością. Tą moją ciemnością.

To boli.

Nie powinnam czuć bólu. Nic nie powinnam czuć. Jestem nieuformowana i nieukończona, jestem paprochem w dziele stworzenia. Nie mam kształtu. Nie mam życia, płuca ani kończyny pod swoją kontrolą. Nie widzę, nie oddycham, a mimo to ta ciemność mnie oślepia. Dusi mnie, dławi, wzmaga się z każdą mijającą sekundą, aż rozdziera mnie na pół. Ale nie mogę krzyczeć. Nie mogę myśleć. Mogę tylko słyszeć – nie, czuć – głos dochodzący z cienia. Piękny i okropny głos. Wije się wokół mnie, przeze mnie, i słodko szepcze, obiecując zapomnienie. Obiecując odpoczynek.

Poddaj się, mruczy, i zapomnij. Pozbądź się bólu.

Przez chwilę lub tysiąc chwil waham się i zastanawiam.

Poddanie się i zapomnienie kuszą bardziej niż stawianie oporu i pamiętanie. Jestem słaba i nie lubię bólu. Głos jest tak piękny, tak kuszący, tak silny, że niemal pozwalam mu się omotać. A jednak… nie mogę. Jeśli odpuszczę, stracę coś ważnego. Kogoś ważnego. Nie pamiętam kogo.

Nie pamiętam, kim jestem.

Jesteś tą ciemnością. Cienie napierają na mnie, coraz bardziej się kurczę. Ziarenko piasku pod nieskończonymi czarnymi falami. Ta ciemność jest twoja.

Nadal się trzymam.

 

 

 

 

 

 

PŁOMIEŃ COCO

 

Reid

 

 

Coco oparła się o kamień nagrobny obok mnie. Nad nami górował zerodowany posąg przedstawiający Świętą Magdalenę, jej twarz z brązu kryła się w szarym mroku. Coco nie spała, chociaż miała zamknięte oczy. Nic nie mówiła. Pocierała tylko bliznę na dłoni kciukiem drugiej ręki, aż zaogniła się jej skóra. Wątpliwe, żeby to zauważyła. Wątpliwe, żeby zauważyła cokolwiek.

Poszła za mną na cmentarz po tym, jak Lou przeszukała kuchnię, próbując znaleźć czerwone mięso, gdyż nie zadowoliło jej to, co ojciec Achille przygotował na kolację. W tym, jak Lou rzuciła się na wołowinę, nie było jednoznacznie nic złego, chociaż mięso jeszcze dobrze się nie ugotowało. Głodowaliśmy od wielu dni. Śniadanie złożone z gulaszu i lunch, na który zjedliśmy czerstwy chleb z serem, nie zaspokoiły naszego głodu. A mimo to…

Mój żołądek ścisnął się bez wyraźnego powodu.

– Jest w ciąży? – zapytała Coco po długiej chwili. Otworzyła oczy i odwróciła głowę w moją stronę. Jej głos nie wyrażał żadnych emocji. – Powiedz, że byliście ostrożni. Powiedz, że nie mamy kolejnego problemu.

– Krwawiła dwa tygodnie temu, a potem już nie mieliśmy okazji… – Odchrząknąłem.

Coco potaknęła i ponownie wystawiła twarz w stronę nieba, zamykając oczy i ciężko wzdychając.

– Dobrze.

Patrzyłem na nią. Chociaż nie płakała od czasu La Mascarade des Crânes, cały czas miała opuchnięte powieki. Na policzkach wciąż było widać resztki czarnej kredki. Ślady po łzach.

– Czy… – Słowa uwięzły mi w gardle. Zakaszlałem i spróbowałem ponownie. – Widziałem wannę w środku, gdybyś chciała się wykąpać.

W odpowiedzi zacisnęła palce na swoim kciuku, jakby nadal czuła na rękach krew Ansela. Wyszorowała je do czerwoności tej samej nocy w Doleur. Spaliła ubrania w Lewiatanie, gospodzie, w której tak wiele rzeczy poszło nie po naszej myśli.

– Jestem zbyt zmęczona – wymamrotała w końcu.

Znajomy ból ścisnął moje gardło. Zbyt znajomy.

– Jeśli chcesz o tym porozmawiać…

Nie otworzyła oczu.

– Nie jesteśmy przyjaciółmi.

– Ależ jesteśmy.

Nie odpowiedziała, więc się odwróciłem, próbując zapanować nad mimiką. Dobrze. Nie chce tej rozmowy. Mnie do niej też nieśpieszno. Założyłem ręce na piersi, chroniąc się przed chłodem i przygotowując na długą noc wypełnioną ciszą, gdy pod moimi powiekami ukazał się Ansel z zaciętą miną. Wyrażającą niezachwiane przekonanie. Lou jest moją przyjaciółką, powiedział mi kiedyś. Zanim ja się zdecydowałem, zamierzał pójść za nią do Chateau le Blanc. Był powiernikiem jej tajemnic. Brał na siebie jej troski.

Przeszyło mnie poczucie winy. Ostre i dojmujące.

Czy jej się podobało, czy nie, Coco i ja byliśmy przyjaciółmi.

Głupio mi było, ale zmusiłem się do mówienia.

– Twierdzę jedynie, że po śmierci Arcybiskupa pomogła mi rozmowa. O tym zdarzeniu. O nim. Więc… – Sztywno wzruszyłem ramionami, czułem, że pali mnie skóra na karku. Płoną oczy. – Jeśli potrzebujesz… porozmawiać o tym… możesz porozmawiać ze mną.

Teraz otworzyła oczy.

– Arcybiskup był chorym pojebem, Reid. Porównywanie go do Ansela jest podłością.

– No cóż. – Spojrzałem na nią wymownie. – Nic nie poradzisz na to, kogo kochasz.

Szybko spuściła wzrok. Zawstydziłem się, gdy zadrżały jej usta.

– Wiem o tym.

– Czyżby?

– Oczywiście, że tak. – W tonie jej głosu dało się wyczuć cień dawnej zgryźliwości. Ogień rozjarzył jej lico. – Wiem, że to nie moja wina. Ansel mnie kochał, a… a to, że ja nie kochałam go w ten sam sposób co on mnie, nie oznacza, że kochałam go mniej. Z pewnością kochałam go bardziej niż ciebie. – Pomimo zaciekłości tej przemowy na końcu jej głos się załamał. – Możesz więc wziąć sobie swoje rady, swoją protekcjonalność i współczucie i wsadzić je sobie w dupę. – Zachowywałem kamienną twarz, starałem się nie unosić. Potrafiła wychłostać słowem. Mogłem to znieść. Wstała i machając mi palcem przed nosem, mówiła dalej. – Nie będę tu siedziała i pozwalała ci na ocenianie mnie za… za… – Jej pierś się unosiła, gdy oddychała ze wzburzeniem, po policzku płynęła jej łza. Kiedy spadła pomiędzy nas i zaskwierczała na śniegu, jej ciało sflaczało. – Za coś, czemu nie mogłam zaradzić – zakończyła tak cicho, że ledwie ją usłyszałem.

Powoli i niezgrabnie wstałem i stanąłem obok niej.

– Nie osądzam cię, Coco. I nie lituję się nad tobą. – Prychnęła, na co pokręciłem głową. – Naprawdę. Ansel był też moim przyjacielem. Nie umarł z twojej winy.

– Nie tylko Ansel zginął tamtej nocy.

Oboje spojrzeliśmy na cienką strużkę dymu unoszącą się znad jej łzy. Potem spojrzeliśmy w niebo.

Dym zasłonił zachodzące słońce, wiszące nad nami złowrogo. Ciężko. Wydawałoby się, że to niemożliwe. Podróżowaliśmy od wielu dni. Niebo tutaj, wiele mil od Cesarine, gdzie dym cały czas wydobywał się z wejść do tunelu, z katedry, katakumb, zamku, cmentarzy, szynków i uliczek, powinno być czyste. Ale płomień gorzejący pod stolicą nie był normalnym ogniem. Był czarnym ogniem, nienaturalnym i niekończącym się, jakby narodził się w samym piekle.

To był ogień Coco.

Ogień i dym miały objąć całe królestwo.

Płonął goręcej niż zwykły ogień, siał spustoszenie zarówno w tunelach, jak i pośród biednych dusz w nich uwięzionych. Co gorsza, według rybaka, który nas zaczepił – rybaka, którego brat był nowicjuszem u chasseurów, nikt nie mógł ugasić tych płomieni. Król August zatrzymał go tylko dzięki postawieniu łowcy przy każdym wejściu. Ich balisardy powstrzymywały rozprzestrzeniającą się pożogę.

Wyglądało na to, że La Voisin powiedziała prawdę. Kiedy odciągnąłem ją na bok w Lewiatanie, zanim uciekła do lasu z pozostałymi przy życiu Dames Rouges, jej ostrzeżenie brzmiało tak: Jej gniew podsyca ogień. Nie przestanie się palić, dopóki ona się nie uspokoi.

W tunelach zostali Toulouse, Thierry, Liana i Terrance.

– To też nie jest twoja wina, Coco.

Skrzywiła się, patrząc na posąg Świętej Magdaleny.

– Moje łzy wznieciły pożar. – Usiadła ciężko i podciągnęła kolana do piersi. Objęła je ramionami. – Wszyscy umarli przeze mnie.

– Nie wszyscy umarli. – Przed oczami stanęła mi Madame Labelle. Krępujące ją łańcuchy, wilgotna cela więzienna. Twarde palce króla na jej podbródku. Jej usta. W mojej krwi zawrzała wściekłość. Poczułem też ulgę, chociaż łączyła się z pogardą w stosunku do mnie samego. Wzniecony przez Coco pożar sprawił, że król August – mój ojciec – miał ważniejsze rzeczy na głowie, niż rozprawienie się z moją matką.

– Jak na razie – powiedziała Coco, jakby czytając mi w myślach.

Cholera.

– Musimy wracać – stwierdziłem, wokół nas wzmagał się wiatr. Wyobraziłem sobie zapach spalonych ciał niesiony z dymem i wsiąkającą w ziemię krew Ansela. Przegraliśmy mimo pomocy Dames Rouges i wilkołaków, a nawet samego Dzikiego Męża. Ponownie uderzyła mnie bezdenna głupota naszego planu. Morgane by nas pozabijała, gdybyśmy sami ruszyli na Chateau. – Lou mnie nie posłucha, ale może posłucha ciebie. Deveraux i Blaise pozostali, żeby odszukać pozostałych. Możemy im pomóc, a potem moglibyśmy…

– Nie znajdą ich, Reid. Mówiłam ci. Każdy, kto został w tunelu, nie żyje.

– Wcześniej tunele zmieniały swój bieg – powtórzyłem nasty raz, wytężając umysł, by znaleźć coś, cokolwiek, co mogłem przeoczyć podczas naszych poprzednich sprzeczek. Gdybym przekonał Coco, ona mogłaby namówić Lou. Byłem tego pewien. – Może znowu zmieniły. Może Toulouse i Thierry zostali uwięzieni w jakimś bezpiecznym przejściu, gdzie są cali i zdrowi.

– A Liana i Terrance zmienili się w domowe koty podczas pełni księżyca. – Nawet nie uniosła głowy, jej głos znowu brzmiał strasznie apatycznie. – Zapomnij o tym, Reid. Lou ma rację. To musi się skończyć. Jej sposób jest równie dobry jak każdy inny, a może nawet lepszy. Przynajmniej idziemy naprzód.

– Po co więc staraliśmy się pozyskać sprzymierzeńców? – Próbowałem nie okazywać frustracji. – Sami nie damy rady zabić Morgane.

– Z sojusznikami również nie daliśmy rady.

– To znajdźmy nowych! Wróćmy do Cesarine, opracujmy strategię z Deveraux…

– Czego dokładnie się po nim spodziewasz? Kim są ci tajemniczy sojusznicy, których masz nadzieję znaleźć? Czy Claud ma ich… zerwać z drzewa? – Spojrzała hardo. – Nie udało mu się uratować Ansela podczas La Mascarade des Crânes. Nie udało mu się nawet ocalić własnej rodziny, co oznacza, że on też nie może nam pomóc. Nie da rady zabić Morgane. Zrozum to, Reid. To jest nasza droga do przodu. Nie ma sensu szukać duchów w Cesarine.

Poluzowałem zaciśnięte szczęki. Moją szyję zalała fala gorąca. Nie wiedziałem, co zrobić.

– Moja matka nie jest duchem.

– Twoja matka potrafi się zatroszczyć o siebie.

– Jej życie…

– …zależy całkowicie od tego, jak sprawnie potrafi kłamać. – Beau podszedł do nas swobodnym krokiem od strony kościelnej kuchni, palcem niedbale wskazując zasnute dymem niebo. – Nasz ojciec będzie się starał stłumić ogień, nawet gdyby musiał zatrudnić do tego wiedźmę. Jak długo chmury dosłownie wiszą nad naszymi głowami, twoja matka jest bezpieczna. Przy okazji przepraszam za podsłuchiwanie – dodał. – Chciałem sprawdzić, czy któreś z was zauważyło moją nową brodę. – Zamilkł na chwilę. – Poza tym Lou nie mruga od pół godziny.

– Słucham? – Zmarszczyłem brwi.

– Nie mruga – powtórzył, siadając na ziemi obok Coco i kładąc dłoń na jej karku. Zaczął delikatnie masować jej skórę. – Ani razu. Od pół godziny siedzi bez słowa i gapi się na witraż. To chore. Udało jej się nawet przegonić księdza.

Poczułem niepokój.

– Liczyłeś jej mrugnięcia?

– A ty nie? – Beau z niedowierzaniem uniósł brew. – Jest twoją żoną czy też przyjaciółką, kochanką, czy jak tam ją sobie nazywasz. Z całą pewnością coś jest z nią nie w porządku, bracie.

Wiatr się wzmógł. Na skraju kościoła ponownie pojawił się biały pies. Blady i upiorny. Cichy. Czujny. Zignorowałem go siłą woli, żeby skupić się na bracie i jego niedorzecznych obserwacjach.

– A ty nie masz brody – powiedziałem z irytacją, wskazując jego gładkie lico – skoro już mówimy o rzeczach oczywistych. – Zerknąłem na Coco, która wciąż kryła twarz w kolanach. – Każdy inaczej przeżywa żałobę.

– Według mnie to coś więcej.

– Masz coś na poparcie? – Spojrzałem na niego niechętnie. – Wszyscy wiemy, że niedawno… się zmieniła. Ale to nadal Lou. – Bezwiednie znowu spojrzałem na psa. Patrzył na mnie z nienaturalnym spokojem. Nawet wiatr nie targał jego futra. Stojąc, uniosłem dłoń i nisko zagwizdałem. – Tutaj, piesku. – Podszedłem bliżej. I jeszcze bliżej. Nie ruszył się. – Nadała mu już jakieś imię? – zapytałem szeptem Beau i Coco.

– Nie – odparł Beau. – A nawet nie raczyła zauważyć jego obecności.

– Masz obsesję.

– A ty jesteś ślepy.

– A jednak widzę, że nie masz brody.

Uniósł rękę do ogolonej skóry.

– A ty wciąż nie masz…

Umilkł jednak, ponieważ w jednej chwili wydarzyło się kilka rzeczy. Nagle zerwał się silny wiatr, a pies odwrócił się i zniknął między drzewami. Rozległo się głośne „Uważajcie!”, głos wydał się znajomy, zbyt znajomy i niepokojąco nie na miejscu pośród dymu i cieni, a następnie coś zazgrzytało przeraźliwie jak rozrywany metal. Jednocześnie spojrzeliśmy z przerażeniem w górę. Za późno.

Posąg Świętej Magdaleny złamał się w talii, góra ugięła się pod wpływem porywistego wiatru i pochyliła w stronę Beau i Coco. Dziewczyna złapała księcia z krzykiem, próbując odciągnąć go w bok, ale ich nogi…

Rzuciłem się do przodu, odepchnąłem spadającą rzeźbę i zwaliłem się ciężko na ziemię, podczas gdy Coco i Beau próbowali uwolnić nogi. Na krótką chwilę czas stanął w miejscu. Beau sprawdzał, czy Coco jest cała, ona zamknęła oczy, a jej ciałem wstrząsał szloch. Krzywiąc się z bólu, który promieniował w moim boku, walczyłem o powietrze, starałem się usiąść…

Nie.

Zapomniałem o bólu, odwróciłem się i próbowałem wstać, żeby przywitać nowo przybyłą.

– Cześć, Reid – wyszeptała Celia.

Blada i drżąca tuliła do piersi skórzaną torbę. Jej porcelanową skórę szpeciły płytkie rany i zadrapania, miała poszarpany dół sukni. Czarny jedwab. Suknia, którą miała na sobie podczas pogrzebu Filippy.

– Celio. – Patrzyłem na nią przez chwilę, nie wierząc własnym oczom. Nie powinno jej tu być. Nie mogła przebyć dzikich ostępów w samych jedwabiach i kapciach. Ale jak inaczej mógłbym wyjaśnić jej obecność? Przecież nie pojawiła się w tym miejscu dopiero w tej chwili. Musiała… Musiała nas śledzić. Celia. Dotarła do mnie prawdziwość tej sytuacji. Ująłem ją za ramiona, musiałem się powstrzymywać, żeby nią nie potrząsnąć, żeby jej nie objąć, żeby jej nie zrugać. Puls walił mi w uszach. – Co, do cholery, tutaj robisz? – Odsunęła się, zmarszczyła nosek, opuściłem więc ręce i cofnąłem się. – Przepraszam. Nie chciałem…

– Nie uraziłeś mnie. – Jej oczy, duże i spanikowane, spoczęły na mojej koszuli. Dopiero teraz dostrzegłem czarną ciecz. Metaliczną. Lepką. Materiał przylgnął do mojej piersi. Skrzywiłem się. – Chodzi o to, że… jesteś zakrwawiony.

Zaskoczony odwróciłem się bokiem do niej i uniosłem koszulę, żeby obejrzeć tors. Tępy ból w boku bardziej kojarzył mi się z siniakiem niż raną.

– Reid – powiedział ostro Beau.

Coś w jego głosie sprawiło, że zastygłem w pół ruchu. Powoli podążyłem wzrokiem za jego palcem wskazującym leżącą w śniegu Świętą Magdalenę.

Do miejsca, gdzie krwawe łzy płynęły po jej policzkach.

 

 

 

 

 

 

LA PETITE LARME

 

Reid

 

 

Po gorączkowej, przeprowadzonej szeptem wymianie zdań, jakby statua mogła nas usłyszeć, wróciliśmy do bezpiecznej świątyni.

– To ten podły pies – powiedział Beau, padając na ławkę obok Coco.

Lou wstała i stanęła obok mównicy. Płomień świecy rozjaśnił połowę jej twarzy, drugą część pogrążając w cieniu. Poczułem dreszcz na plecach na ten niepokojący widok, jakby była przecięta na pół. W połowie Lou, w połowie… coś innego. Coś ciemnego.

– A to co? – Zmarszczyła brwi i zerkała raz na mnie, raz na Celię.

– To nic – powiedziałem bardziej szorstko, niż zamierzałem, odwracając się w stronę Celii. – Rano wraca do domu.

Celia uniosła głowę. Zacisnęła dłonie na pasku swojej skórzanej torby. Lekko drżały.

– Nie wracam.

– Celio. – Z rozdrażnieniem zaprowadziłem ją do ławki obok Lou, która nie uczyniła żadnego gestu, żeby ją przywitać. Dziwne. Myślałem, że zawiązała się między nimi silna więź po tym, czego doświadczyły podczas La Mascarade des Crânes. – Widziałaś, jak tutaj jest niebezpiecznie. Całe królestwo chce naszej śmierci.

– Ja nie chcę naszej śmierci. – Beau skrzyżował nogi w kostkach na ławce stojącej przed nim i zarzucił rękę na ramię Coco. Kiedy zerknął na Celię, dziewczyna się zarumieniła. – Przy okazji dziękuję za ostrzeżenie, Mademoiselle Tremblay. Wydaje się, że wszyscy tutaj zapomnieli o dobrych manierach. Oburzające, doprawdy. Gdyby nie ty, ten posąg mógłby na nas spaść.

– Posąg? – zapytała Lou.

– Na cmentarzu… spadł – wymamrotałem. Nie wspomniałem o łzach.

Ignorując naszą dwójkę, z policzkami wciąż rumianymi po przemowie Beau, Celia odezwała się z kurtuazją.

– Wa-Wasza Wysokość. Nie zapomnieli o manierach. Proszę mi wybaczyć.

Uniósł brew i ironicznie uśmiechnął się do mnie ponad jej głową.

– Już ją lubię.

Coco nasunęła kaptur głęboko na twarz. Nie wtuliła się w ramię Beau, ale też się nie odsunęła.

– Nie powinno jej tu być.

– To ten pies – powtórzył Beau z naciskiem. – Gdziekolwiek się pojawi, wydarza się jakaś katastrofa. Był też wtedy, gdy ten rybak chciał nas utopić.

Celia zmarszczyła brwi.

– Ale rybak nie… – Pod wpływem naszych spojrzeń umilkła nagle i jeszcze bardziej się zaczerwieniła. Lekko wzruszyła ramionami. – To fala przewróciła łódź. Nie pamiętacie?

– Śledziłaś nas? – zapytała Lou.

Celia omijała nas wzrokiem.

Usiadłem ciężko i wsparłem ręce na kolanach.

– Co tu robisz, Celio?

– Ja… – Całkowicie bezbronna otwarcie patrzyła na Lou, Beau i Coco, po czym jej wzrok spoczął na mnie. – Chciałabym pomóc.

– Pomóc – przedrzeźniła ją Lou.

Celia zmarszczyła brwi, słysząc ton jej głosu.

– Wydaje mi się… Sądzę, że mam środki, które mogą pomóc waszej grupie w poszukiwaniu M… M… – załamał jej się głos; uniosła wyżej torbę i wyprostowała plecy. – W poszukiwaniu La Dame des Sorcières.

– Nawet nie jesteś w stanie wymówić jej imienia – powiedziałem cicho, masując skronie.

– Nie muszę wymawiać jej imienia, żeby ją zabić.

Zabić.

Dobry Boże.

Niespodziewanie Lou parsknęła śmiechem, uśmiechnęła się szeroko i klasnęła w dłonie. Raz. Dwa. Trzy razy. W jej oczach znowu pojawił się ten dziwny błysk.

– No to zdaje się, że kotek w końcu odkrył, że ma pazurki. Jestem pod wrażeniem. – Jej śmiech wniknął pod moją skórę, ścisnął mój żołądek. – Ale moja matka nie jest myszką. Jak planujesz ją zabić? Dygniesz przed nią? Zaprosisz ją na herbatkę?

Tak, wyraźnie źle zinterpretowałem ich wzajemną relację.

Zaciśnięte szczęki Beau świadczyły, że on również.

– Daj jej spokój. Lou.

Celia posłała mu pełne wdzięczności spojrzenie. Podbudowana, mówiła dalej. Pewniejszym tonem.

– Nie wiem, jak ją zabić, nie do końca wiem, jeszcze nie, ale jestem w posiadaniu pewnej informacji. Miał pan rację, Wasza Wysokość. – Ze skórzanej torby wyjęła lnianą kopertę. Rozpoznałem na niej pismo Jeana Luca. – Król August przełożył egzekucję twojej matki na czas nieokreślony. Zamierza wykorzystać jej magię do stłumienia ognia.

– Mówiłem ci. – Beau zwrócił się do mnie.

Podała mi kopertę. Pobieżnie przejrzałem jej zawartość, po czym ją zwróciłem.

– Dziękuję za to, Celio. Naprawdę. Ale nie mogę pozwolić ci zostać. Coś może ci się tu stać. Nie mógłbym z tym żyć. – Zamilkłem i ponownie zmarszczyłem brwi. Zastanowiłem się nad swoimi słowami. – Co powiedzieliby twoi rodzice?

– Absolutnie nic – prychnęła.

Zastanowiłem się.

– Nie wiedzą, że tu jesteś, prawda? – Beau uśmiechnął się ironicznie, unosząc brew. – Sprytna kokietka. Podejrzewam, że lepiej prosić ich o wybaczenie niż o pozwolenie.

Jęknąłem na samą myśl o tym i ukryłem twarz w dłoniach.

– Celio.

– Słucham? – Odparowała od razu. Wyprostowałem się zdziwiony. Znaliśmy się od lat i przez cały ten czas Celia nigdy nie pyskowała. – Nie musisz się martwić, że poślą za mną całe królestwo, Reid. Chyba pamiętasz, że kiedy ostatnio zniknęłam, trochę czasu minęło, zanim przyszła pomoc. Lepiej, żeby nikt się nie dowiedział, że mój ojciec nie potrafi zapanować nad własną rodziną.

Zamrugałem, żeby nie pokazać, jak mnie zszokowała. Chociaż wiedziałem, że Monsieur Tremblay zawiódł jako ojciec, nie spodziewałem się, że aż tak bardzo.

– Jean Luc będzie cię szukał. Sprowadzi ze sobą chasseurów.

Pomachała kopertą przed moją twarzą.

– Jean Luc wie, że tu jestem. Widział, jak kradłam powóz ojca, na litość boską, i jeszcze mnie za to zbeształ. – Gapiłem się na nią. Nie wiedziałem również, że potrafi kraść. Ani że wzywa imię Boga nadaremno. Głośno oddychała przez nos, gdy wkładała kopertę za pazuchę płaszcza. – Poza tym sądziłam, że docenicie moją interwencję. Jeśli będę podróżowała z waszą bandą złożoną z czarownic i uciekinierów, proszę wybaczyć, Wasza Wysokość, Jean nie będzie mógł was aresztować, jeśli nie aresztuje również mnie. A to się nie stanie. Nie będzie was ścigał.

– Och, chciałbym zobaczyć wyraz jego twarzy. – Twarz Beau się skrzywiła, jakby zdjęta bólem. – Dodatkowy dowód na istnienie Boga, a On mnie nienawidzi.

– To nie ma znaczenia. – Wstałem, żeby zakończyć tę wymianę zdań. Żeby odszukać Ojca Achille’a, przedstawić mu sytuację i poprosić o dodatkowy koc na noc. – Nie możesz pójść z nami.

Kipiąc ze złości, przyglądała się, jak się oddalam w cichej furii, z wyprostowanymi plecami i podniesioną głową. Zbielały jej palce zaciśnięte na pasku torby.

– Nie mogę jedynie spojrzeć w oczy rodzicom – powiedziała w końcu przez zaciśnięte zęby. – Chcą udawać, że nic się nie stało. Chcą powrotu do takiego życia jak kiedyś. Ale mnie do tego nie zmuszą. – Jej głos opadł niebezpiecznie nisko. – Nie możesz mnie zmusić. Na samą myśl o s-siedzeniu w domu, wdzięczeniu się do szlachciców, popijaniu herbaty, podczas gdy Morgane pozostaje na wolności, robi mi się niedobrze. – Nie zwolniłem, więc ciągnęła desperacko. – Uwięziła mnie w tej trumnie z Filippą, gdzie spędziłam całe tygodnie, Reid. Tygodnie. Ona mnie t-torturowała i rozczłonkowała te dzieci. Jedyne, czego nie mogę zrobić, to siedzieć i czekać.

Zmroziło mnie przy ambonie. Na pewno się przesłyszałem. Na pewno ten nagły lęk w mojej piersi pojawił się przypadkowo. Nie odwróciłem się.

– Co zrobiła?

W odpowiedzi usłyszałem pociągnięcie nosem.

– Nie każ mi powtarzać – odpowiedziała.

– Celio… – Kiedy w końcu ruszyłem w jej kierunku, poczułem mdłości; powstrzymała mnie gestem ręki. Po jej policzkach płynęły łzy. Nie kryła ich. Nie ocierała. Tą samą ręką zrzuciła skórzaną torbę z ramienia i wyrzuciła jej zawartość na podłogę: biżuteria, couronnes, klejnoty, nawet kielich mszalny. Pozostali gapili się na ten skarb z otwartymi ustami, ale ja nie mogłem otrząsnąć się z tego, co usłyszałem od Celii. Nie mogłem przestać… sobie tego wyobrażać.

Filippa była od nas starsza o kilka lat. W przeciwieństwie do Celii zachowywała się jak moja siostra. Afektowana, pełna pretensji, a jednak siostra. Na myśl o Celii uwięzionej wraz z jej ciałem – miesiące po pogrzebie – mój żołądek gwałtownie zaprotestował. Stłumiłem odruch wymiotny.

– Ukradłam nie tylko powóz ojca – wyszeptała Celia. Wskazała lśniącą kupkę. – Obrabowałam jego skarbiec. Pomyślałam, że będziemy potrzebować pieniędzy w czasie podróży.

Beau wstał, żeby lepiej się przyjrzeć, i pociągnął za sobą Coco.

– Jak to wszystko przyniosłaś? – Nie kryjąc zwątpienia, popatrzył na ręce Celii. Lou zrobiła to samo.

Coco bez zainteresowania popchnęła monety czubkiem buta.

– To gdzie jest ten twój powóz?

Wreszcie Celia upuściła torbę. Rozprostowała palce.

– Zostawiłam go w zajeździe u stajennego.

– A lokaja? – Klęknąwszy, Beau ostrożnie obmacywał torbę, jakby była uszyta z ludzkiej skóry. Może była. Monsieur Tremblay kiedyś parał się handlem niebezpiecznymi, magicznymi przedmiotami. Za to właśnie wiedźmy zabiły Filippę. – Twojego woźnicę?

– Sama powoziłam.

– Co? – Chociaż Beau się odwrócił, to mój głos rozbrzmiał w pomieszczeniu. – Oszalałaś?

Lou ponownie zachichotała, niezmiernie rozradowana tą sytuacją.

Posłałem jej ostrzegawcze spojrzenie, po czym dołączyłem do grupy, niemal kipiąc ze złości. Wziąłem głęboki oddech. I jeszcze jeden.

– Dość. Wystarczy tego. Porozmawiam z ojcem Achille’em, żeby zorganizował eskortę, która o świcie zabierze cię z powrotem do Cesarine.

Zacząłem wkładać kosztowności do jej torby. Nawet wypełniona ciężkimi klejnotami, wydawała się nic nie ważyć. Być może nie była z ludzkiej skóry, lecz na pewno była magiczna. Pieprzony Tremblay. Pieprzona Celia. Jeśli natknęłaby się na wiedźmę z tą torbą, spotkałby ją ten sam los co Filippę. Być może właśnie tego chciała. Być może po La Mascarade des Crânes marzyła o śmierci.

Cholera jasna, nie będę tego tolerował.

– Poczekaj. – Niespodziewanie Coco ujęła moją rękę, a jej głos zabrzmiał ostrzej niż w ostatnich dniach. Drżały jej palce. Zrzuciła kaptur i wyjęła mi z ręki jakiś medalion. Kiedy podniosła go do światła świecy, jej twarz, teraz bledsza, niemal popielata, odbijała się od jego złotej powierzchni. Wokół diamentu umieszczonego po środku podłużnego wisiora wił się filigran. Wzór, który tworzył, przypominał… fale.

– Skąd to masz? – zapytała spokojnie i zimno.

W jednej chwili obok niej pojawiła się Lou. W jej oczach odbijały się diamenty, sprawiając, że wyglądały jak srebro.

Celia miała dość oleju w głowie, żeby odsunąć się o krok.

– M-mówiłam już. Ukradłam to ze skarbca ojca. – Zerknęła na mnie dla potwierdzenia swoich słów, ale nie mogłem jej pomóc. Nigdy wcześniej nie widziałem takiej zaborczości, takiego opętania w oczach Coco i Lou. Ich reakcja była… niepokojąca. Cokolwiek Celia niechcący przyniosła, musiało to być bardzo ważne. – To była moja ulubiona błyskotka, gdy byłam dzieckiem, ale medalion się nie otwiera. Ojciec nie mógł go sprzedać.

Coco zadrżała, jakby ją ktoś obraził, po czym wyjęła nóż z fałd peleryny. Pospiesznie stanąłem przed Celią.

– Oj przestań – warknęła Coco, po czym ukłuła się w opuszkę palca. Pojedyncza kropla krwi spadła na diament i ułożyła się w perfekcyjny okrąg. A potem, niesłychane, wsiąkła w powierzchnię kamienia, który przybrał odcień czerwieni. Kiedy kolor wypłowiał, medalion otworzył się z kliknięciem.

Jak w transie wszyscy podeszliśmy bliżej, żeby zobaczyć kryształowo czystą powierzchnię w środku.

Lou się wzdrygnęła.

– La Petite Larme – powiedziała Coco milszym tonem. Momentalnie zapomniała o złości.

– Mała łza – przetłumaczył Beau.

– Lusterko wykonane z kropli L’Eau Mélancolique. – Z enigmatyczną miną zerknęła na swoje odbicie, po czym znowu popatrzyła na Celię. – Nie chciał się otworzyć, ponieważ nie należy do ciebie. Był własnością mojej matki.

 

Gdyby w świątyni upadła szpilka, słyszelibyśmy rozchodzące się echo. Nawet ojciec Achille – który wybiegł z kuchni w fartuchu z namydlonym naczyniem, żeby nas uspokoić – uświadomił sobie, że pojawił się w chwili pełnej napięcia. Zmrużył oczy, patrząc na Celię i złoto rozsypane u jej stóp.

– Celio Tremblay – zauważył szorstko. – Znalazłaś się daleko od domu.

Uśmiechnęła się do niego uprzejmie, lecz nerwowo. W napięciu.

– Przepraszam pana, ale wydaje mi się, że nie mieliśmy przyjemności się poznać.

– Achille – powiedział, wydymając usta. – Ojciec Achille Altier.

Coco zatrzasnęła medalion. Bez słowa naciągnęła kaptur na głowę.

– Ładny fartuszek. – Beau uśmiechnął się ironicznie na widok ręcznie malowanych róż na fartuchu ojca Achille’a. Pociągnięcia pędzla były nierówne, kwiaty wyglądały jak namalowane przez dziecko. W kolorach niebieskim, czerwonym i zielonym.

– Zrobiły go dla mnie siostrzenice – wymamrotał ojciec Achille.

– Podkreśla kolor twoich oczu.

Ojciec Achille zamierzył się na niego naczyniem. Beau zdołał złapać śliski talerz, ale woda ochlapała mu twarz. Ojciec Achille pokiwał głową z satysfakcją.

– To ostatni talerz, jaki po tobie pozmywałem, chłopcze. Pozostałe możesz pozmywać sam, a także sprzątnąć kuchnię, dzięki niej. – Z irytacją wskazał kciukiem Lou. – Wiadro i mop już na ciebie czekają.

Beau otworzył usta, żeby zaprotestować z oburzeniem, lecz wtrąciła się Celia.

– Ojcze Achille’u. – Znowu dygnęła, ale tym razem nie aż tak nisko. Nie z takim dostojeństwem. Obrzuciła spojrzeniem jego fartuch i niechlujne szaty oraz godny pożałowania stan świątyni, nie kryjąc swojej dezaprobaty. – Miło mi cię poznać.

Ojciec Achille niezgrabnie przestąpił z nogi na nogę, jakby nie był nawykły do takich nieskazitelnych manier. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że czuł się niekomfortowo, gdy tak mu się przyglądała. Może i nawet był zażenowany.

– Znałem twoją matkę – wytłumaczył się w końcu. – Kiedy mieszkałem w Cesarine.

– Oczywiście. Przekażę twoje pozdrowienia.

Znowu prychnął.

– Lepiej nie. Powiedziałem, że ją znałem, a nie że jakoś szczególnie ją lubiłem. – Widząc wzburzoną minę Celii, dodał: – To uczucie było wzajemne, zapewniam cię. A więc – przerwał i wyprostował się, próbując przywołać całą swoją godność – to nie mój interes, by pytać, co robisz w Fée Tombe, Mademoiselle Tremblay. To nie moja sprawa, by mówić ci, jak głupio postępujesz, zadając się z tą zgrają. Zatem powstrzymam się. Bo mnie to nie obchodzi. Po prostu postaraj się nie narobić żadnych kłopotów, zanim się stąd oddalisz.

Wystąpiłem do przodu, gdy odwracał się na pięcie.

– Potrzebuje eskorty, żeby wrócić do Cesarine.

– Reid. – Celia tupnęła nogą. – Przestań zachowywać się jak… jak…

– Uparty osioł? – podpowiedział Beau.

Ojciec Achille posłał nam gniewne spojrzenie ponad ramieniem.

– Nie jestem niańką.

– Widzisz? – Triumfalnie się rozpromieniła i uniosła palec. – Nie pojedzie ze mną, a podróż jest zbyt niebezpieczna, bym mogła wyruszyć sama. Muszę tu zostać. Z wami.

Zacisnąłem szczęki.

– Nie miałaś problemu z dotarciem tutaj.

– Tak, ale… – W jej oczach pojawiła się jakaś nerwowość, jej uśmiech zniknął. – Mogłam… wcześniej coś przekręcić. Coś niewielkiego, mało znaczącego – dodała pospiesznie, widząc moją minę. – Powiedziałam ci, że zostawiłam powóz w stajni, ale, hm, tak naprawdę mogłam źle skręcić…

– W którym miejscu źle skręciłaś? – dopytywałem.

– Do latarni morskiej.

Ojciec Achille powoli się odwrócił.

– Straciłam was z oczu tuż przed świtem. – Celia splotła ręce na talii. – Kiedy dojechałam do rozwidlenia dróg, wy-wybrałam ścieżkę prowadzącą z dala od wioski. Nigdy nie przyszłoby mi do głowy, że będziecie szukać schronienia w kościele. Doprawdy, jestem niezmiernie szczęśliwa, że udało mi się was w ogóle znaleźć…

– Kochana Celio – przerwał jej Beau. – Proszę, bez owijania w bawełnę.

Ponownie się zarumieniła i skłoniła głowę.

– O-oczywiście, Wasza Wysokość. Proszę o wybaczenie. Kiedy zbliżyłam się do latarni, coś poruszyło się w cieniu. T-to oczywiście wystraszyło Cabota i omal nie spadliśmy z urwiska, gdy rzucił się do ucieczki. Koło zahaczyło o skarpę. Udało mi się uwolnić Cabota, zanim powóz stoczył się do morza… a przynajmniej tak by się stało, gdyby ten stwór go nie uwolnił. – Wzdrygnęła się. – Nigdy nie widziałam takiego potwora. Długie, skołtunione włosy i skóra spowita cieniem. Ostre białe zęby. Cuchnął zgnilizną. Rozkładającym się mięsem. Jestem niemal pewna, że gdybym nie uciekła na oklep na Cabocie, zjadłby nas oboje. – Ciężko westchnęła i podniosła na mnie oczy. – Rozumiesz więc, że zostawiłam Cabota w stajni, ale nie powóz. Po prostu nie jestem w stanie po niego wrócić, ponieważ pozostaje w posiadaniu stwora, a ja nie mogę ryzykować podróży bez powozu. Muszę zostać z wami, Reid, albo nigdy już nie wrócę do domu.

– Cauchemar – wyszeptała Lou.

Wyciągnąłem rękę w jej stronę.

– Słucham?

Uśmiechając się lekko, splotła swoje palce z moimi. Były zimne jak lód.

– Nic nie powiedziałam.

– Ależ…

– Rzeczywiście, w latarnizagnieździł się cauchemar. – Widząc nasze nierozumiejące spojrzenia, ojciec Achille dodał z urazą: – Koszmar. Tak nazywają go wieśniacy. Znalazł nas w Fée Tombe trzy dni temu, wszyscy są przerażeni. – Skrzywił się i pokręcił głową. – Głupki planują zburzenie latarni jutro rano.

Zastanowiło mnie coś w jego postawie.

– Czy ten cauchemar kogoś skrzywdził?

– Oprócz mnie? – zapytała Celia. – Niewiele brakowało, a ja i Cabot umarlibyśmy ze strachu!

Coco prychnęła pod kapturem.

– Cóż to by była za tragedia.

– Coco – upomniał ją Beau. – To było poniżej twojej godności. Jeśli zamierzasz być złośliwa, to bądź przy tym błyskotliwa.

– Nie jestem złośliwa – odparła słodko. – Żałowałabym konia.

– Słucham? – Celia odwróciła się na pięcie, by na nią spojrzeć, aż otworzyła usta z niedowierzania. – J-jest mi bardzo przykro z powodu naszyjnika twojej matki, Cosette, ale nie wiedziałam…

– Czy cauchemar kogoś skrzywdził? – przerwałem jej.

– To nie ma znaczenia. – Ojciec Achille wzruszył ramionami.

– Dla mnie ma.

– Tłum już się zbliża, chłopcze. Narażasz się na śmierć.

– To nie powinno cię obchodzić.

– No dobrze. – Jego nozdrza się rozszerzyły. – Rzeczywiście nie obchodzi. Cauchemarysą znane z okrucieństwa, ale ten konkretny jeszcze nikogo nie zaatakował. Wczoraj w nocy włamał się do sklepu mięsnego i wykradł jakieś ścinki. To wszystko, co wiem. – Najpierw wymieniłem spojrzenia z Lou, a potem z Beau, który zazgrzytał zębami. – Powinieneś trzymać się z dala od tego, chłopcze. To nie jest wasza walka – powiedział, jakby sprawiało mu to fizyczny ból.

Jednak tłum palący niewinne żywe stworzenie był dokładnie tym, z czym chciałem walczyć. Zrobiliby to samo z Lou, jeśli dostaliby szansę. I z Coco. Z moją matką. Ze mną. Znajomy gniew, gęsty i lepki, zabulgotał w moim wnętrzu. Ci wieśniacy nie byli jedynymi winnymi. Chociaż zabiliby niewinnego stwora, Morgane torturowała i rozczłonkowywała moje rodzeństwo, moich braci i siostry – ponieśli śmierć w wojnie, której sami nie wywołali. Wojnie, której nie wywołał ten cauchemar.

Koniec z tym.

Krótki postój przy latarni niczemu nie zaszkodzi. Moglibyśmy ostrzec cauchemara, zanim nadejdzie tłum – być może nawet go uwolnić – i mimo to opuścić tę okolicę przed wschodem słońca. To szlachetna rzecz. Lou być może pokierowała nas na złą drogę, ale to wydawał się krok w dobrą stronę. Być może dzięki niemu obejmiemy właściwy kurs. Lepszy.

Przynajmniej opóźni nasze przybycie do Chateau le Blanc. I może…

– Głosuję przeciw. – Głos Coco wydobył się spod kaptura. – Cauchemary są niebezpieczne, a my nie możemy sobie pozwolić na rozproszenie uwagi. Musimy spieszyć do Chateau.

Lou wyszczerzyła zęby i potaknęła.

– Jeśli pomożemy temu cauchemarowi – powiedziałem cicho – on też może nam pomóc. Oto nasz tajemniczy sojusznik, Cosette. Nie potrzebujemy żadnych drzew.

Nie widziałem jej twarzy, ale czułem jej oburzone spojrzenie.

Kręcąc głową, podałem Celii swój koc, po czym wróciłem do zajętej przeze mnie ławki. Lou nie puściła mojej dłoni. Jej kciuk muskał żyły na moim nadgarstku.

– Potrzebujemy powozu Celii – powiedziałem. – Niezależnie od tego, czy wróci do domu.

Celia szybko uniosła głowę.

– Powóz przyspieszy naszą podróż.

– Tak. – Przyglądałem się jej przez dłuższą chwilę. A raczej próbowałem ją ocenić. Jakiś mięsień drgnął w mojej żuchwie na widok jej pełnego nadziei spojrzenia, na widok determinacji uwidaczniającej się w napięciu jej sylwetki. To nie była Celia, jaką zawsze znałem. – To prawda.

Achille wyrzucił ręce w powietrze i poszedł do kuchni, żeby się od nas uwolnić.

– Co z was za durnie – rzucił przez ramię posępnym tonem. – Cauchemar jest najsilniejszy w nocy. Wyjdźcie o świcie, zanim zaatakuje go tłum. Cokolwiek zrobicie, nie pozwólcie, żeby was zobaczyli. Strach ogłupia ludzi. – Po raz ostatni spojrzał na Celię i na mnie i pokręcił głową. – Ale odwaga też ich ogłupia.

 

 

 

 

 

 

PODSTĘPNA OBECNOŚĆ

 

Lou

 

 

Z ciemności wyłania się głos.

Nie ten głos. Nie ten okropny, który nuci i wzywa. Ten jest ostrzejszy, gryzący, tnący. Znajomy. Nie kusi mnie. Strofuje mnie.

Obudź się, warczy na mnie. Jeszcze nie umarłaś.

Ale nie znam tego słowa. Nie rozumiem śmierci.

Nikt nie rozumie. Nie o to chodzi – a może właśnie o to chodzi. Gaśniesz.

Gasnę. Ciemność daje mi zapomnienie. Słodką ulgę.

Pieprzyć to. Tak bardzo się starałaś, zbyt długo się starałaś, żeby teraz się poddać. No dalej. Chcesz czegoś więcej niż zapomnienie. Chcesz żyć.

Upiorny śmiech rozbrzmiewa w cieniu. W niekończącej się czerni. Wije się wokół mnie, pieści poszarpane brzegi mojej świadomości, koi połamane odłamki w moim wnętrzu.

Poddaj się, mała myszko. Pozwól się pożreć.

Boli mnie. Z każdym uderzeniem ciemności ból się wzmaga, aż nie jestem w stanie go znieść.

To twoje serce. Wraca ostry głos, jest teraz głośniejszy. Głośniejszy niż rytmiczne dudnienie. Ta-dam. Ta-dam. Tadam. Uchylam się instynktownie, ale nie mogę ukryć się przed dźwiękiem. Przed bólem. Od wszystkiego odbija się echem, jest wokół mnie. Nadal bije.

Próbuję to jakoś przetrawić, próbuję zaglądać przez ciemność do miejsca, gdzie naprawdę może bić serce. Ale nic nie widzę.

Nie kryj się przed tym, Lou. Posiądź swój ból. Wykorzystaj go.

Lou. Słowo brzmi znajomo, jak wydech podczas śmiechu. Wydech przed skokiem, oddech, kiedy zamiast skoczyć, zaczynasz lecieć. Jak westchnienie ulgi, irytacji, rozczarowania. To krzyk ze złości i okrzyk rozkoszy. To… ja. Nie jestem ciemnością. Jestem zupełnie czymś innym. A ten głos – należy do mnie.

Tutaj jesteś – mówi – ja mówię – z nieskrywaną ulgą. Najwyższy czas.

A jednak na skrzydłach jednego olśnienia przychodzi następne, spinam się, napieram na czerń. Odpowiada tym samym, nie jest już zwykłą ciemnością, lecz czującą obecnością, odrębnym bytem. Podstępną obecnością. Coś mi w niej nie pasuje. Jest obca. Nie powinna tu być – gdziekolwiek to tu się znajduje – ponieważ to miejsce… należy także do mnie. Jak bicie mojego serca. Jak moje imię. Znowu się spinam, sprawdzam swoją siłę, rozpycham się, jak mogę, pcham, pcham i pcham, ale natykam się tylko na niewzruszony opór.

Ciemność jest nie do przebycia niczym kamień.

 

 

 

 

 

 

ZABAWA W PYTANIA

 

Reid

 

 

Lou opuszkami palców muskała moją nogę w rytm oddechów pozostałych osób. Z każdym wdechem poruszała nimi w górę. Z każdym wydechem odwracała nadgarstek i schodziła niżej. Wiatr wdzierał się przez pęknięcia w ścianach, przyprawiając mnie o gęsią skórkę na ramionach. Siedziałem sztywno, serce waliło mi w gardle, gdy poddawałem się jej dotykowi. Napięcie. Czekanie. Jej palce stopniowo wchodziły coraz wyżej po moim udzie w powolnym uwodzeniu, ale złapałem ją za rękę i ukryłem jej dłoń w swojej. Żeby zatrzymać ją w miejscu.

Gdy patrzyłem na jej dłoń pod moją, w mojej krwi zalęgło się jakieś nieznane uczucie. Powinienem poczuć ból, powinienem odczuć ten znajomy głód, ten żar, który niemal przyprawiał mnie o gorączkę, gdy się dotykaliśmy. Ale węzeł w moim żołądku… to nie było pożądanie. To coś innego. Coś złego. Pół godziny temu, gdy pozostali przygotowali się do snu, mnie ogarnęło jakieś złe przeczucie. Ten lęk jeszcze się wzmocnił, kiedy Beau, który zasnął jako ostatni, w końcu pogrążył się w śnie, pozostawiając mnie i Lou zupełnie samych.

Odchrząknąłem i ścisnąłem jej palce. Zmusiłem się do uśmiechu. Pocałowałem ją w dłoń.

– Musimy wcześnie wstać. Będziemy musieli opuścić Fée Tombe, gdy tylko uwolnimy cauchemara. Spędzimy kilka kolejnych dni w drodze.

Zabrzmiało to jak wymówka.

Bo nią było.

Z jej gardła wydobył się niski pomruk. Odkąd opuściliśmy Cesarine, nie nosiła wstążki. Mój wzrok spoczął na bliźnie, która stawała się mniej widoczna, lecz wciąż wypukła i czerwona. Pogłaskała ją drugą ręką,

– Jak się uwalnia cauchemara?

– Może uda nam się go przekonać. Namówić do powrotu do lasu.

– A jeśli się nie uda?

Westchnąłem.

– Możemy jedynie ostrzec go przed tłumem. Do niczego go nie zmusimy.

– A jeśli postanowi pożreć tłum? Jeśli nasze ostrzeżenie sprawi, że mu się to uda?

– Nie zrobi tego – powiedziałem stanowczo.

Przyglądała mi się z półuśmiechem.

– Polubiłeś nas, prawda? – Jej uśmiech się powiększył. – Potwory.

Pocałowałem ją w czoło. Zignorowałem znajomy zapach jej skóry.

– Śpij, Lou.

– Nie jestem zmęczona – zamruczała; jej oczy mocno błyszczały w ciemności. Była zbyt blada. – Spaliśmy cały dzień. – Kiedy jej dłoń powędrowała znowu ku mojej piersi, ująłem ją i splotłem z nią palce. Źle zinterpretowała ten gest. Uznała go za zaproszenie. Nie zdążyłem mrugnąć okiem, a już zarzuciła nogę na moje kolana i usiadła na mnie okrakiem, niezgrabnie unosząc nasze ręce nad głowy. Kiedy wygięła kręgosłup, napierając na mnie piersią, żołądek zaciążył mi jak kamień. Cholera.

Starałem się nie okazywać emocji. Oczywiście, że chciała… chciała mnie dotknąć. Dlaczego by nie? Niecały miesiąc temu pragnąłem jej jak powietrza. Łagodnego łuku jej bioder, gęstego woalu włosów, figlarnego błysku w jej oczach. Nie mogłem się powstrzymać od dotykania jej przez cały dzień – nie powstrzymywała mnie nawet obecność mojej własnej matki. Nawet wtedy jednak chodziło o wiele więcej niż fizyczne zbliżenie.

Od samego początku Lou na mnie działała. Jej obecność była zaraźliwa. Nawet gdy byłem wkurzony czy rozdrażniony, nigdy nie przestawałem pragnąć jej bliskości.

Teraz zerknąłem na Beau, Coco i Celię, modląc się, żeby któreś z nich się poruszyło. Mając nadzieję, że ktoś otworzy oczy i nam przerwie. Ale nikt się nie obudził. Spali nieświadomi mojej wewnętrznej walki.

Kochałem Lou. Wiedziałem o tym. Czułem to w kościach.

I nie mogłem znieść jej widoku.

Co ze mną nie tak?

Gdy przysunęła usta do mojego ucha i zaczęła je pieścić, poczułem gniew. Zbyt wiele zębów. Zbyt dużo języka. Przeszła mnie kolejna fala obrzydzenia. Dlaczego? Czy powodem było to, że wciąż była w żałobie? Że ja w niej byłem? Że zaatakowała swoją kolację jak wściekłe zwierzę, że w ciągu ostatniej godziny tylko dwa razy zamrugała oczami?

Przywołałem się do porządku, poczułem irytację na Beau. I na samego siebie. Była dziwniejsza niż zwykle, owszem, ale to nie usprawiedliwiało tego, co czułem, gdy mnie dotykała.

Co gorsza, te myśli – ten czający się lęk, ta niepokojąca odraza – przypominały zdradę. Lou zasługiwała na coś lepszego.

Głośno przełknąłem ślinę i odwróciłem się na spotkanie jej ust. Pocałowała mnie z entuzjazmem, bez wahania, co jedynie pogłębiło moje wyrzuty sumienia. Zdawało się, że nie wyczuwała mojej niechęci. A wręcz wtuliła się we mnie mocniej. Kołysała biodrami. Niezdarnie. I z werwą. Kiedy ponownie przesunęła usta na moją szyję i zaczęła ssać skórę w miejscu, gdzie czuła mój przyspieszony puls, pokonany pokręciłem głową. Nie dam rady. Chwyciłem ją za ramiona.

– Musimy porozmawiać.

Słowa pojawiły się bez mojej woli. Zaskoczona zamrugała i w jej bladych oczach pojawiła się… niepewność. Znienawidziłem siebie za to. W czasie całej naszej znajomości widziałem u Lou niepewność może ze dwa razy i żaden z nich nie wróżył nam niczego dobrego. Zniknęła tak szybko, jak się pojawiła, i zastąpił ją szelmowski błysk w oku.

– Chodzi o język, tak?

Łagodnie, lecz stanowczo zsunąłem ją z kolan.

– Nie. Nie o to.

– Jesteś pewien? – Mrucząc, wtuliła się we mnie pożądliwie. A przynajmniej taki miała zamiar. Jednak jej gestom brakowało typowej dla niej gracji. Odchyliłem się i przyglądałem jej zbyt lśniącym oczom. Jej zarumienionym policzkom.

– Czy coś się stało?

Powiedz mi, o co chodzi. Naprawię to.

– Ty mi powiedz. – Ponownie próbowała położyć dłonie na mojej piersi. Ująłem je i unieruchomiłem, nie kryjąc frustracji, ostrzegawczo ścisnąłem jej lodowate palce.

– Porozmawiaj ze mną, Lou.

– O czym chcesz rozmawiać, mój drogi mężu?

Wziąłem głęboki oddech, cały czas nie spuszczałem jej z oczu.

– O Anselu.

Jego imię padło między nami niczym padlina. Ciężka. Martwa.

– Ansel. – Zabrała ręce i się skrzywiła. Jej wzrok powędrował gdzieś daleko. Stała się niedostępna. Patrzyła w jakiś punkt ponad moim ramieniem, jej źrenice niemal niezauważalnie rozszerzały się i kurczyły. – Chcesz rozmawiać o Anselu.

– Tak.

– Nie – powiedziała beznamiętnie. – Chcę porozmawiać o tobie.

– A ja nie. – Zmrużyłem oczy.

Nie odpowiedziała od razu, nadal wpatrywała się w jeden punkt, jakby szukała… czego? Właściwych słów? Lou nigdy wcześniej nie przejmowała się właściwymi słowami. W zasadzie uwielbiała używać tych nieodpowiednich. Jeśli miałbym być szczery, ja uwielbiałem ich słuchać.

– A więc zabawimy się znowu w zadawanie pytań? – powiedziała nagle.

– Słucham?

– Tak jak w cukierni? – Potaknęła szybko, jakby do siebie, po czym w końcu na mnie spojrzała. Przekrzywiła głowę. – Nie zjadłeś swojej bułeczki.

– Co? – Zamrugałem.

– Bułeczki. Nie zjadłeś jej.

– Tak, słyszałem. Po prostu… – Kręcąc głową i niedowierzając, spróbowałem ponownie. – Nie przepadam za słodyczami.

– Hmm. – Lubieżnie oblizała usta. Kiedy jej ręka powędrowała wzdłuż ławki za moje plecy, powstrzymałem się od odsunięcia od niej. Kiedy wplotła palce w moje włosy, już nie mogłem się powstrzymać. Była nie do zdarcia. – Dziczyzna też jest smaczna. Słona. Krucha. Przynajmniej – dodała ze znaczącym uśmiechem – jeśli zjadasz ją na świeżo. – Patrzyłem na nią bez zrozumienia. A potem z przerażeniem. Miała na myśli jedzenie surowego mięsa. – W przeciwnym razie stężenie pośmiertne sprawia, że mięso jest twarde. Musisz zawiesić zwierzę na haku i czekać dwa tygodnie, aż skruszeje tkanka łączna. Oczywiście ciężko pozbyć się much.

– Kiedy, do licha, jadłaś surowego jelenia? – zapytałem z niedowierzaniem.

Jej oczy zabłysły, gdy usłyszała przekleństwo, zamruczała z radości i wtuliła się we mnie.

– Też powinieneś spróbować. Mógłby ci smakować. – A potem… – Ale podejrzewam, że łowca nie musiał odzierać jelenia ze skóry w swojej wieży z kości słoniowej. Powiedz mi, byłeś kiedyś głodny?

– Tak.

– Ale tak naprawdę głodny. Było ci kiedyś zimno? Tak zimno, że zamarzają ci wnętrzności i czujesz się jak bryła lodu?

Mimo wrogości w jej słowach w jej głosie nie było potępienia. Jedynie ciekawość. Autentyczna ciekawość. Kołysała się w przód i w tył, nie mogąc usiedzieć w spokoju. Patrzyła na mnie, więc i ja na nią spojrzałem.

– Wiesz, że tak.

Przekrzywiła głowę.

– Wiem? – Wydęła usta i ponownie potaknęła. – No tak. Oczywiście. Pustka. Okropnie zimno, prawda? – Jej palec wskazujący i środkowy maszerowały w górę mojej nogi. – Teraz też jesteś głodny, prawda?

Zachichotała, kiedy przełożyłem jej rękę na jej nogę.

– Jakie… – przerwałem i odchrząknąłem – jest następne pytanie?

Mogłem jej sprawić przyjemność. Mogłem zagrać w tę grę. Jeśli dzięki temu mógłbym do niej dotrzeć, jeśli mógłbym odkryć, co… ją zmieniło, byłem gotowy siedzieć tu całą noc. Mógłbym jej pomóc. Pomógłbym jej. Ponieważ jeśli to naprawdę była żałoba, musiała o niej porozmawiać. My musieliśmy o niej porozmawiać. Znowu poczułem wyrzuty sumienia, kiedy zerknąłem na jej dłonie. Złączyła je ze sobą.

Powinienem trzymać te ręce. Ale nie mogłem się do tego zmusić.

– Och, pytania i pytania. – Uniosła do ust splecione dłonie. – Gdybyś mógłbyś być kimś innym, kim byś został? – Ponownie się uśmiechnęła. – Czyją skórę byś przybrał?

– Nie… – Bezmyślnie zerknąłem na Beau. Nie umknęło jej to. – Nie chciałbym być nikim innym.

– Nie wierzę ci.

– A ty kim byś była? – zapytałem.

Opuściła ręce na klatkę piersiową. Wyglądała, jakby się modliła ze splecionymi dłońmi. Gdyby nie wyrachowane spojrzenie i szatański uśmiech.

– Mogę być, kim zechcę.

Odchrząknąłem, starałem się nie zwracać uwagi na włoski podnoszące się na moim karku. Czułem się zagubiony.

– Skąd znałaś cauchemary? Przez całe życie studiowałem okultyzm i nigdy nie słyszałem o takim stworze.

– Ty tłumiłeś okultyzm. Ja z nim dorastałam. – Przekrzywiła głowę w bok. Ten ruch sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. – Ja nim jestem. Uczymy się więcej w cieniu niż w słońcu. – Nie odpowiedziałem, więc zapytała wprost. – Jak chciałbyś umrzeć?

Ach. Spojrzałem na nią uważnie. No proszę.

– Gdybym mógł wybrać… Chyba chciałbym umrzeć ze starości. Gruby i szczęśliwy. Otoczony przez bliskich.

– Nie wolałbyś zginąć w bitwie?

Przerażony oddech. Mdlący łomot. Szkarłatna poświata. Odsunąłem od siebie ostatnie wspomnienie Ansela i spojrzałem jej w oczy.

– Nikomu nie życzyłbym takiej śmierci. Nawet sobie. Już nie.

– On ją wybrał.

Chociaż moje serce zatrzymało się na chwilę, a samo jego imię sprawiło, że poczułem łzy w oczach, spuściłem głowę.

– To prawda. I będę go czcił każdego dnia mojego życia za to, że postanowił ci pomóc i walczyć u twego boku. Postanowił stanąć z tobą naprzeciw Morgane. Był najlepszy z nas. – W końcu jej uśmiech przygasł, a ja sięgnąłem po jej dłoń. Nie puściłem jej, chociaż była lodowata. – Ale nie powinnaś czuć się winna. Ansel sam podjął taką decyzję; nie dla ciebie czy dla mnie, ale dla siebie. A teraz – powiedziałem stanowczo, zanim zdołała mi przerwać – twoja kolej. Odpowiedz na pytanie.

Jej twarz pozostała nieprzenikniona. Pusta.

– Nie chcę umierać.

Rozcierałem jej zimną dłoń pomiędzy moimi dłońmi, próbowałem ją ogrzać.

– Wiem. Ale gdybyś mogła wybrać…

– Wybrałabym życie – powiedziała.

– Każdy umiera, Lou – odparłem łagodnie.

Zbliżyła się, widząc moją minę, i pogłaskała mnie dłonią po piersi.