Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Amea wiedzie na pozór zwyczajne życie, choć niepokojące sny przenoszą ją do nieznanej, lecz jakże realnej krainy. Wszystko zmienia się, gdy w sylwestrową noc wraz z trojgiem przyjaciół zostaje przeniesiona do Centui. Tam odkrywa, że jej sny to nie iluzje, ale wspomnienia – a ona sama jest legendarną córką bogów, wezwaną, by znów stawić czoła złu, które zagraża pięciu królestwom.
Czy ci, z którymi przyjdzie jej się zmierzyć, rzeczywiście są jej wrogami?
Co naprawdę kryje się za powrotem Amei do Królestwa Środka?
W tej grze nic nie jest takie, jak się wydaje. A granica między sojusznikami a wrogami jest cieńsza niż kiedykolwiek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 559
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Martyna Kroczka
Boska broń
malymi-kroczkami.plCzarnowo 2025
Copyright © 2025 by Martyna Kroczka
Wszelkie prawa zastrzeżone / All rights reserved
Redakcja: Karolina Klinowska
Korekta: Patrycja Szura
Projekt okładki w Canvie: Martyna Kroczka
Skład: Gromosław Kroczka
Miękka okładka:
ISBN-978-83-970222-4-9
eBook PDF:
ISBN-978-83-970222-5-6
eBook EPUB:
ISBN-978-83-970222-6-3
eBook MOBI:
ISBN-978-83-970222-7-0
#SelfPublishing
malymi-kroczkami.pl/boska-bron
Dla wszystkich, którzy się nie poddająi niezłomnie dążą do spełnienia marzeń
Rozdział 1
Znów stała na tym nieszczęsnym wzgórzu. W powietrzu unosił się metaliczny zapach krwi, a w uszach dudniła kakofonia szczęku metalu, ryków bestii przelatujących nad jej głową oraz krzyków walczących i umierających wojowników. Gdziekolwiek spojrzała, brutalna bitwa zbierała swe żniwa. Kałuże krwi zlewały się w wielkie morze, a trupy ścieliły ziemię. Jej wzrok zatrzymał się na przystojnym, ciemnowłosym młodzieńcu. Walczył zaciekle, by ona była bezpieczna. Uwielbiała go. Kochała. Za każdym razem, gdy na niego patrzyła, jej serce przyspieszało. Uśmiechnął się do niej, a ona wiedziała już, co za chwilę nastąpi. Chciała go ostrzec, krzyknąć, by uważał, ale nie mogła. Nigdy nie mogła. Wielokrotnie przeżywała ten koszmar, więc wiedziała, że on zginie.
Czasami marzenia senne były przyjemne i beztroskie – jak wtedy, gdy znajdowała się w ramionach tego ciemnowłosego mężczyzny albo gdy razem wybierali się na przejażdżki po gęstym lesie. Śniła też o przedziwnych krainach i ludziach, których nigdy nie spotkała. Latała w przestworzach przytulona do ciepłego cielska ogromnego smoka. Lubiła te sny. Były tak realne, jakby przedstawiały prawdziwe zdarzenia. Doświadczała tych marzeń sennych, od kiedy była dzieckiem, i odnosiła wrażenie, że dorastały wraz z nią. Jednak w pewnym momencie, gdy miała mniej więcej dwadzieścia lat, przestały się pojawiać nowe.
Za to zaczęły powracać stare. Z nich wszystkich ten o bitwie był najgorszy. Nienawidziła go. Niejednokrotnie próbowała się z niego wybudzić, ale na nic się to zdawało – musiała dotrwać do finału. Znała go zbyt dobrze. Wiedziała, że w końcu pojawi się bestia, która przebije serce młodzieńca. W tym samym momencie jej własne rozpadnie się na milion kawałków. Choć będzie się starała uratować nieznajomego, pochłoną go morskie odmęty, gdy wypadnie ze szponów smoka. Potem rozpęta się piekło. W jej żyłach zapłonie ogień, który spopieli wszystko w zasięgu jej wzroku. Ona sama stanie się chodzącą śmiercią. Jednym kiwnięciem palca pozbawi życia ludzi, którzy pechowo staną na jej drodze.
Po tym śnie budziła się wypruta z sił i z pustką w sercu. Mimo że po przebudzeniu nigdy nie pamiętała zbyt wiele, a twarze ludzi przysłaniała mgła, pozostawały emocje, które towarzyszyły jej w tamtych chwilach. Wielokrotnie usiłowała przypomnieć sobie szczegóły, zwłaszcza ciemnowłosego przystojniaka, ale nigdy nie była w stanie. Wiedziała tylko, że miał piękne, zielone oczy i uśmiech, który przyprawiał ją o szybsze bicie serca. Dopiero kiedy znowu zapadała w sen, widziała go wyraźnie.
Ostatnio te mary stały się jeszcze bardziej natarczywe i realistyczne. Nawet po wybudzeniu ciągle zaprzątały jej myśli. Wykorzystywała niemal wszystkie pokłady samokontroli, by skupić się na tym, co działo się wokół niej.
– No, moi drodzy, to jeszcze raz: za nas! – zarządził młody, jasnowłosy mężczyzna, unosząc kufel piwa i starając się przekrzyczeć hałas, jaki panował w pubie.
– James, daj spokój, już trzeci raz pijesz nasze zdrowie – powiedziała ze śmiechem śliczna dziewczyna, która siedziała obok niego. Lekkie, różowe pasemka jej włosów kołysały się, kiedy kręciła głową z rozbawieniem.
– Co ja poradzę, że się za wami tak stęskniłem?! – odparł, obejmując mocno drugiego chłopaka, który niemal wylał część swojego piwa, bo nie spodziewał się, że zaraz znajdzie się w żelaznym uścisku starszego brata.
– Ogarnij się, stary, wystarczy – odpowiedział Aiden, starając się uwolnić. Przyzwyczaił się już do tego, że James otwarcie okazywał uczucia, zwłaszcza po alkoholu.
– Przecież nie widziałeś nas raptem kilka tygodni! – rzuciła dziewczyna.
– Oj, Lizzie, Lizzie, Lizzie… To niemal wieczność! Przyznaj, że też się za mną stęskniłaś! – Puścił do niej oko.
– No już dobrze, przyznaję – zachichotała.
– Oby zbliżający się nowy rok pozwolił nam spędzać ze sobą więcej czasu! – zawołał James, a wszyscy mu przytaknęli.
– Jakie macie postanowienia noworoczne? – zapytała Lizzie, pochylając się nad stołem. – Ja to bym chciała znaleźć kogoś, kto będzie ze mną choćby nie wiem co i pokocha mnie nad życie! – rozmarzyła się, podpierając podbródek na splecionych dłoniach.
– A to nie było przypadkiem twoje poprzednie postanowienie? – powątpiewał James.
– Cóż, nie spełniło się, więc warto spróbować raz jeszcze – odpowiedziała, prostując plecy ze śmiechem.
– A co z tamtym sportowcem? – zagadnął rozbawiony Aiden.
– To już dawno skończone. – Lizzie machnęła niedbale ręką.
– A ten z laboratorium, jak on miał…? Nieważne. Co z nim? Przecież mówiłaś, że świetnie się wam układa i że to może być to!
– Ach, jednak się myliłam – powiedziała od niechcenia i z udawanym zainteresowaniem spojrzała na swoje paznokcie, pomalowane na wściekle różowy kolor.
– Och, Lizzie… Niepoprawna romantyczka z ciebie – westchnął James, po czym napił się piwa.
– I za to mnie uwielbiacie! – odparła, puszczając oko.
– Ja chcę przeżyć przygodę życia! Jeszcze nie wiem, co to będzie, ale czuję to w kościach. A ty, braciszku?
– Ja chciałbym zbudować coś niesamowitego, przełomowego! - wyznał Aiden z zapałem.
– I pewnie tak będzie! A ty co tak cicho siedzisz, Amea? Jakie masz plany na nadchodzący rok? – James pochylił się nad stołem w stronę zamyślonej blondynki, która siedziała naprzeciwko niego.
– Ja? Sama nie wiem… Może dowiem się czegoś o sobie. Kim jestem, skąd pochodzę i tak dalej – odrzekła, patrząc się w dno szklanki.
– Ciągle przeżywasz to, że rodzice zataili przed tobą prawdę? – zapytała łagodnie Lizzie.
– Może trochę… – Amea wzruszyła ramionami. Już dawno temu przestała się zwierzać ze snów i tego, jak na nią wpływają. Wymówka, którą podrzuciła jej Lizzie, była wygodniejszą opcją. – Jak się przez ponad dwadzieścia lat żyło w kłamstwie na temat swojego pochodzenia, to trudno od tak przejść nad tym do porządku dziennego.
– Jasne, zwłaszcza że to wszystko jest nieźle pokręcone, co nie? No bo w sumie gdyby nie te dokumenty, które znalazłaś w trakcie sprzątania, to pewnie nigdy byś się nie dowiedziała. Wszystko wskazywało na to, że twoi starzy to twoi biologiczni rodzice. Kto by pomyślał, że twoja mama na zdjęciach z czasów ciąży nie nosi ciebie… Au! – krzyknęła Lizzie, kiedy dostała łokciem od Aidena.
Chłopak popatrzył na nią karcąco, a ona mruknęła coś na kształt przeprosin.
Amea nie miała jej tego za złe. Wiedziała, że przyjaciółka nie chciała jej dobić. Po prostu procenty przyćmiły jej trzeźwe myślenie.
– W sumie to ma sens, że nie jestem ich córką. Zawsze czułam się inna, czułam, że tu nie pasuję… Ale teraz nie ma co już się tym przejmować – powiedziała, starając się uśmiechnąć.
Czasami Amea zastanawiała się, kim są jej biologiczni rodzice. Z tego, co udało się jej dowiedzieć, po prostu pojawiła się w szpitalu. Nikt nie wiedział, skąd się wzięła. W jednej chwili sala, w której ją znaleziono, była pusta, a mrugnięcie oka później Amea leżała już w jednym z łóżeczek. Miała nawet opaskę z imieniem, chociaż była zupełnie inna niż te, które dawano w tym szpitalu.
Jej przybrani rodzice uznali to za znak. Właśnie stracili dziecko w wyniku komplikacji porodowych, więc stwierdzili, że zajęcie się maleństwem niespodzianką ukoi ich ból. Tak więc Amea trafiła do nich.
Przez te dwadzieścia lat ani razu nie odczuła, że może nie być ich córką. Rodzice kochali ją ponad życie. Była ich oczkiem w głowie i promyczkiem szczęścia. Teraz, kiedy już o wszystkim wiedziała, rozumiała, dlaczego była dla nich tak ważna. Żałowała, że nie może z nimi o tym porozmawiać i zapewnić o swej niezmiennej miłości.
– Pamiętaj, nieważne, kto cię spłodził czy też urodził. Ważne, kto kochał, wychowywał i wspierał. To jest prawdziwa rodzina. – Aiden wyraził to, o czym myślała Amea.
– Właśnie! Więzy krwi to nie wszystko. Popatrz na nas. Łączy nas tylko to, że nasi rodzice hajtnęli się, gdy my byliśmy dzieciakami. A przecież Aiden jest najwspanialszym młodszym braciszkiem, jakiego mogłem sobie wymarzyć – odezwał się James, znów ściskając chłopaka i dając mu całusa w jego ciemne włosy.
– No już starczy, też cię kocham, stary – powiedział ze śmiechem.
– Ach, chłopcy – zachichotała Lizzie. – Ale mają rację. Twoi rodzice może i nie byli twoimi prawdziwymi życiodawcami, ale zrobili wszystko, by stworzyć ci kochający dom. My także jesteśmy twoją rodziną! Może dziwną i chaotyczną, ale dla ciebie jesteśmy w stanie pójść na drugi koniec świata – zadeklarowała, przytulając przyjaciółkę.
– Wiem, dzięki – odparła Amea z uśmiechem.
Nagle do jej uszu dotarły niezrozumiałe słowa.
– Te Tse Tei me.
– Mówiliście coś? – zapytała, zerkając na swoich przyjaciół.
– Nie, musiało ci się wydawać – odpowiedziała Lizzie i zaczęła opowiadać jakąś zabawną historię, która niedawno jej się przydarzyła.
– Pewnie tak – mruknęła Amea i wzięła łyk piwa od Jamesa.
– Te Tse Tei me.
Znów to usłyszała. Tym razem miała wrażenie, że ktoś mówi prosto do jej ucha. Aż się obróciła, by zobaczyć, czy ktoś za nią nie stoi. Nikogo jednak nie było. Bar był zatłoczony, jak to w sylwestra, ale nie dojrzała za sobą nikogo, kto mógłby jej szeptać do ucha.
Potarła skronie. Pewnie się jej zdawało. Może była zanadto zmęczona. To był długi dzień. Gdyby nie fakt, że obiecała spędzić ten wieczór z przyjaciółmi, pewnie już dawno smacznie by spała. Jednak wspólny sylwester był tradycją sięgającą czasów, gdy byli jeszcze dzieciakami. Początkowo spędzała go tylko z Lizzie – przez całą noc przebierały się w rzeczy ich matek i udawały gwiazdy, księżniczki, wojowniczki, a nawet babcie podróżniczki. Z czasem postanowiły zaprosić Aidena, a ten pojawił się ze swoim bratem. Wszyscy szybko się zaprzyjaźnili, a wieczory przebieranek zmieniły nieco formułę, chociaż niekiedy dziewczynom udawało się wciągnąć do swoich zabaw chłopaków. Zazwyczaj jednak grali w planszówki i gry video, oglądali filmy, opychali się masą niezdrowego jedzenia i bawili, jak na dzieciaki przystało.
Gdy byli już nastolatkami, w sylwestra postanowili po raz pierwszy spróbować alkoholu. Spędzali ten wieczór u Amei, której rodzice świętowali poza domem. Zakradli się do barku pełnego różnorodnych trunków. Lizzie zgarnęła z półki w salonie książkę z przepisami na drinki. Przyjaciele postanowili wypróbować wszystkie, do których mieli składniki, co skończyło się katastrofą żołądkową i wielkim sprzątaniem salonu, byleby tylko zatrzeć ślady zbrodni. Nie byli pewni, czy dorośli domyślili się tego, co młodzież wyczyniała podczas ich nieobecności, czy może zdradził ich jakiś niezauważony dowód nocnych zabaw. W każdym razie następnego dnia rodzice Amei obudzili ich serią głośnych dźwięków – od ulubionego zespołu punkowego z młodości ojca po odgłosy robota kuchennego. Minęło sporo czasu zanim przyjaciele ponownie sięgnęli po procenty.
Oczywiście zdarzało im się imprezować, nawet ostro, co potem odchorowywali, ale nigdy nie było już tak spektakularnie jak za pierwszym razem. Z czasem ich dzikie zabawy straciły na mocy, aż w końcu przyjaciele niemal całkowicie ich zaprzestali i zostali przy spokojnych posiadówkach. Lizzie żartowała, że się starzeją, ale prawda była taka, że od tragicznej śmierci rodziców Amea nie miała ochoty na szalone eskapady. Czuła się rozbita i osamotniona.
– Wszystko w porządku? – zaniepokoił się Aiden.
– Tak, zdawało mi się, że ktoś szeptał mi coś do ucha… – powiedziała, starając się przywołać uśmiech.
– Te Tse Tei me.
Tym razem słowa były głośniejsze.
– Słyszeliście to? – wymamrotała Amea, na co jej przyjaciele popatrzyli po sobie.
– Ale co mielibyśmy słyszeć? – spytała ostrożnie Lizzie.
W jej brązowych oczach Amea ujrzała niepokój.
– Jakieś dziwne słowa, jakby w obcym języku.
– Nic nie słyszeliśmy – zapewnił Aiden.
– Może chcesz wyjść na dwór? – zaproponował James, bacznie rozglądając się dookoła, jakby chciał namierzyć źródło owych dźwięków.
– Dobry pomysł. Zresztą niedługo będą puszczać fajerwerki, chodźmy w nasze miejsce – rzuciła Lizzie, pokazując godzinę na smartfonie, więc wszyscy zaczęli się zbierać.
* * *
Na dworze było zimno. Śnieg prószył lekko, zmieniając okolicę w scenerię żywcem wziętą ze świątecznych filmów, którymi Lizzie katowała wszystkich od początku listopada aż po Nowy Rok.
Różowowłosa dziewczyna i James trzymali się pod ramię, skacząc i śpiewając piosenki, a Amea wraz z Aidenem podążali za nimi i z uśmiechem spoglądali na wygłupy przyjaciół. Kiedy co chwila robili piruety, zamieniali się miejscami czy wykonywali inne akrobacje, można ich było rozpoznać przede wszystkim po kolorach kurtek. Neonowo różowa puchówka Lizzie mocno kontrastowała z jasnobrązową Jamesa. Z daleka byli nawet podobnego wzrostu, co niewątpliwie było zasługą kozaków na wysokiej platformie, które nosiła przyjaciółka, i jej śmiesznej czapki z odstającymi uszami.
Gdyby Amea miała sklasyfikować jakoś członków ich paczki, to Lizzie byłaby tą piękną, zabawną i popularną dziewczyną. Zawsze idealnie ubrana, umalowana i uczesana. Przy tym bardzo dobra uczennica, a potem studentka. Uwielbiana przez wszystkich.
James z kolei był typem śmieszka i sportowca, do którego wzdychają wszystkie dziewczyny. Modnie obcięte włosy w kolorze blond, szeroki uśmiech i idealna sylwetka. Lizzie zawsze mu powtarzała, że gdyby zachowywał się poważniej, to pewnie miałby szanse w modelingu. On w odpowiedzi przybierał coraz dziwniejsze pozy z przesadnie poważną miną, pytając, czy tak jest lepiej. Choć zgrywał lekkoducha, był również bardzo opiekuńczy wobec młodszego brata przyrodniego. Amea przez krótki czas spotykała z Jamesem, ale dosyć szybko doszła do wniosku, że nie czuje do niego nic więcej poza przyjaźnią. Przez prawie trzy miesiące łudziła się, że może jej uczucia się zmienią, jednak tak się nie stało.
Aiden z kolei był cichym chłopakiem. Pasjonował się majsterkowaniem i elektroniką. Stanowił oazę spokoju i racjonalności. Gdy Amea potrzebowała wytchnienia, zawsze mogła się do niego udać chociażby po to, by w ciszy posiedzieć w jego obecności. Nie był tak szalony jak jego brat, ale za to jako jeden z nielicznych potrafił go ustawić do pionu. Różnili się jak woda i ogień, począwszy od wyglądu, na charakterze i gustach kończąc. Aiden miał włosy ciemne jak noc i skośne oczy, które błyszczały z ekscytacji za każdym razem, gdy miał okazję poznać działanie nowego mechanizmu. Mimo że miał ogromną słabość do słodkości, był najchudszy z nich wszystkich. Niewątpliwie miał niesamowity metabolizm, który pozwalał mu bez konsekwencji pałaszować masę niezdrowego jedzenia, czego zazdrościły mu przyjaciółki.
I jeszcze ona – niezbyt wysoka blondynka o ciemnoniebieskich oczach. Amei wydawało się, że w ich paczce była najmniej niezwykła. Nie wyróżniała się urodą jak Lizzie, mimo że obiektywnie rzecz ujmując, była ładna. Nie miała żadnego większego talentu, choć trzeba jej oddać, że była wysportowana. Przez lata trenowała różne sztuki walki i była w tym niezła, a co ważniejsze – lubiła to. Za każdym razem, gdy zaczynała sparing, miała wrażenie, że jej mięśnie same wiedzą, co robić, a krew buzuje, jakby krzyczała, że to jest to.
– Pospieszcie się, zostało już tylko kilka minut! – zawołała Lizzie i wskoczyła Jamesowi na barana, popędzając go w stronę budynku znajdującego się przed nimi.
– Uważajcie, żebyście się nie poślizgnęli! – krzyknął za nimi Aiden, po czym westchnął. Choć był najmłodszy z ich czwórki, czasami zachowywał się jak mama kwoka, która musi pilnować szalejące dzieciaki.
– Te Tse Tei me.
Amea pomasowała skronie.
– Wszystko w porządku? – zapytał przyjaciel.
– Tak. Chodź, zanim zrobią sobie krzywdę, wbiegając po oblodzonych schodach – odpowiedziała, starając się uśmiechnąć.
Aiden przez chwilę pilnie przyglądał się jej twarzy, jakby wiedział, że Amea kłamie. Starał się dostrzec, co ją dręczyło. Ostatecznie bez słowa kiwnął głową i przyspieszyli.
Ich miejsce było niczym innym jak dachem starego bloku, w którym przez jakiś czas wszyscy mieszkali. Gdy je odkryli, momentalnie się w nim zakochali i postanowili urządzić po swojemu. Ozdobili kilkoma lampkami choinkowymi, wnieśli starą kanapę, którą znaleźli na śmietniku, i postawili mały stolik zrobiony z porzuconych palet. Latem potrafili spędzać tam całe wieczory, ale zimą trudno było wytrzymać na mrozie. Był to jednak wspaniały punkt widokowy, by oglądać coroczny pokaz fajerwerków. Mimo że minęło już kilka miesięcy, od kiedy tam nie mieszkali, nadal zdarzało im się wracać w to miejsce. Jako że blok zamieszkiwały głównie osoby starsze, których nie interesowało wspinanie się na dach budynku, nikt oprócz przyjaciół nie wiedział o tej bazie.
James zaczął strzepywać śnieg z kanapy, Aiden pozapalał lampki, Amea wyciągnęła kilka starych koców, a Lizzie przyniosła butelkę szampana, którą wręczyła najstarszemu z nich.
– Uwaga! Gotowi? – zapytała, patrząc na swój zegarek. – Dziesięć, dziewięć, osiem… – zaczęła, machając ręką jak dyrygent, by pozostali do niej dołączyli.
– Te Tse Tei me.
Ból głowy Amei z każdą chwilą narastał. Miała wrażenie, że krew bulgocze w niej i pali ją od środka.
– …siedem, sześć, pięć… – odliczali przyjaciele.
Do nozdrzy Amei doleciał zapach świec i kadzideł.
– Te Tse Tei me!
Powietrze wokół zgęstniało.
– …cztery, trzy, dwa…
Amea poczuła, jakby coś chciało się z niej wyrwać.
– TE TSE TEI ME!
Dziewczynie wydawało się, że znajduje się w dwóch miejscach naraz.
– …jeden i zero! Wszystkiego najlepszego!
Wraz z pierwszym wystrzałem fajerwerków James z głośnym hukiem otworzył szampana i wziął jeden łyk, a następnie przekazał butelkę dalej.
Amea nie mogła się jednak skupić na świętowaniu. Jej głowę rozdzierał przeszywający ból. Słowa w obcym języku mieszały się z wystrzałami i śmiechem przyjaciół, a rozbłyski niemal ją oślepiały. Ledwo była w stanie oddychać. Jakby metalowy pierścień zaciskał się na jej klatce piersiowej, uniemożliwiając nabranie powietrza.
– Mea, wszystko w porządku? Nie wyglądasz najlepiej… – Lizzie podeszła do przyjaciółki.
– Głowa… Ach! – wykrztusiła, łapiąc się za skronie. W życiu nie doświadczyła podobnego bólu.
– Może ktoś dosypał ci coś do drinka? – zasugerował zaniepokojony Aiden, odstawiając butelkę na stolik.
– Nie wiem… I te głosy…
Zebrani spojrzeli po sobie, a następnie na Ameę. Aiden i Lizzie chcieli pomóc przyjaciółce, chociaż nie mieli pojęcia, co mogą zrobić. Już mieli wzywać karetkę, kiedy usłyszeli Jamesa.
– Ej… Czy mi się wydaje, czy coś z tymi fajerwerkami jest nie tak?
Faktycznie, niebo zaczynało przybierać dziwne kolory, i to wcale nie z powodu sztucznych ogni, które coraz rzadziej wznosiły się w powietrze. Każdy barwny wybuch zdawał się pochłaniać ciemność nocy. Z czasem kolory zaczęły blednąć, pozostawiając po sobie łuny światła. Wszystko wkoło stawało się coraz jaśniejsze, wręcz nie dało się na to patrzeć.
– Co się, do cholery, dzieje?! – krzyknęła Lizzie, osłaniając oczy jedną ręką, a drugą mocno trzymając Ameę za ramię.
– Nie wiem, ale lepiej uciekajmy do środka – zaproponował Aiden i chwycił Jamesa za łokieć.
– Jestem za! – odpowiedział jego brat, łapiąc Lizzie za rękę.
– Ale gdzie są drzwi na klatkę schodową?! – zawołała dziewczyna, rozglądając się nerwowo.
Wokół nie było widać nic poza oślepiającym światłem.
Nagle Amea krzyknęła tak głośno, że wszyscy z przerażenia zacisnęli oczy. Gdy je otworzyli, zobaczyli, że już nie są na dachu.
Rozdział 2
Niektórzy uważali, że Astor jest tak stary jak świat, a przynajmniej pamięta czasy Wielkiej Bitwy. Prawda była taka, że najwyższy kapłan liczył niecałe siedemdziesiąt lat i jak na swój wiek czuł się całkiem nieźle. Tylko czasami dokuczały mu bóle mięśni lub stawów. To, co mu bardziej doskwierało, to presja, jaką wywierał na niego król Dimit.
Szpiedzy coraz częściej donosili o niepokojących zjawiskach na granicach królestw sąsiadujących z dawnym Mrocznym Terytorium. Mówiło się, że znów rośnie w siłę i ponownie planuje podbój Kontynentu. Dimit bardzo się tym przejmował. Wiedział, że jeśli czeka ich wojna z siłami zła, sami nie dadzą rady. Potrzebowali sprzymierzeńców z innych królestw, a te niestety od kilkudziesięciu lat dalekie były od zjednoczenia. Potrzebowali kogoś, kto im pomoże. Kogoś, kto ich ponownie połączy i poprowadzi do zwycięstwa. On sam był już za stary. Musieli sprowadzić kogoś silniejszego. Legendarnego bohatera, który już raz ocalił świat. Tse Tei, córkę bogów.
Niektórzy brali ją za wytwór wyobraźni bardów. Piękną legendę, która jednoczyła ludzi, i poruszającą bajkę dla dzieci. Jednak Dimit głęboko w sercu wierzył, że córka bogów naprawdę istniała. Widział w niej jedyną nadzieję na ochronę swego ludu. W związku z tym nakazał Astorowi znaleźć wszystkie możliwe materiały związane z Tse Tei, przestudiować kroniki i magiczne księgi, by dowiedzieli się, jak ją przywołać.
Kapłan był wiernym sługą swego króla, a zarazem jego dobrym przyjacielem. Chociaż jako najwyższy w hierarchii świątynnej wyróżniał się wielką wiarą, to nawet on wątpił w to, czy faktycznie udałoby się zawezwać istotę niemal boską. Na tyle, na ile zdołał zgłębić naturę bogów, byli oni raczej mało rozmowni i niezbyt chętni do ukazywania swych planów i objawiania mocy. Znał jednak doskonale Dimita. Ten niegdyś wspaniały i silny władca, cechujący się rozwagą i mądrością, który przez ostatnie dwadzieścia lat dbał o stabilność i pokój Centui, teraz był jedynie starcem pogrążonym w żałobie po stracie jedynego dziecka. Nie zmieniło się tylko jedno. Był uparty. Kiedy coś sobie postanowił, nic nie potrafiło go od tego odwieść.
Po śmierci syna Dimit szukał ukojenia w religii. Wierzył, że wszystko ma jakiś głębszy sens, który objaśnią mu bogowie. To właśnie ich trzeba słuchać, gdyż szykują jakiś wielki plan. Astor powątpiewał w tę myśl, ale chciał pomóc, więc posłusznie wykonywał rozkazy. Przeszukał wiele ksiąg, skryptów i kronik. Na niewiele się to jednak zdało. I bez tego kapłan znał legendy o powrocie Tse Tei, która wybawi wszystkich i zmieni świat, jeśli nadejdzie kolejne zagrożenie. Jednakże jak większość ludzi brał te opowieści za metaforę końca świata.
W końcu po wielu tygodniach poszukiwań Astor znalazł w Wielkiej Bibliotece Oświeconych lichy dziennik, ukryty między opasłymi tomami. Większość zapisów wyblakła, a część stron wręcz kruszyła się w dłoni. Był tam jednak fragment mówiący o powrocie Tse Tei i o tym, jak można tego dokonać. Astor nie był przekonany co do prawdziwości owego dziennika. Gdyby był autentyczny, to nie leżałby zapomniany na jednej z półek, ale byłby starannie przechowywany, niemal jako skarb. Kapłan postanowił jednak powiedzieć królowi o tym znalezisku, oczywiście wspominając o swoich wątpliwościach.
Dimit od razu podekscytował się myślą, że może w końcu znalazło się rozwiązanie problemów. Rozkazał jak najszybciej rozpocząć procedurę opisywaną w dzienniku. Astor nawet nie próbował odwieść króla od tego pomysłu. Wiedział, że to by nic nie dało. Starał się jednak utrzymać planowane działania w tajemnicy z obawy, że poddani mogliby pomyśleć, iż Dimit postradał zmysły.
Ceremonia miała się odbyć możliwie szybko. Zaproszono władców innych królestw, bo elementem kluczowym do wezwania córki bogów miało być ich zjednoczenie. Ci nie byli specjalnie zainteresowani. Dopiero powołanie się na Alhevim, czyli święto organizowane raz na dziesięć lat dla upamiętnienia zjednoczenia bogów przeciwko złu, przyniosło pożądany skutek. Co prawda, obchody powinny się odbyć w poprzednim roku, jednak zbiegły się w czasie ze śmiercią księcia Janisa, chorobą króla Ognistej Ziemi i przekazaniem władzy jego synowi, a także krótkimi buntami w Nortuvii. Postanowiono więc przełożyć uroczystość na inny termin. Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że Dimit jeszcze bardziej naciskał, by znaleźć sposób na przywołanie córki bogów.
Mało kto wierzył w powodzenie tego planu. Królowa Olena, sir Legeth – bratanek króla, sir Ilio – dowódca sił zbrojnych, a także Astor – wszyscy starali się w jak najłagodniejszy sposób przekazać władcy, że to nie ma sensu. Jednak król nawet na chwilę nie zwątpił w sukces tego przedsięwzięcia. Przez kilka miesięcy sam pisał do władców i ich kapłanów, usiłując przekonać do swego zamysłu. W końcu wszyscy się zgodzili.
W dniu ceremonii Dimit wręcz jaśniał optymizmem i radością. Astor już dawno nie widział go w tak dobrej kondycji, a na pewno nie po śmierci księcia. Żałował, że inni władcy i ich kapłani, z którymi spotkali się w jednej z zamkowych kapliczek, nie podzielali entuzjazmu króla Centui. Żeby nie wzbudzić podejrzeń poddanych, przybycie znamienitych gości miało wyglądać jak zwykłe obchody Alhevim. Jedyną różnicą było to, że wieczorem władcy i najwyżsi kapłani w otoczeniu kilku najbliższych i najbardziej zaufanych strażników spotkali się z dala od ciekawskich oczu, by przeprowadzić ceremonię wezwania.
– Ekhem… – odchrząknął Astor. – Spotkaliśmy się tutaj, by świętować święte przymierze Alhevim, a przede wszystkim, by wezwać ukochane dziecię bogów, legendarną Tse Tei, która już raz pogromiła mrok, kończąc czas wojny. Dziś stajemy w obliczu kolejnej, gdyż siły wroga rosną, a my, ludy Kontynentu, jesteśmy rozbici. Potrzebujemy przewodnictwa i siły bogów, by znów zapanował ład.
Astor odwrócił się do władców, by odebrać przedmioty symbolizujące ich krainy oraz zebrać kilka cennych kropel krwi przybyłych. Kiedy zaproszeni dowiedzieli się, że obrzędy będą wymagały takiej ofiary, zwątpili w słuszność przyjazdu do Centui. Astor jednak cierpliwie tłumaczył władcom i kapłanom, dlaczego jest to konieczne. Był prawie pewny, że odmówią, ale ku jego zdziwieniu w końcu się zgodzili.
– Woda, która oczyszcza i niszczy. Wzywamy Tse Tei, córkę boga Lorthana!
Na te słowa do kapłana podeszła wysoka kobieta o jasnych włosach, splecionych tuż przy skórze. Ravia, królowa Nortuvii. Astor odebrał od niej kamienną misę z wodą. Uniósł ją wysoko i po chwili odłożył na ołtarz.
– Te Tse Tei me – odpowiedzieli zebrani.
Następnie kapłan srebrnym nożem naciął skórę na wnętrzu dłoni władczyni i poczekał, aż krople krwi spłyną do kielicha, który trzymał w drugiej ręce. Kobieta nawet się nie skrzywiła. Jak większość osób z północy była twarda. Musiała być, jeśli chciała rządzić krajem niemal dzikich wojowników. Kiedy Astor kiwnął jej głową, że może odejść, bez słowa wycofała się, ciągnąc po ziemi płaszcz obszyty futrem z białych lisów. Jak na gust kapłana nie był to najlepszy strój na panującą obecnie porę roku, ale gdzieżby śmiał się wtrącać.
– Ziemia, która rodzi nowe, i przyjmuje to, co martwe. Wzywamy Tse Tei, córkę bogini Galii!
Z kręgu wystąpiła kolejna kobieta z widocznym ciążowym brzuchem. Królowa Irene przekazała w glinianej misie garść ciemnej gleby, by po chwili kapłan mógł odłożyć ją obok pierwszego podarunku.
– Te Tse Tei me.
Kobieta wyciągnęła dłoń w stronę Astora, a drugą położyła sobie na brzuchu, głaszcząc go nerwowo. Kapłan uśmiechnął się do niej łagodnie, a po chwili pozwolił wrócić na miejsce.
– Powietrze, które jest pierwszym, co pobieramy przy narodzinach, i ostatnim, co oddajemy w momencie śmierci. Wzywamy Tse Tei, córkę boga Ussa!
Tym razem przed ołtarz wyszedł mężczyzna w średnim wieku o długich, ciemnych włosach. Z szacunkiem przekazał długie pióro.
– Te Tse Tei me.
Tarin, władca Królestwa Powietrza, był jedynym, którego nie trzeba było przekonywać do wykonania rytuału. Był znany z wielkiej pobożności i na wieść o możliwości przywołania córki bogów jego oczy aż rozbłysły z ekscytacji. Kiedy kapłan naciął mu skórę, opuścił powieki niczym w duchowym uniesieniu. Nawet Astor uważał, że król zachowuje się nieco nadgorliwie.
– Ogień, który rozprasza mrok i tworzy cienie. Wzywamy Tse Tei, córkę bogini Hesy!
Na to wezwanie wystąpił ostatni z zaproszonych władców. Poważny i atletycznie zbudowany Khahin podał zapaloną świeczkę. Chór zebranych powtórzył po raz kolejny formułkę, Astor pobrał krew, ledwo spoglądając na górującego nad nim mężczyznę. Było w nim coś, co przypominało mu samą boginię Hesę.
– Wiedza, waleczność, odwaga, życie i śmierć. Wzywamy Tse Tei, córkę boga Vendesa! – zawołał kapłan i odebrał z rąk króla Dimita dziennik. Pobrał krew od władcy i odłożył kielich ze sztyletem obok innych darów.
– Te Tse Tei me!
– Te Tse Tei me, przybądź córko bogów!
– TE TSE TEI ME!
Powietrze jakby zgęstniało. Czuć było napięcie, ale nic poza tym.
Zgromadzeni odczekali kilka minut w ciszy, aż w końcu ktoś się odezwał:
– Wasza miłość, proszę o wybaczenie, ale chyba się nie udało. Proponuję wrócić do komnat, zanim służba coś zauważy – zasugerował szeptem bratanek króla.
– Legeth ma rację, kochanie… Zaprośmy gości na ucztę – zaczęła królowa, a część zebranych osób przytaknęła.
– Milczcie! Nie czujecie tego? – zawołał Dimit.
Wszyscy popatrzyli po sobie, nie wiedząc, o co chodzi królowi.
– Nadchodzi… – powiedział władca Centui.
– Z całym szacunkiem, stryju…
– Ciii! – przerwał Astor i zaczął nasłuchiwać. – Faktycznie coś się dzieje.
Wszystko zaczęło się trząść i naraz zerwał się wiatr. Powietrze, aż buzowało od magii.
– To działa! – krzyknął uradowany król.
Siła trzęsienia była tak wielka, że ze sklepienia zaczęły odpadać odłamki tynku i kamienia. Sir Ilio podbiegł do króla, by go osłonić. Podobnie zachowali się inni strażnicy, chcący ochronić swoich władców.
– Chyba powinniśmy się stąd oddalić, wasza wysokość! – zaproponował Ilio.
– Zwariowałeś? Nie mógłbym tego przegapić! – zawołał rozradowany król.
Niestety nikt więcej nie podzielał jego entuzjazmu. Nawet król Tarin. Wszyscy byli przerażeni.
Nagle na środku pomieszczenia pojawił się punkt światła, który rósł z każdą chwilą, aż w końcu wybuchł. Siła eksplozji odrzuciła wszystkich do tyłu, a jej blask oślepił zebranych. Gdy po chwili odzyskali wzrok, ich oczom ukazało się czworo młodych ludzi.
– Niemożliwe… To ona… – wyszeptał Astor.
Kapłan naoglądał się wystarczająco wiele portretów, rycin i pomników córki bogów, by nie pomylić jej z kimkolwiek innym. Długie, złote włosy i ciemnoniebieskie oczy, które przypominały morskie odmęty w czasie sztormu. W samej stolicy Centui były co najmniej dwie rzeźby Tse Tei, w tym jedna na rynku. Jej sława sięgała aż po krańce Kontynentu. Astor wątpił, czy gdziekolwiek znajdzie się choć jeden człowiek, który nie słyszał o córce bogów. Wspominano ją w każdą rocznicę Wielkiej Bitwy czy Alhevim. Opowiadano legendy o jej mocy i odwadze. Śpiewano pieśni na jej cześć. Była idolką większości dziewcząt, które marzyły o tym, by być tak waleczne i piękne jak ona, czy też zaznać równie wielkiej miłości jak ta, którą dzieliła z księciem Loganem.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytał jeden z nieznajomych.
Przybysze patrzyli wokół z przerażeniem. Kurczowo trzymali się siebie nawzajem i nerwowo rozglądali. Tylko córka bogów nie wydawała się zdenerwowana, chociaż na jej twarzy również malował się szok.
– Centua… – przemówiła i zaraz się zdziwiła, jakby nie spodziewała się, że to powie.
– Eee… Tak, pani, jesteśmy w Centui – potwierdził nieśmiało kapłan. – Jestem Astor, najwyższy kapłan. – Mężczyzna ukłonił się nisko.
– Myślałam, że to były tylko sny… Czy ja znów śnię? – zwróciła się do swoich towarzyszy.
– My też to widzimy… – zapewniła ta, która trzymała córkę bogów za ramię.
– Pani, wezwaliśmy cię, bo zanosi się na kolejną wielką wojnę i tylko ty nam możesz pomóc.
– Kolejna wojna? – Przyzwana zmarszczyła brwi. – Ile czasu minęło od pierwszej?
– Sto pięćdziesiąt lat – odpowiedział kapłan, czując, jak zasycha mu w gardle.
Amea wciągnęła ze świstem powietrze.
– Co tu się, do cholery, dzieje? – szepnął jeden z mężczyzn.
– Nie jestem pewna – odparła Amea.
– Mea?
– Ja… ja chyba wróciłam do domu… – rzekła z niedowierzaniem córka bogów.
Rozdział 3
Serce Amei waliło jak oszalałe. Nie wierzyła w to, co właśnie się działo. To nie mogła być przecież prawda. Próbowała to zracjonalizować. Powtarzała sobie, że to tylko sen. Może ktoś faktycznie dosypał jej czegoś do drinka i była teraz na haju? Przecież to przeczyło logice.
Spojrzała na Jamesa, mając nadzieję, że może to wszystko okaże się jego głupim żartem. Co prawda, musiałby zatrudnić kilku ludzi, zapewnić im ubrania rodem z fantasy i cały ten wystrój zamku… Ale, hej, przecież nie takie rzeczy już wyprawiał, czyż nie? Jego rodzice byli bogaci, więc mógłby sobie na to pozwolić. Już nie raz wymyślał jakieś idiotyczne pranki. Tym razem jednak jego mina nie wskazywała na to, że miał z tym coś wspólnego. Patrzył oniemiały na otoczenie, kurczowo trzymając Aidena i Lizzie, gotów ich chronić.
Amea wbiła paznokcie w swoje dłonie, by ostatecznie udowodnić sobie, że to nie dzieje się naprawdę. Ból był zbyt rzeczywisty, by uznała to za urojenia. Była więc w Centui, w krainie, która od lat jej się śniła. Jej prawdziwym domu. Nie wiedziała, czemu tak pomyślała, ale tak jej podpowiadało serce. Dom. Tym właśnie było to miejsce. Co prawda, niewiele pamiętała. Wspomnienia były niewyraźne, wiedziała jednak, że to jej miejsce.
Spojrzała na zebranych, lecz nikt nie wyglądał znajomo. Nic dziwnego, skoro ponoć minęło półtora wieku, od kiedy była tu ostatnim razem.
– Mea… Możesz nam wyjaśnić, co tu się dzieje? – zapytała drżącym głosem Lizzie.
– Sama do końca nie wiem. Jak się tu znaleźliśmy? – Amea zwróciła się do mężczyzny, który przedstawił się jako kapłan.
– My cię wezwaliśmy, pani. Zgodnie z instrukcjami dziennika – odpowiedział Astor, biorąc do ręki stary notatnik.
– Podaj mi go – rozkazała, mrużąc oczy.
Kapłan niepewnie podszedł do niej i z szacunkiem przekazał przedmiot. Amea pogładziła okładkę, a następnie zaczęła delikatnie przewracać strony. Tekstu nie było dużo – omawiał głównie ceremonię wezwania, a także wskazywał, gdzie został złożony miecz córki bogów, w którym miała być zaklęta część niej. Amea na myśl o nim poczuła dziwne ukłucie w sercu.
– Gdzie ten miecz? – zapytała, wskazując palcem rycinę.
– W kaplicy Córki Bogów.
– Nazwaliście kaplicę na moją cześć? – Skrzywiła się z niesmakiem.
– Tak się jakoś przyjęło… – powiedział nieśmiało Astor.
Myśli kotłowały się w jej głowie jak oszalałe. Nie wiedziała, na czym powinna się skupić w pierwszej kolejności. Chciała zwiedzić zamek i okolicę, licząc na to, że przypomni sobie coś więcej, pójść po narysowany w dzienniku miecz i uspokoić wszystkich zebranych. Chociaż nie była pewna, jak miałaby dokonać tego ostatniego. Sama nie potrafiła pojąć tego, co się właśnie stało.
Wszyscy wpatrywali się w nią, oczekując decyzji. Gorączkowo zastanawiała się, co powinna zrobić. W końcu usiłując brzmieć pewnie, oznajmiła:
– Zaprowadź mnie tam. – Amea zamknęła dziennik i wręczyła go kapłanowi. Liczyła na to, że sam widok broni przywróci jej więcej wspomnień, dzięki czemu poradzi sobie w tym dziwnym świecie.
Jak się okazało, inni nie pochwalali jej decyzji.
– Amea, może najpierw nam wyjaśnisz, co tu się dzieje – odezwał się James, który ciągle ściskał rękę Lizzie i ramię brata w opiekuńczym geście.
– My również mamy kilka pytań – dodał nieśmiało król Centui, a pozostali władcy mu przytaknęli.
Amea popatrzyła po zebranych i westchnęła.
– Niech będzie.
* * *
W wielkiej sali panowało niezręczne milczenie. Amea nie wiedziała, kto jest w większym szoku – jej przyjaciele, ponieważ znaleźli się w świecie rodem z opowieści fantasy, czy też władcy, bo zdołali wezwać legendarną córkę bogów. Czuła się nieco niezręcznie, będąc sprawczynią całego zamieszania.
Z każdą minutą i kolejnym korytarzem, który przemierzyli, zanim dostali się do głównego pomieszczenia, przez jej ciało przechodziły dreszcze i prąd. Jakby każda cegła w zamku wołała do niej na powitanie. Najchętniej Amea rzuciłaby się od razu do eksploracji budowli, by zbadać każdy centymetr swego starego domu. Słyszała też ciche nawoływania, które – jak się domyśliła – dochodziły od jej miecza. Były jak czuły szept, który pociągał ją niczym niewidzialna lina.
Przyjęła, że odzyskanie broni przywróci jej pamięć oraz moce, jakiekolwiek one były – przecież przez całe znane sobie życie była zwykłą śmiertelniczką. A przynajmniej tak się jej dotąd wydawało. Teraz, gdy się nad tym zastanowić, przydarzyło się jej kilka dziwnych sytuacji, ale zawsze uważała je za zbieg okoliczności. Wiatr, który reagował na jej gniew, rośliny, do których zawsze miała rękę, nawet gdy tygodniami nie pamiętała o tym, by je podlać, brak jakichkolwiek śladów oparzeń, gdy kiedyś dotknęła rozgrzanego żelazka. Było tego więcej, ale Amea szybko odrzuciła wspomnienia, by skupić się na tym, co działo się wokół niej.
Cierpliwie siedziała między spiętymi władcami i kapłanami a zdezorientowanymi przyjaciółmi. Nikt nie wiedział, jak zacząć rozmowę. W głowach zgromadzonych kłębiły się liczne pytania, ale żaden z nich nie odważył się odezwać jako pierwszy. W końcu Amea postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.
– Zacznijmy może od ustalenia faktów. Jesteśmy w Centui. O ile dobrze kojarzę, to jedno z pięciu królestw na Kontynencie – zwróciła się do Astora. Była to jedna z niewielu rzeczy, co do których podskórnie czuła, że się nie myli.
– Jest tak, jak mówisz, pani. Oprócz Królestwa Środka niezmiennie istnieją jeszcze Królestwo Ziemi, zwane Omāthi, Królestwo Powietrza, czyli Shaul, Królestwo Ognia, znane jako Ognista Ziemia, i Królestwo Wody, Nortuvia.
– Kiedyś było chyba coś jeszcze? – Amea zmarszczyła brwi, usiłując coś sobie przypomnieć.
– Tak, Mroczne Terytorium, ale od czasu tamtej wojny już nie istnieje. Teraz są to pustkowia, na których żyją degeneraci. Armia, która stamtąd wyszła, została rozbita przez ciebie, pani, kiedy… – Astor się zawahał – kiedy uwolniłaś całkowicie swoją moc.
Szał. Wpadła w szał. Nie pamiętała tylko dlaczego. Miała mgliste przeświadczenie, że wiązało się to z pewnym mężczyzną. Kiedy się na nim skupiła, powrócił do niej sen o bitwie. Wzdrygnęła się. Ogarnęła ją wtedy dzikość, która niszczyła wszystko i wszystkich na jej drodze. Amea wzięła głęboki oddech na uspokojenie i kiwnęła głową, dając znak, by kapłan kontynuował.
– Niedobitki, które przeżyły, wyłapywano i skazywano. Niewielka część pokonanych poddała się i rozbrojona wróciła na swoje ziemie. Dalej się nie zapuszczaliśmy i najpewniej to był nasz błąd, bo teraz oni na powrót rosną w siłę.
– Dlaczego nie weszliście na ich terytorium? – dociekała Amea, a kapłan nerwowo poruszył się na krześle.
– Nie wiem. To pytanie trzeba by zadać przeszłym władcom.
– I teraz zło powróciło, skoro mnie wezwaliście?
– Nie wiemy, z czym dokładnie mamy do czynienia. Nasz wywiad sugeruje, że Mroczne Terytorium zaczęło się odradzać i stopniowo odzyskuje siłę. Od dwudziestu, może trzydziestu lat nasilały się ataki na granice, a ostatnimi laty wróg coraz śmielej wypuszcza się w głąb naszych królestw.
– Wiecie, kto za tym stoi? – zapytała Amea.
– Początkowo twierdzono, że to zwolennicy Drollana, maga, który poprowadził Mroczne Terytorium do pierwszej wojny. Ponoć są to istoty, które żyją jeszcze mrzonkami dotyczącymi świata pełnego, jak to określają, wolności, chociaż bardziej pasującym określeniem jest chaos. Jednak to, co najczęściej pojawia się w raportach naszych zwiadowców, to postać potężnej wiedźmy, ponoć córki samego Drollana, która pustoszy ziemie. I Czarny Rycerz, zwany również Czarną Śmiercią.
– I co o nich wiemy?
– Kobietę niektórzy nazywają Szkarłatną Suką. – Kapłan skrzywił się, jakby mimo wszystko nie podobało mu się tak wulgarne nazewnictwo nawet w stosunku do wroga. – Włada mroczną magią i chętnie przyzywa coś, co przypomina cienie. Niektórzy uważają, że jest demonem, który wypełzł prosto z samych czeluści piekieł. Natomiast Czarna Śmierć dowodzi dużymi grupami wypadowymi. Nie ma żadnych przesłanek, by przyjąć, że używa jakiejkolwiek magii. Woli tradycyjne metody. Najpewniej jest więc dobrze wyszkolonym najemnikiem. Jest niezwykle potężny, bo żadna z naszych jednostek go jeszcze nie pokonała. Po starciu z jego siłami większość wojowników już nie powracała. Ci, którym to się udało, mówili, że nie da się go zabić, i nawet jeśli ktoś go zranił, ten zachowywał się, jakby nic się nie stało.
– Współpracują ze sobą?
– Nie wiemy zbyt wiele na ten temat. Wydaje się, że działają osobno, ale najprawdopodobniej w tym samym celu.
– A które z nich stoi na czele tego wszystkiego?
– Najprawdopodobniej wiedźma, ale nie mamy pewności.
Amea kiwnęła głową, po czym się zamyśliła. Próbowała poukładać sobie w myślach uzyskane informacje, chociaż miała wrażenie, że brakuje jej jakiegoś elementu, by lepiej zrozumieć to wszystko. Koniecznie musiała odzyskać swoje wspomnienia. Czuła, że to pomoże jej opanować mętlik w głowie.
Z zamyślenia wyrwał ją głos Lizzie.
– Wszystko bardzo fajnie, czuję się jak w jakimś LARP-ie czy coś. Może jednak ktoś nam w końcu powie, a zwłaszcza ty, Ameo: co, do kurwy nędzy, się tu dzieje!?
– Jak śmiesz się tak odzywać do Tse Tei? Kim jesteście? Nie kojarzę, by córka bogów miała jakichś potężnych sprzymierzeńców – zawołała jedna z kobiet, sądząc po stroju: kapłanka. – Jesteście jej sługami? Macie jakieś moce?
– Jesteśmy jej przyjaciółmi. Zwykłymi ludźmi, którzy nie mają zielonego pojęcia, co tu się odpierdala. W jednej chwili staliśmy na dachu i świętowaliśmy Nowy Rok, a zaraz potem nastąpiły błyski i bęc! Oto jesteśmy tu! – rzuciła w odpowiedzi rozemocjonowana Lizzie, a James usiłował ją uspokoić.
– Sama nie wiem, jak wam to wszystko wytłumaczyć… – zaczęła spokojnie Amea. – Wiem tylko, że to mój dom. Gdy odzyskam wspomnienia, wyjaśnię wam znacznie więcej.
– Twój dom? A co z naszym domem? Ze światem, w którym do późna oglądałyśmy stare sitcomy, wysyłałyśmy sobie głupkowate filmiki i memy?! To nie był twój dom!?
Zgromadzeni władcy i kapłani spojrzeli po sobie z konsternacją. Nie mieli pojęcia, o czym mówi różowowłosa dziewczyna.
– To skomplikowane. – Amea przełknęła ślinę, nerwowo bawiąc się palcami. – Żeby móc cokolwiek wyjaśnić, muszę odzyskać wspomnienia. Astorze, może jednak zaprowadź mnie do miecza. Chcę mieć to już za sobą.
– To nie takie proste, pani. Miecz jest tak zabezpieczony, że nikt tam nie wejdzie, a przynajmniej nikt nie zdołał dojść do samego końca i wyjść z tego cało.
– Co masz na myśli?
– Można przejść zaledwie kilka metrów w głąb kaplicy, zanim uruchomi się zabezpieczenie. Po przekroczeniu granicy śmiałek zostaje wystawiony na próby i odcięty od drogi powrotu. Wyzwania za każdym razem są inne. Kaplica sama wybiera. Jednakże jedno jest niezmienne. Nawet jeśli komuś uda się dotrzeć do miecza, to strzeże go Białoróg.
– Białoróg? – powtórzyła Amea.
– Nawet nie wiem, czym dokładnie jest. To strażnik miecza. Jeszcze nikomu nie udało się go ominąć. Nie żebym wątpił w twoje możliwości, pani, ale…
– Zrobię to – oznajmiła pewnym głosem, chociaż szczerze powiedziawszy, nie była do końca przekonana. Jakie miała szanse, by przejść wszystkie próby i pokonać jakiegoś potwora? Może niegdyś tak, ale teraz?
– Dobrze, jak sobie życzysz, pani. Chcesz, bym zaprowadził cię tam teraz? – Kapłan się zawahał.
Amea w pierwszej chwili chciała przytaknąć, ale zaraz odezwały się resztki bólu głowy i zmęczenie. Nie mogła ryzykować, że nie będzie w pełni sił. Co prawda, była wysportowana, ale miała poważne wątpliwości, czy to wystarczy. Pozostawała też kwestia jej przyjaciół, którzy nadal niepewnie rozglądali się dookoła. Cała ta sytuacja musiała być dla nich o wiele bardziej pokręcona niż dla niej. Na ich miejscu pewnie wariowałaby z nerwów. Nie mogła ich teraz zostawić, by ryzykować życie dla miecza. Gdyby cokolwiek jej się stało, byliby jeszcze bardziej przerażeni i bezradni. Musiała to wszystko przemyśleć i w pierwszej kolejności mieć na uwadze ich dobro.
– Nie, zrobimy to jutro. Teraz nam wszystkim przydałoby się trochę ochłonąć po tym emocjonującym dniu – powiedziała spokojnie.
Kątem oka zauważyła, że jej ekipa odetchnęła z ulgą. Wstała z krzesła, a w ślad za nią zrobili to inni.
– Oczywiście, pani. – Astor się skłonił.
– Pozwól, pani, że ugoszczę cię w moim zamku, to znaczy: w twoim zamku… – zająknął się król Centui. – Jak by nie patrzeć, przed odejściem byłaś królową tej krainy.
– Dziękuję – odparła, starając się ukryć szok. Nie tylko była córką bogów, ale także królową. To było za wiele jak na jeden raz. – Rozumiem, że moi przyjaciele również znajdą tu zakwaterowanie? – Amea posłała mu łagodny uśmiech.
– Oczywiście. Ich komnaty będą w pobliżu twoich.
– Doskonale – podsumowała Amea.
Lizzie jednak postanowiła się wtrącić.
– Jeżeli to nie kłopot, to wolałabym, byśmy mieli wspólny pokój. Czulibyśmy się… spokojniej – dokończyła po chwili zawahania. Widać było, że nie chciała nikogo urazić sugestią, że w zamku mogło nie być bezpiecznie.
– Z całym szacunkiem, ale to niedopuszczalne, by dwie niezamężne kobiety spały w jednej sypialni z dwoma niespokrewnionymi mężczyznami – wyjaśniła łagodnie królowa.
Lizzie już miała coś odpowiedzieć, ale ubiegła ją Amea.
– Niech w takim razie chłopcy śpią razem w jednym pokoju, a my dwie – wskazała na przyjaciółkę – w sypialni obok. – Starała się załagodzić sytuację, zanim przerodzi się w niepotrzebny konflikt.
– Córka bogów ma dzielić z kimś… takim komnatę? – zapytał jeden z kapłanów.
– Nie przeszkadza mi to. Lizzie jest moją wierną przyjaciółką. Wierzę, że coś wymyślicie – odparła Amea, a królowa Centui skinęła głową.
– Pani, jest jeszcze coś, o czym powinnaś wiedzieć… – zaczął najwyższy kapłan. – Od kiedy zniknęłaś, magia również zaczęła zanikać. Już nie ma jej tyle, co kiedyś. Niewielu włada jakąkolwiek mocą… Nieliczni coś potrafią. Tylko magia zabezpieczająca twój miecz wydaje się niezmiennie silna. Nawet smoki się już nie rodzą, zaczęły wymierać…
Nie brzmiało to jak dobra wiadomość. Amea uchwyciła mgliste wspomnienie, że już za jej czasów w tym świecie magia była czymś wyjątkowym i nie każdy nią dysponował. Nie wiedziała, jak powinna zareagować na tę informację, więc mruknęła jedynie coś w stylu „rozumiem”. Miała nadzieję, że mimo wszystko moc w niej zadziała, gdy już ją odzyska.
Chwilę później służba odprowadziła gości do ich komnat. Po drodze Amea przyglądała się otoczeniu z uwagą, jakby chciała znaleźć odpowiedzi na kłębiące się w jej głowie pytania. Niestety, wszystko było znajome, ale trochę inne. Wydawało się jej, jakby setki razy chadzała tymi korytarzami. Miała wrażenie, że powinna pamiętać spędzony tutaj czas. Czuła, że ten zamek to dla niej ważne miejsce, to jej dom.
* * *
Komnaty przeznaczone dla gości były przestronne i zadbane. Podłogę wykonano z ciemnego drewna, a ściany pomalowano na nijaki, szarobeżowy kolor. Pod sufitem zdobiły je jednak kilkudziesięciocentymetrowe, bordowe pasy ze złotymi wzorami. Głównym meblem w każdej z komnat było wielkie, drewniane łoże z baldachimem i ciężkimi, mięsistymi zasłonami w tym samym kolorze co listwy pod sklepieniem. Do kompletu stały szafa na ubrania, skrzynia z miękkim siedziskiem, dwa stoliczki nocne i stół z dwoma krzesłami. W kominku, nad którym namalowano jakąś sielską scenę, wesoło buchał ogień.
Amea podeszła do jednego z dwóch okien, by zobaczyć znajdującą się za nim okolicę. Widok gęstych lasów i Elden, stolicy Centui, napełnił ją dziwnym spokojem. Chciała wyjrzeć dalej, ale nagle usłyszała głośne kroki przyjaciółki. Domyśliła się, co za chwilę ją czeka, więc wzięła głęboki oddech i odwróciła się w jej stronę.
– Mea, co tu się dzieje!? Dlaczego nagle znaleźliśmy się w pieprzonym Śródziemiu!?
– To nie Śródziemie, a Centua… – poprawiła ją spokojnie Amea.
– Jeden pies. Słuchaj, ja się nie pisałam na role play czy inne rekonstrukcje historyczne. Jeśli to jest jakiś głupi żart… – Lizzie pałając gniewem, zwróciła się w stronę Jamesa, który niemal od razu wraz z bratem przyszedł do pokoju dziewczyn.
W przeszłości niejednokrotnie robił innym psikusy i żarty, więc podejrzenia przyjaciółki nie były bezpodstawne.
– Mnie w to nie mieszaj! Ja też nie mam pojęcia, co się dzieje – odparł, podnosząc ręce w obronnym geście.
– Dobra, krzyki na nic się zdadzą. Uspokójmy się, a Amea zaraz nam wszystko wyjaśni, prawda? – powiedział uspokajająco Aiden, ich głos rozsądku.
Lizzie zaczęła głęboko oddychać, próbując się opanować. Amea mogłaby przysiąc, że z nozdrzy dziewczyny bucha para gniewu.
– To zabrzmi dziwnie…
– Nie spodziewałabym się niczego innego – prychnęła Lizzie.
Amea zignorowała przytyk i kontynuowała:
– Pamiętacie, gdy mówiłam, że od dziecka mam dziwne sny? Śniło mi się inne życie, teraz wiem, że właśnie tutaj. Nie pamiętam szczegółów, są rozmazane. Zawsze wydawało mi się dziwne, że moje sny są tak bardzo połączone ze sobą. Teraz widzę w tym sens, bo to nie były sny, tylko moje wspomnienia.
– Chcesz nam powiedzieć, że w poprzednim wcieleniu byłaś jakąś księżniczką? – zapytał James.
– Oni wspominali o córce bogów. Co to znaczy? – dodał Aiden.
– Tak jak powiedziałam, nie pamiętam zbyt wiele. Z tego, co kojarzę, to w tamtym życiu zostałam wysłana przez bóstwa, by nauczyć się władać magią i pokonać Mroczne Terytorium.
– I udało ci się to? – dopytywał Aiden.
– Tak.
– Ale teraz znów się coś dzieje i dlatego cię wezwali?
– Na to wygląda. Wiem, że to wszystko jest popieprzone…
– Nawet zajebiście popieprzone! – skomentowała Lizzie, po czym klapnęła na łóżku.
– Dobra, jestem w stanie w to wszystko uwierzyć. W to, że jesteś jakąś córką bogów, wezwano cię, byś pomogła królestwom, i tak dalej – zaczął Aiden. – Ale dlaczego my się tu znaleźliśmy?
– Nie wiem – przyznała Amea, po czym przygryzła wargę w zamyśleniu. – Może dlatego, że trzymaliśmy się razem, kiedy mnie przeniosło? A może macie tu do odegrania swoje role? Trudno mi powiedzieć. Mam nadzieję, że kiedy wrócą mi wspomnienia, wszystko będzie łatwiejsze do ogarnięcia.
– Czyli nie pozostało nam nic innego tylko czekać? – oburzył się James.
– Obawiam się, że tak. Jak tylko odzyskam moce i wspomnienia, pomyślę, jak was odesłać z powrotem.
– A sama masz zamiar tu zostać? – zapytał podejrzliwie Aiden.
– Nie mam wyjścia. – Amea pokręciła głową.
– Pieprzenie. Oczywiście, że masz wyjście! Zresztą nie zostawimy cię samej w jakiejś dziwacznej krainie! – zapewniła Lizzie. Zmiana jej nastawienia nie była niczym nowym. Bywała nieprzewidywalna i zmienna jak wiatr.
– Nie chcę was narażać na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nie darowałabym sobie, gdyby coś się wam stało.
– No to masz pecha, bo jak powiedziała Lizzie, nie zostawimy cię – odparł James.
– Może naszą rolą w tym wszystkim jest wspieranie cię? – oświadczył Aiden, obejmując Ameę ramieniem.
– Właśnie, tak jak zawsze! – rzuciła Lizzie, w końcu się uśmiechając, po czym również przytuliła przyjaciółkę. – Tylko nie myśl sobie, że już nie jesteśmy na ciebie źli. Mam ochotę cię zdzielić, ale wiem, że nie jest to tak do końca twoja wina.
– Tak do końca? A w jakimkolwiek stopniu jest? – oburzyła się Amea. – Też jestem skołowana i nie dowierzam temu, co się dzieje. Nigdy w życiu nie spodziewałam się czegoś takiego! – dodała, starając się uwolnić.
Lizzie puściła przyjaciółkę i zagryzła wargę, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Z pomocą jak zwykle przyszedł Aiden.
– Myślisz, że zdobycie miecza faktycznie ci pomoże?
– Na pewno nie zaszkodzi.
– Domyślasz się, jakie zabezpieczenia będą na ciebie czekać? – zapytała nerwowo Lizzie.
– Nie wiem, ale z pewnością przyda nam się sen, byśmy mieli siły na to, co przyniesie jutro.
Rozdział 4
Noc minęła zdecydowanie zbyt szybko. Kiedy Amea się obudziła, przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Przed oczami miała jeszcze obrazy ze snów. Tak jak niemal każdej nocy widziała urywki swojego poprzedniego życia. Tym razem jednak więcej zapamiętała. Zastanawiała się, czy to dlatego, że znów jest w tym świecie.
We śnie omawiała coś z grupą ludzi. Wszystko skrupulatnie notowała w dzienniku młoda kobieta o nieco androgenicznej urodzie. Amea czuła zmęczenie i pustkę, kiedy odpowiadała na kolejne pytania zadawane przez kapłanów. Nie mogła się doczekać, aż to wszystko się skończy. Palce mimowolnie dotykały miejsca, gdzie jeszcze niedawno znajdował się pierścionek. Przeniosła wzrok z kapłanki na wiszący za nią gobelin. Przedstawiał scenę łowów w lesie. Nie zrobiłby na niej wielkiego wrażenia, gdyby nie głęboka zieleń liści. Tak bardzo podobna do jego oczu… Serce Amei znów zaczęło się rozpadać, pod jej powiekami zebrały się łzy, a brak pierścionka zaciążył jeszcze bardziej… Zacisnęła pięści i szybko odwróciła wzrok. Na tarasie leżała wielka bestia – smok, który patrzył na nią smutnym wzrokiem, jakby czuł to samo co ona.
Więcej nie pamiętała. Wpatrywała się w sufit, pozwalając sobie jeszcze przez chwilę współodczuwać to, co jej senna wersja. Dlaczego tak bardzo cierpiała? Za kim tak bardzo tęskniła? Czy to ma związek z mężczyzną o zielonych oczach, który tak często jej się śnił? Kim on był? Co ich łączyło? Głowa pękała jej od pytań. Miała nadzieję, że niedługo pozna na nie odpowiedzi, choć domyślała się, że odzyskanie wspomnień będzie dla niej bardzo bolesne.
Spojrzała w kierunku, z którego sączyły się pierwsze promienie słońca. Powoli wstała z łóżka, starając się nie obudzić Lizzie, i podeszła do okna, by upewnić się, że faktycznie znajduje się w Centui. Tak, zdecydowanie nie była w swoim starym mieszkaniu. Zerknęła na telefon, który pokazywał brak zasięgu. Bateria była na wyczerpaniu. Najpewniej w ciągu najbliższych godzin padnie. Chociaż nawet gdyby był naładowany w stu procentach, to na nic by się jej nie zdał. W tym świecie był tylko dziwną bryłą, w której szybce co najwyżej można się przejrzeć.
Amea usłyszała pukanie do drzwi, a zaraz potem pojawiła się w nich służąca, która przyniosła ubrania.
– Jej wysokość pomyślała, że pani i jej towarzyszom przydałaby się świeża odzież – powiedziała, odkładając na skrzynię przyniesiony stosik. – Dla twojej przyjaciółki, pani, za chwilę dostarczę coś innego. Czy pomóc się ubrać? – zapytała, nie podnosząc wzroku, jakby się bała, że jedno spojrzenie córki bogów ją spopieli.
– Dziękuję, dam sobie radę – odparła Amea z uśmiechem, chociaż nie była tego do końca pewna.
– Oczywiście. Czy przynieść śniadanie do komnaty, czy zechcą państwo zejść do jadalni?
– Zejdziemy.
– Oczywiście, śniadanie podadzą w ciągu kwadransa.
– Dziękuję.
– Czy przysłać kogoś, by was zaprowadził?
– Nie, trafimy.
Służąca ukłoniła się, po czym cichutko wycofała z sypialni.
Amea podeszła do sterty ubrań. Były tam ciemne getry i szara tunika ze złotymi ornamentami. Wszystko wykonano z wysokiej jakości materiału. Całe szczęście, że nie dali jej sukienki. Byłoby ciężko przejść przez zabezpieczenia, gdyby odziano ją w tiule i koronki. Chwyciła ubrania i poszła do znajdującego się obok pomieszczenia łaziebnego. Zrzuciła dotychczasowe ciuchy i włożyła nowe. Były wygodne i miękkie. Najlepszej klasy. Nic dziwnego, skoro sama królowa je wybrała.
Amea obejrzała się w lustrze. W tym stroju wyglądała tak znajomo, że poczuła dziwne ukłucie w sercu. Odwróciła wzrok od swojego odbicia i zaczęła zaplatać włosy w warkocz, a po chwili zmieniła zdanie i upięła je w koronę. Tak powinno być jej dużo wygodniej w trakcie próby, poza tym dodawało jej to odrobinę królewskiego wyglądu. Stała tak jeszcze przez jakiś czas, starając się wyłapać kolejne mgliste wspomnienia z głębi umysłu.
Z zamyślenia wyrwało ją kolejne pukanie do drzwi i dźwięki rozmowy. Wróciła do sypialni, gdzie czekali już jej przyjaciele. Bracia dostali podobne tuniki jak ona, tyle że Aidena była niebieska, a Jamesa czerwona. Lizzie nie miała tyle szczęścia, chociaż sądząc po jej minie – nie żywiła urazy. Przygotowano dla niej piękną suknię z dekoltem w łódkę i długimi rękawami, wykonanymi z na wpół przezroczystego materiału, zgodnie z panującą w Centui modą. Całość w kolorze jasnego różu, który idealnie pasował do pasemek we włosach dziewczyny. Szata była bardzo ładna, ale zdaniem Amei musiała być cholernie niewygodna.
– Widziałaś co nam dali?! – zapiszczała radośnie Lizzie. – Będę wyglądać jak księżniczka! – krzyknęła, kręcąc obroty z suknią przy piersi.
– Jest piękna – odrzekła Amea z uśmiechem.
– A gdzie twoja kiecka? – zapytała, z ciekawością rozglądając się po pomieszczeniu.
Poprzedniego wieczoru Lizzie nie była w nastroju do myszkowania po komnacie, co nie było do niej podobne. Amea cieszyła się, że przyjaciółka znów czuje się dobrze, bo wróciła do starych zwyczajów.
– Najwyraźniej uznano, że do odzyskania miecza przyda mi się bardziej swoboda ruchu niż urok osobisty, z czym się w pełni zgadzam – zaśmiała się.
– To ma sens – mruknęła Lizzie, przyglądając się wiszącemu na ścianie obrazowi, który przedstawiał rynek w Elden podczas jednego z festynów. – Ciekawe co to za impreza?
– Festiwal miłości – odparła bez zastanowienia Amea.
Lizzie spojrzała na nią, unosząc jedną brew.
– Skąd to wiesz?
Amea nie miała pojęcia. Po prostu to wiedziała. Te girlandy z kwiatów, tańczący ludzie, kramy i letnia aura coś jej przypominały. Zapewne kiedyś sama uczestniczyła w podobnym wydarzeniu.
– Stresujesz się? – zapytał troskliwie James, uwalniając córkę bogów od konieczności udzielenia odpowiedzi Lizzie.
– Sama nie wiem. Może odrobinę? Wszak nie co dzień mam okazję walczyć z magicznym potworem – próbowała zażartować, jednak nikt się nie zaśmiał, więc chrząknęła i ruszyła w kierunku drzwi. – Chodźmy na dół coś zjeść, a potem będziemy się martwić.
* * *
Nogi same prowadziły ją przez ciąg korytarzy. Jakby robiły to całe życie. Amea nie zwróciła na to uwagi, dopóki nie stanęli przed drzwiami, za którymi rozstawiono stoły z jedzeniem. Pośrodku podwyższenia siedziała królewska para Centui, a także kilku innych władców ze swoimi świtami. Wszyscy momentalnie ucichli, kiedy Amea weszła do jadalni. Córka bogów starała się tym nie przejmować i jak najszybciej ruszyła ku jednemu z wolnych miejsc przy najbliższym stole.
– Proszę, usiądź koło mnie, pani – zaproponował król Dimit, wskazując puste miejsce.
Najwidoczniej już wcześniej przygotowano je dla niej. Amea zgodziła się, po czym głową wskazała miejsca przy stole obok, by tam usiedli jej przyjaciele.
Dopiero kiedy król odchrząknął, większość biesiadników wróciła do jedzenia, a nowo przybyli powoli zaczęli sięgać po śniadanie.
– Mam nadzieję, że noc minęła dobrze – zagadnął król, oferując Amei półmisek z serem.
– Tak, było w porządku. Dziękuję za świeże stroje dla nas – zwróciła się do królowej, która uśmiechnęła się nieśmiało.
– To zaszczyt gościć córkę bogów i jej przyjaciół. Zresztą, co nasze to i twoje, pani. Nie krępuj się prosić, jeśli czegoś wam trzeba.
– Oczywiście. Czy po śniadaniu ktoś mnie zaprowadzi do kaplicy, bym mogła odzyskać swój miecz? – zapytała, odrywając kawałek chleba.
– Astor zajął się już przygotowaniami. Za jakieś dwie godziny zwoła nas wszystkich.
– Wszystkich? To znaczy? I o jakie przygotowania chodzi? – Amea zmarszczyła brwi.
– Cóż… to będzie wielkie wydarzenie, więc władcy i kapłani chcieliby być jego świadkami – powiedział ostrożnie Dimit.
– Nie wierzą w to, że faktycznie jestem tą Ameą? – zażartowała.
Król nerwowo poruszył się na krześle. Córka bogów spojrzała na pozostałych. Trudno było przeoczyć ich pełne nieufności spojrzenia czy konspiracyjne szepty między sobą. Niektórzy, jak chociażby władczyni Nortuvii, jawnie okazywali niechęć, wiercąc w niej dziurę wzrokiem.
– Może lepiej powiedzieć, że podchodzą do tej sytuacji z rezerwą – przyznał król. – Nie mają wątpliwości, że jesteś kimś niezwykłym, pani. Nie pamiętasz jednak zbyt wiele ze swojego poprzedniego życia, aktualnie nie masz żadnych mocy, a poza tym są z tobą ludzie, o których nikt z nas nie słyszał – wyjaśnił.
– Rozumiem. I po to te przygotowania?
– Zgadza się. Oprócz tego Astor chce zapewnić bezpieczeństwo wszystkim obserwującym, chociaż pewnie to zbytnia przesada z jego strony. – Król niedbale machnął ręką, jakby tego typu widowiska były na porządku dziennym.
– Oby – rzekła Amea i upiła łyk naparu z mięty. Gdy pomyślała o czekającym ją zadaniu, jej żołądek zaczął skręcać się w supełek. Mimo wszystko zmusiła się, by coś w siebie wcisnąć. Musiała mieć przecież energię.
* * *
Po śniadaniu, które dłużyło się niemiłosiernie, Amea wróciła na chwilę do komnaty, by uspokoić nerwy. Nieustannie krążyła to w jedną, to w drugą stronę.
Przyjaciele bez powodzenia starali się odciągnąć jej uwagę od wyzwania, z którym musiała się zmierzyć. Zatem zaczęli podsuwać pomysły na pokonanie przeszkód, o których nic nie wiedzieli. Wreszcie przyszedł po nich strażnik i zaprowadził do kaplicy, w której umieszczono miecz.
Było to przestronne pomieszczenie o szklanym suficie, przez który do środka wpadały promienie słońca. Nad wejściem wisiał szeroki balkon, gdzie przygotowano miejsca dla obserwujących. Kamienne ściany zdobiły jedynie metalowe kinkiety trzymające pochodnie. Na końcu kaplicy stał posąg Amei, w której dłoni umieszczono miecz. Od broni biła magia, a przyciągające szepty były jeszcze wyraźniejsze, gdy córka bogów znalazła się tak blisko artefaktu.
– Ja pierdzielę! Mea, ona wygląda jak ty! – powiedział wprost do jej ucha James.
– No co ty nie powiesz? Przecież to ma być Amea! – skwitowała Lizzie, słysząc słowa przyjaciela.
– No wiem, ale nie spodziewałem się, że posąg będzie tak realistyczny. W sumie, to w ogóle nie spodziewałem się zobaczyć jej pomnik – przyznał, przyglądając się rzeźbie.
– Skoro jest bohaterką i córką jakichś tam bogów, to chyba nie jest dziwne – wtrącił się Aiden.
– Kaplica Córki Bogów, wielki pomnik na jej cześć, czyżby ktoś miał o sobie zbyt wielkie mniemanie, gdy tworzył to miejsce? – zapytał James, drażniąc się z Ameą.
– Mogę się założyć, że jak zobaczyłam to po raz pierwszy, to moja mina nie wyrażała zachwytu wobec tego dzieła.
Kiedy znaleźli się tuż przed linią, która wyraźnie dzieliła kaplicę na część z przeszkodami i tę dla widzów, Astor poprosił wszystkich zgromadzonych, by stanęli jak najbliżej wyjścia lub udali się na balkon.
– Nikt dotąd nie wpadł na pomysł, by wystrzelić linę z tego balkonu i przechwycić miecz? – zdziwił się James.
– Biorąc pod uwagę tutejsze osiągnięcia techniczne, najpewniej nie mieliby czegoś o takim zasięgu – powiedział pewnym głosem jego brat. – Zresztą sądząc po zwłokach, a raczej ich resztkach, i sprzęcie, który się tu poniewiera, najwyraźniej znaleźli się tacy, którzy i tego próbowali.
Dopiero teraz Amea zwróciła uwagę na zalegające w kątach kości, szczątki zbroi i rynsztunku. Po jej ciele przeszedł niemiły dreszcz. W co się właściwie wpakowała? Z powodu zamglonych snów zamierzała ruszyć przez zabezpieczoną magią kaplicę i stoczyć walkę z potworem. To istne szaleństwo. Przecież nawet nie umie posługiwać się mieczem. Jedyne jej walki z orężem w dłoni to udawane pojedynki z dzieciństwa. Fakt, dobrze jej wtedy szło, a teraz miała niewytłumaczalne wrażenie, że sobie poradzi, ale nadal się obawiała.
– Czy czegoś ci potrzeba, pani? – zapytał Astor, który nagle pojawił się obok niej.
Szczęścia, pomyślała, ale zamiast tego odpowiedziała:
– Pewnie broni. Wiesz, jaka najlepiej się tu sprawdzi? – Amea starała się przywołać uśmiech prezentujący pewność siebie.
– Ciężko powiedzieć – odparł, wzdychając. – Za mojego życia próbowano dostać się do miecza zaledwie kilkukrotnie i za każdym razem na śmiałka czekało coś innego. Raz całe pomieszczenie zaczęło płonąć, innym razem pojawiły się bestie, były też żywe pnącza czy coś podobnego. – Kapłan pogładził brodę w zamyśleniu.
Jego wyjaśnienie niespecjalnie pomogło Amei.
– Czy widziałeś, żeby ktoś dotarł do Białoroga?
– Tak, udało się to dwóm osobom. Za pierwszym razem myśleliśmy, że faktycznie ten rycerz zdoła zdobyć miecz. Wszak poradził sobie z wcześniejszymi pułapkami. Jednakże poległ raptem chwilę po tym, gdy zjawił się Białoróg. Drugi zaś na widok strażnika tak się przeraził, że zaczął uciekać, ale na niewiele mu się to zdało.
– Pocieszające – mruknęła Amea, usiłując opanować drżenie ciała. Nie mogła dać po sobie poznać, że się boi. Nie, kiedy wszyscy patrzyli właśnie na nią.
– Będę się modlić do bogów o powodzenie – obiecał cicho Astor i kazał wręczyć córce bogów miecz i tarczę, a także mały sztylet.
Amea chwyciła broń – nie była przyzwyczajona do dźwigania takiego ciężaru. Przywdziała jedynie lekką, skórzaną zbroję – nie pamiętała, by kiedykolwiek w życiu walczyła w pełnym rynsztunku. Z jednej strony dziękowała w duchu, że odmówiła ciężkiego opancerzenia, bo nie byłaby w stanie się ruszyć. Z drugiej – w ten sposób pozbywała się lepszej ochrony. Chociaż jeśli faktycznie całe pomieszczenie miałoby stanąć w płomieniach, to metalowa puszka, w której by się znalazła, byłaby jej zgubą. Córka bogów przez chwilę starała się wyważyć miecz i tarczę w dłoniach. Następnie odwróciła się po raz ostatni do przyjaciół, by spojrzeć w ich przerażone twarze, które mimo wszystko próbowały dodać jej otuchy, i ruszyła przed siebie.
Czuła na sobie czujny wzrok obserwatorów. Nie miała pewności, czy to tylko spojrzenia władców i ich świt, czy też sama kaplica i istoty, które skrywała, śledziły jej ruchy. Zmysły Amei były wyostrzone, a mięśnie gotowe do walki lub ucieczki. Ostrożnie stawiała krok za krokiem. Wszechobecna cisza wcale się jej nie podobała. Przywodziła na myśl moment tuż przed burzą.