Boży ślepiec - Anna Stephens - ebook

Boży ślepiec ebook

Anna Stephens

4,1

Opis

SKĄPANI WE KRWI

NAPĘDZANI PRZEZ GNIEW

WYGNANI TYSIĄCE LAT TEMU

 

NADSZEDŁ CZAS NA ROZDARCIE ZASŁONY MIĘDZY ŚWIATAMI I UWOLNIENIE FURII CZERWONYCH BOGÓW

 

Kiedyś ziemią rządzili Czerwoni Bogowie. Mroczna Pani i jej horda walczyli ze śmiercią, krwią i ogniem.

Ten czas już dawno przeminął, a sąsiadujące królestwa Mirecji i Rilpor zawarły niełatwy rozejm. Krew przelewana jest już tylko na granicy, gdzie strażnicy zwani Wilkami chronią swoich krewnych i terytorium za wszelką cenę. Jednym z nich jest Dom Świątynson, najpotężniejszy kalestar od pokoleń. Nękany wizjami i proroctwami Dom skrywa tajemnice, które mogą wyjść na jaw, gdy Rillirin, niewolniczka zbiegła z Mirecji, trafia do jego wioski.

Tymczasem coraz więcej najpotężniejszych osób z Rilpor zwraca się ku mrocznym rytuałom i krwawym ofiarom Czerwonych Bogów, w tym książę, który planuje odebrać tron umierającemu ojcu. Czy Rillirin, dzięki swojej wiedzy na temat Czerwonych Bogów i szokującym powiązaniom z królem Mirecjan, pomoże Rilpor wygrać nadchodzącą wojnę?

 

Boży ślepiec” to debiut Anny Stephens, który zapisuje jej imię krwią na liście mistrzów grimdarku, obok takich nazwisk jak Mark Lawrence i Joe Abercrombie.

B&N Sci-Fi & Fantasy Blog

 

Okrutna, odważna i epicka powieść Stephens pozostawia czytelnika z krwią na dłoniach, brudem pod paznokciami i smrodem bitwy przyklejonym do spoconego ciała. Gorąco polecam fanom dark fantasy!

Ronald Malfi, autor The Night Parade

 

Ekscytujący, brutalny i znakomicie napisany debiut, który pozwala czytelnikom chodzić po najciemniejszych równinach odwiedzanych w gatunku fantasy.

Fantasy Book Review

 

Boży ślepiec to prawdziwa Krwawa Mary wśród książek! Przed Wami mroczna i niesamowita opowieść o niebezpieczeństwie, sile i nieubłaganym starciu potężnych mocy. Bogowie powstają, a wraz z nimi nieokrzesana siła, która pociągnie za sobą każdego!

Monika Tomaszewska, @jem_ksiazki

 

Bezlitosny świat w Bożym ślepcu wciąga od pierwszych stron w mroczną, ale niezwykle intrygującą historię. To dark fantasy z pewnością na dłużej pozostanie w Waszej pamięci, a po skończeniu od razu będziecie chcieli sięgnąć po kolejny tom!

Maciej Klebański, @ksiazkowy_pirat

 

 

Nie ma przebacz, niech zabrzmi brzdęk stali – a ty walcz lub giń. Oto nadchodzi Mroczna Pani ze swoją hordą.. Boży ślepiec to wyśmienicie krwawa i piękna w swojej brutalności lektura, a jednocześnie mocne wprowadzenie do trylogii. Bohaterowie Stephens są tak bezwzględni, jak świat, w którym przyszło im żyć. Polecamy czytelnikom szukającym mocniejszych wrażeń.

Kala Konarzewska i Wiga Pszczółkowska @fantastyczne.pogaduchy

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 556

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (22 oceny)
10
6
5
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
daroo69

Nie oderwiesz się od lektury

Recenzja grupy zakochani w fantasy! Cóż, może zacznę od tego, że Boży Ślepiec przynależy do grimdark fantasy i cóż… w trakcie lektury raczej nie da się o tym zapomnieć 😉 Jeżeli lubicie cięższe klimaty, skomplikowane intrygi polityczne, dużo rozlewu krwi, walki i okrutnych bohaterów ta książka będzie dla was. SKĄPANI WE KRWI NAPĘDZANI PRZEZ GNIEW WYGNANI TYSIĄCE LAT TEMU Historia kręci się wokół dwóch królestw, które od wieków żyły w napiętych stosunkach. Mroczne królestwa Mirecji oddają cześć Czerwonym Bogom ¬¬– wygnanym z tego świata. A tak się składa, że Mrocznej Pani to wygnanie wcale się nie podoba. Chce przełamać zasłonę, a do tego potrzeba jednej dość makabrycznej rzeczy ¬– przelania wystarczającej ilości krwi. Ciąg knowań, spisków, zabójstw i zdrad prowadzi w końcu do wybuchu wojny. W jej centrum znajdują się trzej bohaterowie (których można określić mianem głównych postaciu) – Dom, Rillirin i Crys. Każdy z nich na swój sposób próbuje powstrzymać nadchodzącą rzeź. I kilk...
10
Bluefox93

Nie oderwiesz się od lektury

jakie to było dobre i krwawe. Z niecierpliwością czekam na kolejne tomy 😁
00
LazyJigglypuff

Nie oderwiesz się od lektury

❤️
00
DominikaCzyta

Dobrze spędzony czas

Mroczna, krwawa, intrygująca. Powieść, w której krew leje się strumieniami. Autorka opisuje wszystko bardzo dokładnie, w najdrobniejszych szczegółach. Polecam fanom grimdarku.
00

Popularność




RILLIRIN

JEDENASTY KSIĘŻYC, ROK 994 PO WYGNANIU CZERWONYCH BOGÓW

ŚWIĄTYNIA W JASKINI, ORLI SZCZYT, GÓRY GILGORAS

 

Rillirin stała na tyłach z resztą niewolników, ściśniętych razem niczym uschnięta pięść. Parę dni wcześniej posłano po wszystkich mirecjańskich watażków z wsi leżących przy Podniebnym Trakcie. Przyzywano ich do stolicy, by wysłuchali Błogosławionej Wybranki Czerwonych Bogów. Wieści musiały być ważne, skoro ściągnięto ich do Orlego Szczytu w zaraniu zimy.

Rillirin spojrzała na Błogosławioną Wybrankę, wykrzywiła usta w mimowolnym grymasie i prędko opuściła głowę. Widziała ją w oddali, arcykapłankę Mrocznej Pani i Gosfatha – Boga Krwi, duchową przywódczynię Mirecjan, to oświetlaną, to skrywaną przez światło pochodni; jej niebieską szatę, ciemniejącą w mroku jak dym; jej twarz, piękną i kamienną jak surowa, nieprzebyta góra Gil, wznosząca się nad Orlim Szczytem.

Ołtarz był czarny od plam, cała świątynia cuchnęła starą krwią. Większość kazań Błogosławionej Wybranki kończyła się składaniem ofiary z szarpiącego się na kamiennym ołtarzu niewolnika.

Rillirin skuliła się i utkwiła wzrok pomiędzy butami. Nie miała najmniejszej ochoty być tym niewolnikiem.

– Z nadejściem pierwszego księżyca rozpocznie się dziewięćset dziewięćdziesiąty piąty rok naszego wygnania – ogłosiła twardo Błogosławiona Wybranka, krążąc przed zgromadzeniem niczym puma. Król Liris i jego watażkowie stali w pierwszym szeregu, ale ona mówiła donośnie, głosem, który docierał aż na tyły świątyni i odbijał się od stalaktytów wiszących nad ich głowami na podobieństwo kamiennych oszczepów. Tej nocy usłyszą ją wszyscy.

– Minęło już prawie tysiąc lat odkąd wygnano nas oraz naszych potężnych bogów z ciepłych, bogatych ziem Gilgoras i skazano na życie wśród lodu i skał. Wypędzono nas z Rilpor, wygnano z Listre, wyrzucono z Krike. – Zimne spojrzenie omiotło wojowników i watażków tłoczących się u jej stóp, gdy wymieniała kraje, którymi władali niegdyś Czerwoni Bogowie. – I czego dokonaliście przez te lata? – Jej głos trzasnął niczym bicz, a mężczyźni wzdrygnęli się i skulili pod wpływem gniewu nagłego jak późnowiosenna burza.

– Niczego – syknęła. – Drobne napady, kradzież bydła, kradzież pszenicy. Kilku martwych Wilków. Żałosne. – Jej zęby szczęknęły o siebie, gdy zacisnęła je gwałtownie po ostatnim słowie. Uniosła lewą dłoń i wysunęła palec wskazujący. Skierowała go w jedną, a potem w drugą stronę, czym wywołała szmer przerażenia zarówno wśród Mirecjan, jak i niewolników. Nie patrzyła, gdzie wskazuje, jak gdyby palec nie należał do niej, jak gdyby kierowała nim jakaś inna wola, wola bogów.

Palec wyboru. Palec śmierci. Jakże często Rillirin czuła na zakończeniach nerwowych muśnięcie jego jaźni i zastanawiała się, czy właśnie w tej chwili wybiła jej ostatnia godzina? Nagle zatrzymał się, wskazując wprost na nią. Oczy Rillirin skupiły się na jego koniuszku, oddech uwiązł jej w gardle. Czując skurcz w żołądku, zmusiła się, by oderwać załzawione oczy od palca i spojrzeć w źrenice Błogosławionej Wybranki; zobaczyła w nich wyrachowanie.

Nie ośmieli się. Liris nigdy by na to nie pozwolił. Prawda?

Palec przesunął się dalej.

– Jesteś innego zdania? – zapytała Błogosławiona Wybranka, gdy Liris śmiał unieść głowę. Próba sił rozpaliła jej spojrzenie i sprawiła, że uniosła podbródek.

Król Mirecjan spuścił wzrok po niecałej sekundzie.

– Nie, nie jesteś. Nie możesz być. Każdego roku składacie Czerwonym Bogom przysięgi uświęcone własną krwią, obiecujecie im chwałę i powrót na ciepłe równiny, przyrzekacie, że za waszą sprawą odzyskają należne im władztwo nad wszystkimi duszami w Gilgoras. I każdego roku zawodzicie. – Jej głos opadł do jedwabistego szeptu. – Zatem bogowie wybrali narzędzie swojego powrotu.

Liris się pocił.

– Zobaczyłaś to? – wykrztusił.

– Wiem to od samej Mrocznej Pani – potwierdziła Błogosławiona Wybranka z nieznacznym, okrutnym uśmiechem. – W Rilpor są tacy, którzy przydadzą się Jej bardziej, niż ktokolwiek tu obecny. – Jej palec zatoczył szeroki łuk i wszyscy cofnęli się. – W Rilpor są tacy, którzy boją się i nas nienawidzą, a jednak przyczynią się do naszej sprawy bardziej niż wy. – Słowom towarzyszył ruch palca, który przez moment wskazywał wprost na serce Lirisa. Groźba była jasna i mężczyźni odsunęli się od niego, jakby był trędowaty. Święty błękit ich szat zdawał się matowy w świetle świątynnych pochodni i czerniał od potu wywołanego lękiem przed bliską śmiercią.

Rillirin poczuła rosnące oszołomienie, a potem przyprawiający o mdłości strach. Co się z nią stanie, kiedy zniknie ta krucha ochrona, którą roztacza nad nią Liris? Będę bezpańska. Nienawidziła Lirisa, gardziła nim ze wszystkich sił, lecz to jego protekcja powstrzymywała ataki ze strony reszty mężczyzn. Trzymał ją dla siebie.

Liris wypiął pierś i wyprostował się, by stanąć oko w oko z przeznaczeniem, ale wtedy palec przesunął się dalej wśród rosnącego gwaru. Rillirin odetchnęła, w równym stopniu uspokojona, co zniesmaczona odczuwaną ulgą.

Błogosławiona Wybranka syknęła i wszystkie oczy znów zwróciły się na nią.

– Nasi bogowie, jak my, nie mogą przebyć granic Gilgoras, ale mimo to dokonują w nim swego świętego dzieła. Z pomocą Gulla, mojego arcykapłana, który ukrywa się w samym sercu Rilpor, przyciągają do siebie kogoś, kto sprawi, że ich pragnienia zostaną w końcu spełnione. – Wyszczerzyła zęby. – Wiedzcie to i radujcie się tą wiedzą. Bogowie odsłonili przede mną swe plany, a wkrótce objawią je również wam. Rozpocznijcie przygotowania i nie szczędźcie wysiłków. Wiosną nie będziemy napadać. Wiosną będziemy podbijać. A w połowie lata rzucimy na kolana nie tylko Rilpor, lecz także ich tak zwanych Bogów Światła. – Uniosła obie ręce w kierunku sklepienia świątyni. – Zasłona może być rozdarta jedynie poprzez krew: przez jeziora i rzeki krwi. I my ją rozlejemy, jeśli ma to otworzyć naszym bogom drogę do Gilgoras. Krew naszą i pogańską, zmieszaną razem, by uświęcić ziemię i uczynić ją godną ich świętej obecności. Wspólnie odniesiemy zwycięstwo – krzyczała – a Czerwoni Bogowie, prawdziwi bogowie, znajdą w tym upodobanie.

Rillirin przepchnęła się do przodu, usiłując dostrzec twarz Lirisa i zobaczyć, czy był tak samo dobrze poinformowany jak Błogosławiona Wybranka. Wypowiadają wojnę Rilpor? Zostaną zmasakrowani. Załatwią ich cienie drzew iKorpus Zachodni. Jej usta wygięły się w coś, co byłoby uśmiechem, gdyby pamiętała jeszcze co to takiego.

Wśród krzyków radości i wychwalania bogów Błogosławiona Wybranka opuściła ramiona, lecz po chwili uniosła ponownie lewe, ciągnięte przez ten kluczący, nieustannie ruchomy palec.

– Ty.

Było to tylko jedno słowo wyszeptane wśród zgiełku, lecz cisza zapadła szybciej niż kamień rzucony w toń. Wszystkie oczy zwróciły się w pokazywanym przez nią kierunku, nie ku niewolnikom, ale ku mirecjańskim wojownikom oraz kobietom, urodzonym i wychowanym w krwawych objęciach bogów.

– Mroczna Pani wymaga mirecjańskiej krwi, by zadośćuczynić mirecjańskiej porażce. Domaga się obietnicy, że poprzemy naszego nowego sojusznika w walce o chwałę bogów, że będziemy krwawić i umierać za ich powrót. Obietnicy, że tym razem ich nie zawiedziemy – że wy nie zawiedziecie. Bogowie cię wybrali. Stań przed nimi.

Królowa, małżonka Lirisa, wstała z ustami wykrzywionymi w grymasie. Przecisnęła się przez tłum drobnymi, niepewnymi krokami. Jej oddech odbijał się chrapliwym echem w pomarańczowym świetle. Rillirin podążała za nią wzrokiem i czuła, jak jej wnętrzności zalewa ulga. Ty biedna suko – pomyślała i spróbowała wypalić współczucie nienawiścią. Potarła piekące oczy, przełykając wzbierające w jej gardle nudności. Bana była Mirecjanką i zasługiwała na śmierć. Jak oni wszyscy. Każdy bez wyjątku, poczynając od Lirisa i Błogosławionej Wybranki. Cieszyło ją, że Bana zostanie złożona w ofierze. Cieszyło.

– Niech stanie się wola twoja, Błogosławiona Wybranko – powiedział Liris, gdy matka jego dzieci dotarła do ołtarza i spojrzała na niego, licząc na życzliwe słowo lub może sprzeciw. Jej twarz zmarszczyła się, gdy nie usłyszała żadnego z nich.

Błogosławiona Wybranka uśmiechnęła się, rozerwała przód sukni ofiary i przyparła ją do kamiennego ołtarza, wyginając do tyłu; miękki, pomarszczony brzuch królowej falował w rytm jej szybkiego, urywanego oddechu.

– Moje stopy są na Drodze – krzyknęła Bana, a nóż Błogosławionej Wybranki błysnął złoto i wbił się w jej brzuch.

Niech bogowie wezmą twą duszę wopiekę – pomyślała Rillirin mimowolnie, zaciskając pięści na dźwięk wrzasków. Nie wiedziała już, do kogo się modli – do bogów Krwi czy Światła. Żaden z nich nie zrobił nic, żeby jej pomóc. Odwróciła wzrok, gdy Błogosławiona Wybranka otworzyła brzuch Bany, rozcinając go w poprzek, podczas gdy drugą ręką przyciskała jej pierś, by przytrzymać ofiarę w miejscu. Echa wrzasków Bany odbijały się od ścian świątyni i Mirecjanie upadli na kolana w uniżeniu. Niewolnicy zrobili to samo, a jeden z nich pociągnął Rillirin w dół na kamienną posadzkę.

– Postradałaś zmysły? – syknął. – Klęcz lub giń.

Rillirin uklęknęła.

Liris słuchał przedśmiertnych krzyków Bany z kamiennym wyrazem twarzy. Powstał, gdy tylko ich echa przebrzmiały, a Błogosławiona Wybranka zakończyła dziękczynne modły. Krew nadal płynęła i jego watażkowie wciąż modlili się na klęczkach, gdy przepchnął się przed szeregi wojowników. Zanim Rillirin zdołała uciec, wyciągnął spoconą łapę i złapał ją za włosy.

Nie, nie, nie, nie, nie, nie.

– Idziemy, lisia suko – warknął jej do ucha, ciągnąc ją w kierunku wyjścia.

Niewolnicy rozpłynęli się na boki jak śnieg na wiosnę, spoglądając pusto lub z wyrachowaniem – wielu zazdrościło jej tych relacji z królem. Świątynia rozbrzmiewała chrapliwym, wściekłym oddechem Lirisa, kapaniem krwi, stłumionym skomleniem Rillirin.

Szła za Lirisem, ślizgając się na kamiennych stopniach prowadzących ze świątyni, odbijając się od ścian, a kiedy dotarli do szczytu schodów, Liris potrząsał nią, aż zaczęła piszczeć. Uderzył ją w twarz, przeciągnął przez długi dom do izby królewskiej, pchnął na łóżko i zarzucił sztabę na drzwi.

– Panie, nie – błagała na kolanach, jedną ręką uciskając piekącą skórę głowy. – Błogosławiona Wybranka mówiła, że nie powinieneś mnie dotykać jeszcze przez trzy dni. Nadal jestem chora.

Liris rzucił na posadzkę skórę niedźwiedzia i ryknął śmiechem.

– Dostałaś napar z poleju, który wypłukał ci z brzucha moje nasienie, bo nie jesteś godna, by nosić moje dziecko. Nie jesteś małżonką, tylko niewolnicą i będziesz robić co ci każę.

– Czcigodny, proszę – próbowała Rillirin, gdy się do niej zbliżał. Gorączkowo wycofywała się na czworakach, czując słabość opadającą na nią jak koc i spowalniającą reakcje. To niemożliwe, ciało Bany jeszcze nie ostygło, niemożliwe, by chciał… – Liris postawił ją na nogi jedną ręką i podciągnął do góry jej giezło, po czym zacisnął na udzie szorstkie paluchy. Poczuła dławiący smród jego oddechu. Najwyraźniej jednak było to możliwe.

Rillirin wiła się i miotała, ale był zbyt duży, zbyt silny. Jak zawsze.

– Nie! – krzyknęła mu w twarz.

– Nie? – Zaskoczony Liris zrobił krok do tyłu, mrużąc świńskie oczy. Oburzony wciągnął powietrze, a Rillirin zacisnęła szczękę i oczy. Głupia. Głupia!

Była pewna, że cios złamał jej żuchwę, a uderzenie o kamienną posadzkę wysłało wzdłuż ramienia falę porażającego bólu. Przed oczami zamigotały jej czarne gwiazdy, krew zalała usta, a ramię zdrętwiało od mdlącego, palącego cierpienia.

Liris podniósł ją i rzucił o ścianę, z jedną ręką zaciśniętą na jej szczęce, wciskając tył jej głowy w drewno.

– Suka – wydyszał. – Zwykle lubię te nasze gierki, ale dziś nie mam nastroju na twoją krnąbrność. Nie pyskuj, rozumiesz? Nie. Masz. Prawa. Pyskować. – Akcentował każde słowo, uderzając jej głową o ścianę. – Żyjesz, bo taka jest moja wola i umrzesz, kiedy tak postanowię. Może już dziś, jeśli mnie nie zadowolisz. Albo na ołtarzu, żeby zapewnić nam wygraną na wojnie. Albo gdy oddam cię moim watażkom. Kiedy tak zdecyduję, rozumiesz? Należysz do mnie. A teraz trzymaj swój pieprzony język za zębami i rozewrzyj uda. Chce mi się.

Rillirin czuła zbierające się łzy, ale powstrzymała je siłą woli i spojrzała na niego z przeżerającą duszę nienawiścią. Zalała ją dzika, samobójcza odwaga.

– Pierdol się – wyrzęziła.

Liris otworzył usta w zdumieniu, a potem odchylił się i zarżał donośnym, zapierającym dech w piersiach śmiechem.

– Złamię cię, lisia suko – obiecał i wolną ręką znów zaczął ciągnąć jej giezło.

Rillirin zacisnęła palce na wbijającej się w jej ciało rękojeści noża, wyciągnęła go zza pasa Lirisa, gdy ten siłą rozsunął jej nogi, po czym wbiła z całej siły w bok jego szyi. Spojrzał na nią z niedowierzaniem i opuścił bezwładnie ręce, a Rillirin rzezała dalej, przecinając tłuste mięso i poszerzając dziurę w szyi.

Krew tryskała na jej dłoń, ramię, twarz, szyję i piersi; wielkie, ciepłe, chlupoczące fale rozlewały się po izbie, aż kolana ugięły się pod nim i Liris upadł. Upadła razem z nim, dźgając nadal raz po razie, na długo po tym, jak wydał swój ostatni gulgoczący oddech, aż jego twarz, szyja i tors zmieniły się w masę juchy i podartego mięsa.

Czerwona od krwi, czerwona jak zemsta, Rillirin splunęła na zwłoki i czekała świtu.

CORVUS

JEDENASTY KSIĘŻYC, ROK 994 PO WYGNANIU CZERWONYCH BOGÓW

DŁUGI DOM, ORLI SZCZYT, GÓRY GILGORAS

 

Corvus, watażka z Kruczej Grani, krążył pod podwyższeniem. Pani Lanta, Błogosławiona Wybranka i Głos Bogów, siedziała w królewskim przepychu przy pustym tronie. Pozostali watażkowie wiercili się niespokojnie na stołkach i ławach.

Błogosławiona Wybranka wyjawi dalsze szczegóły boskiego planu dopiero w obecności króla, a on nie lubił zrywać się niepotrzebnie. Ale słońce było już wysoko, nawet pomimo tak później pory roku i Corvus mógł się założyć, że Lanta była równie zniecierpliwiona co on. Zakrojona na szeroką skalę inwazja i tylko parę miesięcy, by ją zaplanować; sojusznik w Rilpor, którego mogą wykorzystać do swych celów. Sam pomysł rozgrzewał go od środka. Inwazja. Podbój. Sposobność na okrycie się niezrównaną sławą i szansa, by imię jego oraz Kruczej Grani znalazło się na ustach wszystkich Mirecjan i Rilporian. A Liris wylegiwał się jak zwierzę w swojej smrodliwej norze.

Na drugim krańcu długiego domu tłoczyli się wojownicy, narzekający z goryczą na burzę, która przetoczyła się po ich krainie. Skuleni niewolnicy w pośpiechu wykonywali swoje obowiązki. Corvus wykrzywił usta w obrzydzeniu, gdy jakiś starzec potknął się i upuścił na posadzkę tacę wypełnioną misami. Psy rzuciły się na odpadki; walczyły przy nogach starca, szukając skrawków jedzenia pomiędzy wystrzępionymi futrami ułożonymi w stosy dla ochrony przed chłodem.

Corvus wciąż krążył tam i z powrotem z pięściami zaciśniętymi za plecami i z dawna wyuczonym cierpliwym wyrazem twarzy. Spojrzał na Lantę, daleką i nieprzystępną jak górskie szczyty i zwalczył w sobie chęć, by wytrząść lub wytłuc z niej informacje. Błogosławiona Wybranka to nie zwyczajna kobieta – przypomniał sobie. Jeśli ją dotknę, nawinie moje wnętrzności na kij. Pomimo własnej przestrogi popatrzył na nią z mieszaniną rozdrażnienia i głodu. Nie raczyła spojrzeć mu w oczy.

– Bogowie nie czekają na nikogo. Nawet na króla. – Głos Lanty miał w sobie słodycz i jad; Corvus zwrócił uwagę, że reszta watażków zamarła na jego dźwięk. – Mamy wiele spraw do omówienia.

Edwin, prawa ręka Lirisa, zerwał się na nogi.

– Pójdę po niego, Błogosławiona Wybranko – oznajmił i popędził z namacalną wręcz ulgą wzdłuż długiego domu ku królewskiej izbie. Wszyscy chcieli mieć to już za sobą i uciec sprzed oczu Błogosławionej Wybranki. Śmierć Bany była wyczuwalna jak zapach krwi.

Nim rozległy się krzyki, Corvus zdołał przejść pod podwyższeniem jeszcze dwukrotnie. Zanim pozostali wygramolili się z krzeseł, on stał już u boku Lanty z wyciągniętym mieczem, gotowy jej bronić.

– Król! – wrzeszczał Edwin, cofając się do głównej izby. Ręce miał całe we krwi. – Król został zamordowany. Liris nie żyje!

Przez chwilę na kamiennym, spokojnym obliczu Lanty pojawiła się rysa; Corvus nie zauważyłby jej, gdyby zamiast na Błogosławioną Wybrankę patrzył na Edwina skrzeczącego niczym mordowany kurczak. Ułamek sekundy później jej maska wróciła na miejsce. Gdy dotarły do niego słowa Edwina, Corvus opuścił miecz. Otworzył usta, zamknął je i spojrzał na stojących poniżej mężczyzn tłoczących się jak gromadka wylękłych dzieci, z plecami przyciśniętymi do podwyższenia i wzrokiem skierowanym ku odległym drzwiom. Na usta cisnęły im się pytania, ale żaden z nich nie chciał podejść do Edwina.

Lanta uniosła skraj sukni, ruszyła przez długi dom, przeszła przez drzwi do komnaty królewskiej i zatrzasnęła je za sobą, zanim ktokolwiek zdołał spojrzeć do środka. Edwin stał na zewnątrz i patrzył z niedowierzaniem na swoje dłonie.

Liris nie żyje, aBłogosławiona Wybranka zamknęła się zjego ciałem. Orli Szczyt nie ma króla. Orli Szczyt jest osłabiony.

– Gosfacie, Boże Krwi, Mroczna Pani Śmierci, składam wam podziękowania – wyszeptał. – Przysięgam wykorzystać tę szansę, którą mi dajecie. Wszystko, co czynię, czynię ku waszej chwale.

Jeden z watażków odwrócił się na dźwięk jego głosu, otwierając usta w zdumieniu.

– Moje stopy są na Drodze – zakończył modlitwę Corvus. Postąpił trzy kroki do przodu, uniósł miecz i zaczął zabijać. Umarł król. Niech żyje król.

CRYS

JEDENASTY KSIĘŻYC, SIEDEMNASTY ROK PANOWANIA KRÓLA RASTOTHA

OBSZAR PORTOWY PRZYSTANI PÓŁNOCNEJ, RILPORIN, KRAJ PSZENICY

 

Oznajmiam wam, że nie ma w Rilporin uczciwszego człowieka ode mnie. Nie, nie tylko w stolicy, w całym Rilpor. A te karty są nowe, nabyłem je w dzielnicy kupieckiej niecałą godzinę temu. Obejrzyjcie je, panowie, weźcie do ręki, przebadajcie z bliska. Nieznaczone, bez wypukłości, kolor w porządku, waga w porządku. To co, gramy? Dziewko, podaj dzban.

Crys pstryknął palcami na urodziwą dziewczynę stojącą w zasięgu wzroku i uśmiechnął się szeroko. Obserwował tych dwóch od godziny, a teraz byli na tyle pijani, by dać się ugnieść jak ciepły wosk.

Mężczyźni patrzyli podejrzliwie, jak przekładał i tasował karty niewyraźnymi od szybkości ruchów palcami i rozdawał je zgrabnie. Efekt psuło jedynie to, że przyklejały się lub ślizgały po rozlanym piwie. Będą później do niczego, ale kupi sobie nowe. Jaki sens miałoby uprawianie hazardu, gdyby nie wydawał wygranych pieniędzy? Plasnął resztę talii na środek stołu, podniósł swoje karty, przejrzał je, łyknął piwa, by ukryć rozradowanie i bezgłośnie podziękował Przecherze, Lisiemu Bogu, patronowi hazardzistów, złodziei i żołnierzy. Od czasu do czasu zaliczał się do każdej z tych trzech kategorii.

Twarze pozostałych graczy były tak kamienne, że Crys mógłby wyryć w nich swoje imię, ale mężczyzna po lewej stukał stopą o posadzkę. A ten po prawej? Chyba niczym się nie zdradza. Ale nie, kręci przecież miedzianym pierścieniem, który nosi na kciuku. Wspaniale, to oznacza, że dobrze rozdał karty.

– Pięciu, nie, sześciu rycerzy. – Crys podbił pierwszy i sześć miedzianych monet wylądowało z brzękiem przy talii. Uśmiechnął się i napił.

– Ode mnie też sześciu – powiedział stukający.

Ten od pierścienia obstawił tyle samo:

– Ode mnie też.

Crys ostentacyjnie obejrzał swoje karty, zmrużył oczy, po czym spojrzał na stół i przeciwników.

– Hmm, jeszcze dwie. – Dorzucił monety, demonstrując taką brawurę, że od razu ich wciągnęło. Odchylił się na krześle i podrapał zgrzytliwie po zaroście. Będzie musiał się ogolić przed jutrzejszym spotkaniem. Oby wygrał wystarczająco, żeby kupić brzytwę.

– Przybył pan prosto z Korpusu, kapitanie? Czyżby z Zachodniego? – zapytał stukający.

Crys ukrył grymas za kubkiem: zawsze ten Zachodni. Miastowi mieli obsesję na punkcie Zachodniego i opowieściach o Mirecjanach, Strażnikach i potyczkach na granicy. Ci szaleńcy, Wilcy, byli Strażnikami – i na dodatek cywilami! – którzy chwycili za broń, by strzec pogórza przed Łupieżcami i chronić wyznawców Bogów Światła przed zepsuciem Czerwonych Bogów.

W opinii Crysa większość tych historii była wyssana z palca, a te, które miały w sobie ziarno prawdy, były upiększane z każdym opowiadaniem, aż Strażnicy i Wilcy stali się jakimiś mitycznymi postaciami, a każdy żołnierz z Zachodniego został bohaterem. To żołnierze,którzy przez dwa lata obserwują linię na mapie iraz na jakiś czas wdają się wkrótkie utarczki zparuset przeciwnikami. Taa. Bohaterowie. Crys prychnął.

– Z Północnego – odpowiedział, tłumiąc niezadowolenie. – Właśnie skończyłem tam służbę. Teraz Korpus Pałacowy.

– Pałacowy, tak? To czekają pana dwa wygodne lata, co? To musi być ulga. Ale nie przedstawiliśmy się: nazywam się Poe, a to Jud.

Crys skinął głową.

– Kapitan Crys Krawcson.

– Kapitan w Korpusie Pałacowym? Nie wyobrażam sobie nikogo lepszego na to stanowisko. Jestem pewien, że Król Rastoth jest teraz bezpieczny jak nigdy przedtem.

Poe obserwował uważnie, czy nie zdradzi się jakimś tikiem. Crys ostentacyjnie potarł kilkukrotnie brzeg karty. Najlepszy na tym stanowisku? Przez dwa lata będzie się nudził jak diabeł na pokucie. No, ale tutaj na pewno znajdzie znacznie więcej idiotów gotowych przegrać pieniądze niż w Korpusie Północnym i paru pobliskich miasteczkach. Pod koniec jego służby niewielu ważyło się z nim zagrać. Nie wspominając już o tym, że dziewki w Rilporin były znacznie powabniejsze.

Jud zarżał śmiechem.

– Słyszał pan o Strażnikach? Spotkał pan już jakiegoś? Podobno mężczyźni trykają się tam ze sobą nawzajem. Widział pan to kiedyś?

– Nie służyłem jeszcze w Korpusie Zachodnim – odparł Crys. Czuł się nieswojo. Ostatnio wszyscy mówili wyłącznie o plotkach z zachodu; o tym, że generał Mace Koridam, syn Durila Koridama, marszałka Korpusów, zwiększa patrole i gromadzi zapasy broni oraz pożywienia.

– To wszystko jest zresztą sprzeczne z królewskim prawem – dodał poniewczasie.

– Ci Strażnicy to dziwni ludzie. To cywile, prawda? Sami z siebie podejmują się patrolowania granicy. Dlaczego? Przecież im za to nie płacą. Po co ryzykować życiem, skoro Zachodni stacjonuje tam, żeby cię chronić? – pytał Poe. Najwyraźniej nie spieszyło mu się do gry. – Znaczy, Zachodni nie ma sobie równych, a przynajmniej tak twierdzą – dodał z niespodziewaną złośliwością.

– Wiem po co – oznajmił Jud, znów roześmiany. – Bo ich kobiety są tak cholernie brzydkie. Dlatego mężczyźni walczą i trykają się ze sobą. Nie mają nic lepszego do roboty.

– Wilcy walczą, Strażnicy nie – wyjaśnił Crys, na co Jud zmarszczył czoło. – Wszyscy są ze Strażnicy, po prostu nazywają kastę wojowników Wilkami i Wilcy mają gdzieś rilpolriańskie prawo. Tak jak mówiłeś: walczą, choć nikt im nie każe. I słyszałem, że są też Wilczyce – dodał Crys, głaszcząc ponownie karty i porzucając na moment maskę radosnego pijaka. Zachodni nie ma sobie równych? Może nie potrzebujesz tych wszystkich pieniędzy, Poe. – Groźne i równie waleczne jak mężczyźni.

– Jak niedźwiedzice. I mniej więcej tak samo powabne. – Jud opróżnił kubek, po czym napełnił go ponownie pod czujnym okiem Crysa. – Wszyscy ci Strażnicy są obłąkani. Walczą bez żołdu, pozwalają kobietom wojować. Kobietom! Wyobrażacie sobie? Kapitanie, co by pan zrobił, gdyby przyszło panu walczyć z kobietą?

Crys oblizał zęby.

– Postarałbym się nie przegrać – odrzekł. – To by źle wpłynęło na moją reputację.

Poe zaśmiał się i klepnął w stół, ale Jud stracił nagle poczucie humoru.

– Spójrz na jego oczy – syknął, kiwając palcem w kierunku Crysa i ciągnąc Poego za ramię.

Kurwa mać, a już tak dobrze szło. Crys oparł dłonie na klejącym stole i pochylił się do przodu, otwierając szeroko oczy i pokazując je kolejno obu mężczyznom.

– Tak, jedno jest niebieskie, drugie brązowe. Jesteś bardzo spostrzegawczy. – Usiadł i założył ręce na piersi, wsuwając przemoczone karty pod pachę, żeby nikt ich nie podejrzał. Stare nawyki. – Ale uważałem was za bogatych, wyrafinowanych kupców z dużego miasta i nie sądziłem, że wierzycie w przesądy rozgłaszane przez bezrozumnych wieśniaków. Być może się myliłem. Być może tracę tu tylko swój czas.

Jud i Poe spojrzeli na siebie z wyraźnym skrępowaniem. Cała trójka wiedziała o tym, że daleko im było do wyrafinowanych kupców.

Poe zastukał stopą i zdobył się na nonszalancki uśmiech.

– Ależ oczywiście. Niewinne spostrzeżenie. Pewnie w Korpusach słyszał pan to bez przerwy? – Opróżnił kubek, po czym zamówił następny dzban.

Najwyższy, kurwa, czas. Pomimo rozdrażnienia, jakie zawsze wywoływały uwagi na temat jego oczu, Crys zdobył się na kojący ton. Przeklęty, przynosi pecha, ma duszę rozdartą na dwoje. Znał wszystkie te przesądy.

– Zgadza się, szanowny panie. Ludzie albo myślą, że przynoszę szczęście i przyczepiają się do mnie jak rzep, albo nie chcą mieć ze mną nic wspólnego. To strasznie uciążliwe i musiałem to znosić przez całe życie.

Poe cmoknął ze współczuciem.

– No ale cóż na to poradzić?

– Można jedno wydłubać – kwiknął Jud i zarechotał z kubkiem przy ustach, opryskując Crysa pianą.

Crys rozłożył ramiona i spojrzał wprost na niego. Poe walnął Juda w ramię.

– Proszę przebaczyć mojemu przyjacielowi, kapitanie. Zbyt dużo piwa. On ma miecz, ty cholerny przygłupie – syknął do Juda, który jęczał, trzymając się za ramię.

Crys zastanawiał się przez chwilę, ale odpuścił.

– Dobrze więc, grajmy – rzucił, a Poe odetchnął z ulgą i walnął Juda jeszcze raz, na dokładkę.

– Słyszałeś, co powiedział dobry kapitan. Graj.

– Dwóch – oświadczył Jud z nadąsaną miną.

Doskonale. Nareszcie.

– Sprawdzam – oznajmił Crys i klapnął odkryte karty na stół, by sprawdzić, co pokażą pozostali. Zgodnie z oczekiwaniami przegrał o tuzin. Poe, który miał najlepsze karty, zgarnął monety i piwo na swoją część stołu, odsłaniając żółte, ostre zęby w grymasie, który mógł być uśmiechem. U niedźwiedzia.

Crys stęknął i upił piwa, a potem napełnił kubki towarzyszy, tryskając fatalistycznie dobrym humorem. Poe zebrał karty; Crys patrzył, jak tasuje: nie próbował nawet rozłożyć kart z poprzedniej partii równomiernie po całej talii. Rozdał i Crys wiedział od razu, że ma słabą rękę. Ale to nie miało znaczenia i tak nie planował jeszcze wygrywać.

Na bogów, to jedzenie było naprawdę ciężkostrawne – pomyślał przy pierwszym podbiciu – ale przynajmniej wchłaniało alkohol. Jud był czerwony i chichotał; perspektywa wygrania pieniędzy Crysa sprawiła, że przesądy przestały się liczyć. On pierwszy zacznie popełniać błędy, a wtedy Crys i Poe będą mogli oskubać go w ciągu kilku zagrań. Ale potem musieliby znaleźć nowego gracza. Nie, lepiej odczekać trochę dłużej i zabrać im obu odrobinę za dużo, ale nie wszystko. Crys nie chciał narobić sobie wrogów w pierwszy dzień pobytu w Rilporin, a przy grze w karty zamiast własnego pecha niektórzy woleli winić przeciwnika.

Mając ułożony plan, Crys wysączył jeszcze trochę piwa i przegrał kolejne trzy rozdania.

A potem nagle szczęście zaczęło mu sprzyjać. Przedziwne, jak los potrafi się odmienić. Wygrał z powrotem większość utraconych pieniędzy, ale wciąż mniej niż jego towarzysze. No ale wszystko szło gładko…

– Obserwowałem cię. Oszukujesz.

Crys szarpnął się z krzesła i gwałtownie sięgnął po miecz; Poe i Jud gapili się z twarzami wykrzywionymi pijanym oburzeniem. Światło padło na mówiącego; Crys wydał zduszony okrzyk, puścił rękojeść i uklęknął na jedno kolano.

– Panie! Wasza Wysokość, proszę wybaczyć. Byłem zaskoczony i… i zareagowałem odruchowo. Błagam o wybaczenie.

Poe i Jud zgarnęli swoje pieniądze i uciekli, nie oglądając się, z wyraźną satysfakcją zostawiając Crysa na łasce Korony.

– Zamknij się. Wstań i nalej mi piwa.

– Natychmiast, Wasza Wysokość.

– Wystarczy „Panie” lub „milordzie”, żołnierzu.

Crys wyprostował się, a książę Rivil wziął podany kubek, łyknął, skrzywił się i łyknął po raz drugi.

– Obrzydliwe. Zauważyłem, że nie zaprzeczyłeś moim oskarżeniom.

Pod Crysem znów zgięło się kolano, ale wyprostował się na nowo.

– Wasza Wys… milordzie, możesz myśleć na mój temat cokolwiek sobie życzysz – powiedział gorączkowo, starając się omijać wzrokiem twarz Rivila, przez co przypadkiem spojrzał na jego krocze. Zaczerwienił się, wyprostował i przybrał pozycję „spocznij”, ze wzrokiem utkwionym ponad lewym ramieniem księcia w jednookiego, dobrze ubranego mężczyznę stojącego za jego plecami, szlachcica, jeśli się nie mylił.

– Do jasnej cholery, człowieku, przestań. Naprawdę sądzisz, że gdybym chciał pompy i ceremoniałów, szukałbym ich w portowej tawernie? Siadaj na zadzie i napij się. Przyszedłem tu dla odpoczynku, a nie żeby ktoś całował mi dupę.

– Ja… tak, Wasza… Panie.

Rivil wsunął długie nogi pod niski stół i oparł się o blat, nie zwracając uwagi na piwo plamiące łokcie jego aksamitnego surduta.

– To Galtas Morellis, pan Cichej Wody – wyjaśnił, wskazując kciukiem mężczyznę siadającego u jego boku.

Crysowi zakręciło się w głowie. Galtas, kompan do picia i osobisty gwardzista Rivila. Crys wpadł po uszy i to w coś, co nie pachniało różami.

– Naucz mnie, w jaki sposób oszukujesz w karty – rzucił nagle Rivil. – Nie znam tej techniki.

Okurwa mać. A chciał tylko piwa i brzytwy. No dobra, może jeszcze kobiety, ale czy to były naprawdę tak wygórowane żądania po dwóch latach negocjacji granicznych traktatów w Korpusie Północnym?

Crys przełknął piwo, zwilżając gardło i starając się zyskać czas do namysłu, choć nie widział żadnego wyjścia.

– To będzie zaszczyt, Panie. Czy chciałby pan użyć moich kart?

Stosik monet Crysa kurczył się w zastraszającym tempie. Jak tak dalej pójdzie, będzie spał w rynsztoku i golił się mieczem. Albo użyje go, żeby poderżnąć sobie gardło; marszałek nie słuchał wymówek, nawet takich o książętach napotkanych w obskurnych oberżach.

– Ej ty, panisko. Ty, kurwa, oszukujesz. Obserwowałem cię, ty tykowaty dupku. Zabierasz naszemu dzielnemu żołnierzowi jego ciężko zarobiony żołd. On ryzykuje życiem na dzikich pograniczach, przychodzi tutaj, żeby odpocząć, a ty zabierasz mu, kurwa, jego pieniądze, jakbyś sam nie miał ich wystarczająco? Zasrana szlachta.

Crys wytrzeźwiał w okamgnieniu. Galtas odwrócił się na krześle i wstał. Rivil siedział bez ruchu plecami do mówiącego, obrzucając Crysa chłodnym spojrzeniem. Przekaz był jasny: rusz dupę i pomóż, Crysie Krawcsonie. Crys ruszył dupę.

– Zapewniam pana, że nie dzieje się tu nic szemranego. Po prostu nie mam dziś szczęścia w kartach. Takie rzeczy się zdarzają, to Lisi Bóg daje mi nauczkę. Doceniam pana troskę…

– Nie bój się, żołnierzu, my się z nim rozprawimy. Pieprzone panisko przychodzi tu i kantuje porządnych, ciężko pracujących ludzi. Poważnie, zrobisz nam przysługę, oddając go w nasze ręce.

– Ależ ja naprawdę nie… – zaczął Crys wśród brzemiennego milczenia dziesiątek mężczyzn przygotowujących się do bójki.

Mężczyzna zamachnął się na nieosłonięta głowę Rivila i Crys zdołał jedynie urwać w pół słowa i rzucić się desperacko przez stół. Galtas złapał nadgarstek napastnika, wykręcił mu rękę w łokciu i popchnął z powrotem w ciżbę. Wyciągnął miecz, broń bezużyteczną w tłumie, ale skuteczną w odstraszaniu nieuzbrojonych ludzi.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, rozległ się głos:

– Idzie straż! W nogi!

Rivil spojrzał gwałtownie na Crysa. Napastnicy rozpłynęli się, a reszta klientów usiadła z powrotem, żywo dyskutując. Wielu wymknęło się z oberży, by uniknąć spotkania ze Strażą. Crys usiadł i opróżnił kubek.

Galtas stał jeszcze przez dłuższą chwilę, rozglądając się po pomieszczeniu, a potem także usiadł. Rivil kiwnął głową w kierunku Crysa.

– To byłeś ty? Ty to powiedziałeś? Jak?

– Wrodzony talent – odrzekł Crys. – Potrafię sprawić, żeby mój głos rozlegał się z innego miejsca.

– Brzmi jak czarna magia. I biorąc pod uwagę twoje oczy, nie mogę się dziwić – oznajmił żartobliwie Rivil. Galtas zmarszczył czoło i błyskawicznie wydobył sztylet.

– Nie. Jak już mówiłem, to zwykły talent. – Crys trzymał obie dłonie płasko na stole, starając się pokazać, że nie stanowi absolutnie żadnego zagrożenia.

Rivil zebrał całą wygraną, swoją i Galtasa, i popchnął ją w kierunku Crysa.

– Dziękuję – powiedział książę. – Ale dlaczego zadałeś sobie ten trud? W Korpusach przecież za mną nie przepadają. Dlaczego nie pozwoliłeś, żeby skopali mi dupę?

– Jesteś moim księciem, Panie – wyjaśnił Crys, wrzucając monety do sakiewki. – Nawet jeśli oszukujesz lepiej niż ja. Nie pozwolę, by ktoś kopał księciu dupę w mojej obecności.

– Miło to słyszeć. Przyjdź do mnie jutro po służbie. Możesz mi się przydać.

DURDIL

JEDENASTY KSIĘŻYC, SIEDEMNASTY ROK PANOWANIA KRÓLA RASTOTHA

PAŁAC, RILPORIN, KRAJ PSZENICY

 

Gdzie jest Jego Królewska Mość? – zapytał Durdil. W sali tronowej nie było nikogo poza gwardzistami, sala audiencyjna także świeciła pustkami.

– W skrzydle królowej, marszałku Koridamie – poinformował szambelan Questrel z przymilnym uśmiechem; kąciki ust Durdila opadły. Trzeci raz wtym miesiącu.

Durdil wybiegł z sali tronowej na dziedziniec i poszedł na skróty przez korytarze dla służby. Jego oddech zmieniał się w kłębki pary. W tym roku zima nadchodziła wcześnie i przygotowania do Szczodrych Godów postępowały w szybkim tempie.

Gdy przechodził, służba przywierała do szorstkich kamiennych ścian i kłaniała się z szacunkiem. Kiwał głową każdemu z osobna. Durdil znał wszystkich służących w pałacu; dzięki temu znacznie łatwiej rozpoznawał osoby z zewnątrz będące potencjalnym zagrożeniem dla króla.

Przed komnatą królowej stał milczący gwardzista. Durdil zwolnił, poprawił mundur i przejechał paznokciami po stalowoszarej szczecinie na głowie.

– Poruczniku Tkacson, czy król jest w środku?

– Tak jest.

– Odzywał się do ciebie?

Jak na prawdziwego gwardzistę przystało, twarz Tkacsona była całkowicie nieprzenikniona.

– Do mnie nie, panie marszałku. Rozmawiał z królową.

Durdil umilkł i przygryzł policzek. Dobrze dobrał słowa, nie było w nich cienia szyderstwa.

– Dziękuję ci, poruczniku. Spocznij.

– Tak jest – powiedział Tkacson i stuknął drzewcem piki o dywan.

Durdil wyminął go i otworzył drzwi do prywatnych komnat królowej. Zawahał się w progu, zebrał siły i wszedł, zamykając za sobą drzwi. Rastoth stał w sypialni i wpatrywał się w puste łoże z wyrazem niezrozumienia na twarzy.

– Wasza Królewska Mość nie powinien tu być – stwierdził cicho Durdil, a Rastoth obejrzał się przez ramię z szeroko otwartymi, załzawionymi oczami. Durdila uderzyło, jak bardzo był wymizerowany. Gdzie się podziały te mięśnie i tłuszcz, gdzie to poczucie humoru? Był cieniem dawnego siebie.

– Durdilu, gdzie jest Marisa? Gdzie moja królowa? – zapytał Rastoth jękliwym głosem. – Właśnie z nią rozmawiałem. Była tuż obok. – Machnął ręką z roztargnieniem i zmarszczył brwi. – Ale to przecież niemożliwe, prawda? – wyszeptał. Palcami gładził raz po raz cienką narzutę, zimną tkaninę w lodowatym pokoju. Ognie w kominkach nie płonęły, ze ścian zniknęły gobeliny. Nie było dywanów.

Durdil podszedł do niego.

– Tak, Panie, to niemożliwe – potwierdził cicho. – Marisa odeszła, stary przyjacielu. Twoja królowa nie żyje. Zmarła prawie rok temu.

Głęboko z piersi Rastotha wyrwał się jęk, jakby kwilenie ptaka. Upadł na łóżko, chowając twarz w drżących dłoniach, zbyt słabych, by unieść pierścienie zdobiące każdy palec.

– Nie, to nie może być prawda. Nie może. – Wyprostował się nagle z oczami błyszczącymi bólem i świadomością. – Zamordowana. Okaleczona. Zbezczeszczona w tej komnacie – wyrzucił z siebie głosem łamiącym się, chrapliwym i przepełnionym coraz większą wściekłością. – Moja królowa. Moja żona. A jej mordercy wciąż na wolności. Czyż nie tak, marszałku? Pomimo twoich obietnic. Pomimo tych wszystkich obietnic? – wycedził jadowicie.

Durdil wciągnął powietrze przez rozszerzone nozdrza i uklęknął przed Rastothem, czując pod kolanem dotkliwe zimno kamiennej posadzki. Nie było dywanów, bo splamiła je krew. Nie było gobelinów, bo zostały zdarte ze ścian i okrywały królową, gdy zabójcy rąbali jej ciało przez materiał. Jak gdyby nawet mordercy nie mogli znieść widoku tego, co uczynili jej przed śmiercią, zniszczenia, jakiego dokonali na jej ciele i twarzy.

Pamiętasz? Zasuwa wdrzwiach nie była wyłamana. Marisa otworzyła mordercom drzwi, wpuściła ich. Gwardziści zabici na progu, ztwarzami zwróconymi ku pokojowi, nie na zewnątrz. Słowa przebiegały w myślach Durdila jak litania. Królowa znała sprawców. Gwardziści również; nie bronili im wstępu, zaatakowali dopiero po wszystkim, gdy tamci wychodzili.

Durdil stłumił te myśli.

– Tak, Panie. Nie zdołałem odnaleźć zabójców królowej. Zawiodłem cię. – Ukradkiem zerknął do góry. – Nie przestałem ich jednak szukać, mój władco. Nigdy nie przestanę. Znajdę ich. Wymierzę sprawiedliwość.

Ale Rastoth nie słuchał.

– Ach, tutaj jesteś. Moja mała ptaszyna, ukryła się za krosnami. – Poderwał się, potykając o brzeg płaszcza i zahaczając kolanem o ramię Durdila. Odszedł chybotliwym krokiem, a Durdil dźwignął się na nogi; każde z pięćdziesięciu sześciu lat jego życia ciążyło mu jak głaz.

Rastoth dał nura za stojące przy oknie krosna.

– Gdzie się skryłaś, ślicznotko? – zawołał. – Mariso? Mariso, miłości moja.

Durdil skrzywił się.

– Wasza Królewska Mość musi wrócić do swoich komnat. Dzień chyli się ku końcowi. Pozwólmy królowej odpocząć. Ma za sobą długi dzień.

Rastoth wyprostował się i patrzył na Durdila pomiędzy nitkami krosna, na którym rozpięty był niedokończony, zakurzony gobelin Marisy. Użył już kiedyś tego argumentu i Rastoth wpadł w szał. Durdil nie miał pojęcia, jak zareaguje tym razem.

– Oczywiście, masz rację. Jest zmęczona. Ja również. – Spojrzał z czułością na łóżko. – Śpij dobrze, aniele – powiedział i przeszedł na palcach do drzwi, sycząc na Durdila, żeby robił to samo, gdy jego obcasy zadzwoniły na kamiennej posadzce.

Durdil skrzywił się, stanął na palcach i obaj przeszli jak najciszej do drzwi pustego pokoju, po czym przecisnęli się na korytarz. Tkacson nie spojrzał nawet w ich kierunku, ale Durdil zatrzymał się, zdziwiony widokiem księcia Rivila.

– Musimy dać jej odpocząć, marszałku – wyszeptał Rastoth, zamykając drzwi. – Jak sądzisz, może do jutra zdrowie mojej żony polepszy się na tyle, by dwór mógł ją znów zobaczyć?

Rivil podszedł i Durdil ustąpił mu miejsca przy boku króla.

– Jestem pewien, że matka niedługo wydobrzeje – zapewnił, biorąc Rastotha pod ramię. – Ale obecnie bardziej martwię się o ciebie, ojcze. Nie powinieneś przebywać na tym zimnie o tak później porze.

Durdil zerknął na Tkacsona, po czym odszedł za księciem i królem, słuchając ostrożnego tonu Rivila i obserwując jego rękę trzymającą w mocnym uścisku łokieć rodzica.

– Pójdź, ojcze, czas na spoczynek – oświadczył książę i skinął głową Durdilowi. Odwzajemnił gest, zmuszając się do uśmiechu.

Napady Rastotha się pogarszały, a on był całkowicie bezsilny. Jego przyjaciel i król tracił kontakt z rzeczywistością i powoli stawał się pośmiewiskiem. Durdil nie był nawet pewny, czy odnalezienie zabójców Marisy cokolwiek by jeszcze zmieniło. Zresztą i tak nie miał żadnej poszlaki. Przetarł oczy knykciami i spojrzał jeszcze raz na Tkacsona, po czym ruszył za królem.

DOM

JEDENASTY KSIĘŻYC, SIEDEMNASTY ROK PANOWANIA KRÓLA RASTOTHA

WIOSKA STRAŻNIKÓW, WILCZE ZIEMIE, GRANICA RILPOR

 

Tym razem cię mam, ty stary draniu – wymamrotał Dom. Stał po kolana w strumieniu, który miał swoje źródło wysoko w górach Gilgoras, a potem rozlewał się, tworząc Gil, największą rzekę w Rilpor. Powietrze pachniało śniegiem, czuł odrętwienie w bosych stopach, ale szczupak nareszcie był w potrzasku. Dom wyczuł grunt pod nogami, oszczep trzymał uniesiony na wysokości szczęki.

Szczupak zamachał ogonem i Dom uśmiechnął się, postępując do przodu. Co prawda rozciągnął za sobą sieć, ale zaczynał to traktować osobiście. Kolejne machnięcie i Dom rzucił się przed siebie, kłując w mroczną toń.

Szczupak błyskawicznym ruchem wykręcił się poza tor oszczepu, Dom obrócił się za nim, poślizgnął na kamieniu i uklęknął na jedno kolano. Zimno zaparło mu dech, ale sieć była pusta, więc poderwał się na nogi i obejrzał sadzawkę.

– Pokaż się, pokaż, mała rybko – zaśpiewał. – Chcę cię mieć w brzuchu.

Zamiast ryby pokazało się słońce i światło odbite od powierzchni wody oślepiło go. Dom mrugnął. Jasność została mu przed oczami, jak błyskający żarem węgielek szybko przeradzający się w pożogę.

Dom jęknął, wizja płomienia rosła. Upuścił oszczep i, chlapiąc i dysząc, ruszył do brzegu.

– Nie – stęknął przez zdrętwiały język – nie, nie, nie!

Ale było za późno. Był już o krok od brzegu, kiedy objawienie nadeszło i Dom rzucił się desperacko ku lądowi, zanim ogarnęły go wizje.

Poczuł jeszcze, jak jego pierś uderza o błotnistą ziemię i nagle wszystko wokół zniknęło, zostawiając jedynie wiadomość od Bogów Światła, wypełniającą jego umysł ogniem, bólem i prawdą.

– Naprawdę gówniany z ciebie rybak, Świątynsonie. – Sarilla zaśmiała się, gdy chwiejnym krokiem wrócił o zmroku do obozu. Wskazała na niego łukiem. – Czemu po prostu nie… o szlag. Lim! Lim, to Dom.

Sarilla zarzuciła sobie ramię Doma na kark, poprowadziła go do najbliższego ogniska i posadziła tak blisko, że żar parzył mu twarz. Odwrócił się, nie chcąc patrzeć na płomienie. Sarilla zaczęła rozcierać mu dłonie, a potem ściągnęła z niego kaftan i zarzuciła na ramiona swój płaszcz.

Lim przybiegł co sił w nogach, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć, Dom uniósł dłoń.

– Najpierw mnie rozgrzejcie – wychrypiał. – Siedziałem w tym pierdolonym strumieniu przez całe popołudnie.

Może to coś innego, niż mi się wydaje. Na Lisiego Boga, naprawdę mam nadzieję, że to coś innego.

Rozebrali go, owinęli w koce i poili ciepłym miodem, aż jego twarz nabrała rumieńców i w końcu przestał się trząść. Znachor Feltith oznajmił, że jest zdrowy jak ryba i głupi jak but. Dom nie miał sił ani ochoty zaprzeczać. Nie mógł patrzeć na ogień, ale spojrzał w oczy kolejno wszystkim zgromadzonym.

– Muszę pójść do obozu zwiadowczego. Sam. – Przeczekał ich protesty, w zamyśleniu usiłując rozszyfrować sens wizji zesłanej przez Tancerkę. Machnął ręką na zachód. – To nadchodzi z gór. Muszę to przynieść. Przynieść klucz. Wiadomość. Zwiastunka?

Mięśnie na twarzy Doma zadrgały i zaczął mówić głośniej, żeby zagłuszyć protesty Lima.

– Nie wiem. Jeszcze nie. Tak jakby… jakby zbierała się tam burza. Będzie ostrzeżenie, zanim się rozpęta, ale tylko, jeśli zdążę się tam dostać. – Stęknął z irytacji. – Nie wiem. To nie ma sensu. Letnie przesilenie.

– Letnie przesilenie? A co z tą wiadomością? – zapytała Sarilla.

– To także. Dlaczego to jest takie cholernie trudne? – jęknął Dom, rozcierając knykciem ostry ból za prawym okiem.

Sarilla odtrąciła jego rękę.

– Jeśli Tancerka i Lisi Bóg chcą mi coś przekazać, dlaczego po prostu mi tego nie powiedzą?

– Mówią. Tylko my nie jesteśmy w stanie ich zrozumieć – stwierdziła Sarilla i tym razem w jej głosie nie było słychać zwykłej kpiny. – To bogowie, Dom. Nie możesz oczekiwać, że będą tacy jak my.

– Sarilla ma rację, objawienie rzadko rozumie się od razu – uspokajał go Lim. – Ale letnie przesilenie? Jeszcze nie było zimowego, Szczodrych Godów. Mamy czas, Dom. Nie spiesz się, zrozumienie nadejdzie samo. Nie ma jeszcze bezpośredniego zagrożenia? – upewnił się.

– Minęło prawie tysiąc lat odkąd zapadła zasłona – oznajmił nagle Dom. Nie miał pojęcia skąd wzięły się te słowa, ale lata objawień nauczyły go, by spróbować uspokoić się i pozwolić, by głos powiedział mu to, czego on sam jeszcze nie rozumiał. – Teraz wątleje. Czerwoni Bogowie wzmagają, Światło słabnie. Krew wzbiera. Znajdźcie zwiastunkę; zatrzymajcie przepływ.

Dom skupił się na błocie pomiędzy butami, ilastym i żyznym, i dyszał, jakby właśnie dogonił w biegu jelenia. Przełknął podchodzącą mu do gardła żółć. Ból osiągnął apogeum, a potem zszedł do poziomu równomiernej agonii, od której jego wzrok pulsował, a na granicy wizji pojawiły się kolorowe plamki. To jest to. Chyba się zaczyna. Po tych wszystkich latach wkońcu nadchodzi.

Potrzebuję więcej czasu.

Lim, Sarilla i Feltith czekali w milczeniu na dalszy ciąg. Dom wcisnął ręce pod pachy, żeby ukryć ich drżenie. Nie warto martwić ich przedwcześnie. Dlaczego nie? Boję się. Jestem cholernie przerażony. Ale był kalestarem, na dobre i na złe, a z objawieniem wiązały się obowiązki. Obowiązki? Raczej ofiary. Ofiara złożona ze mnie. Obowiązki, powiedział sobie twardo, zagłuszając wewnętrzny głos.

– Wszystko się zmienia, ale zawsze istnieje zagrożenie – oświadczył, odpowiadając w końcu na pytanie Lima. – Idę tam jeszcze dziś.

Lim już się nie sprzeciwiał.

– Odpocznij jeszcze chwilę, a ja spakuję nam zapasy na drogę.

– Muszę iść sam – naciskał Dom.

– Nie możesz – stwierdziła cicho Sarilla. – Jeśli bogowie ześlą na ciebie kolejną wizję na terytorium Mirecjan, będziesz bezbronny. Nawet ja nie chcę, żebyś zamarzł na śmierć albo skończył w szczękach niedźwiedzi. Albo w mirecjańskiej niewoli.

Lim spojrzał na Sarillę.

– Wyślij posłańca do Strażnicy i drugiego do Korpusu Zachodniego. Wiesz, ile prawdy możesz im zdradzić. Nie wiemy jeszcze, co nas czeka, więc nie panikujmy. – Wskazał na zachód. – Ale z tych gór nie wyszło nigdy nic dobrego. Miej się na baczności.

BŁOGOSŁAWIONA WYBRANKA

JEDENASTY KSIĘŻYC, ROK 994 PO WYGNANIU CZERWONYCH BOGÓW

DŁUGI DOM, ORLI SZCZYT, GÓRY GILGORAS

 

Podczas oddawania czci bogom Lanta miała mnóstwo styczności z krwią i śmiercią, ale to, co stało się z Lirisem było… niechlujne, dzikie. Rozszalały, bezmyślny atak, żadnego opanowania, żadnego stylu.

Edwin przeliczył wszystkich i doniósł, że brakuje jednej niewolnicy oraz ludzi wysłanych na różnorodne misje z polecenia króla lub Lanty. Potem zebrał zastęp wojowników i psów gończych, by ruszyć w pogoń za mordercą. Izba śmierdziała krwią i strachem; psy bez problemu wyłapią tę woń w czystym, górskim powietrzu.

Lanta wróciła myślami do swojego kłopotliwego położenia. Łatwo było zastąpić jedną niewolnicę. Łatwo było wytropić mordercę. Jednak znalezienie uległego króla przysparzało większych problemów. Będzie musiała starannie rozważyć wszystkie możliwości. Wśród watażków to Mata byłby…

Zatrzymała się w połowie długiego domu, próbując zrozumieć to, co zobaczyła.

– Co to ma znaczyć?

Siedzący na tronie Corvus uniósł wzrok znad butów. Były zakrwawione, tak jak jego ręce.

– To, Błogosławiona Wybranko, jest sukcesja. Uznałem, że po przedwczesnej śmierci Lirisa nasz lud zasłużył na jak najpłynniejsze przejście pod nowe panowanie. – Corvus obdarzył ją przelotnym uśmiechem i wydłubał spod paznokcia zaschniętą krew.

Niemożliwe. Nie mógł tego uczynić, nie bez mojej zgody. Zerknęła na ciała leżące pod podwyższeniem. Ajednak to uczynił. Powtórzyła w głowie jego słowa, starając się zachować spokój. Nasz lud? Uniosła brew.

– Pozwól, że ci przypomnę, Corvusie z Kruczej Grani, że zaledwie kilka lat temu przybyłeś do nas z Rilpor jako niewolnik. Byłeś wtedy Madokiem z Jeziora Tancerki, urodzonym i wychowanym w pogańskiej wierze. Więc to mój lud i to ja zadecyduję, co jest dla nich najlepsze.

Corvus spojrzał na nią surowo.

– Czyż nie jestem dobrym synem Mrocznej Pani? Spłacam długi krwi, napadam w Jej imieniu, czczę Ją i Jej Brata, Świętego Gosfatha, Boga Krwi. Jestem Mirecjaninem, poświęconym w krwi i ogniu, watażką Kruczej Grani, a teraz królem Mirecjan. To jest mój rodowód; nic więcej ci nie potrzeba.

Tak prędko rzuca mi wyzwanie. Tak prędko pozbywa się wszystkich, którzy stanęliby mu na przeszkodzie. Ioczywiście jest jeszcze Rillirin, którą Liris zaciągnął do swej izby po tym, jak złożyłam Banę wświętej ofierze. ARillirin mnie… interesuje.

– Nadmiernie pospieszne przejście, Corvusie – stwierdziła Lanta cicho, dumnie i groźnie stawiając kroki pomiędzy splątanymi trupami leżącymi pod podniesieniem.

Niewolnicy wytrzeszczali oczy w panice, kuląc się na tyłach długiego domu jak stado kur na widok wilka.

– Z czyjego upoważnienia rościsz sobie prawa do tronu? Nikt nie zasięgał mojej opinii w tej sprawie.

Corvus złożył palce w piramidkę.

– Z własnego. Jeśli chcesz, możesz naradzić się z resztą watażków, ale wątpię, czy będą bardzo rozmowni.

Lanta przystanęła, lecz po chwili ruszyła znowu, dostojna, drapieżna. Awięc rzuca mi wyzwanie już teraz, zanim jego zad zdołał ogrzać tron. Niech więc bogowie zdecydują.

– A jeśli mowa o upoważnieniu, zdobyłem je przez zawojowanie, jak Liris przede mną. – Corvus uniósł głos, by było go słychać w całym długim domu, tym samym ściągając do siebie wojowników.

Stanęli tłumnie za plecami Lanty.

– Moje miejsce jest przy tronie, mój głos ustępuje jedynie… – zaczęła, wstępując na podwyższenie. Corvus zerwał się z tronu i zepchnął ją, uprzejmie, acz stanowczo, z drewnianych stopni. Zdrętwiała i purpurowa z wściekłości Lanta zachwiała się i cofnęła między tłuszczę.

– Nie prosiłem, żebyś podeszła – oświadczył Corvus donośnym głosem. – Kiedy to zrobię, zostanie dla ciebie przygotowane siedzenie za mną. Poproszę Mroczną Panią – położył nacisk na tytule honorowym – o radę, kiedy będę jej potrzebował.

– Czerwoni Bogowie nie pozwolą, by mnie tak znieważano – zaskrzeczała Lanta z furią. Bezczelny, arogancki gówniarz! Sądzi, że zdradziecki mord daje mu zwierzchność nad bogami? Nade mną?

Na widok jej gniewu mężczyźni odsunęli się, ale Corvus nadal uśmiechał się kpiąco. Zanim odpowiedział, wrócił na tron, przedłużając tę chwilę, zmuszając Lantę i resztę do czekania.

– Gdzie należny mi ukłon, Błogosławiona Wybranko?

Lanta patrzyła na niego z szeroko otwartymi ustami i wypisanym na twarzy wyrazem niedowierzania.

– Co powiedziałeś? – wyszeptała.

– Liris był słaby. Wykorzystałaś to, by pozyskać więcej władzy niż wymagała twoja pozycja. Teraz przywracam równowagę. Może więc nie zatwierdziłaś nowego króla, ale zrobiła to Mroczna Pani. Zatem klękaj. Lub giń. Wszystko mi jedno.

– To ja znam wolę Pani! – krzyknęła Lanta. – To ja jestem Błogosławioną Wybranką. Ona mówi do mnie, nie do ciebie. – Pięści miała zaciśnięte, twarz czerwoną z oburzenia i wściekłości. Wyzwanie rzucone nie tylko jej władzy, lecz także zwierzchności bogów? Dopilnuję, by za tę obrazę wił się pod moim nożem.

Corvus rozłożył czerwone ręce.

– Wiesz więc, że jej wolą było, bym pokonał moich rywali. Gdyby nie chciała mnie na tronie, poległbym.

Rozległy się szepty i Lanta poczuła, że opinia tłuszczy zwraca się przeciwko niej. Miał rację i wszyscy to wiedzieli; i, niech to szlag trafi, ona także to wiedziała. Należało zmienić taktykę.

– Królu Corvusie – zaczęła i uśmiechnęła się szeroko – to nie najlepszy czas na zmianę kierownictwa. Być może…

– No, jeśli nie potrafisz wskrzesić zmarłego, jesteś w dupie – odparł. Rozległ się zduszony śmiech, szybko stłumiony.

Lanta wyszczerzyła zęby w grymasie. Od lat nikt nie śmiał jej przerwać. Przypomniała sobie, jak bardzo tego nie lubiła.

– Sugerowałam jedynie, że nasz lud wolałby może zjednoczony front w czasie, gdy będziesz oswajać się z nową pozycją. Mogę służyć radą w wielu kwestiach. Pozwolisz mi?

– Nie.

Lanta czuła, jak palą ją policzki. Powietrze pomiędzy nimi zaiskrzyło, gdy Corvus spojrzał w jej oczy z chłodnym dystansem i głębokim rozbawieniem, prowokując ją, by odwróciła wzrok.

Uśmiechnęła się. Tę grę można było prowadzić na wiele sposobów, a ona miała znacznie więcej doświadczenia. A jednak ją rozdrażnił.

– Być może wyślę zastęp do Kruczej Grani, po twoją małżonkę – wysyczała i usłyszała zbiorowe wciągnięcie powietrza. Czy naprawdę właśnie zagroziła królowi?

Corvus machnął lekceważąco dłonią z obojętnym wyrazem twarzy. Jak gdyby w ogóle nie przemówiła. Lanta wzięła głęboki oddech.

– Być może powinnaś się skupić na znalezieniu zabójcy Lirisa – zasugerował.

– Och, już o to się nie martw. Znajdziemy go i przywleczemy, byś mógł go osądzić. Ciekawe, jakim okażesz się królem, gdy będziesz miał przed sobą osobę, która faktycznie zapewniła ci tron.

Lanta nigdy nie działała pochopnie; bogowie mieli zbyt dużo planów, a ona zbyt wiele dla nich wszystkich znaczyła. A jednak ten swobodny uśmiech, te rozjuszające niebieskie oczy sprawiały, że desperacko pragnęła go zranić. Niestety wszystko, co mówiła, odbijało się od niego, jak gdyby miał na sobie tę absurdalną rilporiańską zbroję płytową.

– Strzeż się, Błogosławiona Wybranko – rzekł cicho Corvus, a w jego głosie zabrzmiała groźba. – Nie masz pojęcia, z kim masz do czynienia. – Przerwał na moment i uśmiechnął się szeroko, przyjaźnie. – Ale mogę ci pokazać, jeśli jeszcze raz zagrozisz mnie lub moim bliskim.

Może jednak za bardzo się pospieszyłam – uznała, patrząc na zakrwawione ręce i buty Corvusa. Jego rudoblond włosy były rozwichrzone i zlepione potem po walce. Oderwała wzrok od jego oczu i spojrzała w dół, na trupy. Rany w plecach. Prychnęła cicho. Nie miał nawet jaj, żeby zrobić to poprawnie.

Ale mimo wszystko to zrobił. W chwili, gdy przyglądała się rozdartym, krwawym zwłokom Lirisa w izbie obok, straciła wszystko. Życzenia bogów podporządkowane życzeniom i zachciankom człowieka. Nie – przysięgła w ciszy własnego umysłu – póki żyję, nie pozwolę. Nie, póki mam choć resztkę władzy.

– To wielka pociecha wiedzieć, że nie pozwolisz uciec zabójcy Lirisa. Przeprowadź oczywiście własne dochodzenie, ja będę błagać Mroczną Panią o radę. Przed śmiercią Liris wziął do alkowy nierządnicę; uciekła w trakcie zamieszania, ale już wysłałam za nią pościg. Istnieje spora szansa, że widziała zabójcę i będzie potrafiła go wskazać – poinformowała Lanta, umyślnie nie wyjawiając tożsamości Rillirin. Potrzebowała absolutnie wszystkiego, co mogło zapewnić jej przewagę.

– Dlaczego nie podejrzewasz nierządnicy? – zapytał Corvus.

Lanta zaśmiała się.

– Niewolnica i nierządnica? Niemożliwe. – Odwróciła się. Ale mimo to będę miała tę kurwę na ołtarzu, zbrzuchem otwartym ku niebiosom iduszą sycącą głód bogów.

– Błogosławiona Wybranko! – zawołał Corvus, a ona zazgrzytała zębami i zatrzymała się. – Wciąż mi się nie ukłoniłaś.

– Klękam tylko przed bogami – wycedziła przez ramię, z żądzą mordu w zmrużonych oczach.

Corvus cmoknął i potrząsnął głową.

– Nieprawda. Słyszałem, że regularnie klękałaś też przed Lirisem, z otwartymi ustami i bez wątpienia zamkniętymi oczami. W końcu kto chciałby to oglądać? – Zaśmiał się i po sali przebiegła fala podszytego szokiem śmiechu, śmiechu jej kosztem.

Lanta usłyszała zgrzyt własnych zębów i przełknęła rosnące jej w gardle mdłości. Spojrzała na Corvusa w milczeniu. Powietrze zgęstniało od nienawiści, ale z twarzy króla nie zniknął swobodny uśmiech. Potrafiła równać mężczyzn z ziemią jednym spojrzeniem, lecz ten najwyraźniej stanowił wyjątek. Na razie. Więc dygnęła, nisko, głęboko, poprawnie. Jakie to wkońcu ma znaczenie? Żadnego. Czczy gest, jak jego rzekome królowanie. Niedługo będzie tylko niewyraźnym wspomnieniem.

W pełnej oszołomienia ciszy Lanta przeszła przez całą główną izbę, zimna i wyniosła. Kiwnęła palcem i jej kapłan, Pask, otworzył drzwi i podążył za nią. Wrota zamknęły się ze stuknięciem. Zaczerpnęła głęboki haust górskiego powietrza. Miała wiele spraw do przemyślenia.

CRYS

JEDENASTY KSIĘŻYC, SIEDEMNASTY ROK PANOWANIA KRÓLA RASTOTHA

KWATERA MARSZAŁKA, PAŁAC, RILPORIN, KRAJ PSZENICY

 

Zatem, kapitanie Krawcson, z tego co widzę, w ciągu dwóch ostatnich lat twoja kariera w Korpusie Północnym przebiegała dość różnorodnie i interesująco. Był ku temu jakiś szczególny powód? – Marszałek Durdil Koridam wpatrywał się w niego zza biurka.

– Nie, panie marszałku.

– Zdegradowany do stopnia porucznika za wdawanie się w bójki ze zwykłymi żołnierzami, miesiąc w areszcie za nielegalne przeprowadzenie rodziny przez granicę do Rilpor, awans z powrotem na kapitana za niezwykłą odwagę w obliczu wroga… Niezwykłą?

– Major Bedras został otoczony przez Martwy Legion. Ocalenie go wydawało się odpowiednim rozwiązaniem.

– Z rąk Martwego Legionu? Sam? – Szare brwi Durdila uniosły się nieco.

– Było ich pięciu, panie marszałku, młodziki szukające krwi, chcące udowodnić swoją męskość.

– A jak zdołali otoczyć majora?

– Trudno stwierdzić, panie marszałku.

– Rozumiem; w kolejnym sprawozdaniu generał Tariq donosi, że major nie jest już majorem.

– Tak jest, panie marszałku.

– A ta rodzina, którą wpuściłeś do naszego kraju?

– Kobieta i trójka dzieci, wygłodzeni i śmierdzący. Mąż zabity przez Martwych; uciekała, żeby ocalić dzieci. To było… słuszne. Trzeba było to zrobić.

– Jesteś żołnierzem, Krawcson. To twoi przełożeni decydują, co jest słuszne, a co nie.

Crys spojrzał mu w oczy.

– O tym, co słuszne, decyduje każdy człowiek. Panie marszałku.

Durdil odchylił się na krześle i ściągnął wargi. Crys patrzył w punkt za jego lewym uchem; dłonie miał wilgotne od potu.

– Widzę tu pewien schemat, Krawcson. Masz talent, masz rozum, masz dryg. Mógłbyś być wybitnym oficerem. A jednak za każdym razem, gdy dostajesz awans na kapitana, robisz coś, żeby cię zdegradowano. Boisz się dowodzić?

Lewa powieka Crysa zadrżała.

– Panie marszałku.

– Czy to było „tak, panie marszałku” czy „nie, panie marszałku”, Krawcson?

– To było „nie znam odpowiedzi na to pytanie, panie marszałku”, panie marszałku.

– No, przynajmniej jesteś szczery. Masz dołączyć do Korpusu Pałacowego, Krawcson. – Durdil przełożył jakieś papiery. – Ale ponieważ mnie ciekawisz, będziesz podlegać bezpośrednio mnie.

– Panie marszałku.

Kącik ust Durdila zadrgał.

– W normalnych okolicznościach założyłbym, że „panie marszałku” oznacza zgodę, ale w twoim przypadku nie mam pewności. Południowe koszary. O zmierzchu zgłoś się do majora Wheelera na nocną zmianę. Możesz odejść.

Crys zasalutował, odwrócił się na pięcie i pomaszerował do drzwi.

– Jeszcze jedno, Krawcson. Jeśli jeszcze raz staniesz przede mną na kacu, nie zostaniesz zdegradowany, osobiście wychłoszczę z ciebie alkohol. No dobrze, zwijaj się już.

Skąd on to wie? Jakim cudem on to wie? Wykąpałem się, ogoliłem izmieniłem mundur. Crys wciąż się nad tym zastanawiał, gdy wychodził z pałacu. W twarz uderzyła go ulewa, zadrżał i skulił ramiona przed deszczem. Jego szal i płaszcz zostały w koszarach w drugim kręgu obwarowań, oddalonych o dobre pół godziny drogi pieszo. Pałac przykucnął w samym centrum miasta, otoczony murami jak środek cebuli.

Crys przeszedł szybkim krokiem przez bramę do Czwartego Kręgu, starając się nie gapić. Pałac wewnątrz Piątego Kręgu budził podziw i był odpowiednio królewski, ale w Czwartym Kręgu mieszkała szlachta. Żyli tu prawdziwi ludzie, aczkolwiek bogaci i wpływowi, w budynkach, które były absurdalnie zdobnymi kuriozami z drewna, kamieni, farby i rzeźbionych cokołów, zbudowanymi na ogromnych gruntach, które zmieściłyby trzykrotnie więcej domów, ale tu najwyraźniej służyły wyłącznie temu, by pięknie wyglądać.

Bogacze iich zachcianki. Kto by się przejmował dzielnicami biedoty wPierwszym Kręgu czy żebrakami zaszytymi wgarbarniach idzielnicy rzeźników. No ale była to otwarta przestrzeń, którą dało się obronić i kolejny pierścień ochronny pomiędzy pałacem a ewentualnymi najeźdźcami.

Crys prychnął i wytarł z twarzy krople deszczu. Plotki o zamieszkach to jedno, ale Rilporin nie mogło upaść. Nawet sam pomysł był absurdalny. Usłyszał stukot kopyt i odsunął się, by przepuścić konie i ich szlachetnie urodzonych jeźdźców. Spojrzał w górę na wypadek, gdyby był między nimi książę Rivil. Nadal nie mógł w to uwierzyć. Kiedy księciu skończyli się miedziani rycerze, bez mrugnięcia okiem zaczął stawiać srebrnych królewiczów, a na koniec podarował Crysowi całą wygraną. Nie przeliczył jej, ale na pewno było tam więcej niż wynosił miesięczny żołd.

Crys poczuł ukłucie wstydu na wspomnienie tego, jak lekceważąco myślał przed chwilą o szlachcie. Rivil taki nie był, a był kimś więcej niż szlachcicem. Należał do rodziny królewskiej i owszem, może grał i pił, ale wynagradzał też tych, którzy mu służyli i pomagał królowi oraz następcy tronu, księciu Janisowi, w rządzeniu krajem. Rivil prawdopodobnie zrobił dla ludu więcej niż cała szlachta razem wzięta.

Za to Galtas… Galtas był nieprzyjemny jak sraczka i odwzajemniał nienawiść Crysa. Zgodzenie się w tej kwestii zajęło im zaledwie godzinę, i była to jedyna rzecz, co do której się zgodzili. Było z nim coś nie tak, był immanentnie niegodny zaufania. Crys uważał, że nie powinien zajmować tak wysokiego stanowiska blisko króla. Ale może to właśnie była słabość Rivila? Nie dostrzegał w ludziach zła. Szkoda by było, gdyby to okazało się prawdą. Crys uświadomił sobie, że nie chciałby, żeby Rivilowi coś się stało.

Wyszedł z Czwartego Kręgu do dzielnicy jedwabiu i przypraw w Trzecim; ich zapachy dolatywały go pomimo deszczu. Kupił suszoną miętę na uspokojenie żołądka i potwornie drogi pieprz, by doprawić regulaminową śniadaniową potrawkę. Był teraz w Rilporin, ale najwyraźniej racje żywnościowe pozostawały takie same bez względu na to, gdzie stacjonowałeś.

Rilporin, najpiękniejsze miasto świata. Jego całe rodzinne miasteczko, Trzy Buki, zmieściłoby się pewnie w Czwartym Kręgu i zostałoby jeszcze trochę miejsca.

Zniknęły sklepy oraz stragany z jedwabiami i przyprawami. Znalazł się w dzielnicy rzemieślników, pełnej najróżniejszych produktów, od malutkich lusterek z wypolerowanego metalu po noże, garnki i biżuterię wyłożone obok drewnianych zabawek oraz misternych woskowych świec. Było to prawdziwe zbiorowisko rozkoszy, od ślicznych dziewczyn sprzedających towary do plotek, które tak łatwo opuszczały ich pomalowane usta.

Gdy wychodził z dzielnicy rzemieślników do dzielnicy tkaczy, miał już znacznie lżejszy trzos i potrzebował kupić jakąś sakwę, by pomieścić nowe nabytki. Ale nowy nóż dla brata, Richarda, i drewniany koń dla małej Wenny były warte swojej ceny, a nawet więcej. Szkoda tylko, że nie zobaczy ich twarzy, gdy je dostaną.

Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy chował ostatnie sprawunki do sakwy; przerzucił ją przez ramię i pospieszył przez ciżbę w kierunku bramy prowadzącej do Drugiego Kręgu i południowych koszar. Kac był dużą wpadką. Jeśli się jeszcze spóźni, może bez wątpienia pożegnać się z kapitaństwem – znowu.

Południowe koszary wypełniał zapach tysiąca pięciuset ludzi ściśniętych na niewielkiej przestrzeni. Głównie stopy, pachy i bździny, dodatkowo wzmacniane nutką potu i krwi. Crys ledwie to zauważył; był żołnierzem od dwunastu lat i jego nozdrza już od dawna przestały rejestrować ten konkretny odór.

Kapitanowie w południowych koszarach zajmowali małą izbę z dala od głównych sal sypialnych; nie spodziewał się takiego luksusu. Wślizgnął się do niej w chwili, gdy Kennett, z którym miał dzielić piętrowe łóżko, zakładał mundur.

Kennett zagwizdał.

– Na ostatnią chwilę, co?

Crys zrzucił sakwę na pryczę i zaczął pospiesznie rozpinać guziki przemoczonego munduru. Posiadał jeszcze jeden, suchy i dość czysty, do którego na czas podróży napchał słodko pachnących ziół. Wyciągnął go z kufra i strzepnął.

– Zabłądziłem – oświadczył.

Kennett zerknął na sakwę i pokręcił głową.

– Jasne – rzucił. – Zabłądziłeś. Pewnie.

– Jaki jest ten Wheeler? – zapytał Crys.

Osuszył ręcznikiem włosy i wcisnął się w suchy mundur.

– Ogólnie rzecz biorąc, nieprzyjemny mały dupek – poinformował ktoś. Nie był to głos Kennetta.

Głowa Crysa utknęła w mundurze, więc chrząknął tylko w ramach odpowiedzi.

– Straszny służbista, zwłaszcza jeśli chodzi o punktualność.

– To czarująco – mruknął Crys głosem przytłumionym przez materiał. Kennett nie odpowiedział. Druga osoba też nie. Szlag. Crys przepchnął głowę przez właściwy otwór i spojrzał w kierunku drzwi. Szlag imać.

Zasalutował zamaszyście.

– Majorze Wheeler? Kapitan Crys Krawcson melduje się do służby.

– Nieprawda – odparł Wheeler. – Jeszcze się ubierasz.

– Zgubiłem się, panie majorze. Najmocniej przepraszam, panie majorze. – Zapiął rapcie i guziki, po czym przeczesał włosy palcami.

– Naprawdę? – zapytał Wheeler. – Mam nadzieję, że to się więcej nie powtórzy.

– W żadnym wypadku, panie majorze – zapewnił Crys i przybrał pozycję „spocznij”.

Wheeler był wyższy od niego, szczupły w pasie i szeroki w ramionach. Po jego swobodnej postawie Crys widział wyraźnie, że wie, jak używać wiszącego u boku miecza. Twarz miał spokojną, oczy ciekawe i może, może odrobinkę rozbawione.

– Liżesz dupę przełożonym, Krawcson? – chciał wiedzieć.

– Nie, panie majorze, smak mi zupełnie nie odpowiada. Chcę po prostu zrobić dobre pierwsze wrażenie.

Wheeler okazał irytację.

– Nie wyszło ci, więc przestań się przypochlebiać i stań w szeregu. – Wskazał ręką na drzwi, za którymi Crys zobaczył swoich ludzi. Swoją Setkę. Wszyscy słuchali tej wymiany zdań z największym entuzjazmem. Crys zasalutował i przemaszerował za Wheelerem do sieni. Zmierzył wzrokiem Setkę i nie znalazł niczego, do czego można by się przyczepić. To, co myśleli, było zupełnie inną sprawą.

– A nasza placówka, panie majorze? – zapytał.

– Wschodnie skrzydło pałacu. Komnaty następcy tronu oraz Jego Wysokości księcia Rivila i ich otoczenie. Kapitanie, to twój porucznik, Roger Tkacson. Urodzony i wychowany w Rilporin. Zabierz go ze sobą przy następnym wypadzie do miasta. Z jego pomocą się nie zgubisz.

– Dziękuję, panie majorze – odrzekł Crys i skinął głową w kierunku Tkacsona, tyczkowatego młodzieńca, który miał na twarzy więcej pryszczy niż zarostu, ale nosił też u pasa miecz i był do niego przyzwyczajony. – Poruczniku, Setko, nazywam się Crys Krawcson, przybyłem tu z Korpusu Północnego. Nie znam was jeszcze, ale podczas tej zmiany podejdę i porozmawiam z każdym z was. Jeśli macie jakiekolwiek pytania lub uwagi, zwróćcie się z tym do mnie, a ja zobaczę, co będę mógł zrobić. – Odwrócił się do Wheelera i zasalutował.

– Przejmujesz dowodzenie, kapitanie – rzekł Wheeler.

Crys skinął głową.

– Poruczniku Tkacsonie, wskażcie mi najszybszą drogę do pałacu – rozkazał.

Wyruszyli. Setka maszerowała za jego plecami i Crys poczuł, że wpada w ten sam rytm, wykonuje ruchy automatyczne jak oddychanie. Tkacson poprowadził ich okrężną drogą, potwierdzając wcześniejsze podejrzenia Crysa: w każdym z kręgów drogi umyślnie poprowadzono łukiem z dala od bram, by zdezorientować przeciwnika. Cholernie utrudniało to zakupy, ale w przypadku ataku byłoby bez wątpienia prawdziwym dobrodziejstwem.

– A więc, poruczniku, co powinienem wiedzieć o mojej Setce?

– Sami dobrzy żołnierze – oznajmił Tkacson zgodnie z oczekiwaniami Crysa. Nieważne, wkrótce sam wszystko oceni. – Panie kapitanie, czy mogę o coś zapytać?

Crys kiwnął głową.

– Czy Martwy Legion faktycznie połączył siły z Mirecjanami, by wspólnie zaatakować? Pomyślałem, że skoro przyjechał pan z Północnego, może będzie się pan orientował, czy to prawda.