Bractwo Kruków - Aneta Cierechowicz - ebook
NOWOŚĆ

Bractwo Kruków ebook

Aneta Cierechowicz

0,0

Opis

Wiedza jest równie cenna, co niebezpieczna

Włamanie do dziewiętnastowiecznych zbiorów archiwum w Poznaniu wzbudza sensację wśród licealistów zafascynowanych historią. Samo wydarzenie nie byłoby aż tak ekscytujące, gdyby nie fakt, że w tym samym czasie skradziono również dokumenty z… Berlina.

Młodzi pasjonaci, wspierani przez Atanazego – dziadka jednego z licealistów – postanawiają założyć Bractwo Kruków, wzorowane na stowarzyszeniu prowadzonym przed laty przez Karola Marcinkowskiego. Pragną pomóc w odnalezieniu skradzionych materiałów, informują więc o tym na specjalnie założonej stronie. Nie spodziewają się, że za sprawą tej decyzji zostaną wciągnięci w międzynarodową intrygę złodziei starodruków.

Co łączy oba włamania? To tylko jedna z wielu zagadek, które będzie musiało rozwiązać Bractwo. A wraz z rosnącą liczbą tajemnic, zwiększy się także zagrożenie…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 483

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Aneta Cierechowicz

Bractwo Kruków

Rozdział 1

Berlin, 1822

Pokój był nieduży i ponury. Ściany dawno straciły świeżość. Chociaż może nikt nigdy nie zadbał, aby pomieszczenie przypominało przytulny zakątek. Kolorystyka prawdopodobnie wpadała w zieleń. Bardzo brudną, zakurzoną, wysoko pod sufitem pokrytą pajęczynami i spłowiałą. Meble też nie należały do najładniejszych. Dawno zapomniały o czasach swej świetności. Solidne, ciężkie, z prawdziwego drewna. Dwie duże szafy, pewnie na ubrania, stały w dwóch przeciwległych narożnikach. Obok jednej regał wypełniony szarymi teczkami z aktami. Przy drugiej niska szafa z licznymi niepodomykanymi szufladami, które nie mogły pomieścić dokumentów. Biurko masywne, dębowe, ciemnobrązowe. Na nim stosy dokumentów i przybory do pisania.

Za biurkiem, niebywale skutecznie separującym klienta od gospodarza, siedział około sześćdziesięcioletni mężczyzna. Wyglądał na wysokiego, tułów miał długi, bary szerokie, a na nich dużą głowę z wianuszkiem żółtawych włosów, starannie przyczesanych, tak że żaden niesforny kosmyk nie sterczał. Cera żółtawa, jak u kogoś, kto rzadko opuszcza pomieszczenie, ma dużo pracy lub bardzo ją lubi. Oczy lekko wyłupiaste, z ciężkim powiekami, które zdawały się opadać pod wpływem zmęczenia, może braku snu. Od czasu do czasu podnosił je, spoglądając znad przeglądanych dokumentów. Towarzyszyło temu ciężkie, powolne westchnienie sygnalizujące pragnienie zakończenia pracy i odbycia solidnego wypoczynku.

Poczucie obowiązku było jednak silniejsze. Mężczyzna powracał do śledzenia informacji zawartych w dokumentach. Co jakiś czas sporządzał jakieś notatki. Pióro zawisało na kilka chwil nieruchomo nad kartką. Potem dłoń powoli obniżała się i spoczywała na stole, by znowu drgnąć w celu zapisania jakichś uwag. Po serii notatek następowało ponowne zmierzenie wzrokiem siedzącego przy stole delikwenta. Źrenice miały jasnoniebieski odcień, trochę wyblakły i przymglony, zasnuty lekką mgiełką zapowiadającą jaskrę. Nad gęstymi brwiami liczne poziome bruzdy przecinały wysokie czoło, dźwigające jakieś ciężkie brzemię.

Mężczyzna podniósł wzrok i ponownie spojrzał na siedzącego po drugiej stronie biurka młodego człowieka. Patrzył długo, uważnie, wwiercając się w jego twarz. Ten ową obserwację zniósł zadziwiająco spokojnie. Na jego wychudzonym, kredowobiałym obliczu nie drgnął żaden mięsień, nie odwrócił wzroku, nie skrzywił ze zniecierpliwieniem ust. Jednak pod tą opanowaną fizjonomią czaił się jakiś wewnętrzny niepokój, rozdrażnienie, z trudem okiełznana energia.

Długim ciałem, przez niezwykłą chudość sprawiającym wrażenie chwiejnego, wstrząsał prawie niedostrzegalny dreszcz. Mężczyzna założył nogę na nogę. Nerwowe dłonie o długich palcach położył jedna na drugiej na spiczastym kolanie i zacisnął je na nim tak mocno, że zbielały kłykcie. Wszystkiego było w nim jakby w nadmiarze: wzrostu, chudości, bladości i ukrywanego ognia – błyszczał jednak w jego wzroku, ujawniał się w kącikach zaciśniętych ust, w zarysach zaciśniętych szczęk. Przydługie włosy, dawno niemyte i nieczesane, opadały na czoło aż na brwi i zahaczały o czarne, długie rzęsy. Mógł uchodzić za przystojnego, gdyby nie widoczne zaniedbanie i niedożywienie.

– Zacznijmy zatem od początku – powiedział prawie szeptem gospodarz.

Jego głos budził zaufanie. Był niski, melodyjny, z lekką chrypką będącą zapewne skutkiem wielu lat pracy wymagającej mówienia lub nadmiaru wypalonych papierosów. Na jego dnie brzmiało jednak coś nieprzyjemnego, niechęć do rozpoczynanej rozmowy lub jej uczestnika. Dłonią o grubych, krótkich palcach postukał w dokumenty. Zewnętrzną część rąk porastały krótkie, ledwo widoczne jasnożółte włoski. Słabe światło padające przez ogromne okno za plecami mężczyzny podświetlało je i uwydatniało. Wzrok młodego człowieka zarejestrował ich obecność i kolor. Młodzieniec lekko się skrzywił. Westchnął z wyraźnym niezadowoleniem.

– Pana nazwisko – zażyczył sobie starszy mężczyzna.

– Powtarzam zatem po raz kolejny – odezwał się zagadnięty, z irytacją i odrobiną pogardy, jakby mówił do sklerotycznego starca – Karol Marcinkowski.

– Zgadza się – spokojnie skomentował mężczyzna i coś zapisał.

Pytany chciał wyrazić swoje oburzenie, ale w ostatniej chwili powstrzymał słowa, uznając, że niczego nie zmienią w jego sytuacji.

– Urodzony?

– 23 czerwca 1800 roku w Poznaniu.

– Rodzice?

– Agnieszka, Józef.

– Przyczyna pobytu w Berlinie?

– Studia na Uniwersytecie Berlińskim.

– Kierunek?

– Medyczny.

– Kontakty?

– …

Mężczyzna podniósł powieki, zmęczone bladoniebieskie oczy spojrzały z opanowaniem.

– Z kim spotykał się pan w czasie studiów?

– Z nikim. Jestem typem samotnika.

– Organizacje?

Młodzieniec zamilkł.

– Co pan wie na temat tajnego stowarzyszenia Polonia?

– Nic nie wiem na temat tajnego stowarzyszenia Polonia.

– Dziwne.

– Nieprawdaż?

– Był pan jego przewodniczącym.

– Skoro pan ma takie informacje, to chyba nie było tajne?

– Członkowie?

– Nie znam. W końcu było tajne, to raczej się nie ujawniali.

Policjant opuścił wzrok. Dopisał kilka zdań do notatek. Przełożył kilka dokumentów. Z uwagą wczytał się w jeden z nich. Marcinkowski siedział spokojnie. Patrzył w okno tuż nad czubkiem głowy przesłuchującego. Mogło się zdawać, że w żółtawym wianuszku jego włosów dostrzegł coś niezwykle interesującego.

Karol wyglądał źle i tak się czuł. Cela była zimna i wilgotna. Czuł, że ma gorączkę. Dobrze, że nie widział swoich cieni oraz worów pod oczyma i zapadniętych sinych policzków. Drapało go w gardle i miał ochotę kaszleć. Postanowił jednak nie dawać satysfakcji przedstawicielowi wrogiego państwa. Nie dość, że uwięziony, to doprowadzony do choroby, a zatem w jakimś sensie złamany, nie psychicznie, ale fizycznie. Człowiek chory, przez to słabszy psychicznie, jest podatniejszy na prześladowania. Nie mógł ujawniać swoich słabości ani w żaden sposób wspierać swoich prześladowców. Dawać im satysfakcji. Nadziei na złamanie go, pognębienie.

– Zna pan studenta Koehlera?

– Nie.

Marcinkowski odpowiadał spokojnie, panując nad głosem. „Żałosny głupiec” – myślał o wspomnianym studencie. W śledztwie zdradził wszystkich przyjaciół.

– On pana zna.

– Nie znam wszystkich, którzy twierdzą, że znają mnie.

– Mówią coś panu nazwiska: Potworowski, Stablewski, Radoński[1], Koszutski?

– A powinny?

– To pańscy przyjaciele…

Marcinkowski wolał milczeć i czekać. Nie wiadomo, do czego zmierzał śledczy.

– …i członkowie Polonii.

– Nie przypominam sobie.

Przesłuchujący znowu podniósł wzrok znad notatek. Powoli, jakby powieki ważyły kilogramy. Choć pewnie ważyły. Mężczyzna był typem pracoholika. Dopóki nie znalazł satysfakcjonującego go rozwiązania sprawy, nie zaprzestawał poszukiwań. Dopóki Marcinkowski się nie przyzna, nie skończą się przesłuchania. A on nie zamierzał się przyznać. Chociaż to niczego nie zmieniało, ale utrudniało życie wrogowi. Dopóki zaprzeczał, dopóty wina przyjaciół pozostawała niepotwierdzona. Czy to zmieni wyrok? Oczywiście, że nie. W końcu Prusakom nie chodzi o sprawiedliwość, tylko o zastraszenie. Lojalny poddany nie spiskuje przeciw władzy. Konflikt interesów niemożliwy do zażegnania. Lojalizm był dla Karola nie do przyjęcia.

– Kłamie pan, panie Marcinkowski. – Głos przesłuchującego był cichy. Nie tylko ze zmęczenia. Był jak przesączający się porami ciała jad, który ma zatruć myśli, zagnieździć się w umyśle. Szept, który ciągle będzie słychać, nieważne są słowa, ważny jest niepokojący syk nienawiści.

Karol zaciskał dłonie na sterczących kościach kolana. Nie da się sprowokować. Kiedyś tak, ale dziś już nie. Śledczy przyglądał mu się uważnie. Obserwował każdy ruch. Czekał, czy prowokacja zadziała. Marcinkowski był jednak zbyt chory, aby ulegać emocjom. Zresztą nie mógł zrobić nic innego, niż wyrazić oburzenie słowami. Jeszcze kilka tygodni temu gotów byłby skoczyć na równe nogi i wyzwać na pojedynek każdego, kto zarzuciłby mu niehonorowe postępowanie.

– Co pan mi odpowie, panie Marcinkowski?

– Proszę nie zarzucać mi kłamstwa, Herr Schreiber.

– Twierdzi pan zatem, że nie zna ludzi, którzy uważają pana za swojego przyjaciela i przewodniczącego Polonii.

– Powiedziałem, że sobie nie przypominam.

– Ma pan krótką pamięć.

– Pobyt w prowadzonym przez pana hotelu nie sprzyja jej poprawie.

Patrzyli sobie w oczy długo i wytrwale. Żaden nie czuł potrzeby opuszczenia wzroku. Może dlatego, że nie było w nim nienawiści czy fałszu, a jedynie zainteresowanie zachowaniem przeciwnika. Każdy z nich robił to, co do niego należy. Przynajmniej w tym momencie.

– Nie grzeszy pan uprzejmością, panie Marcinkowski… ani rozsądkiem.

– Jako student medycyny ośmielam się nie zgadzać z pana spostrzeżeniem.

– A jednak. Pana upór nie uratuje przed karą ani pana, ani pańskich przyjaciół.

– Każdy odpowiada za swoje czyny. Co zrobiłem, zrobiłem świadomie z własnej i nieprzymuszonej woli. Odpowiem za to, ale nie zamierzam nikogo zmuszać, aby współodpowiadał ze mną. Jeśli chce pan, Herr Schreiber, uzyskać ode mnie informacje o innych ludziach, proszę się nie trudzić. Ja nie powiem nic. Tylko oni mogą opowiadać o swoim życiu i kształtujących je wyborach.

– Cóż, zatem na dziś to koniec. Wróci pan do celi.

Marcinkowski podniósł się powoli. Długie ramiona opadły wzdłuż tułowia. Dłonie o szczupłych palcach nerwowo bębniły o nogawki spodni. Młody mężczyzna wydawał się za długi i za chudy, jakby za chwilę miał się złożyć wpół.

– Żegnam, Herr Schreiber. – Skinął lekko głową.

– Jeszcze nie czas na pożegnanie. Do zobaczenia, panie Marcinkowski. Wrócimy do naszej pogawędki. Może jednak zechce pan podzielić się swoimi wspomnieniami.

Karol obrzucił mówiącego pogardliwym spojrzeniem i odwrócił się ku drzwiom, sugerując, że ma dość spotkania i postanawia opuścić niemiłego rozmówcę. Herr Schreiber skinął na stojącego przy drzwiach strażnika, który zajął się więźniem.

Drzwi za wychodzącymi zamknęły się ciężko. Klamka zazgrzytała, wracając na swoje miejsce. Herr Schreiber pomyślał, że trzeba będzie ją koniecznie naoliwić.

Rozdział 2

Poznań, 2018

Drzwi trzasnęły. Ktoś wpadł do mieszkania i nie zatrzymując się w korytarzu, podążał dalej. Piętnastolatek o jasnych włosach i niebieskich oczach leżał na łóżku pogrążony w półśnie. Hałas z zewnątrz dotarł do niego jak przez mgłę, przerywając miłe leniuchowanie i rozmyślania. Oczywiście oficjalnie powtarzał lekcje. Do pewnego stopnia była to prawda. Zaczął solidnie utrwalać fizykę, ale nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie wytrwać nad czymś pozbawionym sensu dłużej niż kwadrans. Adaś nigdy nie przeczył, że przedmioty ścisłe dla niektórych mogą być fascynujące, ale na pewno nie dla niego. Jego zbyt bujna wyobraźnia nie mogła dać się zamknąć w sztywnych formułach, głoszących działania jakichś sił o uproszczonych bezosobowych i nic nieznaczących nazwach F1 i F2.

Zdecydowanie bardziej porywające były dzieje historyczne. Bitwy o skomplikowanych i zaskakujących zwrotach akcji, których dowódcy czasami dawali popis umiejętności strategicznych mogących stanowić niezły materiał do badań logicznych. Z ich perspektywy nic nie było proste i jednoznaczne. Każda decyzja wywoływała określone następstwa, które mogły być całkowicie inne, gdyby zmienił się choć jeden czynnik. Ludzki los, los narodu, bywał uzależniony od jednej decyzji, jednego czynu, jednego fortunnego bądź wręcz przeciwnie zdarzenia.

– Adamie!

Drzwi otwarły się na oścież. W obramowaniu framugi stanęła barczysta postać z kapeluszem w dłoni. Adaś zamrugał powiekami, wyrwany z błogich rozważań o zaletach historii. Wbił wzrok w nieznajomego, zastanawiając się, kim może być właściciel tubalnego tonu, wzywający go po imieniu.

– Adamie! – zagrzmiał nowo przybyły. – Powstań i za mną do salonu! – Mężczyzna obrócił się na pięcie i pognał we wskazanym kierunku.

Adaś wyskoczył z łóżka, tknięty nagłym przeczuciem, i podążył za wezwaniem.

– Niewiasto, porzuć swe przyziemne zajęcia i chodź posłuchaj nowin!

Adaś uśmiechał się od ucha do ucha. Dziadek musiał dowiedzieć się czegoś niezwykłego z zakresu historii, której był wieloletnim pasjonatem, szczególnie gdy dotyczyła Poznania i Wielkopolski. To, co w cieniu drzwi chłopak wziął za „barczystość”, było raczej przejawem tuszy. Pan Atanazy miał bowiem w życiu trzy dziedziny, w których nigdy nie zachowywał umiaru. Były to: miłość do historii, do słodkiego i do żony Jadwigi.

Dziadek wpadł do salonu, rzucił kapelusz i marynarkę na fotel, a sam usiadł na kanapie przy drewnianym, prostokątnym stole.

– Żono! Przyjdziesz wreszcie? Adaś, siadaj – zasapał pan Atanazy, niecierpliwie spoglądając w stronę drzwi prowadzących z salonu na korytarz, a potem do kuchni, niepodzielnego królestwa pani Jadwigi.

Żona stanęła w drzwiach. Spojrzała z niezadowoleniem na rzucone rzeczy, potem surowo na dziadka. Pan Atanazy lekko się zmieszał, ale starał się zachować bojową postawę.

– Siadajże, Jadwiżko, i słuchaj, czego się dowiedziałem. No siadaj, a przedtem przynieś coś słodkiego i kawy, co? Lepiej będzie się wam słuchało.

– Atanazy – zabrzmiało groźnie. – Przypominam ci o twoim nadciśnieniu. Nie wolno ci się denerwować. Co ty wyprawiasz, mój drogi? Kto to widział biegać po domu jak szalony, a jak cię znam, próbowałeś wbiec po schodach! – Uważne spojrzenie przewiercało na wylot dziadkowe oblicze.

– Moja kochana, niczego nie próbowałem, wszedłem po schodach, nie mam zdrowia, żeby czekać tyle czasu na windę, zresztą chodzenie po schodach oddala zawał. Proszę, podaj nam jakąś dobrą przekąskę. Bo jeśli chodzi o podnoszenie ciśnienia, to wieści, którymi nie mogę się podzielić, podnoszą mi je szybciej niż spacer po schodach.

– Marynarka.

– Oczywiście – potulnie zgodził się dziadek.

– Zielona herbata i sucharek.

– No żartujesz chyba. – Pan Atanazy z oburzenia przystanął w pół kroku ku marynarce. – Nie jestem chory, mam rewelacje do obwieszczenia! Nie psuj chwili sucharami!

Babcia westchnęła głośno, ostentacyjnie, z dezaprobatą, i poszła do kuchni. Dziadek posłusznie schował rzeczy i wrócił na kanapę, spoglądając znacząco na wnuka i mrucząc: „Ach, te kobiety”. Po chwili jedna z nich powróciła z tacą, na której stały trzy filiżanki pachnącej malinami herbaty oraz trzy talerzyki z ciastem. Nie było to najbardziej ulubione ciasto Adasia, ale kruszonem też nigdy nie gardził. Tym bardziej że w wykonaniu babci miał chrupką powłoczkę z ubitego białka, gęstą słodką kruszonkę, przepysznie kakaową warstwę ciasta i lekko kwaskową, bogatą w wiśnie warstwę owocu.

Jadwiga rozłożyła poczęstunek pod czujnym okiem dziadka, który z niezadowoleniem stwierdził, że wszystkie kawałki są tej samej wielkości i nie ma co liczyć na większy dla siebie.

– Oj, już takie filigranowe te kawałeczki pokroiłaś – mruknął cicho.

– Ponoć masz rewelacyjne wieści, kochany, nie chciałam, byś tracił zbyt dużo cennego czasu na jedzenie – odparła z czułym uśmiechem starsza pani.

Pan Atanazy potulnie skinął głową. Zaatakował swój kawałek, z lubością wsłuchując się w ciche pękanie skorupki z białka. Po przełknięciu pierwszego kęsa pokiwał głową z uznaniem i zamruczał jak wygrzany w słońcu kocur:

– Dobre te twoje wypieki, moja kochana.

– Dziękuję ci, Atanaziu, a teraz dziel się tymi niezwykłymi wieściami.

– No właśnie, otóż słuchajcie. Byłem u naszego znajomego z Archiwum Państwowego, pana Pawła[2]. Wiecie, że od czasu do czasu spotykamy się na… – tu się zawahał, szukając właściwego słowa – …wymianę informacji, hm… otóż to. No i właśnie byliśmy umówieni, czekam, pan Paweł się spóźnia, a to do niego niepodobne, w końcu przybiega zdenerwowany i mówi: „Panie Atanazy, spotkanie odwołane!”. To ja go wtedy zacząłem podpytywać dlaczego. Początkowo unikał odpowiedzi. Twierdził, że nie może nic powiedzieć, że to dla dobra śledztwa. Uparłem się, przysiągłem, że we mnie jak w studnię, a komuś wygadać się musi, bo przecież widzę, że nerwy go zjadają. Dał się przekonać. A słuchaj, Jadwiżko, może by tak jeszcze po jednym kawałeczku tego ciasta, co?

– Dziadku! – oburzył się zaintrygowany Adaś. – Opowiadaj.

– Otóż to, słuchaj wnuka – poparła piętnastoletniego młodzieńca babcia.

– Spisek chudzielców – mruknął z niezadowoleniem pan Atanazy, co było trafnym zarzutem wobec Adasia, ale całkowicie nietrafionym wobec pani Jadwigi. – Dobrze, kontynuuję. Otóż wyobraźcie sobie, że wczorajszej nocy ktoś włamał się do archiwum miejskiego i przeszukał zbiory dokumentów z połowy XIX wieku!

Adaś poczuł się rozczarowany. Komu chciało się okradać archiwum z dokumentów, które nikogo nie interesowały? Pani Jadwiga też nie wydawała się specjalnie przejęta informacją. Dziadek obserwował słuchaczy z uwagą i oburzeniem.

– Nie rozumiecie, prawda?

– A co tu niby rozumieć. Jakiś maniak staroci wdarł się do archiwum. I cóż z tego?

– Bo to dopiero połowa sensacji.

– No to mów, kochany, mów.

– Wczorajszej nocy ktoś włamał się do archiwum…

– Ale to już mówiłeś, dziadku! – jęknął Adaś.

– Nie przerywaj mi, niedojrzały wyrostku, nie mam sklerozy, wiedz o tym i pamiętaj. I słuchaj raz jeszcze: otóż podobno też wczorajszej nocy ktoś włamał się do Berlińskiego Archiwum Głównego! I też do sekcji dokumentów z połowy XIX wieku.

– Dziwne – zgodziła się pani Jadwiga. – Tak równocześnie? To jest ze sobą powiązane? Tak myślisz?

– Nie myślę! To znaczy myślę – zaplątał się trochę dziadek. – Pan Paweł wyznał, że istnieją pewne związki między tymi włamaniami. Po pierwsze, ten sam czas, po drugie, ta sama metoda…

– Jaka? – zainteresował się Adaś.

– Nie wiem, pan Paweł nie chciał zdradzić, a ja nie pytałem, lepiej za dużo nie wiedzieć. Zresztą to nieważne, ważny jest punkt trzeci! Otóż i tam, i u nas przeszukiwali dokumenty związane z naszym Karolem Marcinkowskim.

– Dziwne – powtórzyła babcia. – Kogo może interesować nieżyjący od ponad stu lat lekarz z Poznania?

– Najwidoczniej może, tym bardziej że w tym berlińskim archiwum są zbiory dawnego Tajnego Archiwum Państwowego w Berlinie-Dahlem.

– Czyli? – zapytał Adaś.

– Dokumenty tajne, jak sama nazwa wskazuje, gromadzone przez tajne służby, szpicli, policję ścigającą także działaczy politycznych, patriotów działających na szkodę państwa pruskiego.

– A co ma z tym wspólnego Karol Marcinkowski? – zdziwiła się pani Jadwiga. – Z tego, co wiem, to on nie konspirował, tylko leczył, był zwolennikiem pracy organicznej.

– Pracy organicznej – powtórzył z zadumą Adaś.

– Mam nadzieję, że tego was w szkole uczą – westchnął dziadek.

– Tak, coś było, tylko nie do końca mogę sobie przypomnieć…

– Jadwigo, moje ciśnienie – teatralnie stęknął pan Atanazy.

– Pamiętam! – krzyknął ze śmiechem Adaś. – Pamiętam.

– Ty berbeciu paskudny, nie denerwuj mnie. – Dziadek porzucił teatralne cierpienie. – Gadaj, co wiesz. A zaraz, zaraz – starszy pan zerknął prosząco w stronę żony – kochana moja, a gdyby tak jeszcze trochę herbatki?

Pani Jadwiga skinęła głową, zebrała ze stołu białe filiżanki z ozdobnym niebieskim kwiatowym wzorkiem wokół górnej części i poszła do kuchni. Dziadek z wnukiem rozsiedli się wygodniej i czekali w milczeniu.

Pan Atanazy był sześćdziesięciosiedmioletnim emerytem z upodobaniem realizującym swoją życiową pasję, czyli historię. Od wielu lat zbierał ciekawostki dotyczące regionu. Na zawołanie, jak z rękawa, mógł sypać legendami związanymi z Poznaniem i okolicami. Znał wszystkie wybitne postaci, które pojawiły się w stolicy Wielkopolski przejazdem, na kilka miesięcy lub lat, nie mówiąc już o tych, które związane były z grodem Poznania na stałe. Swoim wnukom zamiast bajek na dobranoc opowiadał właśnie te dykteryjki, zaszczepiając umiłowanie do lokalnej historii, rodzimych korzeni budujących tożsamość młodego pokolenia. Zapytany o rolę i sens historii, natychmiast się zapalał i mógł godzinami perorować o jej zbawiennym wpływie na wychowanie młodych ludzi. Postawa jego starszego wnuka Adasia zdawała się potwierdzać słuszność jego argumentacji. Zajmując się historią, pan Atanazy w oczach młodniał, oczy lśniły mu zapałem, grzywa gęstych siwych włosów wręcz falowała do wtóru temu, co mówił.

Pani Jadwiga kochała swojego męża za ów wewnętrzny ogień, który wszystkich zarażał wolą życia, ale często też się niepokoiła, gdyż wysokie ciśnienie musiało czasami sięgać zenitu podczas mężowych ekscytacji. Chętnie zatem serwowała mu zdrowotne herbatki – ziołowe, na obniżenie ciśnienia i uodparniające. Tym razem również przyniosła ziółka dla swojego Atanazia oraz herbatę truskawkową dla wnuka. Gdy tylko usiadła, dziadek spojrzał ponaglająco na Adasia.

– Mów, młodzieńcze, co z tą pracą organiczną.

– Idea zakładająca pracę służącą powszechnemu dobru, wspierająca rozwój społeczeństwa poprzez rozwój gospodarczy. W Poznaniu takimi działaczami byli na przykład: Hipolit Cegielski, Maciej Mielżyński, Augustyn Cieszkowski i Karol Marcinkowski. Z inicjatywy tego ostatniego powstał Bazar…

– Hotel? – zapytał niewinnie dziadek.

– Nie całkiem – zaprzeczył z powagą Adaś. – Hotel to przy okazji. Mieli się tam spotykać ludzie zainteresowani polskim przemysłem, rolnictwem, handlem… To była spółka akcyjna[3], która miała wspierać polskie inicjatywy. Zysk przekazywali na cele społeczne. Bardzo szlachetne idee – skomentował z przekonaniem chłopak.

– Brawo, młody człowieku – z dumą zaaprobował wypowiedź wnuka dziadek.

– No właśnie – wtrąciła się babcia.

– Co „no właśnie”? – zdziwił się pan Atanazy.

– Co może być pociągającego w dokumentach dotyczących działalności organicznikowskiej?

Zapadło milczenie. Dziadek zapatrzył się na babcię, a ta wraz z wnukiem na dziadka.

– Ktoś chce udowodnić, że już wtedy kradziono i robiono machlojki z wykorzystaniem publicznych funduszy – zasugerowała pani Jadwiga.

– No co ty, kochana, to byli uczciwi i prawi ludzie. Karol Marcinkowski niejednokrotnie prawie głodował, lecząc za darmo i wspierając ludzi w potrzebie.

– Wiem, kochany, tylko milczysz i nie wiem, może czekasz na nasze pomysły?

– Nie, nie, zamyśliłem się, bo słusznie pytasz o powód tego dziwnego włamania. Ja myślę, i chyba pan Paweł też, nie powiedział tego wprost, bo oni tam jeszcze nic nie wiedzą, ale sugerował, że to może dotyczyć młodości Marcinkowskiego, a wtedy on wcale taki spokojny i skłonny do działań tylko utylitarnych nie był. Miał w swojej biografii wątki konspiracyjne, powstańcze, siedział w więzieniu.

– Marcinkowski? – z niedowierzaniem jęknął Adaś, zaczesując opadające kosmyki grzywki w górę.

– No, a co myślisz?! – oburzył się dziadek.

– Ale za co siedział?

Dziadek spojrzał na wnuka z odrobiną irytacji i potępienia.

– Nie oceniaj go według współczesnych kryteriów. Pamiętaj, że to był patriota, więc jeżeli go uwięziono, to za…

– Poglądy – wszedł mu w słowo Adaś.

– Otóż to. Zdarza ci się logicznie myśleć, młodzieńcze. – Dziadek spojrzał na wnuka z dumą.

– Ale jak to się stało?

Adaś wyglądał na zdumionego uświadomioną sobie rewelacją.

– Co cię dziwi? – Pan Atanazy przyglądał mu się z uśmiechem aprobaty.

– Po pierwsze, mówił dziadek o włamaniu w Berlinie, po drugie, Marcinkowski studiował medycynę… Jak wpadł? Czy to nie przejaw głupoty, żeby konspirować w Berlinie? Nie rozumiem…

– Pod latarnią najciemniej. Zresztą nie tyle wpadł, co doniósł na niego kolega z burschenschaftu.

– Czego? – jęknął Adaś.

Rozdział 3

Berlin, 1822

Cela jak cela. Była brzydka, ciasna i zimna. Nikogo to nie mogło dziwić. W końcu ktoś, kto świadomie łamał zasady społecznego funkcjonowania, naruszał ład, nie mógł oczekiwać, że społeczeństwo będzie traktowało go przychylnie. Młodzieniec siedział na brzegu metalowej pryczy posłanej kocem w kolorze idealnie dopasowanym do ścian. Na ten odcień pracowało wiele pokoleń więźniów. Wnikał w niego ich pot, brud, krew, pewnie i łzy, tworząc na nim i na materacu niezwykłą mieszaninę spranych plam. Materiał dodatkowo był poprzecierany, brzegi postrzępione, w miejscach najczęstszego korzystania świeciły dziury.

Obecny penitencjariusz berlińskiego więzienia był człowiekiem uporządkowanym, dobrze zorganizowanym i ceniącym czystość. Idealnie pasowała do niego fraza Ordnung muss sein. Prycza była więc idealnie wygładzona, wydawać się mogło, że koc wyprasowano i usunięto z niego wszelkie zagniecenia. Dodatkowo mężczyzna od czasu do czasu wygładzał powierzchnię materiału po swojej prawej stronie ruchem powolnym i niekontrolowanym.

Gdyby mógł teraz spojrzeć na siebie, zatroskany wyraz jego twarzy na pewno uległby zmianie. Nie zdawał sobie sprawy, jak wykonywany ruch, układ dłoni i delikatność połączona ze stanowczością przypominają ruch matki, Agnieszki Marcinkowskiej. Po niej zapewne odziedziczył zdecydowanie i determinację. Ojciec zmarł, gdy miał dwanaście lat. Autorytetem i wzorem stała się więc matka, która przejęła po mężu karczmę i prowadziła ją wiele lat z powodzeniem, dbając o dom i dzieci. Karol pamiętał jej szybki, szczery uśmiech, wykwitający na ustach na widok córek i synów. Znikał jeszcze szybciej, a na jego miejscu pojawiała się stanowczość i troska.

Kobieta dbała o swoją piątkę pociech, nauczyła ich samodzielności i porządku. Sprawdzała, czy łóżka są porządnie posłane. Wygładzała pościel zdecydowanym ruchem, biegnąc już do innych zajęć. Nauczyła Karola ładu i dobrej organizacji ułatwiającej wykonywanie wielu czynności.

Zadumany młodzieniec patrzył na czubki swoich butów z taką uwagą, jakby widniało tam zaklęcie uwalniające z niewoli. Po kilkudziesięciu minutach takiego bezruchu, poza bezwiednym ruchem prawego ramienia, westchnął i przeniósł wzrok na przeciwległą ścianę.

Westchnienie wywołało kaszel, który zmusił go do chwycenia się za klatkę piersiową takim gestem, jakby chciał zabezpieczyć ją przed pęknięciem. Krztusił się kilka minut. Na jego blade policzki wystąpił silny rumieniec. Wychudzone ciało sprawiało wrażenie kruchego. Był wysoki, lekko przygarbiony, a napad kaszlu podkreślił wszystkie te cechy, uwydatniając jego wycieńczenie.

„Głupiec” – szepnął pod nosem Marcinkowski. „On głupiec, i ja głupiec” – dodał. Potem spojrzał na drzwi, sprawdzając, czy nie widać w okienku twarzy ciekawskiego strażnika. Jego szept był jednak tak cichy, że nikt nie zdołałby go usłyszeć.

Pokręcił głową niezadowolony. Nie należał do ludzi specjalnie towarzyskich. Bardziej interesowało go zgłębianie wiedzy niż nawiązywanie kontaktów ze studencką bracią. Był więc przyzwyczajony do samotnego spędzania czasu. Co innego jednak samotność z dobrą książką, a co innego osamotnienie w więziennej celi.

Człowiek musi rozmawiać. Przynajmniej człowiek inteligentny, pragnący się rozwijać poprzez wymianę myśli, informacji, porównywanie spostrzeżeń, wniosków, wspólne analizowanie zjawisk, stawianie tez badawczych. Marcinkowski odczuwał potrzebę rozmowy. Albo choćby głośnego mówienia do kogoś, komu mógłby zaufać. Komu mógłby w tej sytuacji zaufać?

Cela miała, co prawda, drugą pryczę, co sugerowało możliwość pojawienia się współwięźnia, ale rozsądek nakazywał podejrzliwość wobec wszystkich pojawiających się w obrębie aresztu. W zasadzie rozsądek nakazywał brak zaufania wobec wszystkich. Okazuje się, że każdy może zdradzić. Przyjaciel. Współodpowiedzialny za działalność patriotyczną. I naukową. Jednak założenie, że wszyscy są podejrzani o możliwość zdrady i wydania przyjaciela, oznacza skazanie się na osamotnienie. Człowiek nie może odciąć się od wszystkich. Komuś musi ufać. Można zaufać Bogu, w Nim znaleźć ostoję, ale dla Marcinkowskiego takie rozwiązanie było niewystarczające.

Poderwał się nagle, jakby miało zaraz wydarzyć się coś strasznego. Podszedł do drzwi, gwałtownie zawrócił i energicznym krokiem ruszył do przeciwległej ściany. W ten sposób przemierzył nerwowo celę kilka razy. Zatrzymał się przed ścianą. Otarł spocone czoło. Popatrzył na mur, jakby chciał na zawsze zapamiętać jego fakturę. Szarość wieloletniego brudu układająca się w spływające zacieki poprzecinane fantazyjną siecią spękań. Na wysokości klatki piersiowej dwie plamy, znacznie bogatsze w żyłkę popękań w kształcie przypominającym nieregularne okręgi. Mężczyzna uniósł dłonie i oparł je na tych miejscach. Zdawał się wypoczywać w tej dziwnej pozycji sprawiającej wrażenie, że jakiś nowy atlas próbuje tym razem podtrzymać walące się mury.

Przymknął oczy. Zatęsknił za dzieciństwem. Wszystko wydawało się wtedy takie proste. Siostry i bracia, którym mógł zawsze zaufać. Niewinny czas, gdy nie trzeba było się zastanawiać, co i komu wolno powiedzieć. „Dzieci mają łatwiej” – pomyślał. Nie wiedzą, że czasami trzeba okłamywać w słusznej sprawie. Nie zastanawiają się nad tym, że dobro nie zawsze znaczy dobro, a zło nie zawsze jest złem. Ciekawe, co teraz powiedziałby jego ojciec. I matka. Zdolny syn, chluba rodziny – zamknięty w więzieniu.

Czy żałował tego, co się stało? Zamyślił się. Nie. Nie mógł żałować tego, co nie mogło potoczyć się inaczej. Był patriotą. Kochał swój kraj. Przynależność do Polonii była po prostu konsekwencją tych faktów. Szkoda tylko byłoby utracić wszystko, co dotąd osiągnął. Nawet nie przypuszczał, że studia medyczne i możliwość pomagania chorym staną się dla niego tak ważne. Początkowo myślał, że to nauczanie jest jego misją. Nauczyciel w kraju pod zaborami ma do spełnienia niezwykłe zadanie. Musi nie tylko uczniów wykształcić, ale przede wszystkim uczynić z nich godnych obywateli, świadomych swych powinności patriotów, mądrych i odpowiedzialnych za przyszłość swoją i ojczyzny ludzi. Teraz jednak odkrył w sobie potrzebę wspierania cierpiących. Wspierania wszystkich, którzy potrzebują pomocy tak fizycznej, jak i duchowej. Dobry lekarz to taki, który leczy ciało i duszę. Ból ich obu idzie w parze.

A teraz? Co teraz wyjdzie z jego planów? Czy jest szansa, aby kontynuować naukę? Pracę? Jeżeli wszystko zostanie zaprzepaszczone przez ludzką słabość…

Zacisnął dłonie w pięści i z całej siły uderzył nimi w ścianę. Stary nadkruszony tynk osypał się delikatną smużką na podłogę. Siateczka spękań wzrosła o kilka nowych fal. Karol zamarł wsparty o kłykcie. Oddychał szybciej. Walczył z chęcią ponownego wymierzenia ciosu niczemu niewinnej ścianie. Rozsądek zwyciężył. Opuścił ramiona wzdłuż tułowia. Na kłykciach widniały kropelki krwi z zadrapań i lekkie otarcia skóry. Nie pierwsze zresztą. Rozejrzał się po celi z niezadowoleniem.

Tyle pracy. Tyle wysiłku. Zmarnotrawione przez tchórza i zdrajcę.

Nie. Dość. Nie może tak myśleć. Musi znaleźć w sobie siłę, aby pokierować swoim życiem tak, aby służyło dobru innych. Nie liczy się jego pragnienie, tylko to, co dobrego uczyni dla innych. Każdy człowiek jest tylko pielgrzymem, pozostawia po sobie krótkotrwały ślad, który i tak w końcu zniknie. Zostanie tylko to, co zostało uczynione dla innych.

Usiadł. Próbował rozluźnić mięśnie całego napiętego ciała. Był poirytowany. Bardziej na siebie niż na Koehlera. Za to, że ulegał emocjom; że znowu reagował zbyt gwałtownie. Chłód oraz wilgoć celi i jego nadpobudliwość tworzyły niesprzyjającą mieszankę dla jego zdrowia.

Zacisnął kurczowo dłonie, czując nadchodzący atak kaszlu. Wstrząsnął całym jego ciałem. Karol otarł pot z czoła, dłoń wytarł w poplamiony koc. Kolejny ślad obecności więźnia.

Znajdzie rozwiązanie. Najprostsze jest zawsze najlepsze.

Rozdział 4

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

[1] Gustaw Potworowski (1800–1860) – absolwent Gimnazjum św. Marii Magdaleny w Poznaniu, student na uniwersytecie w Berlinie, uczestnik powstania listopadowego, działacz organicznikowski, założyciel Kasyna w Gostyniu.

[2] Pan Paweł pojawia się w poprzedniej części przygód Adasia, czyli w Zegarkach pana Słowackiego.

[3] Spółka akcyjna – spółka kapitałowa operująca akcjami jej współwłaścicieli.

Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazały się również:

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28

Bractwo Kruków

ISBN: 978-83-8313-284-8

© Aneta Cierechowicz i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Jędrzej Szulga

KOREKTA: Anna Miotke

OKŁADKA: Grzegorz Araszewski

FOTO: domena publiczna

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek