Brian Johnson. Żywot Briana. Autobiografia wokalisty AC/DC - Johnson Brian - ebook

Brian Johnson. Żywot Briana. Autobiografia wokalisty AC/DC ebook

Johnson Brian

4,8
42,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Żywot Briana to szansa, żeby poznać prawdę.

To nie byłem ja, nie zrobiłem tego, a co więcej, nigdy więcej tego nie powtórzę!

Te słowa Briana Johnsona, legendarnego wokalisty AC/DC, to tylko przedsmak autobiografii jednej z najbardziej uwielbianych gwiazd rock’n’rolla na świecie.

Syn brytyjskiego żołnierza i pochodzącej z Włoch matki dorastał w cieniu II wojny światowej. Od kiedy postanowił, że będzie śpiewał, przez dekadę próbował swoich sił w licznych zespołach, jednak sukces zdawał się poza zasięgiem.

Aż do momentu, w którym został zaproszony na przesłuchanie do jednego z największych przedsięwzięć muzycznych w historii. Zespół AC/DC przechodził kryzys spowodowany tragiczną śmiercią swojego frontmana, Bona Scotta, ale to właśnie z Brianem Johnsonem na pokładzie nagrał swoje arcydzieło: Back in Black. Płytę, która stała się najlepiej sprzedającym się rockowym albumem w historii. Trasy koncertowe AC/DC były legendarne i wypełniały stadiony, a fani szybko pokochali Johnsona i docenili jego wkład w zespół.

Niestety, w 2016 roku Brian musiał opuścić grupę po tym, jak zdiagnozowano u niego postępującą utratę słuchu. I kiedy już się wydawało, że przyszłość zespołu jest przesądzona, ten powrócił w pełnym składzie, wypuszczając w 2020 roku hitowy album Power Up!

Jego życie to rollercoaster, ale Brian Johnson nigdy nie stracił kontaktu z rzeczywistością, zawsze mocno stąpał po ziemi i pamiętał o swoich korzeniach.

Ciepły, żywy, sugestywny, afirmujący życie, często zabawny i dający do myślenia!
Taki jest Brian Johnson!

Żywot Briana opowiada historię jednego z najbardziej wielbionych i podziwianych wokalistów na świecie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 362

Oceny
4,8 (25 ocen)
21
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarkusSi

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciekawa autobiografia Briana Johnsona, wokalisty wielu rockowych kapel ale przede wszystkim AC/DC. Lektura dla kaźdego komu muzyka rockowa leży na sercu. przeczytaj bo warto !
00
agata_han

Nie oderwiesz się od lektury

Nie mogłem oderwać się od lektury. Jako wielki fan Briana czytałem z ogromnym zaangażowaniem. Piękna historia pokazująca by nigdy się nie poddawać i walczyć o swoje. Trochę szkoda, że historia kończy się na wydaniu "Back in black", ale mam nadzieję, że będzie kolejna część. Polecam
00
MonikaHerejczak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana, kawał historii rocka. Polecam.
00
emerka14

Nie oderwiesz się od lektury

historia z pierwszej ręki
00



Do moich prapraprawnuków, których nigdy nie poznam. Dobrze wiedzieć, że dzięki tym słowom możemy się w pewien sposób spotkać. Kimkolwiek jesteście, życzę Wam wszystkiego najlepszego.Z wyrazami miłości,Wasz praprapradziadekBrian Johnson

Od autora

Doświadczenie to coś, co zdobywasz, gdy nie dostajesz tego, co chciałeś.

To książka o tym, co się działo, gdy nie dostawałem tego, co chciałem, ale nie przestawałem wierzyć i nie zamierzałem się poddawać. Oczywiście szczęście także odegrało w tym wszystkim istotną rolę, ale szczerze wierzę, że możesz osiągnąć wszystko, jeśli marzysz o czymś wystarczająco intensywnie i nie siedzisz bezczynnie, czekając, aż samo się wydarzy.

Inni mogą inaczej pamiętać wydarzenia przedstawione w tej książce. W końcu od powstania płyty Back in Black minęło ponad 40 lat, a od czasów popularności mojej pierwszej grupy, Geordie – aż pół wieku. To jedynie moja wersja tego, jak to wszystko wyglądało.

Chciałbym podziękować Angusowi, Malcolmowi, Cliffowi i Philowi za to, że zaryzykowali i postanowili dać mi drugą szansę w branży w obliczu najtragiczniejszych i najtrudniejszych okoliczności, z jakimi może się zetknąć zespół. Malcolm, przyjacielu, jeśli jest jakaś druga strona, to gdy już tam dotrę, stawiam Tobie i Bonowi piwo.

B.J.

Londyn, 2022

Prolog

Przechodziłem już w życiu trudne chwile, ale tym razem sprawa była naprawdę poważna.

Tylko cud mógł sprawić, że wszystko skończy się dobrze.

Pierwsza wskazówka, że coś jest nie tak, pojawiła się w Edmonton w Kanadzie.

Był koniec września 2015 roku, połowa trasy AC/DC Rock or Bust. Graliśmy na stadionie Commonwealth – największej koncertowej arenie w kraju – wypchanym po brzegi przez ponad 60 tysięcy fanów. Było niesamowicie zimno i mokro. Przed sceną deszcz lał się z nieba gęstym strumieniem.

Angusa już wcześniej dopadła wysoka gorączka, ja także czułem, że coś mnie bierze.

Kanadyjscy fani w ogóle nie zwracali uwagi na niedogodności związane z taką pogodą. Tyle że oni byli ubrani w ciuchy, które można kupić jedynie na północ od granicy ze Stanami – takie, które chronią człowieka przed absolutnie wszystkim, od szalejącej śnieżycy po wkurzonego niedźwiedzia polarnego.

My natomiast mieliśmy na sobie to co zwykle – ja czarny T-shirt i dżinsy, Angus swoją cieniutką, białą koszulę od szkolnego mundurka i szorty. Przynajmniej scena była sucha, a do tego ogrzewały ją światła, ale ja i Angus lubimy często wychodzić na wysunięty wybieg, by być bliżej publiczności. Tam spędzamy sporą część koncertów. Po kilku piosenkach byliśmy więc już tak spoceni od biegania po scenie, że nie przeszkadzało nam moknięcie na lodowatym powietrzu.

Dwie godziny, 19 utworów i kilka bisów później zeszliśmy ze sceny szczęśliwi, że zagraliśmy dobry koncert. Dźwięk był idealny. Fani wrzeszczeli i śpiewali z nami. Angus grał jak opętany. Nie było jednak czasu, by spokojnie posiedzieć, musieliśmy się udać na miejsce kolejnego występu, więc pożegnaliśmy się i wsiedliśmy do busów, które szybko zawiozły nas na lotnisko.

Gdy wchodziliśmy na pokład maszyny, która miała nas przetransportować do Vancouver, poziom adrenaliny powoli się obniżał i zaczęło nas dopadać zmęczenie.

Cały czas się trząsłem.

Przeszło mi przez myśl, że to może nie był najlepszy pomysł, by ktoś, kto za tydzień skończy 68 lat, mókł na takim chłodzie.

Angus też nie czuł się najlepiej, a był wówczas ledwie sześćdziesięcioletnim łebkiem.

Przekonywałem sam siebie, że trasy koncertowe zawsze dają w kość, bez względu na wiek. To normalka, że czasem między koncertami dopadnie cię grypa.

Zamówiłem sporą whisky, która dobrze mi zrobiła, a Angus jak zwykle wypił kubek gorącej herbaty. Nim się obejrzeliśmy, kołowaliśmy w Vancouver i chwilę później zmierzaliśmy już do naszego hotelu.

Ale coś było nie tak.

Moje uszy.

Bańka w nich nie pękła.

Próbowałem wszystkich sprawdzonych metod – ziewania, przełykania, zatykania nosa i dmuchania. Nic nie działało. W końcu dałem sobie spokój. Uznałem, że w nocy wszystko samo wróci do normy.

Jednak gdy się obudziłem rano… jasna cholera. Czułem się, jakbym miał na sobie kominiarkę ze skóry niedźwiedzia.

Z moim słuchem było jeszcze gorzej.

Podczas śniadania nie odważyłem się komukolwiek o tym wspomnieć. Gdy jesteś wokalistą w zespole, twoi koledzy z grupy, ekipa techniczna, management, promotorzy, wytwórnia i przede wszystkim fani – setki tysięcy fanów – polegają na tobie, liczą, że bez względu na wszystko wyjdziesz na scenę i zrobisz swoje.

W końcu ta bańka w uszach pęknie, mówiłem sobie.

Zawsze tak było.

Gdy wychodziliśmy na scenę BC Place – kolejnego stadionu, choć tym razem zadaszonego – Angus najgorsze miał już za sobą, ale ja wciąż czułem się kiepsko.

A potem nastąpiła katastrofa.

Po mniej więcej dwóch trzecich setu przestałem słyszeć gitary. Zacząłem się zastanawiać, w jakiej tonacji mam śpiewać. Przypominało to jazdę samochodem we mgle, kiedy nagle znikają wszystkie punkty odniesienia. To było najgorsze doświadczenie w mojej karierze wokalisty – a jeszcze bardziej przerażające było to, że miałem przed sobą kilka kolejnych piosenek… i śpiewałem przed kilkudziesięcioma tysiącami ludzi, którzy zapłacili za bilety. Udało mi się jakoś dotrwać do końca. Nawet jeśli ktoś zauważył, że coś jest nie w porządku, taktownie to przemilczał.

Na tej części trasy czekały nas już tylko dwa koncerty – na AT&T Park w San Francisco oraz na stadionie Dodgersów w Los Angeles. Przekonywałem sam siebie, że dam radę, że mój słuch w końcu wróci do normy. Inna możliwość w ogóle nie wchodziła w grę.

Jednak podczas obu występów działo się dokładnie to samo. Po dwóch trzecich występu nagle przestawałem słyszeć, w jakiej tonacji gramy. Co gorsza, nie słyszałem też nic podczas rozmów w garderobie po koncertach – ani później, gdy szliśmy na kolację do restauracji. Uśmiechałem się i kiwałem głową, udając, że wszystko gra.

Jednak w środku odczuwałem coraz większą panikę.

Od 1973 roku, gdy Angus założył AC/DC ze swoim bratem Malcolmem – najpierw mając Dave’a Evansa na wokalu, potem wielkiego Bona Scotta, a następnie piszącego te słowa – zespół zawsze kierował się zasadą „wszystko albo nic”.

Spójrzcie na tę olbrzymią wieżę złożoną ze sprzętu nagłośnieniowego, która stoi na naszej scenie.

Wiele zespołów wykorzystuje atrapy albo prawdziwe, ale puste w środku obudowy, by robić podobne wrażenie wizualne. Nie AC/DC. W naszym przypadku widzisz to, co słyszysz. A słyszysz najgłośniejszy zespół na Ziemi.

No i jeszcze Angus.

Intensywność, z jaką gra ten chłopak, jego energia, która nakręca go przez ponad dwie godziny… to wręcz przerażające. Nie potrafi po prostu tego wyłączyć. Gdy po koncercie wchodzi do garderoby, jest wykończony, pozbawiony sił, łapczywie wciąga tlen.

Poza sceną to całkiem normalny, łagodny, mierzący nieco ponad półtora metra koleś, ale na scenie coś w niego wstępuje. Dokonuje się jakieś przeobrażenie. Gdy przed koncertem idzie się odlać, wciąż jest Angusem, lecz gdy wraca i czeka z boku sceny, jest już kimś zupełnie innym. Nie da się po prostu spojrzeć mu w oczy i powiedzieć: „Udanego koncertu”.

Nie ma gościa. Doktor Jekyll zamienił się już w pana Hyde’a.

Wkracza na scenę w swoim szkolnym mundurku, z gibsonem zawieszonym u szyi, i wymachuje pięścią przed tłumem 50, 60, czasem 100 tysięcy ludzi, którym całkowicie odpierdala. I nie zdążył jeszcze zagrać nawet jednego dźwięku. Chodzi o sam wizerunek. Intensywność w oczach. Kto jeszcze tak ma? Może kiedyś Elvis Presley czy Freddie Mercury. Teraz już tylko Angus. A gość do tego porusza się jak mistrz tańca. Biodra. Nogi. Całe ciało. Bije w tym na głowę samego Chucka Berry’ego. Gdy jesteś obok niego na scenie, masz niesamowity widok.

Oczywiście przez większość czasu od powstania AC/DC Angus miał na scenie swoje przeciwieństwo w postaci Malcolma. Wszystkie dzieciaki w rodzinie Youngów – które urodziły się w Glasgow, lecz wyemigrowały z rodzicami do Sydney w Australii na początku lat 60. XX wieku – wykazywały talent muzyczny. Kolejny z braci, George, był jedną z największych australijskich gwiazd pop z grupą The Easybeats. Skomponował także jedną z najlepszych piosenek wszech czasów, Friday on My Mind.

Malcolm nie grał ani trochę mniej intensywnie niż jego młodszy brat. Po prostu nie zależało mu na tym, by być w centrum uwagi. Podbiegał do mikrofonu i śpiewał to, co miał do zaśpiewania, a potem wracał w okolice swoich wzmacniaczy i nie wchodził nikomu w drogę. Musicie jednak wiedzieć, że to właśnie Malcolm był bijącym sercem tego zespołu.

Przez te wszystkie lata, które spędziłem z nim w trasie, wiele razy widziałem, jak sławni gitarzyści biorą go na stronę i dopytują, jak to robi, że te grube struny założone na jego sfatygowanego gretscha z brakującą przystawką produkują taki dźwięk.

„Po prostu mocno w nie uderzam”, odpowiadał, wzruszając ramionami.

Malcolm miał też pewną nietypową zdolność – potrafił jednocześnie obserwować wszystko, co robi każda osoba na scenie, słuchać koncertu i przyglądać się reakcji publiczności, by po koncercie wszystko podsumować. Czasem nie było to miłe, ale zawsze sprawiało, że kolejny koncert wypadał lepiej. Nigdy nie spotkałem drugiego muzyka, który wzbudzałby tak wielki szacunek wśród swoich kolegów z zespołu i ekipy technicznej.

Jednak nawet w przypadku takiej grupy jak AC/DC – która nie bierze jeńców – czasami trzeba iść na pewne kompromisy, gdy zdarzają się problemy i tragedie, których nie da się uniknąć, jeśli całe życie spędzasz w trasie.

Rok przed rozpoczęciem tournée Rock or Bust Malcolm musiał odejść z zespołu, by rozpocząć leczenie demencji we wczesnym stadium. Już od czasu trasy Black Ice zdarzały mu się zaniki pamięci i koncentracji. Postanowił zrezygnować. Zastąpił go jego bratanek – Stevie.

To był największy wstrząs dla tego zespołu od czasu śmierci Bona 35 lat wcześniej.

I nie jedyny. Mistrz gitary basowej, Cliff Williams – chłopak z Essex stanowiący przez to w zespole idealną przeciwwagę dla mnie, gościa z Geordie – który dołączył do grupy w 1978 roku, oznajmił, że Rock or Bust będzie jego ostatnim tournée. Z kolei Phil Rudd musiał odejść w związku ze swoimi kłopotami z prawem, w które wpadł w Nowej Zelandii, więc za perkusją zastąpił go Chris Slade, który grał na naszej płycie The Razors Edge.

A później… no cóż, jeszcze ja.

Dziwnie mi mówić o mojej roli w AC/DC… a tym bardziej o moim głosie. Trzeba skrywać w sobie wiele dzikiej energii, by wyciągać te wysokie dźwięki w Back in Black, Thunderstruck czy For Those About to Rock. Zanim wyjdę na scenę, czuję się tak, jakbym czekał w blokach startowych przed finałem olimpijskiego sprintu, bo wiem, że wydawanie z siebie tych potężnych, wściekłych i agresywnych wrzasków w każdym numerze będzie wymagało ode mnie olbrzymiego wysiłku. To jak śpiewanie z bagnetem przystawionym do gardła.

Ale jak to robić, gdy nie słyszysz?

Nie opuszczała mnie myśl, że być może po 35 latach także mój czas w tym zespole dobiega końca.

Po tych trzech koncertach, w trakcie których nie słyszałem gitar, mieliśmy wolny cały październik. Liczyłem, że przez ten czas moje całe ciało – włącznie z uszami – dojdzie do siebie i znowu wszystko będzie w porządku.

Jednak gdy wróciłem do domu w Sarasocie na Florydzie, stało się oczywiste, że jest bardzo źle. Od sześciu tygodni bez przerwy miałem bańkę w uszach.

Potrzebowałem pomocy lekarza.

Kolejna część trasy rozpoczynała się w Sydney, w Australii. Wiedziałem, że mieszka tam jeden z najlepszych na świecie specjalistów w dziedzinie laryngologii – doktor Chang. Porozumiałem się z naszym tour menedżerem, Timem Brockmanem, i ustaliliśmy, że polecę tam dziesięć dni wcześniej, by zająć się uszami. Wiedziałem także, że niedaleko tego miejsca Malcolm przechodzi terapię w związku z demencją, więc miałem nadzieję, że uda mi się go odwiedzić.

Spotkanie z doktorem Changiem i możliwość zwierzenia się komuś z moich problemów były prawdziwą ulgą, lecz to uczucie nie trwało długo. Po badaniu i przeprowadzeniu kilku testów doktor zrobił się śmiertelnie poważny. Stwierdził, że konieczna jest operacja.

– Po trasie? – spytałem.

– Nie, natychmiast – odparł.

Doktor Chang wyjaśnił mi, że gdy w Edmonton złapałem gorączkę, w moich uszach zebrał się płyn. Lot do Vancouver spowodował opuchliznę, która przytrzymała ten płyn w uszach. To dlatego ciągle czułem tę bańkę. A ponieważ grałem kolejne koncerty, zamiast się tym zająć, płyn się skrystalizował i z każdą minutą powodował większe uszkodzenia. Musiał zatem zostać natychmiast usunięty.

– Czy operacja załatwi sprawę? – spytałem.

– Nie wiem – odparł doktor Chang. – Ale z pewnością możemy spróbować sprawić, że nie będzie jeszcze gorzej.

– Ale ja zaczynam trasę za dziesięć dni…

– Zrobimy, co w naszej mocy, żeby do tego czasu czuł się pan lepiej.

– Jeszcze jedno, doktorze – powiedziałem, czując coraz większe podenerwowanie. – Jak zamierza pan usunąć te kryształki?

– Na pewno chce pan wiedzieć?

– No… taa…

– Dłutem.

Nie wyglądał, jakby żartował.

CZĘŚĆ I

1 Alan i Esther

Mojemu wczesnemu dzieciństwu towarzyszył klekot maszyny do szycia mojej mamy oraz jej stłumiony szloch co wieczór, gdy zasypiała piętro niżej.

Mamusia była Włoszką – nazywała się Esther Maria Victoria Octavia de Luca. Przeprowadziła się na północny wschód Anglii z moim tatą po wojnie, nie zdając sobie sprawy, że będzie tam zupełnie inaczej niż w jej rodzinnej, podrzymskiej miejscowości Frascati.

Mogę sobie tylko wyobrazić, co poczuła, gdy po raz pierwszy ujrzała Dunston, część Gateshead – leżącego na południe od Newcastle, po drugiej stronie rzeki Tyne – skąd pochodził tata. Fabryki i kopalnie węgla. Niekończące się ciągi szeregowców stojących na stromym wzgórzu przy Scotswood Road. Mężczyźni z sadzą na twarzy wracający zmęczeni do domów. Wszędzie dookoła zbombardowane budynki. Cały czas wietrznie i deszczowo.

No i do tego oczywiście racjonowanie towarów, które trwało dobre dziewięć lat po „wygranej” przez nas wojnie. Sprawę pogarszał jeszcze brytyjski zwyczaj gotowania wszystkiego do momentu, w którym każdy posiłek zamieniał się w szarą papkę.

Muszę przyznać, że podziwiam tatę, który służył w pułku piechoty z Durham stacjonującym w północnej Afryce, a następnie we Włoszech, gdzie poznał mamę. Jakimś cudem bowiem udało mu się nakłonić tę piękną, zamożną młodą kobietę, by osiadła z nim w tym miejscu.

Co jeszcze bardziej niezwykłe, mama była wówczas zaręczona z wysokim, przystojnym włoskim dentystą, który pewnie nosił jakieś wspaniałe imię typu Alessandro czy Giovani, tymczasem tata był mierzącym 155 centymetrów sierżantem z Geordie* imieniem Alan. Mój staruszek miał jednak sekretną broń – głos. Był tak potężny i władczy, że z odległości kilometra potrafił sprawić, iż człowiek jednocześnie stanął na baczność i zesrał się ze strachu. Nawet gdy tylko warczał – a robił to często – jakimś cudem sprawiał, że słowa wydobywały się z jego ust z równie przerażającą głośnością. Nauczył się mówić po włosku i obiecał matce, że będzie się posługiwał tym językiem w Anglii. Nigdy nie złamał przyrzeczenia, a my, dzieciaki, zastanawiałyśmy się, czemu nikt inny tak nie mówi. Dziwnie było iść do szkoły i słuchać tam angielskiego.

Tata zaciągnął się do wojska w 1939 roku, tuż przed obowiązkowym poborem, by uniknąć pracy w kopalniach. Jednak zaraz potem Hitler napadł na Polskę, Wielka Brytania wypowiedziała wojnę i nagle ówczesny szeregowy Johnson został wysłany do północnej Afryki, by walczyć w szeregach Szczurów Pustyni*. Wszyscy miłośnicy historii dobrze wiedzą, że niemiecki Afrika Korps był w trakcie tego pierwszego etapu wojny znacznie lepiej wyszkolony od Brytyjczyków, więc to, że mój staruszek przetrwał dwa lata krwawych walk na pustyni w Tunezji, należy uznać za prawdziwy cud. Nie tylko przetrwał, lecz także awansował na sierżanta – nie żeby miał jakąś wielką konkurencję, bo większość kandydatów do awansu umierała, zanim się go doczekała.

Mało brakło, a tata też nie wróciłby do domu w jednym kawałku.

Najbliżej śmierci był wtedy, gdy jechał ciężarówką, która natknęła się na niemiecki pojazd pancerny wyposażony w działo przeciwlotnicze kalibru 20 mm. Na sekundę czy dwie wszystko zamarło, a po ciężarówce i tych, którzy byli w środku, został tylko pył. Tata wraz z kilkoma innymi żołnierzami zdołał w ostatniej chwili z niej wyskoczyć i skryć się w pobliskiej jaskini. Niemcy wycelowali w nią swoje działo i strzelali, aż im się znudziło. Gdy ostrzał dobiegł końca, tata był jedyną osobą, która pozostała przy życiu. Był przekonany, że Niemcy widzieli, jak się wyczołgiwał, ale postanowili go puścić, bo pewnie nie chcieli się użerać z jeńcem wojennym, który jest w szoku i ledwo chodzi.

To oczywiście wcale nie oznaczało, że nic mu już nie groziło.

Gdy w końcu z trudem udało mu się dotrzeć do najbliższej bazy aliantów – oddalonej o wiele kilometrów – brytyjski wartownik spanikował i zaczął strzelać do niego z karabinu. Na szczęście tata był wyposażony w jeszcze potężniejszą broń: swój głos.

– JESTEM BRYTYJSKIM SIERŻANTEM, IDIOTO! – wrzasnął. – POWINIENEŚ ZAPYTAĆ MNIE O HASŁO!

Nastąpiła chwila ciszy, po której wartownik odchrząknął.

– Ee… proszę wybaczyć, sierżancie. Jakie jest has…

– NIE PAMIĘTAM! WPUŚĆŻE MNIE!

Ostatecznie tata ze swoją jednostką dotarł aż na Sycylię, co zaowocowało udziałem w niemal pięciomiesięcznej bitwie pod Anzio. W tej monumentalnie wręcz spieprzonej operacji zginęło kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Wahanie amerykańskiego dowódcy, generała dywizji Johna Lucasa, sprawiło, że tata i jego towarzysze utknęli na plaży w Nettuno, kilka kilometrów od miejsca ataku sił brytyjskich*. Jednak sierżant Johnson ponownie ocalał.

Tata był podczas tej bitwy świadkiem tak niewyobrażalnej rzezi i ludzkiej tragedii, że do końca życia był ateistą… ale nie chwalił się tym, gdy dotarł do Rzymu i odkrył, że mieszka tam mnóstwo uroczych, młodych katolickich dziewczyn, które tylko czekają na odważnych facetów.

Przedwojenne życie mojej matki w niczym nie przypominało tego, które wiódł tata.

Rodzina de Luca była bogata i miała liczne znajomości. Na zdjęciach zrobionych w latach 30. XX wieku wyglądają na beztroskich, szczęśliwych i dobrze opalonych – przypominają gwiazdy filmowe. Na północnym wschodzie Anglii takich ludzi nie było.

Oczekiwano, że mama i jej siostry wyjdą dobrze za mąż, i tak też się stało. Jedna z moich włoskich ciotek poślubiła właściciela fabryki płytek ceramicznych. Kolejna wżeniła się w rodzinę, która wciąż jest właścicielem sieci popularnych aptek we Frascati. Jeden z moich kuzynów z rodziny de Luca, Giacomo Christafonelli, przez lata zasiadał we włoskim parlamencie.

„Miłość od pierwszego wejrzenia” – tak mama opisywała swoje pierwsze spotkanie z tatą, do którego doszło w Rzymie pod koniec wojny.

Mówiła, że wyglądał zupełnie jak amerykański gwiazdor filmowy George Raft, który grał w oryginalnej wersji Człowieka z blizną w latach 30., a potem w filmie Pół żartem, pół serio. Sierżant Johnson może i nie był szczególnie wyrośnięty, ale i ona była malutka, więc nie miało to znaczenia.

Czasami żałuję, że nie poznałem tego oblicza mojego taty, w którym zakochała się mama – człowieka uśmiechniętego, żartującego, któremu wszystko się udaje, który nie tylko przetrwał, lecz także wygrał wojnę, na którego w Dunston czekał „dom dla bohaterów”. Żadne z jego dzieci nigdy nie poznało go z tej strony.

Oczywiście gdy Rzym wpadł w ręce aliantów, dowódcy armii brytyjskiej nie przyjmowali zbyt przychylnie informacji, że ich żołnierze wiążą się z przedstawicielkami wroga – zwłaszcza jeśli były katoliczkami. Wojskowe grube ryby robiły wszystko, by dusić w zarodku wszelkie kiełkujące romanse. Zwycięscy brytyjscy żołnierze mieli się wiązać z dziewczynami czekającymi na nich w domu. Mój tata był jednak przebiegłym draniem i zorientował się, że opór będzie znacznie mniejszy, jeśli sam przejdzie na katolicyzm. Uznał także, że to nieco udobrucha rodzinę mamy, wściekłą po tym, jak ta odwołała zaręczyny z przystojnym dentystą.

Tata ledwo doszedł do siebie po imprezie z okazji powrotu do domu, gdy odkrył, że jako sierżant Johnson nie jest już potrzebny. Wszystko, co potrafił, to zabijać Niemców, a w Dunston po wojnie nie było ich zbyt wielu. Amerykanie drukowali pieniądze, żeby odbudować Europę, lecz jednocześnie ściągali od Brytyjczyków wszelkie długi. Żołnierze powracający do domu – tacy jak mój tata – otrzymali pocztą medal i zostali zwolnieni ze służby. Czuli się, jakby przegrali tę wojnę. Wszystko było zbombardowane i zniszczone. Na nic nie wystarczało pieniędzy. Pierwsze odcinki autostrad powstały w Wielkiej Brytanii dopiero w 1958 roku, długo po tym, jak pojawiły się w innych europejskich krajach. Jedyną robotą, jaką tata mógł znaleźć, była praca w odlewni Smith Patterson w Blaydon, w hrabstwie Durham. Odlewali w niej wszystko, od włazów kanalizacyjnych po szyny kolejowe. Do jego zadań należało czyszczenie wnętrza pieców – zajęcie tak okropne, że pewnie czasami wolałby wrócić na pustynię pod ostrzał nazistów.

Firma nie zapewniała mu nawet odzieży ochronnej, rękawic ani okularów. Podobnie jak inni pracownicy nosił swoje codzienne ciuchy, a usta osłaniał chusteczką. To musiało być dla niego straszne, bo jako były sierżant przywiązywał olbrzymią wagę do nieskazitelnego wyglądu.

Jeśli zaś chodzi o mamę, zaszła w ciążę, nim opuścili Włochy, i urodziła mnie 5 października 1947 roku. Rok później pojawił się mój brat Maurice, a w kolejnym roku nasz najmłodszy brat Victor. Ostatnim dzieciakiem Johnsonów była moja siostra Julie, która przyszła na świat pięć lat po mnie.

Tata przy swojej pensji nie mógł sobie pozwolić na kredyt mieszkaniowy, a na przydział domu komunalnego czekało się dziesięć lat. Musieliśmy zatem zamieszkać z jego rodzicami przy Oak Avenue 1 w Dunston, wraz z innymi członkami rodziny. Wśród nich był mój obrzydliwy nieżonaty wujek Norman, który miał ze 120 centymetrów w pasie i podczas posiłków lubił dłubać widelcem w różnych otworach. Mieszkali tam także ciocia Ethel i jej córka Annette – obie twarde babki – oraz uroczy mąż cioci Ethel, górnik ze Szkocji, na którego mówiłem „wujek Shughie”. Oczywiście tak naprawdę wcale nie miał na imię Shughie, ale tak to brzmiało, gdy wymawiała je ciocia Ethel. Kolejnym mieszkańcem domu był wujek Billy, który nosił drobny wąsik, ubierał się szykownie i jeździł przedwojennym vauxhallem. W pewnym momencie, gdy na świecie pojawiliśmy się ja oraz moje rodzeństwo, pod jednym dachem mieszkało 17 osób. „To się we łbie nie mieści”, mówili sąsiedzi.

Mama wówczas słabo znała angielski, ale nawet gdy zaczęła się go uczyć, niemal nigdy nie posługiwała się nim w domu. Tata mówił po włosku z mocnym akcentem Geordie, a gdy mama nie rozumiała, o co mu chodzi, powtarzał to samo, tyle że głośniej. To oczywiście niezbyt podobało się innym Johnsonom zamieszkującym dom, także dlatego, że niedawno nasz kraj był w stanie wojny z Włochami i nienawidzili cudzoziemców. Nawet mój dziadek – co za gość – o swoich wnukach mówił pod nosem „włoskie świnie”.

Musicie pamiętać, że mowa o Dunston w latach 40. XX wieku. Niewielu było tam obcokrajowców poza nielicznymi francuskimi sprzedawcami cebuli, którzy chodzili w beretach i palili papierosy gauloises. Nie przypominam sobie, żebym w dzieciństwie spotkał tam osobę czarnoskórą albo Azjatę. Ponieważ miejsce zamieszkiwała niezwykle zamknięta społeczność, obcy byli traktowani podejrzliwie. Sarkano nawet na ludzi z Sunderland. Szkoci traktowani byli jak istoty z innej planety. Pewnie dlatego jako dzieciak nie chciałem się uczyć włoskiego. Nie zamierzałem się wychylać, zależało mi, by wpasować się w miejscową społeczność.

Jeśli chodzi o czepianie się naszego „obcego” pochodzenia, najgorsza była ciotka Ethel. To dość szokujące, biorąc pod uwagę, że byliśmy rodziną. Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy sytuacji, gdy miałem ze cztery lata i poszedłem z nią na pocztę. Wymagało to nieco ponadkilometrowego spaceru. Była zima, padał śnieg. Ciocia Ethel nie założyła mi jednak butów ani skarpet. „Wy, cholerni obcokrajowcy, nie potrzebujecie ich”, rzuciła.

Gdy dotarliśmy na miejsce, byłem już w zasadzie soplem o kształcie dziecka. Starsza pani w okienku niemal dostała zawału, gdy mnie zobaczyła.

– Co też pani wyprawia! – wrzasnęła na ciocię Ethel.

Ta odparła:

– Wszystko dobrze, to cudzoziemiec.

Starsza pani chwyciła mnie, znalazła ręcznik i owinęła nim moje stopy, a jej mąż skoczył do sklepu i kupił mi lizaka. Nie mam pojęcia, jak wróciłem do domu. Pamiętam tylko, że pani z poczty darła się na ciocię Ethel:

– Ty głupia, durna kobieto, zaziębisz tego chłopca na śmierć!

*

Nie chcę nawet myśleć, jak samotna musiała być mama po wojnie. Wszystkie kobiety mieszkające przy naszej ulicy – które wtedy wydawały mi się mocno wiekowe, ale pewnie były po dwudziestce czy trzydziestce – spotykały się codziennie na rogu, w chustach na głowach, z torebkami w dłoniach, i godzinami oddawały się plotkowaniu. Mama ledwo rozumiała angielski, nie mówiąc o akcencie Geordie. Jednak z biegiem lat wszyscy sąsiedzi się zorientowali, że jest przeuroczą, uprzejmą i serdeczną kobietą, zawsze szczęśliwą i uśmiechniętą, częstującą wszystkich jedzeniem domowej roboty i cerującą ludziom ubrania. To jej „Allo!”, którym witała wszystkich, było wręcz zaraźliwe.

Jeśli w tych pierwszych latach cokolwiek trzymało mamę przy zdrowych zmysłach, była to jej maszyna do szycia. Najpierw miała taką napędzaną naciskanym stopą pedałem, a następnie elektrycznego singera. Pracowała przy niej całymi dniami, a nawet w nocy – i naprawdę była niesamowitą szwaczką. Tak dobrą, że założyła później całkiem nieźle prosperującą firmę – szyła suknie ślubne dla miejscowych dziewczyn. No i jeszcze sceniczne stroje dla pewnego chłopaka, gdy ten został zawodowym wokalistą…

Mama uwielbiała także robić na drutach. Potrafiła na nich zrobić wszystko. Kominiarki, rękawiczki, pokrowce na czajniki, swetry. Pewnego razu, gdy Johnsonowie postanowili spędzić dzień nad morzem – a mowa o Morzu Północnym, które jest tylko odrobinę cieplejsze od lądolodu – uszyła dla mnie i moich braci kostiumy kąpielowe, bo nie stać jej było na ich kupno. Pamiętam, że były granatowe, podszyte starą bieliźnianą gumką elastyczną. Muszę dodać, że żadne z nas nigdy wcześniej nie postawiło stopy w oceanie, nie umieliśmy pływać, ale byliśmy niesamowicie podekscytowani tym, że będziemy mogli założyć nasze nowe kostiumy kąpielowe i popluskać się w wodzie.

Ekscytacja szybko zniknęła, gdy dotarliśmy na plażę. „No dobra, chłopcy, właźta!”, warknął tata, po czym wepchnął nas do lodowatej wody, od której aż nas zatkało.

Po jakimś kwadransie tata stwierdził, że jesteśmy do niczego, i sobie poszedł. Wtedy też zorientowaliśmy się, czemu nikt nie nosi dzierganych kostiumów kąpielowych*. Wełna chłonie olbrzymie ilości wody – jest niczym gąbka! – i staje się coraz cięższa. Nasze małe ptaszki były teraz na widoku wszystkich plażowiczów. Wyszliśmy z wody cali czerwoni ze wstydu, zakrywając przód, podczas gdy nasze tyłki były na wierzchu, a przemoczone kąpielówki obijały nam się o nogi.

W czasach mojego wczesnego dzieciństwa Gateshead było szarym i ponurym miejscem. W trakcie wojny, gdy Lord Hau-Hau* nadawał w radiu swoją niemiecką propagandę, wygadywał rzeczy typu: „Nie powinniśmy zrzucać bomb na Gateshead. Zamiast tego lepiej zrzucić im kostki mydła!”. To oczywiście strasznie wszystkich wkurzało i sprawiało, że czołgi w fabryce Vickers powstawały dwa razy szybciej. Prawda jest jednak taka, że wszyscy tam mieli wyraźne linie brudu na szyi, w miejscu, gdzie kończyło się ubranie.

Jedzenie także nie miało szans poprawić humoru mojej biednej mamie, która była przyzwyczajona do świeżych kantalup, wędzonego mięsa, chrupiącego chleba, oliwy z oliwek i parmezanu. Przeżywała istne katusze. Jedyną rzeczą, której nie gotowano, była wątróbka – smażona, tak twarda, że gdy rzucało się nią przez okno, można było zbić uliczną lampę. Mama ciągle szlochała i powtarzała: „Nie jesteeeem w stannie tegooo jeść!”. Nie mogła ot tak przyrządzić w domu czegoś włoskiego. W powojennym Dunston oliwa z oliwek dostępna była tylko w aptece. Jedynym sosem pomidorowym był keczup. Czosnek pewnie w ogóle zdelegalizowano. Nawet boczek – podstawa włoskiej kuchni – racjonowano po osiem plasterków tygodniowo, maksimum cztery jednorazowo.

Apetytu mojej mamy z pewnością nie poprawiało także to, że dziadek przesiadywał w swoim płaszczu i z fajką w ustach, cały czas mamrotał coś o pieprzonych makaroniarzach w jego domu i ciął gazetę z poprzedniego dnia na kawałki, by mogła służyć za papier toaletowy.

Jakby tego było mało, po wojnie tata podupadł na zdrowiu. Gdy chował się w tej tunezyjskiej grocie, nawdychał się toksycznych oparów z pocisków, a także drobinek ze szrapneli oraz piachu i dymu. Zatruł się nimi, w efekcie czego cierpiał na chroniczne bóle żołądka. Na pierwszy rzut oka nic mu nie było – jedyną widoczną raną była blizna na kciuku – ale z brzuchem było coraz gorzej, aż w pewnym momencie nie przyswajał już żadnego pokarmu. Choć był człowiekiem niezwykle upartym, nawet on nie potrafił dłużej udawać, że wszystko z nim w porządku.

Dowiedziałem się o jego problemach dopiero wtedy, gdy pewnego dnia obudziłem się rano i nie zastałem go w domu. „Brian, synku, twój ojciec… musiał udać się do szpitalla”, powiedziała drżącym głosem mama.

Kilka dni później odwiedziliśmy go w ośrodku rekonwalescencji znajdującym się w starym, pięknym, majestatycznym domu pod Ryton, przy klubie golfowym Tyneside. Nigdy wcześniej nie widziałem tak okazałego miejsca. Gdy weszliśmy, tata siedział w fotelu, szydełkował, żeby zabić nudę, bo ze względu na ból nie mógł się ruszać. Pomyślałem sobie: Wow, to tu teraz mieszka? Niezły awans społeczny…

A potem rozejrzałem się dookoła i dostrzegłem innych ojców siedzących z bandażem na głowie, ze szklanym okiem lub brakującą kończyną. Niektórzy z nich kuśtykali na wczesnych wersjach refundowanych przez służbę zdrowia protez, które były drewniane i okropnie skrzypiały. Zdałem sobie sprawę, że to coś w rodzaju szpitala, ale jakoś nie powiązałem tego z wojną. W szkole stawaliśmy w szeregu i krzyczeliśmy „wygraliśmy wojnę zażartą w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym!”, ale nie mieliśmy o niczym pojęcia. Pochłanialiśmy te wszystkie komiksy wydawane przez Eagle, opisujące przygody przystojnych, umięśnionych brytyjskich żołnierzy o imionach takich jak Slogger Smith, którzy strzelali do nazistów. Mój mały dziecięcy umysł w żaden sposób nie łączył więc wojny z tymi wyglądającymi całkiem zwyczajnie ludźmi, którzy cierpieli z powodu strasznych obrażeń.

Tata kilka razy trafiał tam na dłużej, zawsze po kolejnej operacji żołądka. Mama codziennie jeździła do niego autobusem, a my w tym czasie zostawaliśmy pod opieką cioci Ethel, która traktowała nas jak jeńców wojennych, za których zresztą nas uważała. Po jakimś czasie nasz dom był pełen pięknie haftowanych serwet wykonanych przez tatę. W innym czasie i miejscu mogliby otworzyć z mamą interes i zbić fortunę. Jednak nie w tej rzeczywistości. Gdy tylko tatę wypuszczali z tego pięknego starego domu, natychmiast wracał do swojej pracy.

Przez jakiś czas pracował także fizycznie w Londynie. Docierał tam pociągiem, zostawał na tydzień, a na weekend wracał do domu.

Raz ja i mój brat Maurice pojechaliśmy tam z nim. To była nasza najbardziej ekscytująca podróż. Nie żeby tata jakoś korzystał z życia w Londynie. Wysiedliśmy na stacji King’s Cross. Pamiętam, że zbliżaliśmy się do postoju taksówek i moje serce niemal wyrwało się z piersi na myśl, że pojedziemy czarną taryfą.

Ale tata szedł dalej… wprost na przystanek autobusowy po drugiej stronie ulicy.

Mamie nie było łatwo utrzymywać bliskich stosunków z rodziną we Frascati, ale gdy napisała do swojej siostrzenicy i zdradziła, jak ciężkie jest życie na północnym wschodzie, siostry mamy odpisały i poprosiły o jej numer telefonu. Wszyscy z rodziny de Luca mieli własne telefony w domach, ale mama musiała wysłać im numer aparatu w budce telefonicznej stojącej przy naszej ulicy, wraz z instrukcjami, by dzwoniły konkretnego dnia o konkretnej godzinie. O ustalonej porze wszystkie siostry zebrały się przy jednym aparacie i zadzwoniły. Były takie szczęśliwe, gdy usłyszały nawzajem swoje głosy. Polało się dużo łez, w kółko powtarzały „ti voglio bene”. To była pierwsza z wielu podobnych rozmów, choć żadna nie trwała dłużej niż trzy minuty – taki był wtedy limit czasu na rozmowy międzynarodowe w budkach telefonicznych.

Gdy siostry mamy zorientowały się, jak trudna jest jej sytuacja, postanowiły jej jakoś pomóc.

Podobnie jak mama spodziewały się, że gdy brytyjski sierżant wróci po wojnie do ojczyzny, zamieszka w schludnym domku z przystrzyżonym trawnikiem i wielkim ogrodem pełnym kwiatów rodem z wiktoriańskiego romansu – a nie w domu komunalnym w Dunston. Zaczęły więc wysyłać nam różne rzeczy. Piękny zestaw nowych garnków i patelni. Futro z norek należące niegdyś do ciotecznej babki. Chusty i bluzki. To, co w życiu najważniejsze, według osób z wyższych sfer. Tyle że często, chcąc pomóc, tylko pogarszały sytuację.

Połowa przesyłek była otwierana w brytyjskim urzędzie celnym, a większość ich zawartości „ginęła”. Z kolei to, co docierało do Dunston, wpadało najczęściej w łapy wujka Normana lub wujka Colina, a ci oddawali to do lombardu, by zdobyć trochę gotówki. Oni widzieli to tak: moja mama nie kupiła tych rzeczy, a oni potrzebowali kasy bardziej niż ona drogich prezentów z Włoch, więc o co jej w ogóle chodzi?

Za każdym razem mama zanosiła się płaczem.

To ciągnęło się tygodniami, a nawet miesiącami.

Wiatr ciągle wiał… deszcz ciągle padał.

Jedzenie nie stawało się ani trochę lepsze.

I zawsze było przeraźliwie zimno.

A tata cały czas zarabiał tak kiepsko, że ledwo było go stać na jego część czynszu, nie mówiąc o kupnie własnego domu.

I wreszcie któregoś dnia mama miała dość.

Siedziałem w salonie, zajmowałem się swoimi sprawami, bawiłem się jakimiś drewnianymi klockami. Rodzice kłócili się o coś w innym pokoju – nieco głośniej niż zazwyczaj, ale bez przesady – gdy nagle matka złapała mnie, ubrała w płaszcz i wyprowadziła z domu.

– A ty gdzie się wybierasz? – krzyczał do niej tata ze swoim włoskim z akcentem Geordie. Nie rozumiałem, co mówił, ale w przypadku taty nie było to konieczne. Wystarczyło samo natężenie głosu.

– Tu jest okropnie! – krzyczała do niego przez łzy. – Jadę do domu. Twoja rodzina to…

Nie mogła sobie nawet przypomnieć wystarczająco obelżywego słowa.

– Daj spokój, Esther – szydził tata. – Nigdzie nie pojedziesz.

– Odchodzę!

– Wcale nie.

– Tu jest strasznie. Strasznie! Wracam do domu!

I tyle. Wyszła, ciągnąc mnie ze sobą. Nie sądzę, żeby to planowała. To była decyzja podjęta pod wpływem impulsu, choć miała przy sobie wystarczająco dużo pieniędzy na podróż, więc musiała w tajemnicy odkładać.

Wskoczyliśmy do autobusu, nim tata zdążył nas złapać, i wkrótce odjechaliśmy z dworca autobusowego w Newcastle. Oczywiście wszystko to było dla mnie totalnie przytłaczające. W tamtych czasach pociągi były napędzane lokomotywami parowymi, więc huczały, sapały i głośno świstały. Musiałem zakryć uszy dłońmi. Do tego jeszcze dochodziły ogłoszenia dobiegające z głośników, wrzaski sprzedawcy gazety „Evening Chronicle”, tłumy ludzi biegających między peronami, umundurowani tragarze pchający wózki z walizkami, przeklinający, gdy jedna z nich spadła i wyrzuciła z siebie na ziemię całą zawartość.

A pośród tego wszystkiego moja biedna mama, ciągnąca mnie w tę czy tamtą stronę. Usiłuję się dowiedzieć, co się dzieje, bo zaczynam się bać. Jej twarz jest cała mokra i napuchnięta. Mama wyciąga szyję, by przyjrzeć się olbrzymiemu rozkładowi jazdy, mającemu z dwa i pół metra wysokości i długość autobusu. Szuka informacji o autokarze jadącym na londyńską stację Victoria. Na pewno chodziło o Victorię, bo stamtąd mogła złapać połączenie wodno-kolejowe na Dworzec Północny w Paryżu, skąd z kolei odjeżdżał pociąg do Rzymu.

W końcu sprawdziła numer peronu i pobiegła we właściwym kierunku, ciągnąc mnie ze sobą.

Jednak właśnie wtedy usłyszeliśmy za nami ten charakterystyczny ryk, wystarczająco głośny, by zagłuszyć jadącą z pełną prędkością lokomotywę parową. Wszyscy dookoła zamarli i spojrzeli w naszym kierunku.

– ESTHER!!!

Na peronie stał mój ojciec. To był najsmutniejszy widok na świecie.

Wiedział, czym zawinił. Co obiecał swojej pięknej włoskiej żonie. I czego jej nie dał.

Oczywiście mama zauważyła ból w jego spojrzeniu. Z pewnością wiedziała, że starał się, jak tylko mógł, harował jak wół.

– Chodź, Esther – powiedział delikatnie, gdy zaczęła szlochać jak nigdy wcześniej. – Nie możesz odjechać. Będziemy mieli własny dom. Zadzwonię do urzędu. Będzie lepiej.

Nie sądzę, by mu uwierzyła.

To jednak wystarczyło, by wróciła do domu.

* Geordie to potoczna nazwa mieszkańca okolic Newcastle, a także nazwa dialektu używanego w tych stronach, która może być również określeniem samego regionu – przyp. tłum.

* Przydomek 7. Dywizji Pancernej armii brytyjskiej, która z powodzeniem walczyła w kampanii afrykańskiej, a następnie na wczesnych etapach kampanii włoskiej – przyp. tłum.

* „Miałem nadzieję, że wysyłamy na samo wybrzeże tygrysa – mówił później o tej operacji Winston Churchill – ale w efekcie staliśmy się uwięzionym na plaży wielorybem” – jeżeli nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora.

* Uznałem, że po tym objawieniu mama po prostu wyrzuci te kostiumy, ale w naszym domu niczego się nie wyrzucało. Zamiast tego, gdy nadeszła zima, mama sprezentowała nam wyglądające podejrzanie znajomo granatowe kominiarki. Gdy się je zakładało, czuć było zapach słonej wody.

* Pseudonim Williama Joyce’a, amerykańsko-irlandzkiego faszysty, który w trakcie II wojny światowej nadawał z Niemiec przeznaczoną dla uszu Brytyjczyków nazistowską propagandę. Tym samym pseudonimem określano także innych podobnych propagandzistów, jednak przeważnie odnosi się on do Joyce’a. Pod koniec wojny Joyce został złapany i skazany za zdradę na karę śmierci, którą wykonano w styczniu 1946 roku – przyp. tłum.

The Lives of Brian. A memoir

Copyright © Brian Johnson 2022

First published as The Lives of Brian in 2021 by Michael Joseph, an imprint of Penguin Books. Penguin Books is part of the Penguin Random House group of companies.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022

Copyright © for the Polish translation by Jakub Michalski 2022

Redakcja – Anna Strożek

Korekta – Kornelia Dąbrowska, Aneta Wieczorek

Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc

Okładka – Natalia Patorska

Fotografia na I stronie okładki – Doug Griffin / Toronto Star via Getty Images

Fotografia na IV stronie okładki – Steve Read

All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Drogi Czytelniku,

niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.

Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.

Dziękujemy!

Ekipa Wydawnictwa SQN

Wydanie I, Kraków 2022

ISBN mobi: 9788382105599

ISBN epub: 9788382105605

Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:

Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska

Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka, Julia Siuda

Promocja: Piotr Stokłosa, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Paulina Gawęda, Piotr Jankowski, Barbara Chęcińska

Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga

E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Marcin Mendelski

Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko, Małgorzata Pokrywka

Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń

Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak

Wsparcie: Patryk Corso, Przemek Corso

www.wsqn.pl

www.sqnstore.pl

www.labotiga.pl