Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
„Prawdopodobnie najlepsza książka, jaką przeczytacie w tym roku (…)”. – Rukmini Iyer, „Guardian”
„Michelle Zauner napisała książkę, której doświadcza się wszystkimi zmysłami: są tu zdania, które się smakuje, i akapity, które brzmią jak muzyka. Autorka umiejętnie przeplata własne wspomnienia z opisami jedzenia, łączy okazałość z głębokim smutkiem, tkając z nich złożoną opowieść o lojalności i stracie”. – Rachel Syme, „New Yorker”
„Płacząc w H Mart czytałam z zapartym tchem. W swoich pięknie napisanych wspomnieniach Michelle Zauner kreśli pasjonujący i zmysłowy portret zapadającej w pamięć więzi między matką i córką, uderzającej we wszystkie właściwe struny: nie zabrakło tu miłości, tarcia, oddania ani żalu. W tej książce matki i córki odnajdą same siebie – oraz siebie nawzajem”. – Dani Shapiro
Wspomnienia z koreańsko-amerykańskiego dzieciństwa, przeżywania żałoby po utracie mamy i kształtowania własnej tożsamości.
Michelle Zauner opowiada o dorastaniu, mierzeniu się z wysokimi oczekiwaniami matki, przykrościach okresu dojrzewania, a także o cudownych wakacjach spędzanych w ciasnym seulskim mieszkaniu babci, gdzie późnymi wieczorami zacieśniała relacje ze swoją mamą nad talerzami pełnymi koreańskich przysmaków.
Gdy wchodzi w dorosłość i wyjeżdża na studia na Wschodnie Wybrzeże, podejmuje pracę w branży gastronomicznej, gra koncerty ze swoim nieopierzonym zespołem i poznaje mężczyznę, za którego później wyjdzie, jej koreańskość wydaje się jej coraz bardziej obca. Zdiagnozowanie nieuleczalnego nowotworu u jej mamy, gdy Michelle ma zaledwie dwadzieścia pięć lat, zmusza ją do rozliczenia się z samą sobą i odebrania darów w postaci smaku, języka i historii, które otrzymała od mamy.
Najlepsza książka 2021 roku GOODREADS CHOICE AWARDS w kategorii NAJLEPSZY MEMUAR I AUTOBIOGRAFIA.
„Doprowadzi cię do łez”. Marie Claire
„Fascynująca”. Guardian
„Łamiąca serce”. New York Times
„Niezwykle potrzebna”. Vogue
„Udzielone mi przez mamę lekcje, będące dowodem jej istnienia, żyły we mnie i miały się dobrze. Zdradzały swoją obecność w moich ruchach i czynach. To mi po sobie pozostawiła. Skoro nie mogłam być razem z mamą, po prostu będę musiała się nią stać”.
JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK ROKU WEDŁUG: New York Times'a, Time, NPR, Washington Post, Vogue'a, Entertainment Weekly, Good Morning America, Philadelphia Inquirer, Goodreads, BuzzFeed i wielu innych.
Jedna z ulubionych książek roku prezydenta Obamy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
DLA MOJEJ
1
Płacz w H Marcie
Odkąd umarła moja mama, płaczę w H Marcie.
H Mart to sieć supermarketów z azjatyckimi produktami spożywczymi. Literę H w jego nazwie należy rozumieć jako han ah reum, co w wolnym tłumaczeniu z koreańskiego oznacza „rękę pełną zakupów”. H Mart to miejsce, do którego pielgrzymują dzieci-spadochroniarze w poszukiwaniu paczuszek z makaronem instant przypominających im o prawdziwym domu. To tutaj koreańskie rodziny kupują ciasteczka ryżowe do przyrządzenia tteokguk, zupy z wołowiną i właśnie ciasteczkami ryżowymi podawanej z okazji Nowego Roku. Nigdzie indziej nie można spotkać wielkiej beczki obranego czosnku, bo to jedyne miejsce, w którym naprawdę rozumie się, ile czosnku potrzeba do przygotowania smacznych potraw. H Mart to poczucie swobody – w przeciwieństwie do pojedynczych „etnicznych” alejek w zwykłych sklepach spożywczych. Tutaj nikt nie wciska puszek z fasolą Goya obok buteleczek z sosem sriracha. Zamiast tego można spotkać mnie, płaczącą przy lodówkach z przystawkami banchan, wspominającą smak jajek marynowanych w sosie sojowym i zupy rzodkiewkowej mojej mamy. Ewentualnie w dziale z mrożonkami, trzymającą w ręku stertę opakowań z ciastem na pierożki, wracającą myślami do wszystkich tych godzin, które spędziłam z mamą przy kuchennym stole, zawijając mieloną wieprzowinę i szczypiorek w cienkie placuszki. Szlochającą przy półkach z suchą żywnością, zadającą sobie pytanie, czy nadal jestem Koreanką, skoro nie ma już nikogo, do kogo mogłabym zadzwonić i zapytać, jakiej firmy wodorosty zawsze kupujemy.
Dorastałam w Ameryce z białym tatą i mamą Koreanką, więc to na niej polegałam w kwestii dostępu do naszego azjatyckiego dziedzictwa. I choć nigdy nie nauczyła mnie gotować (w kuchni Koreańczycy mają tendencję do traktowania miar po macoszemu i ograniczania się do zagadkowych instrukcji typu: „dodaj tyle oleju sezamowego, żeby smakowało jak u mamy”), wyrobiłam sobie przy niej niewątpliwie koreańskie upodobania kulinarne. Wiązało się to z zamiłowaniem do dobrze przyrządzonego jedzenia i predyspozycją do podjadania pod wpływem emocji. W naszej kuchni nic nie działo się przypadkiem: kimchi musiało być idealnie kwaskowate, boczek samgyupsal perfekcyjnie chrupki, a gulasz piekielnie gorący – w przeciwnym razie nic z tego nie nadawało się do jedzenia. Koncepcja szykowania posiłków na cały tydzień była dla nas czymś niedorzecznym, obrazą dla naszego stylu życia. Każdego dnia jedliśmy to, na co akurat przyszła nam ochota. Jeśli zapragnęliśmy przez trzy tygodnie z rzędu jeść gulasz z kimchi, rozkoszowaliśmy się nim, dopóki nie pojawiła się nowa zachcianka. Rytm naszemu żywieniu nadawały święta i zmieniające się pory roku.
Gdy nadchodziła wiosna i robiło się cieplej, zabieraliśmy na dwór kuchenkę turystyczną i smażyliśmy paski aromatycznego boczku na świeżym powietrzu. W moje urodziny jedliśmy miyeokguk – pożywną zupę z wodorostów, którą często posilają się kobiety po porodzie i którą Koreańczycy tradycyjnie podają w dniu swoich urodzin, chcąc oddać cześć swoim matkom.
Jedzenie było dla mojej mamy sposobem wyrażania miłości. Bez względu na to, jak bardzo mnie krytykowała, jak bezlitosna się wydawała – nieustannie zmuszając mnie do spełniania jej wygórowanych oczekiwań – oznaki jej czułości dostrzegałam właśnie w drugim śniadaniu, które pakowała mi do szkoły, czy w posiłkach, które przygotowywała dokładnie tak, jak lubiłam. Ledwie mówię po koreańsku, ale w H Marcie odnoszę wrażenie, jakbym biegle władała tym językiem. Oglądam kolejne opakowania i czytam na głos nazwy produktów: chamoe, danmuji. Wrzucam do koszyka przekąski, których lśniące opakowania zdobią tak dobrze mi znane rysunkowe postaci. Wspominam, jak mama nauczyła mnie składać malutką plastikową kartę, którą można było znaleźć w paczuszkach Jolly Pong, żeby za jej pomocą wkładać sobie do ust preparowany ryż o karmelowym smaku, i jak koniec końców wszystko spadło mi na koszulę i upaćkało całe auto. Pamiętam, jak mama opowiadała mi o przekąskach, którymi sama zajadała się jako dziecko, i jak usiłowałam wyobrazić ją sobie w moim wieku. Chciałam polubić wszystko to, co lubiła ona. Być taka jak ona.
Smutek napływa falami, zazwyczaj wywołany czymś zupełnie przypadkowym. Mogę bez mrugnięcia okiem opowiedzieć komuś o włosach wypadających mamie podczas kąpieli w wannie czy o pięciu tygodniach, które spędziłam, tułając się i śpiąc po szpitalach. Ale wystarczy, że na zakupach w H Marcie zobaczę dziecko trzymające w obu rączkach podłużne plastikowe woreczki z ppeongtwigi, i tracę nad sobą panowanie. Te malutkie ryżowe krążki były częścią mojego dzieciństwa, rekwizytem szczęśliwszych czasów, kiedy była ze mną mama i po powrocie ze szkoły razem chrupałyśmy przypominającą styropian przekąskę, łamiąc ją na pół niczym chrupki do wypełniania paczek i czekając, aż rozpuszczą się jak cukier na naszych językach.
Rozpłaczę się na widok koreańskiej babci jedzącej makaron z owocami morza i odkładającej puste muszle i oderwane głowy krewetek na blaszaną pokrywkę miseczki z ryżem swojej córki. Ma mocno kręcone, pozbawione połysku siwe włosy, kości policzkowe wystające jak dwie dorodne brzoskwinie i makijaż permanentny brwi z lekko blaknącym już pigmentem. Będę się zastanawiać, jak moja mama wyglądałaby po siedemdziesiątce. Czy też skończyłaby z taką samą trwałą jak każda starsza Koreanka, zupełnie jakby było to wynikiem ewolucji naszej rasy? Wyobrażam sobie, jak wjeżdżamy windą do części gastronomicznej, jak mama opiera o mnie swoje drobne ciało. Obie jesteśmy ubrane na czarno, „z nowojorskim sznytem”, jakby to określiła mama, w której mniemaniu życie w Nowym Jorku w dalszym ciągu wyglądało jak w Śniadaniu u Tiffany’ego. Przez ramię miałaby przerzuconą torebkę Chanel z pikowanej skóry, rzecz, o której marzyła całe życie – oryginał, nie żadną z podróbek kupowanych pokątnie na uliczkach Itaewonu. Jej dłonie i twarz byłyby nieco lepkie od kremów przeciwzmarszczkowych QVC. Na nogach miałaby jakieś dziwaczne trampki na platformach, które nie przypadłyby mi do gustu. „Michelle, w Korei każdy celebryta tak nosi[1]”. Wyskubałaby strzępek przędzy z mojego płaszcza i z całą pewnością by się mnie czepiała – o to, że nie powinnam się garbić, że przydałyby mi się nowe buty i że naprawdę powinnam zacząć używać olejku arganowego, który już dawno dla mnie kupiła. Ale byłybyśmy razem.
Jeśli mam być szczera, jest we mnie dużo gniewu. Jestem wściekła na tę starszą Koreankę, której przecież w ogóle nie znam, za to, że nadal żyje, a moja mama nie – tak jakby przetrwanie tej obcej kobiety było w jakiś sposób powiązane z moją stratą. Złoszczę się, że ktoś w wieku mojej mamy wciąż ma swoją mamę. Co ona tu robi? Czemu to ona, a nie moja mama, ze smakiem wciąga do ust pikantny makaron jjamppong? Nie sądzę, żebym była jedyną, która ma takie przemyślenia. Życie jest niesprawiedliwe, ale czasem pomaga irracjonalne zrzucenie winy na kogoś innego.
Przepełniający mnie żal sprawia, że czuję się, jakby zamknięto mnie samą w pomieszczeniu bez drzwi. Za każdym razem, kiedy przypominam sobie, że moja mama nie żyje, odnoszę wrażenie, jakbym wpadała na ścianę nie do skruszenia. Nie ma stąd żadnego wyjścia. Jedynie twarda powierzchnia, w którą raz po raz uderzam z impetem, co tylko uświadamia mi niezmienność faktu, że już nigdy więcej jej nie zobaczę.
H Marty zwykle znajdują się na obrzeżach miast. Pełnią funkcję miniaturowych galerii handlowych z azjatyckimi sklepami i knajpkami, zawsze lepszymi od tych, które można znaleźć bliżej centrum. Ot, choćby koreańskie restauracje, w których cały stolik jest tak ciasno zastawiony przystawkami banchan, że jest się zmuszonym do gry w niekończącą się poziomą Jengę z dwunastoma małymi talerzykami ze smażonymi sardelami, nadziewanymi ogórkami i wszystkim, co tylko da się zamarynować. W niczym nie przypomina to godnych pożałowania lokali przy biurowcach w centrum miasta z ogólnoazjatycką kuchnią, gdzie do bibimbap dodają paprykę, a jeśli poprosić o dokładkę kiszonych kiełków fasoli, tylko zgromią człowieka spojrzeniem. Tutaj jest przynajmniej autentycznie.
Wiadomo, że zmierza się we właściwym kierunku, bo po drodze pojawiają się świadczące o tym znaki. Im dalej się zapuścić, tym częściej litery na szyldach zaczynają ustępować miejsca symbolom, które mogą, ale wcale nie muszą być zrozumiałe. To nie lada wyzwanie dla mojej znajomości koreańskiego, która reprezentuje poziom co najwyżej szkoły podstawowej – czy zdążę odczytać samogłoski, dopóki stoję na czerwonym świetle? Przez sześć lat co piątek uczęszczałam na zajęcia do Hangul Hakkyo i właśnie takie są tego efekty. Jestem w stanie rozszyfrować napisy na kościołach, gabinetach okulistycznych i bankach. Z resztą nie jest tak łatwo. Jeszcze parę przecznic i docieramy do celu. Zupełnie jakby nagle przenieść się do innego kraju. Wszyscy są tu Azjatami, mrowie najróżniejszych dialektów krzyżuje się w powietrzu jak niewidzialne linie telefoniczne, a jedynymi angielskimi słowami, jakie pojawiają się tu i ówdzie, są HOT POT i ALKOHOL. Ledwo widoczne spod natłoku glifów i grafemów, którym towarzyszą tygrys narysowany w estetyce anime czy roztańczony hot dog.
Wewnątrz kompleksu handlowego H Mart mieszczą się część gastronomiczna, sklep ze sprzętem RTV i AGD oraz apteka. Zwykle nie brakuje też drogerii, w których sprzedają koreańskie produkty do makijażu i pielęgnacji skóry, zawierające mucynę ślimaka i olej z kawioru, oraz maseczki na twarz z wyciągiem z łożyska (pytanie tylko czyjego). W większości przypadków znajdzie się też pseudofrancuska piekarnia mająca w ofercie wodnistą kawę, bąbelkową herbatę i szeroki wybór błyszczących wypieków, które zawsze wyglądają dużo lepiej, niż smakują.
Obecnie moim lokalnym H Martem jest ten usytuowany w Elkins Park, miasteczku od północnego wschodu sąsiadującym z Filadelfią. Co weekend jeżdżę tam, by zjeść lunch i zrobić zakupy na kolejny tydzień. To, co ugotuję tego dnia na kolację, zależy od tego, co akurat wpadnie mi w sklepie w oko. H Mart w Elkins Park jest dwupoziomowy – na parterze znajduje się supermarket, a nad nim gastronomia. Na górze upchano stoiska podające najrozmaitsze jedzenie. Tam serwują tylko sushi, tu wyłącznie chińszczyznę. W kolejnym oferują tradycyjną koreańską jjigae, wrzącą zupę podawaną w glinianych naczyniach nazywanych ttukbaegis, działających jak małe kociołki, żeby ich zawartość ani trochę nie wystygła nawet dziesięć minut po podaniu. Jest też stoisko ze street foodem, gdzie można zamówić koreańską wariację na temat ramenu (zasadniczo jest to makaron błyskawiczny Shin Cup z wbitym do niego jajkiem), ogromne, gotowane na parze pierożki, uformowane z grubego ciasta i wypełnione po brzegi wieprzowiną z makaronem sojowym, a także tteokbokki – trudne do pogryzienia cylindryczne ciasteczka ryżowe gotowane w bulionie i podawane z kotletami rybnymi, czerwoną papryką i słodko-pikantną pastą gochujang, która w kuchni koreańskiej odgrywa rolę jednego z trzech podstawowych sosów. I wreszcie moje ulubione miejsce: stragan koreańsko-chiński, gdzie można zjeść tangsuyuk, czyli słodko-kwaśną wieprzowinę w pomarańczach, zupę z owoców morza, smażony ryż i makaron z czarną fasolą.
Dziedziniec gastronomiczny to idealne miejsce do przyglądania się ludziom podczas zajadania się słonawym i tłustym jjajangmyeon. Myślę wtedy o mojej żyjącej w Korei rodzinie, zanim większość z jej członków umarła. Wspominam, jak po czternastogodzinnym locie do Seulu pierwszym, co robiłyśmy z mamą, było zjedzenie posiłku z koreańsko-chińskiej knajpki. Ciocia składała telefonicznie zamówienie, a dwadzieścia minut później domofon rozbrzmiewał melodią Für Elise w formacie MIDI, po czym przed drzwiami wejściowymi stawał mężczyzna w kasku motocyklowym, z wielką metalową skrzynią w rękach. Odsuwał jej pokrywę i wyciągał ze środka miseczki z kopiastymi porcjami makaronu i smażonej na głębokim tłuszczu panierowanej wieprzowiny oraz podanym obok gęstym sosem. Folia przykrywająca naczynia, mokra od skroplonej pary wodnej, przyklejała się do jedzenia. Po jej zerwaniu cały makaron dokładnie polewałyśmy ciemną, aromatyczną marynatą, a wieprzowinę skrapiałyśmy lśniącym, lepkim, przezroczystym sosem pomarańczowym. Następnie siadałyśmy po turecku na chłodnej marmurowej podłodze i siorbałyśmy makaron, sięgając jedna przez drugą po kolejne smakołyki. Moje ciocie, mama i babcia trajkotały po koreańsku, a ja jadłam i przysłuchiwałam się ich rozmowie. A że niewiele rozumiałam, co jakiś czas zawracałam mamie głowę, prosząc ją o przetłumaczenie tego, co zostało powiedziane.
Zastanawiam się, jak wiele osób w H Marcie tęskni za swoimi rodzinami. Ile z nich myśli o bliskich, niosąc do stolika tacę z jedzeniem z któregoś ze stoisk. Czy jedzą te konkretne dania, żeby poczuć się bliżej domu, żeby oddać w ten sposób cześć swoim krewnym? Ilu z tych ludzi nie mogło polecieć w tym roku do kraju? Albo nie udało im się to przez ostatnich dziesięć lat? Które z tych osób, podobnie jak ja, tęsknią za ludźmi, którzy zniknęli z ich życia raz na zawsze?
Przy jednym ze stolików siedzi grupka młodych Chińczyków – przyjechali do Ameryki sami, bez rodziców, żeby podjąć naukę w tutejszych szkołach. Zgadali się i razem wsiedli do autobusu, który po czterdziestu pięciu minutach dowiózł ich na przedmieścia obcego miasta, gdzie mogą zjeść pierożki nadziewane farszem z mięsa wieprzowego. Przy innym stoliku zauważam trzy pokolenia Koreanek jedzących różne rodzaje gulaszu: córka, matka i babcia zanurzają łyżki w nie swoich miseczkach, sięgają ponad swoimi tackami, wymachują sobie rękoma przed twarzami, podbierają pałeczkami poszczególne przystawki banchan. Wydają się mieć koncepcję przestrzeni osobistej w nosie.
Jest też młody biały mężczyzna z rodziną. Chichoczą, próbując odczytać na głos pozycje z menu. Syn wyjaśnia rodzicom, jakie dania zamówili. Może stacjonował w amerykańskiej bazie wojskowej w Seulu, a może uczył za granicą angielskiego. Niewykluczone, że jako jedyny w rodzinie ma paszport. Może to właśnie moment, w którym jego bliscy uznają, że najwyższa pora zwiedzić trochę świata i zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Moją uwagę przykuwa Azjata, który akurat poszerza kulinarne horyzonty swojej dziewczyny, wprowadzając ją do świata nieznanych jej wcześniej smaków i tekstur. Pokazuje jej, jak powinna jeść mul-naengmyeon – podawaną na zimno zupę, która jest lepsza, jeśli przyprawi się ją octem i ostrą musztardą. Opowiada jej o tym, jak jego rodzice przyjechali do Stanów, jak przyglądał się mamie, kiedy przygotowywała to danie w domu. Nie dodawała do niego cukinii, tylko rzodkiewki. W międzyczasie do sąsiedniego stolika kuśtyka starszy mężczyzna, żeby zamówić owsiankę z kurczakiem i korzeniem żeń-szenia, na którą prawdopodobnie przychodzi tu każdego dnia. Rozbrzmiewają dzwonki, kolejne zamówienia są gotowe do odbioru. Za ladami stoisk kobiety z daszkami gastronomicznymi na głowach pracują bez chwili przerwy.
To wspaniałe, wręcz uświęcone miejsce. Stołówka pełna ludzi ze wszystkich zakątków globu, którzy trafili do tego samego obcego kraju, a każda z tych osób ma do opowiedzenia inną historię. Skąd tu przyjechali i jak daleką drogę pokonali? Dlaczego są teraz właśnie tutaj? Żeby kupić kłącze galangalu, którego nie znajdą w żadnym amerykańskim supermarkecie, a bez którego nie zrobią indonezyjskiego curry, tak uwielbianego przez ich ojców? Po ciasteczka ryżowe niezbędne do przeprowadzenia ceremonii Jesa i uczczenia rocznicy śmierci kogoś bliskiego? A może po to, żeby zaspokoić zachciankę na tteokbokki w deszczowy dzień, wywołaną wspomnieniem zakrapianego wypadu na miasto i nocnej wyżerki w przykrytym namiotem ulicznym kramie pojangmacha w seulskiej dzielnicy Myeong-dong?
Nie rozmawiamy o tym. Nie wymieniamy porozumiewawczych spojrzeń. Siedzimy tu w milczeniu, po cichu jedząc swój lunch. Ale wiem, że wszyscy przychodzimy tu z tego samego powodu. Wszyscy szukamy kawałka domu albo fragmentów samych siebie. Mamy nadzieję znaleźć to w smaku jedzenia, które zamawiamy, albo produktów, które kupujemy. A potem każdy udaje się w swoją stronę. Transportujemy swoje zdobycze z powrotem do pokojów w akademikach lub kuchni w domach na przedmieściach i odtwarzamy dania, których nie dałoby się przygotować bez odbycia tej podróży. To, czego szukamy, jest nie do kupienia w Trader Joe’s. Miejscem, w którym gromadzimy się wszyscy pod wspólnym, nieco smrodliwym dachem – pełni nadziei, że znajdziemy to, czego nie da się znaleźć nigdzie indziej – jest właśnie H Mart.
W części gastronomicznej H Martu odnajduję siebie na nowo, szukając pierwszego rozdziału historii o mojej mamie, którą chcę opowiedzieć. Siedzę obok koreańskiej matki i jej syna, którzy nieświadomie zajęli stolik sąsiadujący z fontanną łez. Chłopak posłusznie przynosi sztućce dla nich obojga i rozkłada je na papierowych serwetkach. Zamówił smażony ryż, a jego mama zupę seolleongtang z kości wołowych. Choć syn ma ze dwadzieścia parę lat, matka w dalszym ciągu instruuje go, jak ma jeść. Moja mama robiła tak samo. „Zanurz cebulę w paście”. „Nie dodawaj za dużo gochujang, bo będzie za słone”. „Czemu nie jesz fasoli mung?” Bywały dni, kiedy jej ciągłe marudzenie doprowadzało mnie do szału. Kobieto, daj mi zjeść w spokoju! Mimo wszystko wiedziałam, że to najwyższa forma okazywania czułości przez Koreankę. Kochała mnie. Zrobiłabym wszystko, żeby tę miłość odzyskać.
Mama chłopaka przekłada kawałki wołowiny ze swojej łyżki na jego. Syn jest milczący, wygląda na zmęczonego, nie odzywa się za wiele. Mam ochotę powiedzieć mu, jak bardzo tęsknię za moją mamą. Uświadomić mu, że powinien być życzliwy wobec swojej, bo życie jest zbyt kruche i w każdej chwili może jej zabraknąć. Niech lepiej zaprowadzi ją do lekarza, żeby się upewnić, czy w jej ciele przypadkiem też nie rośnie mały guz.
W ciągu pięciu ostatnich lat straciłam ciocię i mamę. Obie zabrał nowotwór. Dlatego kiedy wybieram się do H Martu, nie robię tego tylko po to, żeby kupić mątwę i trzy pęczki szalotek za dolara. Jadę tam w poszukiwaniu wspomnień. Rozglądam się za dowodami, które świadczyłyby o tym, że koreańska część mojej tożsamości nie umarła razem z nimi. H Mart jest dla mnie mostem, który prowadzi mnie z dala od dręczących umysł myśli – widoku pozbawionej włosów głowy po chemioterapii i wychudzonego ciała, zapisywania miligramów podanego hydrokodonu. Kieruje mnie do miejsca, które przypomina mi, jak piękne i pełne życia te bliskie mi kobiety były przedtem – wymachujące miodowymi krakersami Chang Gu powkładanymi na wszystkie dziesięć palców u rąk czy pokazujące mi, jak wyssać miąższ koreańskiego winogrona ze skórki i wypluć wszystkie pestki.
[1] Wypowiedzi wszystkich bohaterów pochodzenia koreańskiego przetłumaczono w sposób starający się oddać charakterystyczne brzmienie konglisha, czyli języka angielskiego z wyraźnymi naleciałościami leksykalnymi i/lub gramatycznymi pochodzącymi z języka koreańskiego (przyp. tłum.).
2
Zachowaj łzy
Moja mama umarła 18 października 2014 roku. Nie potrafię zapamiętać tej daty i nie do końca rozumiem dlaczego. Czy dlatego, że nie chcę o tym pamiętać? A może dlatego, że sama data wydaje się zupełnie nieistotna w zestawieniu ze wszystkim, co razem przetrwałyśmy? Miała pięćdziesiąt sześć lat, ja dwadzieścia pięć, a mama zapewniała mnie, że to wyjątkowy wiek. Mama jako dwudziestopięciolatka poznała mojego tatę. W tym samym roku wyszła za mąż i opuściła ojczyznę, matkę oraz dwie siostry, rozpoczynając zupełnie nowy etap swojego dorosłego życia. Założyła rodzinę, która ją definiowała. Dwudziesty piąty rok mojego istnienia miał przynieść stabilizację. Jednak tego roku jej życie dobiegło końca, a moje rozpadło się na kawałki.
Czasem odczuwam wyrzuty sumienia z powodu tego, że nie pamiętam, kiedy to się stało. Każdej jesieni muszę przewijać w telefonie zdjęcia, żeby dojść do fotografii jej nagrobka i dla pewności spojrzeć na wygrawerowaną na nim datę, częściowo zasłoniętą przez barwne bukiety, które zanoszę jej od pięciu lat. Ewentualnie googluję nekrolog, którego sama nie napisałam, żeby przygotować się do świadomego czucia czegoś, co z jakiegoś powodu nie do końca było tym, co powinnam czuć.
Tata ma z kolei obsesję na punkcie zapamiętywania dat. Jakby tykał w nim niezawodny zegar wybijający godzinę w samą porę przed zbliżającymi się urodzinami, rocznicami śmierci i ślubu czy świętami. Już na tydzień przed kolejną rocznicą jego psychikę spowijają ciemne chmury i przystępuje do zasypywania mnie na Facebooku wiadomościami, w których ubolewa, jakie to wszystko niesprawiedliwe i że nigdy się nie dowiem, jak to jest stracić najbliższego przyjaciela. Następnie udaje się na przejażdżkę motocyklem po wyspie Phuket, dokąd przeniósł się rok po jej śmierci, wypełniając zostawioną przez nią pustkę ciepłymi plażami, owocami morza z ulicznych straganów i młodymi dziewczynami, które nawet nie potrafią przeliterować słowa „problem”.
Rzeczą, której nie zapomnę, jest natomiast to, co mama lubiła jeść. „To, co zwykle” przybierało najróżniejsze formy. Pół zapiekanej kanapki patty melt na chlebie żytnim z porcją frytek stekowych do podziału ze mną w Terrace Cafe po dniu spędzonym na zakupach. Niesłodzona herbata mrożona z połową paczuszki słodzika Splenda, którego zgodnie ze swoimi zapewnieniami nie użyłaby w żadnym innym przypadku. Minestrone z dolewką bulionu w Olive Garden, koniecznie „zaparowane”, jak prosiła mama, a więc bardzo gorące, wręcz parujące. Na specjalne okazje pół tuzina ostryg w połówkach skorupek z sosem mignonette na szampanie i „zaparowana” francuska zupa cebulowa w restauracji Jake’s w Portland. Była prawdopodobnie jedyną osobą na całym świecie, która w okienku McDonalda z całkowitą powagą zamawiała „zaparowane” frytki. Jjamppong, pikantna zupa z makaronem i owocami morza z dodatkowymi warzywami w Cafe Seoul, choć dla niej zawsze było to Seoul Cafe, zgodnie z gramatyką jej ojczystego języka. Zimą uwielbiała jeść prażone kasztany, mimo że miała po nich okropne gazy. Lubiła przegryzać solone orzeszki ziemne do lekkiego piwa. Niemal codziennie wypijała dwa kieliszki chardonnay, ale po trzecim by się rozchorowała. Pizzę jadła z ostrą marynowaną papryką. W meksykańskich restauracjach zamawiała drobno pokrojone papryczki jalapeño na osobnym talerzyku. Podobnie jak dressingi. Nie znosiła kolendry, awokado ani słodkiej papryki. Była uczulona na seler. Rzadko sięgała po słodycze, z wyjątkiem sporadycznie kupowanych: kubełka truskawkowych lodów Häagen-Dazs, paczuszki mandarynkowych żelków, jednego, góra dwóch trufli czekoladowych z cukierni See’s w okolicach Bożego Narodzenia i kawałka sernika z borówkami w dniu swoich urodzin. Prawie nigdy nie jadła śniadania ani nie podjadała między posiłkami. Nie pozwalała sobie na zbyt wiele.
Pamiętam to wszystko tak wyraźnie, ponieważ właśnie tak moja mama okazywała swoją miłość. Nie poprzez niewinne kłamstewka czy nieustanne komplementowanie, tylko subtelną obserwację tego, co sprawiało nam przyjemność, i podsuwanie nam tego w taki sposób, żebyśmy czuli się dopieszczeni, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Wiedziała, czy ktoś lubił gulasz z dużą ilością bulionu, był wrażliwy na jakąś przyprawę, nie znosił pomidorów, nie przepadał za owocami morza czy miał spory apetyt. Zapamiętywała, które przystawki banchan znikały ze stołu jako pierwsze, tak żeby następnym razem przygotować podwójną porcję i podać ją razem z pozostałymi rzeczami, które odpowiadały naszym preferencjom.
W 1983 roku mój tata poleciał do Korei Południowej w odpowiedzi na wydrukowaną w „The Philadelphia Inquirer” reklamę o enigmatycznej treści: „Praca za granicą”. Jak się okazało, oferta dotyczyła szkolenia w Seulu polegającego na sprzedaży używanych samochodów amerykańskim wojskowym. Firma zarezerwowała dla niego pokój w hotelu Naija w dzielnicy Yongsan – moja mama pracowała tam jako recepcjonistka. Podobno była pierwszą Koreanką, jaką poznał.
Spotykali się przez trzy miesiące, a kiedy program szkoleniowy dobiegł końca, tata się jej oświadczył. Przenosili się kolejno do Misawy, Heidelbergu i z powrotem do Seulu, gdzie się urodziłam. Rok później Ron, starszy brat mojego taty, zaproponował mu pracę w swojej firmie spedycyjnej. Stanowisko to gwarantowało nam stabilność finansową i oznaczało koniec następującej dwa razy do roku międzykontynentalnej tułaczki, więc wyemigrowaliśmy, gdy miałam zaledwie roczek.
Przeprowadziliśmy się do Eugene w Oregonie, niedużego miasta uniwersyteckiego na północnym zachodzie kraju. Położone jest ono niedaleko źródła rzeki Willamette, która ciągnie się dwieście czterdzieści kilometrów na północ, od gór Calapooya na obrzeżach miasta po ujście do Kolumbii. Przeciskając się między Górami Kaskadowymi na wschodzie i Górami Nadbrzeżnymi na zachodzie, rzeka wytycza urodzajną dolinę, która dziesiątki tysięcy lat temu była kilkukrotnie zalewana wodą rozlewającą się na południowy zachód z jeziora lodowcowego Missoula. Fala powodziowa, przechodząca przez wschodnią część stanu Waszyngton, niosła ze sobą żyzną glebę i skały wulkaniczne, w wyniku czego powstały równiny aluwialne, na których rozwinęło się zróżnicowane rolnictwo.
Samo miasto tonie w zieleni, otulając brzegi rzeki i otwierając się na skaliste wzgórza i sosnowe lasy środkowego Oregonu. Klimat jest tam łagodny, mżawka nikogo nie zaskakuje, a panującą przez większość roku szarzyznę z nawiązką wynagradza dziewicza obfitość lata. Pada nieustannie, a mimo to nigdy nie spotkałam Oregończyka z parasolem w ręku.
Mieszkańcy Eugene dumnie korzystają z hojności natury. Stosowali lokalne, sezonowe i organiczne składniki, jeszcze zanim stało się to modne. Wędkarze z lubością przesiadują nad rzekami i jeziorami, wiosną wyławiając z nich czawyczę, a latem pstrąga tęczowego. Połów słodkiego kraba Dungeness w ujściach rzek odbywa się przez cały rok. Miejscowi farmerzy w każdą sobotę zjeżdżają do centrum miasta, gdzie sprzedają warzywa i owoce z własnych upraw, miód ze swoich pasiek oraz grzyby i jeżyny zebrane w okolicznych lasach. Populację miasta tworzą w dużej mierze hipisi, którzy bojkotują sieć Whole Foods, w zamian wspierając lokalne przedsiębiorstwa, chodzą w birkenstockach, wyplatają opaski do włosów z przeznaczeniem na sprzedaż na targowisku i wyrabiają własne masło orzechowe. Są wśród mężczyźni o rzeczno-ziołowych imionach takich jak Herb czy River, a także kobiety nazywające się Forest lub Aurora na cześć okolicznych lasów i budzącego się w nich życia.
Kiedy miałam dziesięć lat, wyprowadziliśmy się kilkanaście kilometrów za miasto, do domu położonego w lesie, kawałek za plantacją choinek bożonarodzeniowych i szlakami turystycznymi w parku Spencer Butte. Dom mieścił się na blisko dwuhektarowej działce, po której dreptały stada dzikich indyków wygrzebujących z ziemi robaki. Gdyby tylko tata miał na to ochotę, mógłby jeździć tam swoim traktorkiem ogrodowym zupełnie nago, osłonięty tysiącami sosen od najbliższych sąsiadów, mieszkających dobrych parę kilometrów dalej. Na tyłach działki znajdowała się przesieka, gdzie mama posadziła rododendrony i przycinała równo trawnik. Dalej zaczynały się zbocza ze sztywną trawiastą roślinnością i połaciami czerwonej gliny. W wykopanym przez któregoś z poprzednich właścicieli stawie z zamuloną, mętną wodą mieszkały żaby i jaszczurki, które można było dla zabawy łapać, a potem wypuszczać z powrotem na wolność. Wszędzie rozrastały się cierniste krzaki jeżyn i wczesnym latem, w okresie wypalania traw, tata rozprawiał się z nimi za pomocą wielkiego sekatora, żeby wyciąć wokół drzew nowe ścieżki tworzące trasę, po której mógł potem jeździć na swoim motocyklu crossowym. Raz w miesiącu podpalał zgromadzone sterty gałęzi, pozwalając mi rozlać u ich podstawy benzynę do zapalniczek, a potem, kiedy płomienie pochłaniały blisko dwumetrowe ognisko, podziwialiśmy efekty jego pracy.
Pokochałam nasz nowy dom, ale równocześnie go nie znosiłam. W sąsiedztwie nie było żadnych dzieci, z którymi mogłabym się bawić. Żadnych sklepów ani parków, do których można było dojechać rowerem. Czułam się tam samotna i pozostawiona sama sobie. Mama była jedyną osobą, do której mogłam się zwrócić i z którą mogłam porozmawiać.
W położonym na uboczu lesie poświęcała mi mnóstwo czasu i uwagi. Wykazywała się zaangażowaniem, które należało traktować jako wyjątkowy przywilej, ale które – jaka sama się o tym przekonałam – potrafiło też przytłaczać. Mama była gospodynią domową. Zajmowała się domem, odkąd się urodziłam, i choć była opiekuńcza, nie rozczulała się nade mną. Nie była „mamunią”, jakiej zazdrościłam większości rówieśników. Mamunia interesuje się wszystkim, co jej dziecko ma do powiedzenia, nawet jeśli tak naprawdę ma to głęboko w dupie. Zawozi je w te pędy do lekarza na samo wspomnienie najmniejszej dolegliwości. „Po prostu ci zazdroszczą” – zapewnia mamunia, kiedy jej dziecku ktoś dokucza. „Zawsze wyglądasz ślicznie” – przekonuje, choć to niekoniecznie prawda. „Jakie piękne!” – wykrzykuje, kiedy dostanie jakieś badziewie na święta.
Za każdym razem, kiedy zrobiłam sobie krzywdę, mama zaczynała krzyczeć. Nie ze strachu, tylko na mnie. Nie potrafiłam tego zrozumieć. Gdy inne dzieci się zraniły, matki brały je na ręce i zapewniały, że nic takiego się nie stało i wszystko będzie dobrze, albo zabierały je prosto na izbę przyjęć. Biali ludzie wciąż chodzili do lekarza. A kiedy ja się skaleczyłam, mama była wściekła, jakbym złośliwie zniszczyła coś, co należało do niej.
Pewnego razu, gdy wspinałam się na drzewo przed domem, stopa ześlizgnęła mi się z nacięcia, o które zawsze ją opierałam. Zsunęłam się dobre pół metra, ocierając się nagą skórą brzucha o szorstką korę. Nie udało mi się znaleźć nowego punktu podparcia i spadłam na ziemię z wysokości prawie dwóch metrów. Choć płakałam, miałam skręconą kostkę i obtarty do krwi brzuch, a moja koszulka była rozdarta, mama nie wzięła mnie na ręce i nie zawiozła do lekarza. Zamiast tego wydarła się na mnie wniebogłosy:
– ILE RAZÓW MAMUSIA MÓWI PRZESTAŃ WCHODZIĆ NA TO DRZEWO?!
– Umma, chyba skręciłam sobie kostkę! – wyszlochałam. – Chyba muszę jechać do szpitala!
Krążyła wokół mojego wygiętego ciała, bezustannie skrzecząc, podczas gdy ja skręcałam się z bólu pośród opadłych liści. Mogłabym przysiąc, że dorzuciła do tego parę kopniaków.
– Mamo, leci mi krew! Proszę, nie krzycz na mnie!
– BĘDZIESZ MIAŁA BLIZNĘ NA ZAWSZE! AY-CHAM WHEN-IL-EEYA?!
– Przepraszam, dobrze? Przepraszam!
Przepraszałam raz za razem, dramatycznie przy tym łkając. Zanosiłam się płaczem, po policzkach ściekały mi wielkie łzy. Zaczęłam czołgać się w stronę domu. Podciągałam się na łokciach i mocno chwytałam palcami chłodną ziemię pokrytą suchymi liśćmi, wlekąc za sobą sztywną, pulsującą bólem nogę.
– Aigo! Dwaes-suh! Starczy tego!
Jej miłość była więcej niż szorstka. Miała w sobie brutalną, jakby mechaniczną siłę. Muskularne uczucie, które nie zostawiało miejsca na choćby odrobinę słabości. Miłość, która na dziesięć kroków do przodu przewidywała, co będzie dla ciebie najlepsze, ani trochę nie dbając o to, że w międzyczasie bolało cię jak cholera. Gdy się zraniłam, odczuwała mój ból tak głęboko, jakby to ją spotkała krzywda. Nie było na świecie drugiej osoby, która kochałaby mnie tak jak moja mama. I nigdy nie pozwoli mi o tym zapomnieć.
– Przestań ryczeć! Zachowaj łzy, jak umrze twoja matka.
To powiedzenie można było często usłyszeć w moim domu. W miejsce angielskich idiomów, których mama nigdy się nie nauczyła, ukuła parę własnych porzekadeł. „Mamusia to jedyna osoba, która powie ci prawdę, bo mamusia to jedyna osoba, która cię naprawdę kocha”. Wśród moich najwcześniejszych wspomnień jest mama pouczająca mnie, żebym zawsze „zostawiała sobie dziesięć procent siebie”. Chciała przez to powiedzieć, że bez względu na to, jak bardzo wydaje nam się, że kogoś kochamy, nigdy nie powinniśmy oddawać się tej osobie w pełni. Lepiej zostawić sobie te dziesięć procent jako swego rodzaju formę zabezpieczenia. „Ja nawet od tatusia sobie zostawiam” – dodawała.
Mama zawsze próbowała uformować mnie na kształt idealnej wersji samej siebie. Kiedy byłam niemowlęciem, ściskała mój nos palcami, żeby nie był taki płaski. Gdy chodziłam do podstawówki, obawiała się, że będę za niska, dlatego każdego ranka przed wyjściem do szkoły kazała mi trzymać rękoma płytę szczytową mojego łóżka, a sama ciągnęła mnie za nogi z zamiarem ich wydłużenia. Jeśli marszczyłam brwi albo zbyt szeroko się uśmiechałam, wygładzała moje czoło palcami i przestrzegała, żebym „nie robiła sobie zmarszczek”. A kiedy szłam przygarbiona, wciskała mi dłoń między łopatki i rozkazywała: „Ukgae pee-goo! Ramiona prosto!”.
Miała obsesję na punkcie wyglądu i mogła godzinami oglądać w telewizji kanał QVC. Zamawiała telefonicznie oczyszczające odżywki do włosów, specjalne pasty do zębów i słoiczki ze scrubami na bazie olejku kawiorowego, serum, nawilżacze, toniki i kremy przeciwzmarszczkowe. Wierzyła w cudowne działanie produktów z telesprzedaży z gorliwością godną miłośniczki teorii spiskowych. Wystarczyło nieśmiało zakwestionować ich skuteczność, a wybuchała złością i stawała w ich obronie. Mama była święcie przekonana, że dzięki paście Supersmile mieliśmy zęby bielsze o pięć odcieni, a trzyczęściowy zestaw do pielęgnacji skóry Beautiful Complexion od Doktor Denese odejmował naszym twarzom dobre dziesięć lat. Jej półka w łazience przypominała wysepkę pełną szklanych naczynek i słoiczków, których zawartość służyła jej do nakładania, przemywania, wcierania, wklepywania i rozprowadzania po skórze. Zawzięcie przestrzegała dziesięcioetapowego procesu pielęgnacji skóry, który obejmował nawet użycie masażera do rażenia zmarszczek mikroprądami. Każdego wieczoru słyszałam z drugiego końca korytarza charakterystyczne klaskanie dłoni o policzki i bzyczenie pulsującego prądem urządzenia, które miało naprężać skórę. Po wszystkim nakładała na twarz kilka warstw różnych kremów.
W tym samym czasie rosła sterta toników Proactiv upchniętych w szafce z umywalką w mojej łazience, razem z prawie w ogóle nieużywaną szczoteczką do oczyszczania twarzy Clarisonic. Byłam zbyt niecierpliwa, żeby utrzymać jakikolwiek reżim kosmetyczny, jaki moja mama usiłowała mi narzucić, co przez cały okres dojrzewania było przedmiotem nasilającego się sporu między nami.
Jej doskonałość mnie denerwowała, a jej pedanteria pozostawała dla mnie kompletną zagadką. Ubrania, które miała od dziesięciu lat, wyglądały, jakby nigdy nie były noszone. Ani jednego strzępka przędzy na płaszczu, ani śladu meszku na swetrze, żadnego zadarcia na butach z lakierowanej skóry. Tymczasem ja nieustannie dostawałam reprymendy za zniszczenie albo zgubienie nawet tych rzeczy, do których byłam z całego serca przywiązana.
Tę samą pedantyczność wykazywała w odniesieniu do naszego domu, zawsze nieskazitelnie czystego. Codziennie odkurzała, raz w tygodniu kazała mi wycierać listwy przypodłogowe, a sama olejowała parkiet z twardego drewna, miękką szmatką rozprowadzając po nim impregnat. Mieszkanie razem ze mną i moim tatą musiało być dla niej jak użeranie się z dwójką przerośniętych kilkulatków, zdeterminowanych, by siać chaos w jej perfekcyjnym świecie. Często zdarzało się, że mama wybuchała gniewem na widok drobnego bałaganu, a tata i ja rozglądaliśmy się wokół nic nierozumiejącym wzrokiem, nie mając bladego pojęcia, co było pobrudzone albo odłożone nie na swoje miejsce. Jeśli któreś z nas rozlało coś na dywan, mama reagowała tak, jakbyśmy go podpalili. Wydawała z siebie zbolały lament, natychmiast ruszała szybkim krokiem po trzymane pod zlewem środki do czyszczenia dywanów, oczywiście kupione w QVC, po czym rozpędzała nas na boki w obawie, że narobimy jeszcze większego bałaganu. Staliśmy potem obok zawstydzeni, głupio przyglądając się, jak opryskuje i delikatnie przeciera rezultat naszej niezdarności.
Gra o naprawdę wysoką stawkę rozpoczęła się, gdy mama zaczęła gromadzić cenne i delikatne drobiazgi. Każdy zestaw takich skarbów miał swoje określone miejsce w domu, gdzie był starannie wyeksponowany. Kolekcja malutkich imbryczków z ilustracjami Mary Engelbreit rozstawiona na półkach z książkami w korytarzu. Porcelanowe figurki balerin na komodzie przy drzwiach wejściowych, z których jedna – trzecia w kolejności – pozbawiona była dwóch palców, czym każdego dnia przypominała mi o mojej słoniowatości. Wypełnione dżinem biało-niebieskie holenderskie domki na parapetach w kuchni, dwa albo trzy z niechlujnie zatkniętymi korkami – efektem zamroczenia alkoholem. Kryształowe zwierzątka z kolekcji Swarovskiego umieszczone na szklanych półkach kredensu w salonie. Przy okazji każdych urodzin i świąt Bożego Narodzenia na ścianę trafiał kolejny lśniący łabędź, jeżozwierz albo żółw, skąd wspólnie z resztą menażerii we wczesnoporannym świetle rzucał na cały pokój barwne refleksy.
Jej zasady i oczekiwania były wyczerpujące, ale jeśli przed nią uciekałam, skazywałam się na izolację i spędzanie czasu sama ze sobą. Wobec tego moje dzieciństwo dzieliło się na oddawanie się leżącym w mojej naturze, nieco chłopięcym przygodom, co zwykle kończyło się solidną reprymendą, oraz kurczowe trzymanie się mamy, której starałam się za wszelką cenę przypodobać.
Czasami, kiedy rodzice zostawiali mnie w domu z opiekunką, ustawiałam figurki mamy na tacy, zanosiłam je do zlewu i ostrożnie myłam każde zwierzątko wodą z mydłem, po czym osuszałam je papierowymi ręczniczkami. Wycierałam półki z kurzu i czyściłam je płynem do mycia szyb Windex, a następnie starałam się jak najwierniej odtworzyć z pamięci ich pierwotne ułożenie w nadziei, że mama po powrocie nagrodzi mnie za to czułością.
To kompulsywne sprzątanie stało się formą rytuału ochronnego przeprowadzanego, jeśli tylko poczułam się choć odrobinę porzucona – ta wizja bezlitośnie znęcała się nad moją jeszcze niedojrzałą wyobraźnią. Nawiedzały mnie koszmary, miewałam paranoiczne urojenia – jedne i drugie wynikające ze strachu przed nagłą śmiercią rodziców. Wyobrażałam sobie z okropnymi szczegółami, jak złodzieje włamują się do naszego domu i mordują ich oboje. Gdy z wieczornego wyjścia wracali później niż zwykle, byłam przekonana, że mieli wypadek samochodowy. Nie mogłam uwolnić się od powracających snów, w których ojciec, zawsze niecierpliwy za kierownicą, wybiera niesprawdzony skrót i zjeżdżają z mostu Ferry Street wprost do rzeki Willammette, w której nurcie toną, nie mogąc wydostać się z auta z powodu napierającej na zamknięte drzwi wody.
Sądząc po pozytywnej reakcji mamy na moje cotygodniowe epizody ze ściereczką do kurzu i listwami przypodłogowymi, doszłam do wniosku, że jeśli będzie wracać do domu, który jest jeszcze bardziej czysty niż przedtem, obieca mi, że już nigdy mnie nie zostawi. Tak wyglądały moje smutne próby zdobycia jej uznania. Pewnego razu, na wakacjach w Las Vegas, rodzice zostawili mnie samą w pokoju hotelowym, żeby mogli pograć w kasynie. Cały ten czas spędziłam na sprzątaniu pokoju, porządkowaniu zawartości ich walizek i wycieraniu kurzu ręcznikiem do rąk. Nie mogłam się doczekać, aż wrócą i zobaczą, co zrobiłam. Usiadłam na moim składanym łóżku i wpatrywałam się z uśmiechem w drzwi, wyczekując ich powrotu, ciekawa wyrazu ich twarzy i nieświadoma tego, że rano zjawi się personel sprzątający. Kiedy wrócili, obojętni na zmiany, jakie zaszły pod ich nieobecność, szybko podbiegłam i ciągnąc ich za sobą, wskazywałam kolejno efekty moich dobrych uczynków.
Z desperacją wyczekiwałam kolejnych okazji do zabłyśnięcia, a w ramach poszukiwań jak najlepszego pola do popisu odkryłam, że nasze wspólne zamiłowanie do koreańskiego jedzenia nie tylko pozwalało spajać więzi między matką i córką, lecz także stanowiło nieprzebrane źródło matczynej aprobaty. Koncepcja ta nabrała realnych kształtów na targu rybnym Noryangjin podczas wakacji w Seulu. Noryangjin to plac targowy, gdzie wybiera się żywe ryby i owoce morza trzymane przez sprzedawców w akwariach, po czym są one zabierane do restauracji na górze i przyrządzane na wiele różnych sposobów. Mama i ja udałyśmy się tam razem z jej dwiema siostrami, Nami i Eunmi, które kilogramami kupowały słuchotki, przegrzebki, strzykwy, seriolę, ośmiornicę i skrzypłocz – do zjedzenia na surowo albo ugotowania w pikantnych zupach.
Na górze nasz stolik natychmiast zapełnił się banchanami rozstawionymi wokół gazowego palnika na garnek z gulaszem. Jako pierwsze danie podano sannakji – żywą ośmiornicę. Na stojącym przede mną talerzu wiły się długie szaro-białe macki, dopiero co obcięte od łba, z wciąż pulsującymi przyssawkami. Mama chwyciła jedną, umoczyła ją w sosie gochujang i odrobinie octu, włożyła sobie do ust i zaczęła żuć. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, widząc moją rozdziawioną buzię.
– Spróbuj – powiedziała.
W przeciwieństwie do pozostałych domen władzy rodzicielskiej w kwestii jedzenia mama wykazywała się zaskakującą liberalnością. Jeśli coś mi nie smakowało, nigdy nie zmuszała mnie, żebym to jadła. A jeżeli zjadłam tylko połowę swojej porcji, nie kazała mi wmuszać w siebie reszty. Uważała, że jedzeniem trzeba się cieszyć, dlatego jej zdaniem nie należało jeść na siłę i niepotrzebnie rozciągać sobie żołądka. Miała tylko jedną niepodważalną zasadę – wszystkiego trzeba było choć raz spróbować.
Skora do przypodobania się mamie i wywarcia wrażenia na moich ciociach, umieściłam między pałeczkami najbardziej wierzgającą mackę, jaką znalazłam, zanurzyłam ją w sosie, tak jak zrobiła to mama, i wsunęłam sobie do ust. Była słonawa, cierpka i słodka, z odrobiną ostrego posmaku sosu, a przede wszystkim bardzo, bardzo gumowa. Przeżułam ją tyle razy, ile tylko mogłam, po czym ją połknęłam, obawiając się, że po drodze przyssie się do moich migdałków.
– Bardzo dobrze, kochana!
– Aigo yeppeu! – wykrzyknęły ciocie. Nasza śliczna dziewczynka!
Chwaliły moją odwagę, rozpierała mnie duma i właśnie w tamtej chwili coś skierowało mnie na odpowiednią drogę. Uświadomiłam sobie, że skoro bycie dobrą przychodziło mi nie bez trudu, mogłam robić na nich wrażenie swoją nieustraszonością. Od tamtej pory znajdowałam upodobanie w zaskakiwaniu dorosłych wyrafinowanym podniebieniem i budzeniu obrzydzenia u mniej doświadczonych kulinarnie rówieśników, delektując się tym, co okazało się najwspanialszymi darami natury. Jeszcze zanim skończyłam dziesięć lat, potrafiłam gołymi rękoma rozebrać homara z niewielką tylko pomocą dziadka do orzechów. Z lubością zajadałam tatar, pasztet, sardynki oraz ślimaki zapiekane w maśle i duszone z pieczonym czosnkiem. Spróbowałam surowej strzykwy, słuchotek i ostryg półskorupowych. Wieczorami mama opiekała w garażu suszoną mątwę na kuchence turystycznej, a potem podawała ją razem z miseczką orzeszków ziemnych i sosem z pasty paprykowej wymieszanej z japońskim majonezem. Tata rozrywał mątwę na paseczki, które podjadaliśmy, oglądając razem telewizję, dopóki nie rozbolały nas szczęki. Na koniec przepłukiwałam usta małymi łyczkami piwa Corona, które piła mama.
Żadne z moich rodziców nie skończyło studiów. Nie wychowałam się w domu pełnym książek czy płyt z muzyką. Nie wystawiano mnie od małego na kontakt ze sztuką, nie byłam zabierana do muzeów czy na spektakle w cenionych teatrach. Moi rodzice nie znali nazwisk autorów, których książki powinno się przeczytać, ani zagranicznych reżyserów, których filmy powinnam obejrzeć. Nie dostałam w prezencie starego wydania Buszującego w zbożu, winyli z albumami Rolling Stonesów ani żadnego innego materiału instruktażowego z przeszłości, który mógłby mi pomóc w osiągnięciu kulturalnej dojrzałości. Mama i tata byli wykształceni na swój sposób. Widzieli sporą część świata i posmakowali tego, co miał do zaoferowania. Braki w obyciu z kulturą nadrabiali, wydając swoje ciężko zarobione pieniądze na najlepsze delikatesy. Moje dzieciństwo miało bogaty smak – smakowało kaszanką, rybimi wnętrznościami, kawiorem. Rodzice uwielbiali dobre jedzenie, podobnie jak przygotowywanie go, wyszukiwanie go i dzielenie się nim. A ja byłam przy ich stole gościem honorowym.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Crying in H Mart
Copyright © 2021 by Michelle Zauner
All rights reserved
Copyright for the Polish edition © 2023 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek
formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także
fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem
nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2023
Projekt okładki i ilustracja: © Na Kim
Redakcja: Sylwia Chojecka | Od Słowa do Słowa
Korekta: Anna Walczak | Od Słowa do Słowa
Skład i łamanie: Tomasz Chojecki | Od Słowa do Słowa
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-995-4
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE