Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najlepszy prezent dla każdego, kto potrzebuje solidnej dawki ciepła, życiowej mądrości i uśmiechu.
Niezwykły talent, wyrazista postać.
Kim był Franciszek Pieczka?
Aktor, którego pokochały pokolenia widzów – Gustlik z Czterech pancernych, Jańcio Wodnik i Stanisław Japycz z Rancza – ale przede wszystkim człowiek z którym każdy chciał się zaprzyjaźnić.
Katarzyna Stoparczyk miała tę książkę napisać razem z Franciszkiem. Nie zdążyli. Zatem po jego śmierci wyruszyła z mikrofonem do bliskich artysty. Rozmawiała z synem Piotrem i córką Iloną, z najbliższymi krewnymi i sąsiadami aktora, a także z przyjaciółmi z artystycznego świata, jak Daniel Olbrychski, Jan Jakub Kolski czy Kazimierz Kaczor. Dała nam wielobarwną mozaikę opowiadań i oryginalny portret tego niezwykłego człowieka.
Specjalne wydanie poszerzone o legendarną rozmowę Katarzyny Stoparczyk z Franciszkiem Pieczką w Trójkowej audycji Myślidziecka 3/5/7.
Katarzyna Stoparczyk
Dziennikarka, autorka książek, reżyserka spektakli teatralnych. Stworzyła kultową radiową audycję Dzieci wiedzą lepiej, współtworzyła także format telewizyjny Duże Dzieci. Nagrodzona m.in. prestiżowym tytułem Mistrz Mowy Polskiej Vox Populi, Dzisiaj tworzy międzynarodowy program Dajcie nam głos!!! Kasia Stoparczyk i dzieci (dostępny na YouTubie). Franciszka poznała, kiedy gościł u niej w audycji Myślidziecka 3/5/7. W radiowym studiu Franciszek zaprosił ją do swojego świata, a potem zaproponował współpracę – i tak się zaprzyjaźnili.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 125
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
Ta opowieść zaczyna się w radiowym studiu. Przy mikrofonie siedzi starszy, nieco przygarbiony pan. Uważnie patrzy mi w oczy. I choć przyszedł, by rozmawiać, w tej chwili oboje milczymy. Ale nie jest to milczenie krępujące. Wiemy, że to właśnie ono powoli zaczyna nas prowadzić. Do bliskości i prawdy, do uśmiechu i łez, którymi dotychczas Franciszek tak oszczędnie dzielił się ze światem.
– Wie pani, ja się śmierci nie boję. Swoje przeżyłem. Już nie mam jakichś aspiracji życiowych, ani osobistych, ani zawodowych. Tylko Boga proszę, żeby odejść spokojnie, bez boleści. No i żeby później spotkać się z małżonką. Tam, na górze. Może już przygotowała dla mnie jakieś przyjęcie?
Do tego przyjęcia pasują piosenki Édith Piaf, o które kilka dni wcześniej prosi mnie Franciszek. Jego ulubione, jeszcze z czasów młodości. Przywodzą na myśl przebojowego chłopaka, tak niepodobnego do dzisiejszego Franciszka.
– Przyszedłem do sekretariatu i mówię: „Chciałem z panem ministrem rozmawiać”. Patrzy na mnie sekretarka jak na wariata. „Czy jest pan umówiony?”. Ja mówię, że nie. „A to które drzwi są?”. A ona pokazuje mi drzwi. Nie czekając dalej, otwieram je i wparowuję do gabinetu.
Chłopak uzyskuje to, po co przyszedł, czyli zgodę ministra szkolnictwa wyższego na zmianę kierunku studiów. Z dokumentem w dłoni zjawia się w prywatnym mieszkaniu rektora Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie, profesora Aleksandra Zelwerowicza. I choć dawno jest po egzaminach, zostaje przyjęty. Dla aktorstwa najpierw sprzeciwia się woli ojca, a potem opuszcza ukochany Śląsk, z którego jednak mentalnie nigdy nie wyjeżdża.
W roku 2015 Muzeum Kinematografii ogłasza plebiscyt. Na pierwszych trzech miejscach listy filmów wszech czasów znajdują się Ziemia obiecana Andrzeja Wajdy, Rękopis znaleziony w Saragossie Wojciecha Jerzego Hasa i Popiół i diament, także Andrzeja Wajdy. Aktor Franciszek Pieczka gra w dwóch z nich.
W całym swoim życiu wciela się w blisko 450 znakomitych, filmowych ról. To zaskakujące, że na festiwalach polskich filmów otrzymuje tylko dwie nagrody.
Ludzie ze środowiska próbują to wytłumaczyć. Wiedzą, że Franciszek nie bywa na branżowych rautach. Nie należy do tak zwanego towarzystwa. Na szczęście świat teatru nagradza Franciszka inaczej.
Jest wielkim aktorem, ale także niezwykłym człowiekiem.
– Właśnie. Talent talentem, zawód zawodem, ale gdzieś tam zawsze ten człowiek zza podszewki wychodzi.
Kiedy kończymy rozmawiać, Franciszek zostawia nam jeszcze przesłanie:
– Pozostań zawsze sobą. Bądź taki, żebyś mógł o każdej porze dnia spojrzeć w lustro i nie musiał się wstydzić. Bądź prawym człowiekiem. Po prostu.
Kiedy radiowa lampka gaśnie, wsiadamy do samochodu.
– Jaki ten świat ładny. – Pan Franciszek obserwuje go z fotela pasażera.
Jedziemy razem do Falenicy, w której kupił dom i odnalazł swoją drugą ojczyznę. Z tej podróży najbardziej zapamiętam jego zachwyt. Jesiennymi liśćmi, które tańczą nad dachem sunącego samochodu, polami, które jeszcze przed chwilą rodziły, a teraz szykują się do zimy. I łąką, pełną niechcianej nawłoci, która ciągnie się aż po horyzont.
– Pani Kasiu, ona biegnie ku wieczności. – W oczach Franciszka widzę zadziwienie.
„On wciąż wszystkiemu się dziwi. Ma w sobie świeżość spojrzenia dziecka” – mówią o Franciszku najbliżsi.
Zawożę go pod dom. Jeszcze nie wiem, że będę tu powracać. Że poznam stuletnią, drobnolistną lipę.
– To jedyna przyjaciółka, która jest starsza ode mnie – będzie żartował Franciszek.
Że zobaczę magnolię, która tak wściekle rozrasta się pod oknem jego sypialni. No i poznam Krakersa.
– Krakers to jest kot rasowy! Ogrodowy kot sportowy – przedstawi Krakersa Franciszek.
Uzna, że jest to tytuł uprawniony, ponieważ kot bez ogona biega szybciej. A Krakers właśnie go stracił w podwórkowej bitwie.
– W obronie falenickiej dzielni – z dumą dopowie człowiek, z którym Krakers każdego poranka jada śniadanie.
Franciszek docenia rzeczy małe i potrafi docenić codzienność. To dom jest jego azylem – i rodzina.
A ta książka powstała właśnie dzięki niej. Po śmierci Franciszka jego syn Piotr otwiera przede mną serce i wszystkie rodzinne albumy. Siedząc w ulubionym fotelu jego ojca, trzymam na kolanach całe życie Franciszka. Uchwycone w fotografiach sprzed lat. Obok leżą jego okulary i otwarty laptop. Jakby Franciszek wybiegł z pokoju na chwilę.
Na biurku macha niewidzialnym ogonem kot Krakers. Rozciąga się po kociemu, jakby własnym ciałem strzegł tajemnicy, którą w komputerze nieopatrznie pozostawił jego pan.
Ta książka nie mogła być inna. Czytając ją, będziecie wędrowali intymnymi śladami Franciszka. Ścieżkami, które zaprowadzą was do hardego synka ze Śląska. Człowieka, który w swoim długim życiu tak niewielu do siebie dopuścił, ale przecież każdego szanował.
To zastanawiające, że Jan Jakub Kolski, o którym Franciszek powiedział „mój reżyser”, nigdy nie rozmawiał z nim o życiu prywatnym. Kazimierz Kaczor, który w Teatrze Powszechnym przez pół wieku dzielił z Franciszkiem garderobę, odwiedził kolegę w jego domu zaledwie dwa razy. A grająca z nim przez dziesięć lat na planie Rancza Marta Lipińska bezradnie rozkłada ręce, mówiąc „Ja to właściwie niewiele o Franiu wiem”.
Tę książkę oddaję Ci ze wzruszeniem i głębokim przekonaniem, że w czasach kryzysu autorytetów właśnie takich ludzi jak Franciszek najbardziej temu światu potrzeba.
Katarzyna Stoparczyk
Cytaty pochodzą z radiowej, trójkowej audycji Myślidziecka 3/5/7, a także z książki Jak mieć w życiu frajdę. Rozmowy Kasi Stoparczyk
Rozmowa
Będę rozmawiać z kimś, kto jako mały chłopiec po cichu wymknął się z domu do kina, by zobaczyć film pod tytułem Znachor. Chłopiec najpierw musiał pokonać pieszo kilkanaście kilometrów, a potem wrócić do domu, w którym czekał na niego tata. I czekało lanie. Tata po śląsku krzyczał tak: „Jo ci dom Znachora, pierona, żeby tam bomba jaka rypła. Żeby to bezbożnictwo rozwaliła!”. Nie pomogło. Syn został aktorem. Wybitnym, bo to właśnie jego role przez lata definiowały osobny nurt polskiej kinematografii. Choć największą popularność zyskał dzięki roli w serialu Czterej pancerni i pies. Roli niewiarygodnie silnego, poczciwego Gustlika, który, tak jak kreujący tę postać aktor, potrafił kochać z całych sił. I być może z tego właśnie powodu ukochał najpiękniejsze piosenki o miłości, które tak sugestywnie potrafiła śpiewać Édith Piaf.
Święty Franciszek. Właśnie tak pomyślałam, kiedy wszedł do budynku radia. Wysoki, nieco przygarbiony. Dobry. Brakowało mu tylko sękatej, pasterskiej laski. Kiedy kilka miesięcy wcześniej nagradzaliśmy go Wawrzynem Mistrza Mowy Polskiej, nasze odczucia były podobne.
Wtedy stał na wielkiej scenie, teraz szedł tuż obok mnie. Szarmancko otworzył drzwi i energicznie wszedł do radiowego studia. Usiedliśmy naprzeciw siebie. I już wiedziałam, że tę swoją kartkę z pytaniami mogę wyrzucić. Mam przewodnika. Tam, dokąd mnie zaprowadzi, będziemy u siebie.
Jeszcze tylko łyk wody. Jedno uważne spojrzenie.
Przy pierwszych słowach piosenki Milord na twarzy pana Franciszka pojawia się wzruszenie. Tak, to na pewno jego ulubiona piosenka.
Proszę wejść, Milordzie,
Usiąść przy moim stoliku.
Tak zimno jest na dworze,
A tutaj tak wygodnie.
Panie Franciszku, czy to prawda, że nosi pan przy sobie wafelki prince polo?
A to skąd pani wie? To jest strasznie intymna sprawa. Bo ja rzeczywiście te prince polo noszę. To jest tak na wszelki wypadek, wie pani. Jeżeli bufet zawiedzie, to zawsze jak tonący brzytwy chwytam się prince polo.
Ale ma być orzechowy? Czy czekoladowy, klasyczny?
Klasyczny taki.
Ja mam w torbie pięć! Mogę… Te będą dla pana, dobrze?
Dziękuję bardzo. Tak.
Czy w pana sypialni nadal stoi naczynie, w którym są czekoladowe cukierki i wafelki?
Nie stoi na stole, tylko na szafie.
Aha.
Ta szafa ma swoją wysokość i tam jest rzeczywiście pudło ze smakołykami. To są wszystko wafelki o różnych smakach i tak dalej. Pudło było kiedyś wysoko, a w tej chwili jest nisko, dlatego że wnuki urosły. Kiedyś to musiały pytać: „Dziadziu? A czy dziadek mógłby… yyy… tam tego?”. No to sięgałem i dawałem. A dziś siedzę przy telewizorze, a ten najmłodszy wnuk „oko do mnie robi” i pokazuje na szafę. To mówię: „Ależ oczywiście!”.
A ile lat ma najmłodszy wnuk?
Czternaście.
Rozpieszczał pan swoje wnuki?
No wie pani, zazwyczaj dziadkowie rozpieszczają swoje wnuki. Rodzice też kochają po swojemu, ale miłość dziadka jest bardzo opiekuńcza. Tak się obawiam, żeby mu się coś nie stało. Jak on gdzieś tam jedzie, to żeby już… kiedy wróci? Do szkoły, jak mi jeszcze stan fizyczny pozwala, go zawożę, a potem odwożę do domu. Dziś też go miałem odebrać, ale nie, on mówi: „Dziadek! Dziś ty masz zajęcie, to ja przyjadę pociągiem”.
Wie pan, jaka to jest jednostka miary: jedna pieczka?
To Kolski bodajże wymyślił. Musieliby to stwierdzić ci, którzy się ze mną kontaktują.
Wie pan, wie pan doskonale! Oczywiście to jest jednostka dobroci. Na przykład sposób, w jaki pan opowiada o wnuku, można by zmierzyć w tych jednostkach.
Pewnie tak. Są różne jednostki miary. Ja się czuję skrępowany, kiedy on mówi, że ta miara to pieczki. Á propos pieczki! Moja małżonka pochodzi z Francji. I kiedy pierwszy raz przyszła do mnie, do domu, była z moją matką, która mówiła po śląsku. Matka mówi do mojej żony: „Wiesz co, dziołcha? Pieczki są w trąbie, weź tam sobie”. Żona mi mówi, że nie wiedziała w ogóle, co to jest. „Pieczki są w trąbie”. Pieczki po śląsku to są suszone gruszki albo śliwki. A trąba to piekarnik. Tam, gdzie się suszą. Żona była mocno skonsternowana.
Albo komary! Matka mówi: „Wiesz co, dziołcha? Ty dej se pozór, bo tam jest dużo kopruchów”. Kopruchów? I takie to wynikały qui pro quo.
Kiedyś powiedział pan, że bez względu na to, ile lat spędzi pan poza Śląskiem, to do końca życia będzie pan Ślązakiem. Że to jest pana ojczyzna i dom.
Tak. I jeszcze raz bym to mógł powtórzyć, bo kiedy człowiek już jest starszy, już przekroczył smugę cienia, tym bardziej go ciągnie do rodzinnych stron. Chciałby tam troszeczkę pochodzić, pooglądać dawne kąty, gdzie krążył, i dlatego to przywiązanie jest bardzo szczere i bardzo gorące.
A kiedy słyszy pan słowo Godów, to jest ta mała wioseczka, w której przyszedł pan na świat, to jakie są pierwsze kadry, pierwsze skojarzenia?
Godów to nie jest mała wioseczka. Tam jest ileś sołectw!
Ale tak dla uratowania mojego honoru, to jednak wioska, a nie miasto, prawda?
Tak. Wioska leży nad samą Olzą. Myśmy się razem z Czechami kąpali w tej Olzie. Wtedy była woda czyściuteńka. A potem, proszę sobie wyobrazić, kiedy były wianki, to myśmy je puszczali na Olzie. I na tych wiankach były świece i trochę płynęły. To tam Czesi z drugiej strony bęc w nie kamieniami. Wszystko dlatego, że myśmy zostali zmanipulowani nacjonalistycznie. Pamiętam tamte czasy. Nieszczęście dla Europy. Nieprawdopodobne nacjonalizmy, które doprowadziły do katastrofy. No a później, jak się wianki skończyły, znowu byliśmy razem. Ja zresztą miałem wujka Czecha, który mieszkał na Zaolziu. Spędzałem u niego wakacje i w 1938 roku.
Miał pan wtedy dziesięć lat.
Miałem dziesięć lat, kiedy nasi zajmowali Zaolzie. A potem pamiętam w Pradze, bodajże w Instytucie Polskim, było pytanie: „Czy grałem w czeskich filmach?”. Mówię: „Nie za dużo grałem w czeskich filmach, ale może dlatego, że to taka kara była, bo ja zajmowałem Zaolzie”. Konsternacja: „Zajmował pan Zaolzie?”. No więc powiedziałem, na czym rzecz polegała. A polegała na tym, że tankietki jechały przez Godów, my, chłopcy, biegliśmy za nimi i żołnierze nas na te tankietki posadzali i tak na jednej z nich wjechałem na Zaolzie. Czyli je zająłem. Pani wspomniała o Znachorze, którego oglądałem. To też było po trzydziestym ósmym.
Właśnie, proszę powiedzieć, ile kilometrów musiał pan iść pieszo, żeby ten film zobaczyć?
To było jedenaście kilometrów. Starsi chłopcy prowadzili, a myśmy szli za nimi.
No, tego nigdy nie zapomnę. Przyszedłem gdzieś koło północy. Późno, a wtedy młodzież tak późno nie przychodziła do domu. Już wiedziałem, co mnie czeka, i tylko hyc, prosto pod pierzynę. Nic nie pomogło. Ojciec wparował do pokoju, podniósł pierzynę, miał taki skórzany pasek i tym paskiem wywijał: „Jo ci dom Znachora, jo ci dom Znachora!”. A później ja i tak do kina chodziłem. Do Wodzisławia. Wtedy ojciec mówił: „Żeby już tam, pierona, bomba trzasła to bezbożnictwo”. I proszę sobie wyobrazić, jest nalot na Wodzisław. Bombardowanie, rynek zdruzgotany prawie w całości, kościół mocno uszkodzony, tylko budynek kina pozostał, i ja potem mówię: „Tata, widzisz? Jaka to jest ironia losu. Tylko kino zostało, a wszystko zniszczone”.
Tata najpierw wołał: „Ty, pieronie!”, a potem z dumą mówił: „Moja krew!”, jak zobaczył pana na ekranie, prawda?
Aha, ha! No tak. Bo to było, kiedy zdecydowałem wbrew woli ojca pójść do szkoły teatralnej. Zresztą byłem miesiąc na politechnice. Po śląsku to znaczy: szajba mi odbiła. Zostawiłem kolegom indeks w akademiku i mówię: „A ja idę zdawać do szkoły teatralnej”. Bo ja, ucząc się jeszcze w szkole średniej w Katowicach w tak zwanym Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym, byłem w zespole rapsodycznym przy Wojewódzkim Domu Kultury i tam nasiąknąłem teatrem, pseudoteatrem i tak dalej.
Ojciec mówił do pana: Hungerkünstler, tak?
Tak, ojciec chciał odwieść mnie od tego zamiaru, więc powtarzał, że aktorzy to są tacy Hungerkünstler, po niemiecku mówił. Hungerkünstler to jest artysta głodu. On to kojarzył z rybałtami, co to chodzą, krążą po świecie i przymierają głodem. No ale mimo to zdawałem do Szkoły Teatralnej w Warszawie. A dlaczego w Warszawie, przecież do Krakowa było bliżej? To mój pan polonista był zwolennikiem szkoły warszawskiej. Ja nie miałem własnych kryteriów wyboru, czy taka szkoła, czy taka.
Panie Franciszku, pan może i nie miał kryteriów, ale bez pardonu wparował pan do ministra, żeby dał panu zgodę. Bez żadnego umawiania się. Tak było?
Tak było. Trzeba było mieć zgodę ministra szkolnictwa wyższego na zmianę kierunku studiów.
Ale pan był przebojowy!
Byłem młodym człowiekiem, to i przebojowym. Przyszedłem do sekretariatu i mówię: „Chciałem z panem ministrem rozmawiać”. Patrzy na mnie sekretarka jak na wariata. „Czy jest pan umówiony?”. Ja mówię, że nie, nie jestem umówiony. A to które to drzwi są? A ona pokazuje mi drzwi. Nie czekając dalej, otwieram je i wparowuję do gabinetu. Oczywiście pan minister miał poczucie humoru.
O! To dobrze pan trafił.
Mógł mnie po prostu wyprosić. Ale zobaczył takiego mocno naburmuszonego młodziana, który poprosił go o umożliwienie zmiany kierunku studiów, i się zgodził.
I potem było: chcieć to móc, prawda?
Tak!
Przez całe życie pana prowadzi to zdanie. Ale wie pan, co jest niezwykle zaskakujące? Przecież rok akademicki trwał już, zdaje się, z miesiąc. Pan trafił do prywatnego mieszkania profesora Zelwerowicza. I tam odbył się egzamin. Jestem bardzo ciekawa, czym go pan przekonał. Co mu pan takiego powiedział, że pana przyjęto?
Wówczas było takie niepisane prawo, że Aleksander Zelwerowicz mógł wskazać jednego kandydata do zawodu aktorskiego. Mógł to zrobić sam. I Zelwerowicz poprosił mnie do siebie. Przyszedłem, oczywiście byłem przed czasem, Aleksandra Zelwerowicza jeszcze nie było. I w pewnym momencie on wchodzi i zaczyna się tłumaczyć przede mną, że się spóźnił, że to nie powinno tak być.
Jaka klasa!
Patrzę na niego i myślę sobie, że on mnie chyba wpuszcza w maliny, jak to się mówi. Ale nie! Otóż Aleksander Zelwerowicz był pedantem, jeżeli chodzi o punktualność.
I purystą, jeśli chodzi o język.
Tak, mówiłem jakąś prozę, później wiersz. I kątem oka patrzyłem. Widzę, że jest akceptacja i już czułem się prawie aktorem. I kiedy już czułem, że złapałem gąskę, Aleksander Zelwerowicz mówi (w tym momencie pan Franciszek zabawnie obniża tembr głosu): „Panie Franciszku, niewątpliwie ma pan wyczucie, ma pan wyczucie. Ale niech mi pan powie trzy razy to samo słowo: «miasto». Raz jako miasto fabryczne, drugi raz jako miasto pełne kultury, taki na przykład Kraków, a trzeci raz jako miasto Las Vegas”. Aleksander Zelwerowicz, dobry psycholog, popatrzał na moją twarz i zobaczył, że hasło Las Vegas na mojej twarzy niczego nie odmalowało, bo nie wiedziałem, czym się to Las Vegas je, i mówi: „Panie Franciszku, wie pan, to takie miasto pełne zabaw, uciech i tak dalej”. Powiedziałem więc trzy razy słowo „miasto” i myślę sobie: „No, już jest dobrze.” I kiedy mi się znowu wydawało, że już jest wszystko w porządku, to Zelwer, bo myśmy potem Zelwerem go nazywali, mówi: „Panie Franciszku, a teraz niech pan zmieni kolejność”. A ja z tych emocji zapomniałem sobie, które miasto było pierwsze, które drugie, które trzecie. I tak, proszę pani, tak właściwie na totolotka poszedłem. I na chybił trafił udało mi się zmienić. I dopiero wtedy Zelwer powiedział: „Niewątpliwie, panie Franciszku, ma pan wyczucie, jest pan przyjęty”. Szczęśliwy wylądowałem na progu domu rodzicielskiego z walizką. Jak mnie ojciec zobaczył, to zapytał: „Pieronie, już cię wyciepli?”. Ja mówię: „Nie, tata, nie wyrzucili mnie. Zdałem do szkoły teatralnej”. I zamiast go ułagodzić tą wypowiedzią, to jeszcze dolałem oliwy do ognia. Bo wyrzucenie ojciec byłby jakoś przebolał. Ale tego, że poszedłem wbrew woli ojca do szkoły teatralnej, to już nie. Pierony się posypały. Te śląskie. Salwowałem się ucieczką, a później, kiedy już zostałem aktorem, kiedy już miałem jakieś chwalebne efekty, prasa o mnie pisała pochlebnie, ojciec mówił: „No, toć przeca on to po mnie odziedziczył”. Taka przewrotność się u rodziców ujawnia niekiedy.
I tu było właśnie: „Moja krew!”. A tata chciał, aby pan był górnikiem. I pan przez cały rok górnikiem był.
Byłem górnikiem. Miałem takie zdarzenie. Pracowałem w kamielni. Myśmy nie fedrowali, jak się po śląsku czy po górniczemu mówi, węgla, tylkośmy robili przekopy. Albo szybiki od dołu do góry się robiło też…
Ciężka praca, prawda?
Ciężka praca – w kamieniu. A jeżeli się wdycha pył kamienny, to powoduje pylicę. Nieodwracalne zniszczenie płuc. W dodatku górnik przodowy był rozliczany od metrów, od tego, ile tam metrów postępu było. No to szedł jak najszybciej do przodu, do przodu i nie dbał o zabudowę tego, co z tyłu.
O bezpieczeństwo wasze.
A myśmy ładowali. Mieliśmy takie szufle, łopaty i trwał odstrzał. Leżały płyty stalowe, żeby łatwiej było zbierać węgiel. Chwała Bogu, stałem na tej płycie. W pewnym momencie nastąpiło oberwanie sufitu. Kamień uderzył mnie w głowę, a myśmy wszyscy musieli mieć kaski. Na szczęście nogi mi się poślizgnęły na tej płycie – i to mnie uratowało.
Górnik przodowy zauważył, co jest, chwycił mnie za nogi i wyciągnął. I wtedy wszystko trzasło! Gdyby nie ten jego odruch, toby mnie teraz nie było na tym świecie. Potem mnie prosił, żeby o tym nikomu nie mówić. I ja oczywiście nikomu nie powiedziałem.
I to był ten zakręt, ten zwrot w pana życiu, prawda?
Ten zakręt może nie nastąpił z jakiejś bojaźni. Ojciec sobie wyobrażał, że górnik to jest taki stabilny fach, taki dobry zawód.
Dach nad głową.
Deszcz ci nie pada na głowę, zawsze jest ciepło. Bo tam niekiedy jest aż za ciepło. Ale moja decyzja nastąpiła, kiedy byłem w zespole rapsodycznym przy Wojewódzkim Domu Kultury. Tam gdzieś połknąłem bakcyla teatru. I to potem się odezwało na politechnice. Te wszystkie moje ulubione przedmioty ścisłe… Ni stąd, ni zowąd, poczułem się jak na tureckim kazaniu. I tak mi brakowało dawnego środowiska, kolegów, zespołu, nastroju, tego wszystkiego. To spowodowało, że się zdecydowałem i jednak poszedłem do szkoły teatralnej.
Do tego potrzebna była odwaga i odważne mierzenie się z samym sobą. Panie Franciszku, jakim pan był dzieckiem?
Trudno mi oceniać samego siebie w dzieciństwie. Oczywiście, kiedy to konfrontuję z dzisiejszymi dziećmi, z dzisiejszą młodzieżą, to myśmy byli bardzo ulegli wobec rodziców. Bardzo pokorni. Aż do tego momentu, kiedy powiedziałem: nie! Prawda?
Dosyć późno powiedział pan: nie.
Ale to były inne czasy. Dziś, jeżeli ktoś nie ma dużej werwy egzystencjalnej, to sobie nie poradzi na tym szalenie pędzącym świecie. I młodzież się przystosowuje do czasów.
Tak, a kiedyś była hierarchia, prawda? Mama, tata, starsze rodzeństwo. Pan był najmłodszy?
Ja byłem najmłodszy.
Ile was było w domu?
Siedmioro, dożyło sześcioro. I wszyscy dożyliśmy sędziwego wieku, powyżej osiemdziesięciu pięciu lat.
A najstarsza siostra?
Moja ostatnia siostra, która zmarła w zeszłym roku w listopadzie, miała dziewięćdziesiąt sześć. Stąd mam nadzieję, że może geny sprawią, że jeszcze troszeczkę pożyję.
Panie Franciszku, te geny są bardzo mocno wspierane przez nieprawdopodobną życzliwość wobec pana wszystkich osób, które na pana patrzą i które pana słuchają. Przecież to jest kumulacja energii. To musi w jakiś dobry sposób zadziałać. Proszę być pewnym, że będzie dobrze.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
© Wydawnictwo WAM, 2024
© Katarzyna Stoparczyk, 2024
© Piotr Pieczka, 2024
Rozmowa Katarzyny Stoparczyk z Franciszkiem Pieczką pochodzi z audycji Programu Trzeciego Polskiego Radia Myślidziecka 3/5/7 wyemitowanej 29 września 2018
Opieka redakcyjna: Damian Strączek, Artur Wiśniewski
Redakcja: Anna Śledzikowska
Korekta: Magdalena Koch
Projekt okładki: Adam Gutkowski
Fot. na okładce © Adam Kozak / Agencja Wyborcza
Projekt makiety: Lucyna Sterczewska
Fotografie pochodzą z archiwum rodziny Franciszka Pieczki i archiwum autorki za wyjątkiem:
z archiwum Bogumiła Burzyńskiego
ze zbiorów Jana Jakuba Kolskiego
East News
InPlus / East New
Polfilm / East News
fot. Henryk Rosiak / CAF / PAP
fot. Ireneusz Sobieszczuk / TVP / PAP
fot. Piotr Liszkiewicz / East News
fot. Renata Pajchel / East News
fot. Ryszard Pieńkowski / East News
fot. Stefan Maszewski / Reporter / East News
fot. Wojciech Frankowski / East News
ISBN 978-83-277-4343-5
Wydanie II, poprawione i poszerzone
MANDO
ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków
tel. 12 62 93 200
www.mando.pl
DZIAŁ HANDLOWY
tel. 12 62 93 254-255
e-mail: [email protected]
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek