Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Mijał tydzień, odkąd drogi Buby i Miłosza całkiem się rozeszły. Wprawdzie kilka razy próbowała jakoś się zbliżyć do Miłoszowej ścieżki. Ale od dnia, gdy zobaczyła go z tą nową, z architektury, taką szczupłą i w fikuśnym berecie, od tego momentu martensy Buby przestały biegać ich dawną, wspólną ścieżką”.
Drugi tom opowieści o sympatycznej nastolatce, Bubie, mistrzyni brydżowej, której życie nie skąpi trudnych rozdań. Barbara Kosmowska po mistrzowsku wnika w świat nastolatków, opisuje go bez fałszywych barw, jest tam więc miejsce na spleen i zniechęcenie rzeczywistością, humorystyczne zdarzenia w szkole i chwiejną równowagę domowego ogniska. Buba, dzięki wrodzonemu optymizmowi i przyjaciołom (starym – znanym z Buby, pierwszego tomu powieściowego, i nowo poznanym) daje sobie doskonale radę z całym tym bałaganem i jeszcze ma energię do pomagania innym!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Wszyscy, którzy ostatnio spotykali Bubę, udawali, że na nią patrzą i ją widzą.
– Utyłaś troszeczkę – mówili jedni, zatrzymując wzrok na Buby dżinsach.
– Zdaje się, że schudłaś – oceniali inni.
– Wyładniałaś.
– Zbrzydłaś – licytowali się nieświadomie.
– Wyrosłaś – wyrokowali następni, na przekór tym, co uparcie stwierdzali:
– Ty się, Bubo, wcale nie zmieniasz…
Buba godziła się grzecznie z wyrokami dotyczącymi jej ciała, ale pod przylepionym na siłę uśmiechem ukrywała gorzkie zdumienie ludzką krótkowzrocznością. Bo gdy sama zaglądała z niechęcią do lustra, widziała w nim wyraźnie tylko ogromny smutek. Był tak czytelny i tak paskudnie obecny, że żadne fizyczne parametry nie mogły się z nim równać.
Smutek, podobnie jak Buba, najlepiej czuł się w jej towarzystwie, szczelnie otulony patchworkiem. Leżeli więc sobie oboje całymi godzinami na Buby łóżku.
– Nie możesz tu tkwić do śmierci – zaprotestował któregoś dnia dziadek.
Przemawiał do wesołego okrycia, spod którego z jednej strony wystawały dwie okazałe kitki, a z drugiej para bosych stóp w aureoli dżinsowych nogawek.
– Mówiąc o śmierci, mam na myśli własny pochówek – dopowiedział z godnością. I choć zadrżał mu przy tym głos, skulona postać nie reagowała. – Tęsknota za tobą złamała mi serce jak twoja matka nasz fotel, zwany ludwikiem. – Dziadek oddał się ulubionym wspomnieniom. – Pamiętasz ten widok? Marysia mierzy buciki i nagle… bęc! Co to ja wtedy powiedziałem? Aha! „Wystarczą małe buciki, by zwalić z nóg antyki”… Mój ówczesny śmiech był bardzo nie na miejscu – dziadek zmienił tonację na dydaktyczną. – Wszak znana mądrość mówi: „Nie śmiej się, dziadku, z cudzego wypadku”. Ów filozof, który tę złotą myśl z siebie wydał, bez wątpienia miał na myśli właśnie mnie…
Ale nawet to odważne wyznanie nie dotarło pod koc.
– Żaden palant nie jest wart tylu przepłakanych dni! – Dziadek wyraźnie tracił już cierpliwość. Przysiadł na skraju łóżka, nerwowo skubiąc wąsa. – No, może poza mną – wtrącił z pokorą. – Bo musisz, moja droga, wiedzieć, że niejedną kobietę doprowadziłem do łez. Ależ to były piękne czasy… Taka pani Leontyna, żona admirała Końcewa… Poznałem ją na baliku myśliwskim…
Z rozmarzenia wyrwało go ciche pochlipywanie.
– Powinienem ci powiedzieć – ożywił się dziadek – że kobiety, które porzucałem, traciły i rozum, i prawdziwego mężczyznę. A ty tracisz rozum dla chłoptasia z lornetką!
– On nie jest chłoptasiem! – wydobył się spod pledu łzawy protest.
– Jak to nie? – zareagował oburzeniem dziadek. – Facet, który w swoim życiu nie rozegrał ani jednej partyjki w ogóra? To kto jest według ciebie chłoptasiem?!
Trudno było dziadkowi w tym kłębku opatulonym patchworkiem dostrzec dawną wnuczkę. Mijał tydzień, odkąd drogi Buby i Miłosza całkiem się rozeszły. Wprawdzie Buba kilka razy próbowała jakoś się zbliżyć do Miłoszowej ścieżki. Ale od dnia, gdy zobaczyła go z tą nową, z architektury, taką szczupłą i w fikuśnym berecie, od tego momentu martensy Buby przestały biegać ich dawną, wspólną ścieżką. Stanęły w kącie korytarza i jak dwoje starców na emeryturze w ogóle przestały wychodzić z domu.
– Bubo, przemów wreszcie, bo zaczynam cierpieć z powodu kobiet, których zaniechałem! – załkał teatralnie dziadek.
– Nienawidzę go… – wydobył się spod patchworku przytłumiony głosik.
– Bogu dzięki! – wykrzyknął dziadek. – Nareszcie jakieś ludzkie uczucie! – wpadł w ekstatyczny zachwyt. – To się, kochanie, dobrze składa, że już go nienawidzisz, bo właśnie dzisiaj przychodzą Mańczakowie na roberka… Nie mogą nas zastać w takim impasie! Mielibyśmy przegrać z powodu chłystka, który zamienił mistrzynię Polski na jakąś nosicielkę koronkowych majtek? Po moim trupie! – mówił niestrudzenie.
Słowo „trup” natychmiast zelektryzowało jego wyobraźnię i oddał się ulubionej głośnej zadumie.
– A wyobrażasz sobie mój pogrzeb? W kwiecie wieku? Jak znam twoich rodziców, owo kwiecie byłoby na moim pogrzebie jedynym! No, poza garstką ślicznych roślinek od ciebie – dodał uczciwie. – Ty, Bubo, to co innego. Wiem, że mi nawet dorzucisz do trumny talię kart. I chciałbym cię w tym miejscu poprosić, żeby na rewersach były te panienki z kalendarza, co go ostatnio studiowałem w księgarni…
Dziadek musiał się wzruszyć, bo jego głos niebezpiecznie wznosił się i opadał. Jak na scenie. I w pokoju nagle zapadła podejrzana cisza.
Buba, choć wciąż w wielkiej żałobie, wygramoliła się spod kolorowej narzuty i spojrzała na dziadka zaczerwienionymi oczami.
– Ooo! Kogo tu mamy! – ucieszył się dziadek. – Panna Króliczek! No, moja kochana – odezwał się rozczarowanym tonem – tak fatalnie to nawet Mańczakowa nie wyglądała, gdy Mańczak od niej odchodził. Przykro mi to mówić, ale była od ciebie jakby trochę ładniejsza…
– Miłosz pewnie też tak myśli – Buba przygotowała się do nowej salwy rozpaczy, ale dzwonek przy drzwiach okazał się szybszy.
– Ten twój Miłosz w ogóle nie myśli, to po pierwsze. A po drugie, zrób coś z sobą, zanim Mańczakowie zaczną ci składać kondolencje!
– Co tu tak cudnie pachnie? – dobiegł Bubę i dziadka głos Mańczakowej. – Waldku, czujesz to samo co ja?
– Tak pachnie nasze zwycięstwo! – ryknął dziadek i ruszył na spotkanie wroga.
* * *
Tego dnia czekały Bubę same klęski.
– Bubo! Jak ty ostatnio brzydko zmizerniałaś! – przywitała ją Mańczakowa, poprawiając swój nowy warkocz.
– O, włosie pani urosło! – dziadek dopiero teraz zauważył okazały splot na karku gościa.
– Włosy, drogi panie – skrzywiła się Mańczakowa.
– Włosy nie rosną tak szybko – uparł się dziadek, tasując karty. – Miałem wprawdzie kolegę w wojsku, pułkownika Siermięgę, który też zarastał jak małpa, ale przy pani to on był wielkim maruderem.
– To jest, panie Henryku, treska. – Mańczakowa gniewnie wygięła wargi w rybkę. – Taka ozdoba kosztuje więcej niż przechodzony mały fiat – dodała z miną milionerki.
– Co pani powie? – dziadkowi zrzedła mina. – To już fiaty całkiem zeszły na psy – westchnął. – A szkoda. Jestem patriotą i rani mnie, że nasz fiacik tyle wart, co funt kłaków. Bubo, zaczynasz – przypomniał, mrugając zachęcająco w jej stronę.
Pomimo starań Buby, Mańczakowie wygrali wszystkie partie. Dopiero Bartoszowa przerwała udręki przy zielonym stoliku, informując, że podano do stołu.
Goście z radością rzucili talię kart. Nie dość, że przemawiał za nimi zapis w dziadka notatniku, to jeszcze trafili na pieczoną kaczkę, przystrojoną, jak należy, bukietem czerwonej kapusty. Ojciec na tę kaczkę cierpliwie czekał tydzień, a Mańczakowie ani chwili.
– Po kapuście mam wzdęcia – skrzywiła się Mańczakowa, wkładając na talerz udo z przyległościami. – Walduś też ma – dodała, biorąc się za krojenie kolejnej nóżki.
Dziadek z ogromnym żalem odprowadzał wzrokiem kacze kawałki i, ciężko wzdychając, zajął się niepokaźnym skrzydełkiem.
Bubie było wszystko jedno. Mogła jeść kapustę, jak to mają w zwyczaju króliczki. Mogła też nic nie jeść, jak to od kilku dni miała w zwyczaju ona sama.
Bartoszowa spoglądała na Bubę z niekłamaną troską, a ilekroć jej wzrok spoczywał na warkoczu Mańczakowej, widać było, z jakim trudem powstrzymuje się od pociągnięcia z całych sił płowego ogona.
– A wzdęcia, proszę państwa, są nieznośnie – wykrzywiła Mańczakowa wargi, na których lśnił błyszczyk tłuszczu. – Nawet pożalić się nie mogę, że je mam…
– Wszyscy już wiemy, że pani je ma – uspokoił ją dziadek. – Przypomnij, Bubo, jakie też lekarstwo sprzedaje twój ojciec w telewizyjnym sklepie… To na rozdęte brzuchy. Bo coś mi się wydaje – prorokował – że po degustacji kupra bez Pawła tabletek długo pani nie pociągnie.
– Ależ panie Henryku! – Mańczakowa zamachała pulchnymi rączkami. Wyglądały jak poplamiony wachlarz. – Co to, to nie! My z Waldkiem mamy zasadę: nie kupować u znajomych…
– Bardzo współczujemy Pawłowi – dodał Mańczak z pełnymi ustami. – Źle się stało, że z porządnego prezentera wylądował w medialnym kiosku. I gary z podwójnym dnem wciska biednym ludziom – zachichotał nietaktownie.
– Albo pasy odchudzające, które wcale nie odchudzają!
– Albo szczoteczki do czyszczenia policzków, przez które miałem zgorzel – klasnął w ręce Mańczak.
– Że nie wspomnę o balsamie, po którym miałam wysypkę. Na szczęście w takim miejscu, że nikt jej nie widział!
– Poza mną – ucieszył się bez powodu Mańczak.
– Poza tobą, kochanie – potwierdziła z uśmiechem kokietki.
– Niżej nie można upaść – zawyrokował Mańczak. – Ja to na miejscu Pawła definitywnie odszedłbym z telewizji – stwierdził, a heroiczna decyzja spłynęła na biały obrus razem z kaczym tłuszczem, obficie kapiącym z uniesionych sztućców.
– Niech się pan tak znowuż nie przejmuje – łagodził sytuację dziadek. – Nie sądzę, żeby ktoś przy zdrowych zmysłach chciał pana zatrudnić po to, żeby mógł pan sobie odejść. Chociaż, nie powiem, osobowością w tej telewizji to by pan był – znacząco spojrzał na kamizelkę kuloodporną, która okrywała mizerny tors Mańczaka.
– Dość powiedzieć, że nasz biedny Pawełek potrzebuje teraz szczególnego wsparcia – wtrąciła Mańczakowa, sięgając po deser. – Dlatego postanowiliśmy częściej u was bywać.
– Zwłaszcza po tym, jak nasi sąsiedzi, państwo Pietuszkowie, wyznali, że Pawła regularnie przełączają.
– Jak to przełączają? – zdumiała się Buba.
– Zwyczajnie! – Mańczak z satysfakcją rozejrzał się po słuchających. – Pilotem. Nawet na księżą telewizję go przełączają, chociaż są ateistami.
– A nie ascetami? – zawahała się Mańczakowa.
– Tak bardzo nie mogą znieść tych Pawłowych zachwytów nad samonośną pończochą czy durszlakiem-cwaniakiem – dokończył Mańczak.
– Teraz to pan przesadził, panie Waldemarze. – Dziadek gniewnie odsunął talerz. – Zawsze podejrzewałem was o złe towarzystwo. Nie sądziłem jednak, że mieszkacie pod jednym dachem z idiotami!
– Oj, nie mogę się z panem zgodzić – zaprotestowała Mańczakowa, przysuwając sobie drugi deser. – Pani Pietuszkowa prowadzi fryzjerstwo dla psów. Najlepszy salon w mieście.
– No, to słusznie spekulowałem, że ma pani włosie! – ucieszył się dziadek. – Cały czas zastanawiam się, kogo mi pani przypomina. A pani mi przypomina spaniela! Bubo – ciągnął niezrażony – jak sądzisz? Można spokojnie zafundować naszej Dokładce tę Pieluszkową? Sądząc po pani koafiurze – zwrócił się do właścicielki warkocza – suka może wyglądać co najwyżej śmiesznie.
– Pietuszkową, córkę generała Pietuszki – skorygowała Mańczakowa, zagryzając blednące wargi.
– A nie admirała? – zastanawiał się Mańczak.
– Ile kosztuje wizyta? – dziadek niestrudzenie drążył temat. – Powiemy tej Pieluszkowej: „Tę oto dorodną sukę proszę ufryzować na panią Mańczakową”…
– Dziadku!!! – jęknęła Buba.
Mańczakowie nie skorzystali nawet z serwetek. Wstawali szybko, w nieładzie, i jak rozgromiona armia ewakuowali się pośpiesznie w stronę wyjścia.
– Rozumiem, że pan nie może przeboleć dzisiejszej przegranej – syknął złowieszczo Mańczak. – Tylko to pana usprawiedliwia. No i starczy wiek – dorzucił kąśliwie. – Z pana demencją jutro nie będzie pan nawet pamiętał, jak skrzywdził pan moją żonę.
Złe dni mają to do siebie, że są jak nudne filmy – nie chcą się skończyć. Buba jeszcze nie ochłonęła po wyjściu Mańczaków, a już do mieszkania docierały głosy wracających z miasta rodziców. I te głosy, tego Buba była pewna, wcale nie pragnęły wzajemnie się usłyszeć.
– Teraz to już przesadziłeś! – Mama pierwsza zdobyła korytarz, zamaszyście wywijając wielką torbą i niezliczoną ilością małych torebek. – Żeby po tylu latach wymawiać zapracowanej żonie, że kupiła parę drobiazgów! I, doprawdy, dziwię się – dorzuciła mściwie, zanim opadła na fotel, zwany ludwikiem – że masz takie niehandlowe podejście do życia. Jako sprzedawca powinieneś wiedzieć, że wyprzedaże są dla ludzi z fantazją… Albo dla żon skąpców! – wymownie spojrzała na męża.
– Nie jes-tem sprze-daw-cą – wysylabizował ojciec i Bubie zachciało się śmiać. Zawsze chciało jej się śmiać, kiedy dorośli zachowywali się jak dzieci. – Dbam o nasze konto. To wszystko – skwitował.
– No właśnie! – Mama pragnęła totalnej wojny. – Szczyt egoizmu! Dbać bardziej o konto niż o własną żonę!
– Bo konto jest na pewno moje – zemścił się natychmiast tata – a żoną muszę się dzielić z niejakim Protkiem od promocji. I wcale mi się to nie podoba.
– Mówisz takie rzeczy przy moim papciu i córci?! – ostatnie słowa matki przeszły w nieutulony płacz.
– Przy papciu? I córci? – Ojciec rozejrzał się krwistym wzrokiem wokół. – Oto są twoi papcio i córcia! – zagrzmiał na widok przerażonych twarzy dziadka i Buby. – Powiedz im, że w najbliższych dniach będą jeść na obiad sześć przezroczystych gorsecików, figi cięte laserem zaprawione szpilkami od Baty, a na deser dostaną maseczki z pilingiem za czterysta złotych od puszki!
Buba dawno nie widziała tak wzburzonego ojca. Tymczasem mama najspokojniej wyjęła jeden z gorsecików i przyłożyła do jesiennego płaszcza.
– No, spójrzcie, jaki śliczny! – uśmiechnęła się zalotnie do siebie w lustrze.
Odpowiedziała jej korytarzowa cisza.
– Pawle – dziadek przygotował się do odwrotu. – Tak się składa, że gościliśmy dzisiaj Mańczaków…
– Nic mnie to nie obchodzi! – Ojciec musiał obrazić się również na elementarną grzeczność, bo wsunął ręce głęboko do kieszeni i podrygiwał, nie patrząc na rodzinę.
– A powinno – dziadek tajemniczo zawiesił głos. – Bo oni zjedli twoją kaczkę. Mam złe przeczucie, że ty pierwszy pokosztujesz tych gorsecików. Chyba że wolisz wspomnianą maseczkę albo wczorajszą rybę. Była tak niedobra, że sporo jej zostało – mówił dziadek, ale już zza drzwi swojego pokoju.
Buba też wolała bezpiecznie się wymknąć. Powróciła pod patchwork, który cierpliwie czekał, aby ponownie okryć jej smutek, znacznie większy niż uprzednio. Zadbał nawet o to, by do uszu Buby nie dotarły żadne inne dźwięki poza niewesołym biciem jej serca, które w żaden sposób nie potrafiło pogodzić się z nagle odzyskaną wolnością.
Jeszcze tak niedawno świat robił wszystko, by Buba czuła się dzieckiem szczęścia. Początek wakacji wcale nie zapowiadał uczuciowych komplikacji. Wszystkie horoskopy zgodnie twierdziły, że Buba może, a nawet powinna zapomnieć o kłopotach, bo Wenus otoczy ją szczególną opieką. Według gwiazd miała być zdrowsza, ładniejsza, bardziej kochana i bogatsza. Tymczasem została sama.
W czasie pobytu Miłosza w Finlandii, dokąd wybrał się z ojcem na obóz naukowy, horoskopy nie kłamały. Ale gdy wrócił – wszystko się zmieniło. Jakby tam, w lapońskich klimatach, zamarzł albo poddał się jakiejś polarnej hibernacji, która zamieniła go w bryłkę lodu. Zdarzało się, że tajał, odzyskiwał blask w oczach i śmiał się po dawnemu. Tak się działo zawsze, gdy w rozmowie padało imię Rebeki, koleżanki z wyprawy.
Początkowo Buba tego nie zauważała, a nawet jeśli, to karciła się za głupią zazdrość. Gdy jednak niewidzialna Rebeka zrobiła się tak wszędobylska, że nie opuszczała żadnej ich randki, niepokój Buby zaczął rosnąć. I tak niepokojąco rósł, aż przesłonił Bubie całą wakacyjną radość. Bo zrozumiała, że Miłosz z Finlandii nie wrócił sam. Wciąż wisiała mu u ramienia ta nieszczęsna koleżanka, która znała się na wszystkim najlepiej. A nawet jeśli nie na wszystkim, co za różnica, skoro to wspomnienie Rebeki, a nie obecność Buby zapalało światełka czułości w Miłoszowych oczach.
Gdy Buba próbowała delikatnie napomknąć, że od pewnego czasu spotykają się we trójkę, Miłosz obrażał się i oskarżał Bubę o to, że jest dziecinna.
Robienie z jej uczuć dziecięcych fanaberii jeszcze bardziej pogrążało w czarnej rozpaczy, a sytuacja Buby stawała się koszmarna. Mogłaby dla Miłosza bardzo się zmienić, ale w żaden sposób nie potrafiła stać się prawdziwą studentką, zdobywczynią tytułu Miss Academicus, szybką pływaczką, grotołazką, top modelką i wolontariuszką, która w wolnych chwilach śpiewa szanty z grupą żeglarską Imieniny Bosmana.
A Miłosz coraz częściej bywał kapryśny i niemiły. Wprawdzie wpadał czasami do Buby i proponował ornitologiczne wycieczki, ale z taką miną, jakby chodziło o odrabianie zadań domowych w środku upalnego lata. I ani na chwilę nie potrafił zapomnieć o Rebece.
– Rebeka robi zdjęcia zawodowo – mówił z podziwem.
– Na takie drzewo Rebeka wchodzi bez trzymanki.
– A wiesz, że na jej widok ptaki przestają się płoszyć? – pytał w uniesieniu.
W ten sposób Buba dowiedziała się, że są Rebeki, które przyszły na świat po to, by Buby nie mogły spokojnie spać.
Dziadek miał na ten temat odmienne zdanie.
– Niezły z niego ptaszek – sarkał – z tego twojego ornitologa! Niech podgląda łabędzie, to zrozumie, co jest w życiu ważne!
– Może to chwilowe zauroczenie? – łudziła się Buba, patrząc z nadzieją na dziadka.
– Tymczasowy to może być co najwyżej samogon zamiast whisky – kategorycznie stwierdził dziadek. – I w takim wypadku należy iść na wszelkie ustępstwa. A w miłości idą na kompromis tylko głupie albo brzydkie panny – zakończył.
– Mówiłeś, że nie ma brzydkich kobiet – wtrąciła z rozczarowaniem Buba.
– Tak powiedziałem? – dziadek wydawał się mile zaskoczony. – No proszę! A twoja matka śmie twierdzić, że nie jestem dżentelmenem! – oburzył się poniewczasie i powrócił do swojej ulubionej plotkarskiej gazety.
Po tamtej rozmowie Buba zmarkotniała jeszcze bardziej. W jakiś czas potem Jolka wpadła do niej z wielkim newsem, że widziała Miłosza na koncercie z tą superlaską, której zdjęcie było w ostatnim numerze „Urody na maksa”. Buba zrobiła znudzoną minę i dała Jolce do zrozumienia, że mają właśnie z Miłoszem uczuciowe wakacje.
– Aha, wakacje… – Jolka pokiwała głową ze współczuciem i tak przytuliła Bubę, jak się przytula żałobników stojących nad świeżym grobem.
To był bardzo przykry dzień, ale położył kres rosnącemu niepokojowi. Po wyjściu Jolki Buba zbiegła do pobliskiego kiosku. Kupiła ostatni numer „Urody na maksa”. W domu wycięła zdjęcie Rebeki z rubryki Mój sposób na sukces. Ustawiła je na biurku i przez moment kontemplowała uśmiechniętą twarz rywalki. Zastanawiała się, jak można dokonać zemsty na małym skrawku papieru i doszła do wniosku, że wcale zemsty nie pragnie. Wciąż lubiła Miłosza, ale nagle przestało jej zależeć na tym, aby biec za nim podczas plenerowych wypadów do lasu tylko po to, by usłyszeć zachwyty kierowane pod inny adres.
– Bądź z nim szczęśliwa – szepnęła wówczas do fotki i dołączyła ją do pamiątek związanych z Miłoszem.
A dzisiaj, gdy po słownym starciu rodziców zapadła upragniona cisza, Buba uznała, że najwyższy czas zrobić porządek po wielkiej miłości.
Wydobyła z biurka Miłoszowe kartki, liściki i mapki ornitologiczne. Wspólne zdjęcia, dwie płyty ze słuchaną razem muzyką i fotkę z wciąż tak samo uśmiechniętą Rebeką. Przytargała wielką torbę z matczynej wyprawy i wrzuciła do niej sercowe pamiątki.
Na torbie był stosowny napis: „Wszystko minus 70%”.
Po co mi taka miłość? – myślała, pośpiesznie wciągając trampki. – Przeceniona jak mamy gorsety? Niepotrzebna, bo za mała. Uwierająca, bo należy do kogoś innego… – wyliczała z rozmachem. – Przecież nie chcę codziennie stawać się Rebeką. Ani udawać, że moje szczęście zależy od ilości jaj złożonych przez nurogęsi czy inne trznadle… Od jutra zaczynam nowe życie – postanowiła, cicho otwierając drzwi.
– Wychodzisz, Bubo?
Z sypialni wyłoniła się mama w śmiesznym gorseciku. Wyglądała trochę jak emerytowana tancerka.
– Wynoszę śmieci! – odkrzyknęła. – Nazbierało się tego mnóstwo.
– À propos śmieci – mama wahała się przez chwilę. – Mam takie niepotrzebne podkoszulki. Całkiem jeszcze dobre. Może chcesz? Bo na tej wyprzedaży jakoś nic dla ciebie nie było.
– Jasne – odpowiedziała Buba z niewyraźnym uśmiechem. – Przydadzą się – zapewniła i zostawiła matkę w doskonałym nastroju, typowym dla ludzi, którzy uszczęśliwiają świat.
Dopiero późnym wieczorem, gdy już nic nie zapowiadało rodzinnych wizyt, a czytane w łóżku Sto lat samotności stawało się coraz cięższe, ktoś delikatnie zapukał do drzwi.
– Nie śpisz? – zapytała mama. – Bo wiesz – mówiła szybko, a jej buzia różowiła się od kremu albo zawstydzenia – ja tak sobie pomyślałam, że głupio wyszło z podkoszulkami. Wyskoczymy jutro razem na zakupy, chcesz?
W oczach Buby błysnął srebrny księżyc.
– Pewnie! – szepnęła.
– To wyskoczymy – oświadczyła mama stanowczo.
– Tata będzie się gniewał – przypomniała lojalnie Buba.
– Od tego są mężczyźni, żeby się gniewać na rozrzutne kobiety – mama była w doskonałym spiskowym nastroju. – Poza tym nam nie chodzi o to, żeby się rozpieszczać – dodała patetycznie. – My w ten sposób walczymy z finansowym męskim terrorem – zakończyła, a Buba uznała, że było to wystąpienie godne feministycznej manify.
– Jestem w tej kwestii z tobą, mamo – zapewniła poważnie, zanim mama opuściła jej pokój niczym wojowniczka barykadę kobiecych idei.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Barbara Kosmowska
Buba Sezon ogórkowy
© by Barbara Kosmowska
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka:
Elżbieta Chojna
Korekta: Lidia Kowalczyk
Wydanie V
ISBN 978-83-7672-589-5
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2019
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630 23 81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek