Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Joanny trudno nie zauważyć – burza rudych włosów, fioletowy szalik i wojskowe spodnie robią swoje. Kto by przypuszczał, że obok kolekcji rockowych płyt dziewczyna skrywa pudełko z nigdy niewysłanymi listami do mamy?
Znak rozpoznawczy Wiktora to znoszony angielski sweter, jedyna pamiątka po matce, która wyjechała za granicę w poszukiwaniu szczęścia.
Co może wyniknąć z przypadkowego spotkania tych dwojga młodych ludzi, których łączy tylko – lub aż – tęsknota za najbliższymi?
Czy Wiktor odważy się kraść, żeby zdobyć pieniądze dla chorej babci, z którą mieszka?
I czy samotność to choroba, którą da się leczyć?
Barbara Kosmowska pisze o sprawach smutnych i trudnych z wielką pogodą ducha i optymizmem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Barbara Kosmowska
Samotni.pl
© by Barbara Kosmowska
© by Wydawnictwo Literatura
Okładka:
Elżbieta Chojna
Korekta:
Lidia Kowalczyk, Joanna Pijewska, Aleksandra Różanek
Wydanie IV
w tej edycji
ISBN 978-83-7672-586-4
Wydawnictwo Literatura, Łódź 2018
91-334 Łódź, ul. Srebrna 41
tel. (42) 630 23 81
www.wydawnictwoliteratura.pl
Alicja zaczęła płakać, ponieważ poczuła się nagle strasznie samotna i bezbronna. Po chwili jednak usłyszała w oddali odgłosy stąpania.
Lewis Carroll, Alicja w Krainie Czarów
Wciąż jeszcze mam w głowie wczorajszą awanturę z Joanną, a już muszę myśleć o jutrze, o Wiktorze i naszym spotkaniu z dyrektorem. Powinnam być wściekła. I na Joannę, że taka z niej czasami egoistka, i na Wiktora, bo znowu zrobił wszystko, abym jak pokojowy piesek żebrała u magistra Kusty o względy, machając nieistniejącym ogonkiem. Już się widzę w tej roli! Taniec na dwóch łapkach, przymilne ocieranie się słowami o dyrektorski gniew. A potem żałosne czekanie na finał: da nam kolejną szansę czy, znudzony długą adoracją, rzuci jakąś kość swej dyrektorskiej niezgody na ciąg dalszy. Mnie pośle na lekcje, a Milnowicza do diabła, choć przecież oboje od dawna właśnie tak spędzamy swój czas. Ja na lekcjach, a Milnowicz u diabła...
Szkoda, że nie chodzę do wróżki, nie stawiam tarota. Nie zaglądam nawet na stronę internetową z horoskopami. Może ta odrobina irracjonalnej wiary rozwiązałaby moje kłopoty? Zapewne istnieje jakaś szklana kula, która już dawno przepowiedziała, co się stanie z Wiktorem. Wystarczyłoby nią potrząsnąć, żeby te jego krzywe ścieżki splątały się jeszcze bardziej. A potem taką kulę wypełnioną beznadziejnym życiorysem można już bez żalu odłożyć na zakurzoną półkę z napisem „przypadki beznadziejne”.
Skąd tak dobrze wiem o istnieniu przypadków beznadziejnych? Już widzę zdumienie i przerażenie na twarzach uczniów, gdyby jakimś cudem zobaczyli moją osobistą kulę. Tę sprzed wielu lat, gdy wszystko wskazywało na to, że dołączę do grona dorosłych nieudaczników, samotników i kobiet z tak zwaną przeszłością.
A Joanna? Wczoraj wieczorem tylko napomknęłam, że to jej tydzień na mycie garów. Wystarczyło, by nazwać mnie nadętym szkolnym regulaminem z wbudowaną funkcją budzika i dzwonka na lekcje. Usłyszałam też, że nic mi do niej, bo żadna ze mnie matka...
Jasne!!! Urodziłam się nudną, dobrze zorganizowaną panią od polskiego. Mam porządek w szufladach i zawsze wiem, co powiedzieć. Regularnie uprawiam jogging i nie kładę się spać w makijażu. A ten bezmierny smutek swojej egzystencji ukrywam, siląc się na pseudoluz: nucę mocne kawałki Marii Awarii, obżeram się pizzą w łóżku i czasami zdarza mi się przekląć, ale chyba niezbyt fortunnie, bo Joanna patrzy na mnie w takich wypadkach z nieukrywanym politowaniem. Uważa najwidoczniej, że chcę w ten sposób osiągnąć jakiś kolejny dydaktyczny cel. Na przykład udawać jej przyjaciółkę. Oto, jak mnie ocenia młodsza siostra, nawet nie będąc nauczycielką...
Tymczasem z nas dwóch to ja jestem po przejściach i budowanie nowego życia kosztowało mnie krocie. Nie chcę wracać do zamierzchłych czasów zakompleksionej Zosi. Córki alkoholika, dziewczyny, którą się zostawiało samej sobie, wagarowiczki z czasów ogólniaka uciekającej przed każdym nieszczęściem do zeszytu w kratkę. Ile to już lat tak uciekam? Który to już zeszyt w kratkę?... Nasza wspólna matka wybrała dla mnie złego ojca, po śmierci którego nie umiałam płakać. Na szczęście w przypadku Joanny zadbała niemal o ideał. Zaledwie odzyskałam wiarę w ojców, ideał odszedł, a matce też jakby odechciało się żyć... Podczas jej choroby miałam wrażenie, że wcale nie walczy o to, żeby z nami zostać. Czy mam o to do niej żal? Nie wiem, ale tego nie robi się córkom, bo gdy nazbyt szybko zostają same, spada na nie dorosłość zgorzkniałych kobiet, przed którą tak trudno uciec...
Wczoraj, pierwszego dnia zimowych ferii, w ponurym gabinecie dyrektora Zośka wygłosiła referat na temat: Świetlana przyszłość ucznia Wiktora M.
W czasie gdy trwał jej płomienny monolog, uczeń Wiktor M. siedział pod dyrektorskimi drzwiami, żałując, że skóropodobne obicie wytłumia hałas tylko jednostronnie. Prawdopodobnie szkolny rwetes nie miał dostępu do zacnych uszu magistra Kusty. Za to każdy delikwent, czekający na wyrok w swej sprawie, mógł bez większych trudności łowić dźwięki rozmowy odbywającej się za ścianą.
Wiktor żałował, że nie wziął empetrójki. Najchętniej zagłuszyłby muzyką pojedyncze słowa i ułamki zdań przenikające przez wydmuszkową tapicerkę. Nie był ciekaw ani opinii Zośki na swój temat, ani sarkastycznego komentarza dyra.
„Krzesło dla chuligana”, jak nazywała je sekretarka, miało tę wadę, że skrzypiało przy każdym ruchu. Nie siedzę na nim pierwszy – uznał bez satysfakcji.
Ścianę znów pokonywał mocny głos Zosi: „Zdolny...”, „duże możliwości...”, „koncepcyjnie myśli...”, „jeszcze nas zadziwi”...
Pewnie zadziwię – odpowiedział w myślach Zośce – i to niejednym. Tyle że inaczej niż to sobie wyobraża ta miła, ale nawiedzona nauczycielka.
Zamknął oczy. Po drugiej stronie Zośka pewnie co chwilę podrywa się z fotela i, jak to ona, bez przerwy gestykuluje. Trzeba mieć podzielną uwagę, żeby połączyć w całość jej słowa i gesty. Na polskim nie miał z tym problemu. To znaczy wtedy, gdy jeszcze regularnie chodził do szkoły...
No nie! To już przesada! – Wiktor zaśmiał się w duchu, słysząc nawijkę o skrzydłach Ikara. – To przecież było w pierwszej klasie!
Pamięta, jak je robił. Te skrzydła... Taki prototyp, żeby każdy mógł przymierzyć i poczuć się ptakiem. Nawet fajne mu wyszły, zwłaszcza nastroszone, białe pióra. Aż chciało się je głaskać i machać nimi, co było możliwe dzięki specjalnie zainstalowanej lince...
A Zośka dalej swoje. Z pojedynczych zdań wynika, że teraz na tapecie jest konkurs szkolnych wypracowań. O rany! Wstyd o tym wspominać! O jakimś głupim, klasowym konkursie! Zdobył tylko wyróżnienie... Sama mu je przyznała, więc się nie liczy. Poza tym pisał o samotności. Akurat w tej dziedzinie jest od dawna ekspertem i mógłby dawać wywiady do gazet. Co tam wywiady! Film mógłby nakręcić! Z sobą w roli głównej i jedynej.
Wciąż słychać tylko Zośkę. Tak się nakręciła, że ta audiencja potrwa chyba do wiosny – spekuluje Wiktor, starając się siedzieć bez ruchu. Skrzypienie krzesła strasznie go irytuje. – Dyro pewnie przysnął – uśmiecha się do swojej wizji pochrapującego nad papierzyskami magistra Kusty.
Jednak nie. Baryton dyrektora ponownie przebija się przez wygłuszone drzwi. To głos budzący lęk nawet wśród tych, którym na niczym nie zależy. Oho! Teraz wypomina Zośce, że miałem już swoją szansę. Może i miałem. Zależy, jak to rozumieć... – Wiktor przymyka oczy. – Mogłem codziennie dreptać do szkoły i zbierać czwórki. Ale życie, proszę pana, nie składa się z dobrych stopni – chciałby powiedzieć dyrektorowi. I nie tylko jemu. Najchętniej podzieliłby się tą refleksją z matką. Ma jej znacznie więcej do powiedzenia, tylko co z tego?
Zosia znowu w natarciu: „Matura dopiero za rok...”, „poradzi sobie...”, „będę jak Cerber”...
Cerber? – Wiktor grzebie w pamięci. – To znowu mity... I jaki tam z Zośki trzygłowy pies! Tylko to jej skamlanie jest takie trochę... psie...
Pomyślał, że nie powinna się upokarzać. Ani dla niego, ani dla innych. Bo po co? Kto ją prosił? Poza tym on, Wiktor, niczego jej nie obiecywał. Nie mógłby... Dobrze, że dyrektor próbuje swoim barytonem to i owo Zośce uświadomić. Odmienia jego nazwisko przez wszystkie przypadki... I jest to chyba dość ostra odmiana. Ale czy przez wszystkie? – Wiktor znowu kpiąco się uśmiecha. – Są takie przypadki w życiu, że nawet dyro ich nie zna... Nauczył się tylko podstawowych: „Z Milnowiczem trzeba krótko...”, „nie wierzę Milnowiczowi...”, „nikt Milnowicza już nie zmieni”...
Tymczasem on, Milnowicz, któremu grozi wydalenie ze szkoły za brak obecności, brak ocen, brak usprawiedliwień oraz tysiąc innych braków, wcale nie chce udawać kogoś, o kim mówi Zośka, a kto już dawno nie istnieje. On, „tępak”, „dureń”, „frajer”, „niewdzięczny gamoń”, ma dość tych wszystkich ksywek, które zbiera, ilekroć wpada na jakąś lekcję. Ma także dość całej swojej żenującej klasy: ulizanych lalusi, grzecznych synalków, kryjących się po kątach wazeli – nowych cwaniaczków, a przy okazji – nędznego współczucia Zośki i litościwych spojrzeń pod adresem całego jego majątku: starych dżinsów i swetra, który dostał od matki przed jej wyjazdem.
Matka przyniosła go do domu z dumą i wywróciła na lewą stronę.
– Zobacz, Wiktor! Made in England! To dobrze wróży! Kupiłam okazyjnie, ale oryginalny! Prawdziwy jak mój bilet do Anglii! Włożysz go, gdy będziesz do mnie leciał, synuś! Obiecaj, że włożysz! – promieniała, a on uśmiechał się i zastanawiał, czy lubi latać...
Za drzwiami ucichło. Wyobraził sobie Zosię, która po stoczonej walce zastygła w bezruchu. Już się nie uśmiecha. A szkoda, bo Wiktor lubi jej uśmiech. Nawet w trakcie poważnych lekcji potrafiła nagle, bez powodu, parsknąć jak mała dziewczynka. Kiedyś musiała być chichotką. I to całkiem ładną chichotką – pomyślał, trochę zażenowany kolejnym przejawem sympatii do własnej nauczycielki. Próbował zatuszować tę obciachową słabość jakąś złośliwą myślą o Zośce, ale żadna nie przyszła mu do głowy. Zresztą Zośka musi teraz wyglądać przygnębiająco. Jak spracowany wiatrak, który pomachał skrzydełkami ramion i zastygł w bezruchu, gdy wreszcie zwątpił w istnienie wiatru.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie. Zosia zaledwie musnęła go wzrokiem.
– Jutro podejmą decyzję. O dwunastej – powiedziała.
Gdyby miał literacko określić ton jej głosu, nazwałby go elegią lub trenem. W każdym razie czymś dramatycznie płaczliwym. Krzesło pod Wiktorem też zajęczało głuchą skargą. Ucieszył się, że może już iść.
A dzisiaj, po dwunastej, patrzy na nią zdumiony, że w ciągu doby można tak poszarzeć.
– Niech się pani nie przejmuje – odezwał się pierwszy. – Wcale mi nie zależało...
– Nie mów bzdur! – podniosła na niego zmęczone oczy. – Poza tym dyrektor wyraził zgodę na jeszcze jedną próbę. Zostajesz.
– I co? Cieszy się pani? – zapytał trochę kpiąco, kierując wzrok na portret natchnionego Mickiewicza.
– A ty? – powędrowała za jego spojrzeniem.
– Już mówiłem.
Uciekł wzrokiem za brudne szyby w oknie, jakby tam spodziewał się suflera.
– Nie chce mi się tego wszystkiego wyjaśniać. Mogę spróbować, jeśli pani zależy – dodał już mniej pewnie, wyraźnie przestraszony tą obietnicą.
Milczała, wygładzając lśniącą okładkę dziennika.
– Zaczynamy nowy semestr. Przygotowałam ci twoją listę lektur.
Spojrzał na starannie wykaligrafowane litery. Nikt już nie pisze wiecznym piórem, a ona wciąż go używa. Tak jak ja – pomyślał, składając arkusz na pół.
– Wypisałam przedmioty, które musisz zaliczyć. Skontaktuj się z nauczycielami i ustal z nimi terminy. Spotkamy się po feriach i postanowimy, co dalej...
– To ja już pójdę – wcisnął nonszalancko listę do kieszeni dżinsów.
– To już idź – zdobyła się na nikły uśmiech.
Przez moment chciał powiedzieć jakieś „dziękuję” albo cokolwiek w tym guście, ale tylko przez moment. Gdy stanął na szkolnych schodach prowadzących do szatni, ucieszył się, że nie uległ babskim sentymentom.
– Nikt ci nie obiecywał, że będzie łatwo – mruknął pod adresem Zośki i zgrabnie pokonał kaskadę lastrykowych stopni.
Czekali na niego za bramą. Guma, Radosny i ostentacyjnie ćmiący jakiegoś peta Walec. Zanim do nich podszedł, poczuł lekkie zażenowanie. Moi kumple – pomyślał. – Na śmierć i życie, choć raczej na śmierć...
– Dawaj, dawaj, magister! – zachrypiał Guma i trzy pary oczu zatrzymały się na angielskim swetrze.
– Dobre wieści? Wyleciałeś? – Radosny pierwszy przyjaźnie stuknął go w plecy. Zabolało.
– Lepiej, żebyś już spakował tornister, bo sporo sprzętu na zbyciu, no i trzeba uwalniać ludzkość od nadmiaru szmalu. Robota, bracie, czeka i sama do ciebie nie przyjdzie – Walec przydeptał papierosa czubkiem buta. Zrobił to tak, jakby znęcał się nad niewidzialną dżdżownicą.
– Godzinę tu tkwimy jak muchy w kupie! – Guma z trudem oderwał plecy od szkolnego ogrodzenia. – Tyle czasu, ziomalu, to żeśmy w szkole nie przesiedzieli wszyscy razem wzięci.
– Mów o sobie! – zastrzegł Walec. – Ja w jednej klasie przesiedziałem trzy sezony. Się postudiowało! – dokończył z dumą.
Walec miażdżył każdego, kto wchodził mu w drogę. A teraz przyglądał się spod opuszczonych powiek Wiktorowi, nieufny i czujny. Jak to szef...
– To co, panowie? Spadamy na browar? – Wiktor zmusił się do uśmiechu. Przeraziła go myśl, że w każdej chwili na wydeptanej ścieżce, prowadzącej do pozaszkolnej wolności, może pojawić się Zośka. Gdyby go tu zobaczyła, osaczonego przez zwalistego Walca i dresiarskiego Gumę... Gdyby usłyszała żałosne pogwizdywanie Radosnego, reagującego na każdą spódnicę w ten sam wulgarny sposób, dowiedziałaby się o nim zdecydowanie więcej, niżby tego chciał.
Spiesznie wsiadł do zaparkowanego nieopodal starego mercedesa, którego metryka świadczyła o jednym: że Walec zaczął kraść już jako osesek, a może nawet w łonie matki. Teraz był rosłym dwudziestoletnim złodziejem pozującym na twardziela, ale otaczał się wyłącznie dzieciakami: piętnastoletnim Gumą, wyrośniętym nad wiek, nierozgarniętym Radosnym, no i jest jeszcze on... Kolejne niepełnoletnie ogniwo dziwnej machiny, która przynosząc doraźne zyski, coraz bardziej wtłaczała Wiktora w stan paskudnego zawstydzenia. Najgorsze było to, że choć prowadzał się z chłopakami tu i tam, tak naprawdę nic go z nimi nie łączyło. No, może jedno...
Starzy Radosnego już piąty rok obsługiwali szkocki zmywak, a sam Radosny mieszkał z ciotką, której zbyt często chyba nie widywał. Guma o swoich starych w ogóle nic nie mówił. Mieszkał wprawdzie z matką, ale matka wynalazła mu jakiegoś potwora na ojca zastępczego. W tydzień po tym, jak ten pierwszy z jego ojców wyjechał na saksy. Ponoć ojciec Gumy błyskawicznie wyczaił sprawę i wziął ostry rewanż. Dlatego teraz Guma ma zamiast dawnego taty jakieś przyrodnie rodzeństwo na holenderskiej granicy. I choć Gumie rozciągnęła się rodzina jak to guma ma w zwyczaju, pożytku z tego nie było. Czasami dobrze jest mieć tylko matkę – uznał Wiktor ze smutną satysfakcją – o połowę problemów mniej...
Mercedes ruszył z piskiem opon, a Wiktor w ułamku sekundy dostrzegł w bocznej szybie szczupłą sylwetkę Zośki, lawirującej między kałużami rozmokłego śniegu. Walczyła z błotem, taszcząc torbę z jakąś makulaturą.
A może to ktoś inny? – pomyślał bez przekonania. Przymknął oczy. Wyobraził sobie, jak uwalnia Zośkę od ciężaru uczniowskich zeszytów. Ta chwila napełniła go dziwną tkliwością. Na tyle miłą, że pokręcił przecząco głową, gdy Guma sponsorskim gestem podsunął mu pod nos paczkę tanich papierosów.
Wrócił do domu przed dwudziestą drugą. Wprawdzie wykręcił się od nocnej imprezy drobnym kłamstwem o wczorajszym przedawkowaniu, ale od kartonów z kradzionymi kosmetykami uwolnić się nie mógł. Czekały w rogu obskurnego pokoju Walca na jego handlowy spryt i zaradność. Teraz siatki wypełnione trefnym towarem upychał w skrzyni na pościel, od dawna służącej mu za schowek. Spojrzał na dwa aparaty fotograficzne, zbyt drogie, by szybko znaleźć dla nich nowego właściciela. Internetowe aukcje odpadają, bo Walec zabrania takich transakcji, w lombardach też niebezpiecznie... Pozostaje handel obwoźny. To obrzydliwe krążenie i namawianie. Podtykanie, zachwalanie i strach... Głośno opuścił materac wytartej wersalki, aż odezwała się metaliczną skargą.
– Wiktorku, to ty?
Zawsze go tak witała. Lekko schrypniętym, słabym głosem, który przebijał się przez ściany z coraz większym trudem.
– Chwila, babciu! – rzucił w stronę odrapanej ściany. Ukrył twarz w dłoniach i w ulubiony sposób zakołysał całym ciałem. Szybko sięgnął po firmową kurtkę, która pamiętała czasy jego krótkiej pracy na stacji benzynowej. Pospiesznie narzucił ją na ramiona i stanął w progu dużego, nazbyt ciemnego pokoju.
– Coraz później wracasz z tego CPN-u – poskarżyła się cicho. Trochę z obawą, że tą pretensją zdenerwuje wnuka. – Bo kiedy się pouczysz?
Patrzyły na niego ufne, ciepłe oczy osadzone w pomarszczonej twarzy. Na delikatny gest babcinej ręki podszedł bliżej, a ona, jak codziennie, pogłaskała go drżącą dłonią po policzku. Przysunął do łóżka krzesło.
– Ale dobrze płacą – przypomniał, próbując się uśmiechnąć do staruszki. – Jak już cię wyleczymy, zrezygnuję z tej roboty. – Spojrzał na tackę wypełnioną lekarstwami. – Połknęłaś wszystkie?
Kiwnęła wesoło głową.
– I tę nową? Na lepsze krążenie?
– Tę nową też. Pamiętałam! – pochwaliła się dziecinnie. – Już tak bym chciała wstać, pofruwać po kuchni... I pierożków nalepić. I faworki zrobić. Tak je lubisz, te moje faworki...
– Niedługo nalepisz.
Czuł się przy niej silny i mądry. Przetrząsnął kieszenie dżinsów i wyjął zmiętą paczkę owocowych cukierków. Tanich i lepkich, ale te lubiła najbardziej.
– Włączyć ci radio?
Nie usłyszała, zajęta otwieraniem torebki. Odniósł wrażenie, że jest szczęśliwa. Ze zdziwieniem pomyślał o zbawiennym wpływie kilku landrynek, które musiały mieć w sobie jakąś magiczną słodycz w gorzkim życiu schorowanej staruszki. Nie zapytał o telefon od matki, choć robił to niezmiennie od trzech lat.
Dziś nie – zdecydował, widząc ją rozpromienioną i spokojną przed kolejną bezsenną nocą. Zresztą, po co pytać? Przecież wiadomo, że nie dzwoniła. Dlaczego miałaby to zrobić właśnie dzisiaj? W taki zwyczajny, ponury wieczór, który wiatrem wyczyścił ulice nawet z osiedlowych psów?
Szybko zaparzył herbatę w babci ulubionym, poszczerbionym kubku. Postawił na stoliku zamienionym w apteczną ladę. Gdy zaciągał zasłony, domagające się już prania, patrzyła na jego zgrabne ruchy. Złapał ją na tym czułym spojrzeniu.
– Dobranoc – uśmiechnął się z trudem.
– Dobranoc, kochanie – odpowiedziała. – Dzisiaj nikt nie dzwonił – dodała, gdy zamykał już drzwi.
Pokój Wiktora, poza wersalką pełniącą rolę skrytki, zajmowały trzy meble: modelarski długi stół, krzesło i kanciasta szafka na ciuchy, której równie dobrze mogłoby nie być. Dwie pary dżinsów i kilka T-shirtów bezładnie zwisało z poręczy krzesła. A jeśli ich tam nie było, to znajdowały się albo w pralce, albo na Wiktorze. Jeszcze niedawno, gdy babcia z werwą poruszała się po mieszkaniu, zaczynała domowe porządki od lokowania tego skromnego dobytku w szafie. I choć z wielką starannością wieszała i układała rzeczy na miejsce, wycierała kurze, trzepała niewielki dywanik, odnosiła wrażenie, że ta część mieszkania bardziej przypomina lotnisko niż zadbany, chłopięcy kąt. Gdy docierała do stołu, na którym dumnie prężyły skrzydła różnej wielkości samoloty, szmatka w jej dłoni nieruchomiała. Babcia siadała na krześle i z podziwem przyglądała się misternej kolekcji wnuka. Plastikowe i drewniane modele, odpowiedzialne za wieczny bałagan w pokoju, wydawały jej się piękne w swej nieruchomej dostojności. Wyglądały jak prawdziwe odrzutowce, które spłynęły tu, na stół, z nieba jakiegoś miniaturowego państewka. Nieraz widziała zgarbione plecy Wiktora, cierpliwie pochylone nad kolejnym modelem. Był tak zajęty klejeniem i łączeniem maleńkich cząstek, że nie słyszał, gdy stawała za nim, wpatrując się w żmudny proces narodzin nowej maszyny.
Kiedyś go zapytała, skąd ta miłość do samolotów. Wzruszył ramionami, nie przerywając pracy. Patyczkiem cieńszym od zapałki nanosił klej na kabinę pilota.
– Tak się tylko bawię – odpowiedział wtedy.
Skłamał. To był przecież czas wielkiej wiary w samoloty, a zwłaszcza w ten jeden, którym miał wystartować prosto do angielskiego mieszkania matki. Tego jej pierwszego lokum, z prawdziwym kominkiem, z oknami wychodzącymi na ruchliwą ulicę. Całą w neonach, jakby nawet latem trwały tam święta Bożego Narodzenia. A jeden z neonów, czerwono-zielony, przez całą noc płonął kolorową poświatą w pokoju przeznaczonym dla Wiktora. Nie wiadomo, czy rzeczywiście ten neon z poświatą istniał naprawdę, ale czy to ważne? Fajnie byłoby spać pod białą pościelą w czerwono-zielone smugi...
Włączył nocną lampkę. Jej mdłe światło wydobyło pokojowy rozgardiasz. Dobrze, że babcia tu nie zagląda – uznał, zgarniając z pościeli kilka modelarskich książek. Szybko zrzucił z siebie ubranie i niedbale przykrył się kocem. – Żadnego mycia, rozmyślania i żadnych planów na jutro – postanowił. Spod przymkniętych powiek spojrzał na ulubionego boeinga. Napracował się przy nim solidnie. Wyposażył go nawet w stery, dodał o jeden silnik więcej, aby jak najszybciej dotrzeć na Wyspy. Boeing okazał się łaskawy dla swego konstruktora. Bez pomocy zdalnego sterowania zatoczył po stole honorową rundę, mrugając światełkami.
– Ale jazda! – przeraził się Wiktor. – Muszę być paskudnie zmęczony! – Szybko zamknął oczy w obawie, że za chwilę samolot wystartuje i nastąpi wielka lotnicza katastrofa.