59,99 zł
Spójrz na świat inaczej niż dotąd. Choć mogłoby się wydawać, że znamy te opowieści aż nazbyt dobrze, dzięki tej książce odkryjemy je na nowo.
Margaret Amaka Ohia-Nowak, Agnieszka Kossowska, Krzysztof Wiśniewski, Zuza Juzek Kopcińska, Przemek Staroń, Ifi Ude, Agnieszka Wielądek, Barbara Kosmowska, Monika Wrzosek, Rafał Witek, Dorota Kotas, Anna Alboth – co łączy te autorki i tych autorów? Każde z nich opowiada ukochane animacje Disneya i Pixara na swój wyjątkowy sposób. Reinterpretując opowieści znane z filmów, przyglądają się bohaterom oraz ich losom z najbliższej im perspektywy. Jednocześnie zwracają uwagę na takie aspekty jak niedopasowanie, inność, uprzedzenia, samoświadomość, empatia, otwartość. Dzięki wrażliwości opowiadających czytelnik ma możliwość zobaczyć swoich ulubionych bohaterów z całkowicie innej strony.
Jak to jest ukrywać prawdę o sobie przed innymi? Być osobą z niepełnosprawnością? Wyglądać inaczej? Walczyć ze stereotypami na swój temat? Marzyć o czymś, co – wydaje się – jest niemożliwe do spełnienia? „15 (u)ważnych opowieści” uwypukla wyzwania, które są dla wielu z nas znane, wspólne, a jednak czasem ich nie zauważamy. Jak bardzo określa nas kultura, z której pochodzimy? Jak to jest mieć trudność z zadaniami, które nie sprawiają kłopotów koleżankom i kolegom?
W książce „15 (u)ważnych opowieści” znalazły się historie z następujących filmów: „Coco”, „Potwory i Spółka”, „Nowe szaty króla”, „Kraina Lodu”, „To nie wypanda”, „Zwierzogród”, „Ralph Demolka”, „Ratatuj”, „W głowie się nie mieści”, „Luca”, „Odlot”, „Gdzie jest Nemo”, „Loop”, „Mój brat niedźwiedź” oraz „Raya i ostatni smok”.
Nowoczesna formuła książki pozwoli zaangażować młodego czytelnika na wiele sposobów. W trakcie lektury będzie mu towarzyszyła dwójka sympatycznych nastolatków – Han i Alex, którzy komentują opowiedziane historie filmowe. Książkę dopełniają ciekawostki oraz wyzwania przygotowane przez specjalistów, które otwierają czytających na doświadczanie różnorodności – zarówno własnej, jak i świata wokół. Całość skłania do uruchamiania naturalnej dziecięcej otwartości, ciekawości w poznawaniu drugiej osoby i podważania stereotypów. Uczy również uważności na siebie i innych oraz sztuki stawiania pytań. Oprócz ilustracji Disneya w książce znalazły się także prace autorstwa Nikoli Kucharskiej.
Książka jest przyjazna osobom z dysleksją.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 292
Cześć, mam na imię Hanka, ale wolę, kiedy mówią do mnie Han.
Tak jak Han Solo, ten z „Gwiezdnych wojen”. He, he.
A to mój przyszywany brat Alex. Oboje byliśmy jedynakami – to były czasy! Potem nasi rodzice zakochali się w sobie (ble) i zanim skumałam, co się dzieje, zamieszkaliśmy razem. I nagle bum… jesteśmy jakby rodzeństwem. Naj-go-rzej.
Gdybyśmy byli spokrewnieni, moglibyśmy nawet być bliźniakami. Bo urodziliśmy się w tym samym roku i… oboje w maju. Dokładnie jedenaście lat temu.
Łatwo to nie jest. Jesteśmy kooosmicznie różni. Jak z dwóch różnych galaktyk! A do tego Alex wkurza mnie na maksa. Trudno być rodzeństwem. Rodzice tracą już do nas cierpliwość. Do tego tata jest psychologiem i nieźle się mądraluje, kiedy chce nas pogodzić.
Hej, ty mnie też wkurzasz, żebyś wiedziała! A z tatą to prawda. Kiedy się kłócimy albo nie chcemy wspólnie czegoś zrobić (czyli prawie zawsze), zaraz odpala długi wykład o tym, że przecież „każdy człowiek jest inny, żebyśmy dali sobie szansę i przynajmniej spróbowali lepiej się poznać, a to, że się różnimy, jest normalne i naturalne”. Bla, bla, bla…
Można zwariować, serio. Tak nas cisnął, że zawarliśmy z nim układ - spróbujemy zrobić JEDNĄ RZECZ wspólnie (ble), a on da nam spokój. Żebyś się jednak nie zdziwił, tatku. Sprawdzimy tę twoją całą mądralowatość. Skoro różnice są naturalne i dotyczą każdego, to poszukamy ich w jedynej rzeczy, którą oboje lubimy: w FILMACH.
Muszę przyznać, Han, że to był megapomysł! Twój tata nam odpuści, a przy okazji zrobimy coś przyjemnego. I nie musimy przy tym za dużo gadać. Spryciarze z nas. A poza tym ja chcę zostać prywatnym detektywem, a ty podróżniczką i odkrywczynią. To sobie poćwiczymy.
Dobra, Alex, nie filozuj. Rób popcorn, tylko w dwóch miskach, a ja biorę notes i odpalam projektor. Alex i Han na tropie… jak to się nazywało? Różo…
Różnorodności. No i mamy jeszcze fajną nazwę naszej misji! Do zo za pięć minut na kanapie w salonie, siostrzyczko.
Wrrr…
MARGARET AMAKA OHIA-NOWAK
Coco
Marzenie Miguela
Gdzieś na zewnątrz grała głośna muzyka. Nad ulicami rozwieszono papel picados, różnokolorowe girlandy, które zwiastowały nadejście świąt. Wiatr powiewał nimi jak gałązkami drzew. Te misterne wycinanki przedstawiały różne historie. Na jednej z nich mama z córką wypatrywały przez okno taty, który kilka dni temu wyruszył w trasę koncertową…
Miguel znał tę historię bardzo dobrze, bo to była historia jego przodków. A zaczynała się tak: Dawno, dawno temu żyła sobie szczęśliwa rodzina. Tata był muzykiem, dlatego często razem śpiewali i tańczyli. Ale tak naprawdę tata marzył o czymś zupełnie innym – o wielkiej sławie. Któregoś dnia wziął gitarę, wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. A mama? Mama nie miała czasu, żeby za nim płakać. Pozbyła się wszystkiego, co wiązało się z muzyką, i zajęła się córeczką. Zakasała rękawy i nauczyła się szyć buty. Mogła robić słodycze albo fajerwerki, albo bajeranckie trykoty dla zapaśników, ale nic z tego – weszła w obuwie! Córkę też wykierowała na szewca, a z czasem także i zięcia. Potem zagoniła do kopyta wnuki. Interes się rozkręcał, a rodzina rozrastała… Rozbiła ją wprawdzie muzyka, ale zjednoczyły zelówki i fleki. Ta kobieta to była praprababcia Miguela, mama Imelda. Umarła ze sto lat przed jego narodzinami, ale przy rodzinnym stole wciąż ją wspominano – co roku, z okazji Dia de los Muertos, Dnia Zmarłych! Natomiast dziewuszka z wycinanki była prababcią Miguela, mamą Coco.
„Ciekawe, jakby to było spotkać się z prapradziadkiem? Może nauczyłby mnie kilku fajnych chwytów na gitarę?” – Chłopiec siedział przy ogromnym drewnianym stole i rozśmieszał prababcię Coco, chociaż nie było mu wesoło, bo jego myśli wciąż krążyły wokół muzykowania, które było w tym domu zakazane. – „Jesteśmy chyba jedynymi ludźmi w całym Meksyku, którzy żyją bez muzyki. Moim bliskim to nie przeszkadza. Ale ja od zawsze ją uwielbiam”.
– Jedz, nie dokazuj! – Babcia, abuelita, przyniosła kolejną porcję parujących tamales z serem i warzywami, które w domu Riverów jadało się na śniadanie lub obiad. – Oj, coś chudy jesteś, Miguś. Jedz, za babunię.
– Nie, gracias. – Miguel bronił się przed dokładką.
– Nie chcesz moich pysznych tamales? – Abuelita spojrzała surowo.
– Yyy… chcę. – Miguel za nic w świecie nie sprzeciwiłby się babci, zresztą tak jak pozostali członkowie rodziny.
– Widzisz, babunia ma zawsze rację! – odparła abuelita, teraz już spokojna i zadowolona.
Nagle ktoś za oknem zawołał:
– Feliz Dia de los Muertos!
– Ojej, to już dziś! – wykrzyknął Miguel, podskakując na krześle, ale natychmiast zamilkł i rozejrzał się ostrożnie, czy nikt przy stole nie zauważył jego ekscytacji.
Na szczęście mama, tata i reszta rodziny żywiołowo się przekrzykiwali. Widać było, jak wiele radości daje im to, że są razem. Jedzenie to w kulturze meksykańskiej nie tylko spożywanie posiłków, ale też rytuał, któremu często podporządkowany jest cały rytm dnia, świąt i innych ważnych uroczystości. Miguel z uwagą przysłuchiwał się temu, o czym rozmawiali dorośli. A rozmawiali o rodzinie – tej żyjącej i tej przebywającej w zaświatach. Bo w Dniu Zmarłych wspomina się krewnych, którzy już odeszli. O wielu wydarzeniach, o których mówiono, chłopiec dotąd nie słyszał.
„Nic tak nie zbliża rodziny jak siedzenie przy jednym stole, zajadanie się pysznościami i prowadzenie długich rozmów przy posiłku”. – Babcia powtarzała to zdanie przynajmniej kilkanaście razy w roku.
Dorośli dyskutowali na poważne tematy, a przy okazji odpoczywali przed powrotem do innych zajęć dnia. Mieli swoją sobremesę, czyli wspólne biesiadowanie przy stole i cieszenie się tym, że jest się razem.
Miguel popatrzył przez okno i zobaczył dzieci, które biegały z koszyczkami pełnymi kwiatów. Były to żółte i pomarańczowe aksamitki. Maluchy rozrzucały je dookoła, radośnie wykrzykując:
– Dziś jest Dia de los Muertos!
Miguel poderwał się od stołu. Bardzo się spieszył. Musiał się jeszcze przygotować. Wieczorem chciał wziąć udział w konkursie i pokazać wszystkim, jak świetnie gra na gitarze. Planował nawet zagrać kilka ulubionych piosenek, ale rodzice i babcia pod żadnym pozorem nie mogli się o tym dowiedzieć. Nie chciał ich oszukiwać, ale to był jedyny sposób, by dać ponieść się muzyce.
„Zresztą to nie moja wina – myślał sobie. – Tylko jego! Ernesta de la Cruza, największego muzyka na całym świecie. Na tym właśnie placu, na którym miał się odbyć dzisiejszy koncert, młodziutki Ernesto wystąpił po raz pierwszy, by wkrótce potem zostać największą gwiazdą w historii Meksyku. Zaczynał jako nieznany nikomu chłopak z Santa Cecilia! Ale grał tak pięknie, że ludzie szybko go pokochali. Występował w filmach. Miał totalnie wypasioną gitarę. I umiał latać! I napisał masę genialnych kawałków. Żył dokładnie tak, jak każdy chciałby żyć… Aż do pechowego dnia… kiedy uciszył go wielki dzwon, który oderwał się od dzwonnicy i przygniótł biedaka. Chcę być taki jak Ernesto de la Cruz!”
Miguel niepostrzeżenie wymknął się z jadalni. Zanim jednak wybiegł na dwór, zatrzymał się przy drzwiach do małego pokoju, z którego unosił się zapach kadzidełek. W Dniu Zmarłych nie tylko wspomina się tych, którzy odeszli, nie tylko o nich rozmawia, ale ich duchy odwiedzają świat żywych. Miguel wszedł do środka i przyjrzał się zdjęciom ustawionym na specjalnym ołtarzyku. Po chwili zorientował się, że obok niego stoi abuelita i wśród fotografii układa kandyzowane jabłka, świeży groszek i słodką paprykę, a także migdały w czekoladzie i inne słodycze. A ołtarzyk przystraja bujnymi, kolorowymi kwiatami! Miguel wiedział, że w ten sposób babcia chce upamiętnić bliskich. Abuelita zapaliła jeszcze więcej świeczek i kadzidełek. A wszystko obsypała pomarańczowymi i żółtymi aksamitkami, których zapach unosił się w całym domu. Usypała z nich też dróżkę, po bokach której ustawiła długie, cienkie świeczki. Chłopiec pamiętał, jak babcia tłumaczyła mu kiedyś znaczenie tych dekoracji. Pomarańczowy, żółty i fioletowy to kolory Dnia Zmarłych. Aksamitki symbolizowały słońce i wskazywały drogę przodkom, którą mogli dotrzeć na ziemię i spotkać się z żyjącymi bliskimi. Świeczki oświetlały im drogę, a kadzidła oczyszczały pokój ze złej energii. Przygotowywano też dla nich poczęstunek – upieczone na cześć zmarłych słodkie bułeczki drożdżowe o przeróżnych kształtach, zwane pan de muerto.
– O, nie rób takich oczu, złotko. – Babcia przerwała rozmyślania Miguela. – Dia de los Muertos to jedyny czas w roku, kiedy przodkowie mogą nas odwiedzić. Po to ustawia się tu ich zdjęcia, żeby trafili z tamtego świata. To bardzo ważne. Jeśli tego nie zrobimy, nie przyjdą. Dlatego dla nich gotujemy, układamy na ołtarzyku pamiątki po nich, a wszystko po to, żeby cała rodzina mogła się spotkać – objaśniała.
Te ołtarzyki, o których mówiła abuelita, to ofrendy składające się z siedmiu poziomów – najwyższy z nich to niebo, środkowy reprezentuje ziemię, a najniższy – świat zmarłych.
Miguel spojrzał na zdjęcia. Na najwyższym poziomie znajdował się portret jego prababci i jej rodziców – praprababci Imeldy i prapradziadka. Część fotografii była jednak uszkodzona. Ze zdjęcia zniknęła głowa prapradziadka, zapalonego muzyka – tego samego, którego historię opowiadała świąteczna wycinanka. Miguel zapewne po nim odziedziczył talent – mógł godzinami śpiewać i grać na gitarze. A teraz już się niecierpliwił. Chciał jak najszybciej się stąd wydostać. Już prawie dał dyla, kiedy babcia złapała go za rękę.
– Dokąd to? Ani mi się rusz, zostajesz w domu – krzyknęła stanowczo.
Chłopiec skorzystał z chwili nieuwagi i wymknął się z pomieszczenia. Nie zastanawiając się wiele, popędził do swojej kryjówki na strychu, wziął z niej gitarę i zbiegł na dół. Wtedy na drodze stanęła mu… abuelita. Wyrwała wnuczkowi instrument z ręki i zaczęła ze złością uderzać nim o ziemię. W końcu gitara jęknęła po raz ostatni i rozpadła się na kawałki.
– Skończ z tymi bredniami! I to już! Nie ma gitary, nie ma muzyki. Koniec wygłupów! – wrzasnęła.
– Nie chcę takiej rodziny! – krzyknął zrozpaczony Miguel. Odwrócił się od babci i wybiegł z domu w kierunku placu, na którym niedługo zaczynał się koncert ulicznych grajków. – Muzyka to moje życie!
Biegł zatłoczonymi ulicami i z całych sił powstrzymywał się od płaczu.
– Jak ja teraz zagram na koncercie? – szeptał do siebie.
Musiał mieć jakąś gitarę, więc z determinacją i rozpaczą w głosie zaczął wypytywać ludzi.
– Przepraszam, pożyczy mi pan gitarę? – zwrócił się do siedzącego na ławce mężczyzny.
– Nic z tego, chłopcze.
Odmówiło mu jeszcze kilka innych osób. W jego głowie brzmiały słowa de la Cruza: „To całe moje życie. Bo muzyka nie jest częścią mnie. To cały ja! Kiedy mam wszystkiego dosyć, biorę gitarę w dłoń. Może inni kierują się rozsądkiem, moja piękna, ale ja… słucham tylko serca”.
Miguel wiedział, że nie ma wyjścia – musi walczyć o swoje! I wtedy wpadł na genialny pomysł. Pobiegł do grobowca Ernesta de la Cruza, największego muzyka wszech czasów.
Jednak na cmentarzu świętowano już Dzień Zmarłych. Niebo rozświetlały sztuczne ognie, a ziemia pokryta była morzem palących się świec i połyskujących aksamitek. Chłopiec pamiętał, że odwiedziny zmarłych przy ich grobach to bardzo ważny element Dia de los Muertos. Często wyprawiało się tutaj huczną ucztę przy muzyce, aby upamiętnić tych, których już nie ma w świecie żywych, i ponownie się z nimi spotkać. To było radosne święto, bo śmierć i życie bardzo się ze sobą łączą. To po prostu przejście do innego wymiaru świata, a przejście do świata zmarłych to nie powód do smutku, tylko świętowania. Ta tradycja zrodziła się przed trzema tysiącami lat. Miguel znów pomyślał o czasach prekolumbijskich, z których wywodzi się cała kultura meksykańska. Myślał też o społecznościach rdzennych, które tę kulturę stworzyły.
Ludzie od kilku godzin czuwali przy bogato udekorowanych nagrobkach swoich najbliższych zmarłych. Na każdym był bukiet pomarańczowych kwiatów. Jakaś pani w kolorowej sukni i kapeluszu przyniosła mały prezent dla swojego zmarłego męża i z czułością położyła na grobie. Przy innym biesiadowała rodzina.
Widok zapalonych świeczek i mieniących się w ich świetle aksamitek był magiczny. Miguel wszedł do środka grobowca i zwrócił się do pomnika:
– Señor de la Cruz… proszę się nie gniewać. Krewni uważają, że muzyka to coś złego. W ogóle mnie nie rozumieją, ale pan to co innego. Trzeba zawsze iść za głosem serca. I walczyć o swoje! Więc jeśli nie ma pan nic przeciwko, to idę wystąpić na placu. Tak jak pan kiedyś…
Po czym chwycił srebrzystą gitarę idola i mocno uderzył w jej struny. Naraz poczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego i trochę się tego przestraszył. Do środka wszedł strażnik.
– Wychodzić. Kto tu jest? – krzyknął i przeszedł przez Miguela, jakby ten był duchem.
– Nie ma nikogo! – zawołał ktoś inny.
Robiło się ciemno, ale cmentarz był pełen ludzi. Całe rodziny zgromadzone nad grobami bliskich czuwały, rozmawiając i śmiejąc się. Ustawiano świeczki i wkładano do wazonów bukiety kolorowych kwiatów.
Wśród radosnego tłumu Miguel zobaczył swoich rodziców. Ci jednak wyglądali na mocno zaniepokojonych. Szukali syna.
– Miguel! Wracaj do domu! Gdzie jesteś, synku? – wołał tata. Chłopiec pobiegł ku niemu, żeby się przytulić, bo już trochę się tego wszystkiego bał. Ale gdy chciał go objąć, tata przez niego… przeszedł. Tak, jakby go nie widział.
Miguel nie miał pojęcia, co się dzieje. Biegał po cmentarzu i krzyczał:
– Hej, tu jestem, czy ktoś mnie słyszy? Co się dzieje?
Nagle wpadł do głębokiego dołu wykopanego na czyjś grób i runął na plecy.
– Aaaaua! – zawołał głośno.
Na szczęście usłyszała go jakaś pani, podeszła do dołu i wyciągnęła rękę.
– Wszyscy święci! Chłopczyku, nic ci nie jest? Złap się mnie.
Miguel poczuł ulgę. Chwycił dłoń kobiety, a gdy się wydostał, zobaczył jej twarz. Aż podskoczył z przerażenia i uciekł na drugą stronę. Dopiero teraz zorientował się, że jej dłoń to same kości, głowa przypomina trupią czaszkę, a resztę ciała stanowi szkielet.
To był chodzący kościotrup ubrany w zwykłe ubrania! Ale to nie wszystko. Obok kobiety stał inny ubrany kościotrup. A gdy Miguel rozejrzał się dookoła, zobaczył ich więcej. Na dodatek ciągle ich przybywało. W ogóle wydawało mu się, że po cmentarzu chodzą wyłącznie duchy-szkielety, które rozmawiają ze sobą jak żywi ludzie.
– Ratunku! Gdzie ja jestem? Kim są te straszliwe potwory? – zadrżał chłopiec.
To były duchy zmarłych. Zjawiały się w tym miejscu, żeby spotkać się z żyjącymi ludźmi. Myślały, że Miguel ich nie zobaczy, tak jak inni żywi, ale on widział wszystkie. Stali przed nim papa Julio, tia Rosita i tia Victoria. Jego wuj i ciotki. Kojarzył ich twarze z domowej ofrendy.
Ale zaraz… Skoro one widziały Miguela, a tata przeszedł przez niego, to znaczy, że chłopiec miał teraz moc ducha albo wręcz sam był duchem!
– Ty, ty tutaj? Po tej stronie? I nas widzisz? – zapytał równie zdziwiony papa Julio.
Miguel, nieco wystraszony, wzruszył ramionami. Nic z tego nie rozumiał.
Duchy przyszły tutaj, żeby spotkać się z żywymi krewnymi. Ale nie każdy zmarły mógł to zrobić. Przychodzili tylko ci, których zdjęcia wystawione były na ofrendach. Ci, o których rodziny nie pamiętały lub nie chciały pamiętać, nie mogli się pojawić. Tak też było z prapradziadkiem Miguela, którego zdjęcia zabrakło na ołtarzyku w domu Riverów. Dlatego nie zjawił się na cmentarzu.
„To jeden z naszych przodków, o którym zapomniano” – pomyślał Miguel. A przecież wiadomo, że dopóki przyjaciele i bliscy pamiętają o zmarłej osobie, to ona nadal w pewnym sensie żyje.
Dopiero teraz Miguel zauważył, skąd przychodzą duchy. To był naprawdę niesamowity widok. Jak co roku na Dzień Zmarłych między światem duchów a światem żywych budowano most. Pomarańczowy blask oślepiał chłopca. Droga pełna była ludzi-duchów. Jedni szli w kierunku świata zmarłych, inni – do świata żywych. Pokrywał ją pomarańczowozłoty dywan aksamitek. Miguel wiedział już, że aksamitki to „kwiaty zmarłych”. Te miały żółte, pomarańczowe i czerwonobrązowe karbowane płatki i nie pachniały najładniej. Ale to po ich zapachu w Dia de los Muertos zmarli mogą odnaleźć drogę do krainy żywych. Dlatego układano je na grobach, ołtarzykach i tutaj – na moście pomiędzy światami. Miguel patrzył z zachwytem na mieniące się blaskiem świateł budynki, na ruchliwe ulice i na… latające alebrijes, czyli wielobarwne zwierzęta opiekujące się duszami. A myślał, że one nie istnieją, bo w świecie żywych to po prostu drewniane figurki.
Papa Julio nie wiedział, co począć z napotkanym na cmentarzu Miguelem, który nie był ani w pełni żywy, ani w pełni martwy.
– Wołajcie mamę Imeldę! Tylko ona może to rozwikłać – zarządził.
Niestety, Imelda została zatrzymana na granicy pomiędzy światami.
– Skoro mama Imelda nie przyjdzie do nas, to my pójdziemy do niej! Vamonos, chodźmy! – zadecydowali krewni Miguela.
Papa Julio pociągnął go za rękę. Chłopiec trochę się bał, ale wszedł na most za wujkiem i innymi. A kiedy zrobił pierwszy krok, jego noga zanurzyła się w dywanie złotych płatków. Most prowadził do magicznej Krainy Umarłych, wypełnionej duchami-zwierzętami, a także szkieletami ludzi. Cóż, świat zmarłych to odbicie świata żywych, a śmierć jest najbardziej naturalną koleją rzeczy. To nie żaden koniec, bo dusza człowieka po śmierci nadal żyje, tyle że gdzie indziej. Miguel nie wiedział, dokąd idzie, ale był ciekawy, co będzie dalej… za mostem z aksamitek.
Nagle stanęli przed przezroczystą bramą. Najpierw przeszedł przez nią papa Julio, chłopiec podążył za nim. Miał nadzieję, że po drugiej stronie odnajdzie swojego utraconego prapradziadka. I że gdy już go spotka, będzie mógł grać i śpiewać razem z nim do woli. Nigdy więcej nie poczuje się samotny i nierozumiany! Tak bardzo chciał zostać muzykiem!
„Coco” poruszył mnie swoją prawdziwością i pełnią życia. To opowieść o relacjach między różnymi światami: światem dzieci i dorosłych, światem żywych i umarłych, światem wyjątkowych zdarzeń i codziennych rytuałów. W jej centrum są bliskość i więź z rodziną, ale także pasja do muzyki i odkrywanie bogactwa własnej kultury. Miguel jest bezkompromisowy – odważnie dąży do realizacji swoich muzycznych marzeń i szuka swoich korzeni. Kiedy w końcu odkrywa prawdziwą historię swoich przodków, przekonuje się, że wystarczy iść za głosem serca, żeby robić w życiu to, co się naprawdę kocha.
Margaret Amaka Ohia-Nowak
Chrup, chrup, chrup.
To co? Gadamy? Czy chcesz tak siedzieć i wcinać popcorn przez kolejną godzinę?
Yyyy. No chyba… gadamy… eeee… mieliśmy coś zrobić… poszukać tych różnic, czy coś…
O raju, weź się ogarnij, Alex, i wytęż zwoje. Tata mówił, że każdy jest trochę inny. To co innego było w „Coco”?
Ej, bądź milsza, bo inaczej sama ze sobą będziesz gadać, Han. I będziesz miała misję solo.
Dobra, sorki. Zróbmy to szybko i miejmy z głowy.
OK. Co było innego? Z trylion rzeczy. Całe życie Miguela inaczej wyglądało – jakieś dziwne te ich zwyczaje.
Bo to Meksyk, bystrzaku, a nie Polska. Tak jakby inny kontynent, za oceanem, he, he.
Zapiszmy, co jest inaczej w Meksyku, a inaczej w Polsce. I załatwione.
No to cyk, jedziemy. W sumie ten film jest o Święcie Zmarłych.
Też takie mamy. Żadna nowość…
Ale u nas 1 listopada na cmentarzu jest nieco inna atmosfera niż w „Coco”.
Oprócz tego, że zwykle wieje i jest zimno jak diabli… Dobra, notuj – u nas jest mniej kwiatów, nikt nie śpiewa i nie dekoruje na kolorowo, w sumie takiego uroczystego obiadu rodzinnego też sobie nie przypominam.
Albo te pikniki na cmentarzu. Wyobraź sobie: idziemy zapalić znicze, a tam ktoś sypie pomarańczowe aksamitki, zapala świeczki i wyciąga przysmaki dla tych, którzy nie żyją… Ludzie chyba by padli ze zdziwienia.
U nas jest jakoś poważniej i ciszej… Nie ma w domach ołtarzyków ze zdjęciami, specjalnych ciastek i wycinanek. Bardziej na serio jest ten dzień… Nie wiem, jak u was było, ale my się nie zbieraliśmy taką gromadą. Babcia nie spraszała ciotek, wujków, kuzynów i kuzynek, i nie wpychała w nas tony jedzenia…
U nas też raczej nieduża ekipa. Albo sami chodziliśmy na cmentarz. W ogóle to chyba jest trochę tak, że w niektórych krajach „rodzina” oznacza wieeeeeeele osób. Tak jak u Miguela. Czytałam o tym! A ja jak myślę „rodzina”, to raczej mama, tata, rodzeństwo…
…no i dziadkowie. Ciekawe, dlaczego jest tak różnie w różnych krajach.
W tych książkach o świecie, które dostałam ostatnio na urodziny, mówią, że to kwestia kultury. Że każda grupa ma swoje zwyczaje, zasady, święta, tradycje. Czasem takie, które istnieją od stu czy więcej lat.
No tak, mama tłumaczy mi czasami, że robimy coś „od pokoleń” i żebym nie pytał dlaczego… Po prostu taka tradycja. Tak jakby się ludzie na coś umawiali i potem przekazywali to swoim dzieciom…
…a one swoim dzieciom… I tak zostaje. No wiem. Z jakiegoś powodu te tradycje są takie ważne i trzeba ich pilnować. Szczególnie różne święta. A to samo święto może wyglądać inaczej w różnych krajach. Na angielskim pani mówiła, że w Wielkiej Brytanii prezentów nie daje się w Wigilię, tylko dzień później.
No co ty? Ja bym nie wytrzymał.
Głupoty gadasz. Gdybyś się tam urodził, cierpliwie byś czekał. Bo byłbyś z tej kultury. A jakbyś się urodził w Meksyku, to wcinałbyś tamales babuni, he, he, i to by było dla ciebie zupełnie normalne.
I mówiłbym świetnie po hiszpańsku! Podoba mi się to. A ty, molu książkowy, jaką kulturę chciałabyś poznać?
Hmmmm… Poczekaj, muszę pomyśleć, nie mogę się zdecydować na jedną…
O rany, Han, nie wkurzaj mnie, tylko powiedz – to którą pierwszą?
Totalnie japońską. Trochę oglądałam anime i potem szperałam w necie. Tyle tam innych zwyczajów, ceremonii, których nie rozumiem… Ludzie inaczej się zachowują. Ta kultura wydaje mi się megainteresująca.
A mi megadziwna…
Bo nie jesteś jej ciekawy. Zresztą wiesz co…Ty też mi się wydajesz dziwny.
Bo nie jesteś mnie ciekawa. Załatwiona własną bronią. Co masz taką minę?
Dobra, wracamy do zadania. Mieliśmy rozmawiać o filmie. Zapisałam: „mamy różne tradycje i zwyczaje”.
Możesz dopisać też, że są różne kultury i że czasem wydają się dziwne.
Ale tylko wtedy, kiedy ich nie rozumiemy i nie jesteśmy ciekawi!
W sumie fakt. Jak następnym razem będę oglądał „Coco”, to już się nie będę zastanawiał, o co chodzi z tymi zdjęciami na ołtarzyku, jedzeniem czy ścieżkami z pomarańczowych kwiatków.
Fajnie, że abuelita tłumaczyła wszystko Miguelowi, bo i my się czegoś nauczyliśmy. Na przykład, co to ofrenda.
Dobra, kujonie. Mission accomplished! Lecę teraz pograć w gałę. Nara!
Raczej sayonara!
STREFA ODKRYWANIA
Czy wiesz, że w Japonii też obchodzi się Święto Zmarłych zwane Obon? Japończycy wierzą, że właśnie wtedy dusze zmarłych przodków powracają z zaświatów, żeby odwiedzić swoich bliskich. Japońskie domy są specjalnie przygotowywane na tę okazję – na domowych ołtarzach, zwanych butsudan, składane są ofiary w postaci pokarmów, a wnętrza domów rozświetlają papierowe lampiony, które wskazują drogę zbłąkanym duszom.
Chcesz się nauczyć migać w polskim języku migowym? Zacznij od zwrotu „DZIEŃ DOBRY". Filmik obejrzysz po zeskanowaniu kodu QR.
STREFA DOŚWIADCZANIA
Zaszyfrowany język. Wraz z towarzyszem swojej zabawy wymyślcie własny język, posługujcie się nim, gdy jesteście razem, piszcie do siebie listy za pomocą zakodowanych, znanych tylko wam symboli. Który język jest łatwiejszy: ten nowo stworzony, czy może ten, którego nauczyli cię rodzice/opiekunowie? Co poza językiem sprawia, że możemy się z kimś dogadać? Obrysuj na kartce swoją dłoń i na każdym z palców wypisz jedną zasadę potrzebną w dobrej komunikacji.
Rodzinne tradycje. Porozmawiaj o tradycjach związanych z wybranym świętem w twojej rodzinie. Spróbuj dowiedzieć się, od ilu pokoleń ta tradycja jest pielęgnowana? Czy nadal jest utrzymywana, czy może o niej zapomnieliście? A może coś się zmieniło w jej przeżywaniu? Pomyśl, jak ty przekażesz tę tradycję w przyszłości swoim dzieciom?
Dodatkowe ciekawe wyzwania znajdziesz po zeskanowaniu kodu QR lub zajrzyj na stronę www.wydawnictwoolesiejuk.pl/uwazne
AGNIESZKA KOSSOWSKA
Potwory i spółka
Nie taki potwór straszny…
Cześć dzieciaki!
Nazywam się James. Ale nie Bond, he, he. Jestem James P. Sullivan, najstraszniejszy ze Straszaków. To znaczy kiedyś byłem najstraszniejszy, a teraz… hm… czy ja wiem? To chyba właściwie wy musicie mi powiedzieć na koniec mojej opowieści. Chcecie jej posłuchać? Tak? Super! No to jedziemy z tym koksikiem.
Kiedyś, strasznie dawno temu, mój szef, pan Moczyknur, stawiał mnie za przykład wszystkim początkującym Straszakom. Bo byłem najlepszy w tym fachu. Wszyscy Starszacy musieli być jak ja – opanowani, nieugięci, twardzi i przede wszystkim potwornie wręcz przerażający. Do tego odporni na gile, wymiociny i inne śluzy. Każdy musiał też mieć dyplom z dzieciologii stosowanej. Bo straszyliśmy dzieciaki. Takie jak wy.
Gdy nadchodziła noc i maluch słodko zasypiał, my wyskakiwaliśmy z dziecięcych szaf i byliśmy przerażająco potworni. A przynajmniej staraliśmy się z całych sił tacy być. Wasz krzyk był nam potrzebny, bo z niego była wytwarzana w tamtych czasach w Monstropolis energia.
Nasza praca była potwornie niebezpieczna. Zabić mógł nas jeden dotyk dziecka, bo dzieci były toksyczne. Dlatego musieliśmy bardzo uważać, by nie mieć żadnego, nawet najmniejszego kontaktu z wami.
Moim najlepszym kumplem od lat jest Mike Wazowski. W tamtych czasach był obrzydliwie zakochany w Celince. Te ich Rybciu-Grzybciu, Mysio-Pysio, Misiaczku-Robaczku. Błeeeeeeeee, żaden potwór nie zniósłby tych ich obrzydliwych słodkości. Ale oni nie mieli litości dla nikogo – rybcio-grzybciowali sobie całymi dniami.
Mike był też moim trenerem. Codziennie rano urządzał mi potworny trening sprawności, ryczenia, plucia oraz doskonalenia ogólnej techniki straszącej. Każdy Straszak musiał sobie radzić w nocnych sytuacjach ekstremalnych – imprezach piżamowych, dzieciach śpiących z rodzicami, ze straszeniem bliźniaków, o trojaczkach już nawet nie wspominam. Codzienny trening czynił mistrza.
Pracowaliśmy razem, ja i Mike, a do roboty zamiast jeździć autem, chodziliśmy na piechotę. Energię trzeba było oszczędzać. No i, jak wiadomo, każdy potwór, mały i duży, musi codziennie zrobić dziesięć tysięcy kroków. Oczywiście dla zdrowia.
Jak wam już powiedziałem, moją pracą było straszenie dzieci do upadłego. I byłem w tym naprawdę dobry. Robiłem potworrrrrne miny i wydawałem jeszcze potworrrrrrniejsze dźwięki.
Balibyście się mnie? Nie bardzo? Nooo właśnie. To był nasz największy problem. Dzieci bały się coraz mniej i coraz mniej krzyczały ze strachu. Przez to mieliśmy w Monstropolis kryzys energetyczny.
Moim głównym konkurentem był Randall, obślizły i odrażający typek. I to nie tylko z wyglądu – uwierzcie mi. Strasznie mi zazdrościł mojej potworności i cały czas ze mną konkurował. Bardzo chciał zdobyć najwięcej punktów za straszenie dzieci i być w tym lepszy ode mnie. Średnio mu się to udawało.
My Straszacy byliśmy niezłą paczką. Każdy miał inną potworną moc. I całe szczęście, że tak się różniliśmy od siebie, bo dzięki temu mogliśmy broić na różnych frontach.
Naszą najgłówniejszą zasadą było: Bezpieczeństwo na drugim miejscu. (Tylko nie mówcie o tym rodzicom).
Gdy wchodziliśmy do hali, czuliśmy się ważni i dumni. Jak kosmonauci ruszający w podróż na Księżyc. Wszyscy patrzyli na nas z nadzieją i podziwem. No i chyba trochę zazdrościli nam tej roboty.
Każdą zmianę zaczynaliśmy od zbrojenia, by pokazać się z najpotworniejszej ze stron – ostre zęby, wypucowane kły, kolce, mrożące krew w żyłach miny, szpony i dziesiątki groźnie patrzących oczu. Cel: wydusić z dzieci tyle wrzasku, ile się da. No a jak ktoś zgubił kolec albo gałkę oczną, to musiał gnać do biura rzeczy znalezionych. Takie życie.
Gdy tylko kończyło się odliczanie, otwierały się drzwi do pokoi dziecięcych. Łaskotanie w brzuchu, szybkie bicie serca i wielka gula w gardle.
– Jesteś boski! Włochaty i boski!
Taki jestem. Taki jestem! Zamykam oczy, zaciskam pięści i mówię sobie, że muszę dać radę! Wchodzę do pokoju, w którym śpi jakiś maluch i straszę go naj-po-twor-niej! Bo od tego zależy przyszłość mojego miasta. Muszę być taki, prawda? W końcu mam zadanie do wykonania. A dzieci są straszne. Więc i ja muszę taki być. Dopóki unikamy z nimi kontaktu, mamy jakąś szansę, by przeżyć – tak mawiał Mike. Właściwie wszyscy tak mówili.
– AAAAAAAARRRRRRRRR – szczerzę zęby i wydaję z siebie przerażający ryk. Podnoszę w górę łapy i pokazuję pazury.
– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA – słyszę krzyk przestraszonego dziecka.
Ha, jestem najlepszy w tej robocie! Licznik się kręci! Randall nie ma ze mną najmniejszych szans! Jedna butla za drugą napełnia się krzykiem przerażonych dzieci!
Otwierają się kolejne drzwi, znowu słychać rozdzierające krzyki! Jesteśmy dziś nieziemsko straszni!
Drzwi do pokoi dziecięcych zmieniają się. Jedne, drugie… dziesiąte! Co to jest za dzień!! Tfuuuu, co za noc!
Pamiętam pewien ciepły majowy wieczór, który zmienił wszystko w moim życiu. Wpadałem w kolejne drzwi z przerażającym rykiem, a krzyk dzieci napełniał kolejne butle. Zauważyłem w hali szefa – wyglądał na zadowolonego, bo chyba pierwszy raz od miesiąca mieliśmy wyrobić normę straszenia.
– Ooo James, przeszedłeś samego siebie – powiedział z pochwałą w głosie.
– Robię, co do mnie należy, panie Moczyknur. Uczyłem się od mistrza.
Ech, czułem się jak król świata! Byłem najlepszy! A szef był ze mnie taki dumny! I wtedy wydarzyło się coś strasznego – Grześ wyszedł z pokoju dziecięcego ze skarpetką przyklejoną do pleców. Trzeba było wezwać Czyścicieli, aby odkazili halę. Nie dlatego, że ta skarpetka była wyjątkowo śmierdząca, ale po prostu dlatego że… dzieci są toksyczne, więc ich rzeczy też są toksyczne!
Szef był potwornie przybity.
– To tylko przejściowe trudności, wiemy, że nas pan z tego wyciągnie – próbowałem go pocieszyć.
– Moja rodzina zarządza tą fabryką od trzech pokoleń. Wierz mi, zrobię wszystko, by ratować ten zakład.
– Ja też, proszę pana.
Pan Moczyknur poprosił mnie, abym wpadł następnego dnia do pracy i podszkolił nowych Straszaków. Ponoć byli do bani. Miałem im pokazać, jak należy pracować. Pan Warcz-i-Charcz w akcji! Oczywiście, że się zgodziłem.
Pod koniec dnia, a raczej nocy, byłem naprawdę padnięty. Pokazałem najstraszniejszą klasę i, jak powiedział Mike, wyrobiłem ze trzy normy. Jeszcze jeden taki dzień i mamy rekordzik jak w banku!
Chociaż padałem na mój turkusowy pysk ze zmęczenia, postanowiłem pomóc przyjacielowi i wypełnić za niego raporty. W drodze do hali powtarzałem sobie pod nosem wskazówki Mike’a:
– Różowe do księgowości, amarantowe do finansów, ciemnozłote dla wspaniałej Roz.
I wtedy dostrzegłem, że ktoś zapomniał odstawić drzwi. Co dziwniejsze, paliła się nad nimi czerwona lampka.
– Hej, czy ktoś tu straszy na drugą zmianę?
Cisza.
Nagle usłyszałam: plask, plask.
Mój ogon. Czy on ożył?
Eeeeeeeeeeeeeeeee nieeeeeeeeeeeeeeeeee!!! To była… przerażająco mała dziewczynka!
– Kotek.
Uciekałem przed tym monstrum z dwiema kiteczkami, ale ona ciągle dopadała mojego ogona i chichrając się na cały głos, wracała do mnie. Na nic były moje próby pozbycia się jej! Popędziłem do jej pokoju i wrzuciłem ją do łóżka. Próbując uciec, wdepnąłem w kosz z zabawkami, zaplątałem się w rybki zwisające z sufitu, zaczepiłem ogonem o kaczki, a w końcu po mistrzowsku wyrżnąłem orła, zbierając po drodze obrzydliwie różowy dziewczyński kocyk.
PO-TWOR-NOŚĆ!
Przerażony gnałem do szatni. Tam odkryłem, o zgrozo, że mała siedziała mi na plecach.
– AAAAAAAaaaaaaaaaaaaa!
Strząsnąłem ją i wiecie… ona się mnie w ogóle nie bała! Mówiła do mnie w swoim dziwnym dzieckojęzyku:
– A ti, ti, kotek.
Jaki kotek?? JA – KOTEK?? Jaaa?? Najpotworniejszy z potworów???
Monstrum, brzydal, poczwara, pan koszmar – to rozumiem! Ale KO-TEK? W te pędy schowałem dziewczynkę do torby i ruszyłem do Mike’a po pomoc. Aaaaaa on miał przecież randkę z Celinką!! Gdy już dopadłem naszego casanowę, dziewczynka uciekła mi z torby. W restauracji wybuchła panika!
– Uwaga, uwaga! Attention, attention! Toksyczna istota na wolności!
Goście uciekali w popłochu, krzyczeli z przerażenia, przewracali się jeden o drugiego. Mike jakimś cudem złapał dziecko do pudełka po chińszczyźnie. I tylko dzięki temu udało nam się uciec z restauracji.
Wziąłem Boo do domu. Tak ją nazwałem. Biegała za mną i Mikiem, cały czas chichocząc i robiąc przy tym niepojęty bałagan. Do dziś się zastanawiam, czy wszystkie dzieci tak bałaganią, tak głośno się chichrają i robią taką zadymę. Chyba im mniejsze, tym więcej zamieszania, co? Ale wtedy przekonałem się też, że małe dziewczynki potrafią strasznie, koszmarnie wręcz, przeraźliwie głośno płakać. Tak że niemal bębenki w uszach pękają. A na pewno eksplodują żarówki we wszystkich lampach! Krzyk = energia. Wiadomo.
Chciałem dać jej misia, aby przestała krzyczeć. Ale wtedy ona zaczęła się śmiać z Mike’a! Bo się potknął i wpadł do kosza na papiery. A książki znalazły się w jego paszczy. Fakt, nie wyglądał najpoważniej.
I wtedy zrobiło się jeszcze gorzej. Eksplodowały żarówki nie tylko w naszym mieszkaniu, ale we wszystkich mieszkaniach w naszym domu! Kompletnie nie rozumieliśmy z Mikiem, jak to możliwe i co się w ogóle wydarzyło. Nie mieliśmy czasu, aby dłużej o tym pomyśleć, bo trzeba się było zająć małą Boo.
Daliśmy jej kredki, aby sobie porysowała. No i chrupki. Bo chyba wszystkie dzieci lubią chrupki, co? Boo w każdym razie mogła zjeść ich całą torbę na raz.
Mike cały czas panikował, że to już ostatni dzień naszego życia. Bo Boo nas dotknie i skazi. I będzie koniec.
– Mamy przechlapane jak Pinokio w krainie termitów!
Spojrzałem na Boo rysującą na podłodze. Ona spojrzała na mnie i podniosła do góry rysunek. To byłem ja i ona.
Pierwszy raz w życiu, patrząc na ludzkie dziecko, poczułem w sercu ciepło. Jak to możliwe? Rozlewało się od mojego serca do brzucha i po same koniuszki palców u rąk i nóg. To było… coś nowego. Nigdy wcześniej nie czułem tego do żadnej ludzkiej istoty.
Boo zaczęła trzeć oczy.
– Spanko? Zmęczona jesteś?
Zrobiłem jej posłanie na podłodze – położyłem gazety i pyszne, słodziutkie chrupki. Ale ona wskoczyła do mojego łóżka.
Nieee no, dziecko w mojej pościeli? A ja mam spać… gdzie? Na podłodze? Ale spojrzała na mnie znowu tymi swoimi wielkimi oczami i wiedziałem, że nie mam żadnych szans. Nie wiem, czy wiecie, że ludzkie dzieci mają w sobie taką tajną moc roztapiania serca nawet najgroźniejszych potworów.
Boo pokazała paluszkiem na szafę w pokoju. Próbowałem jej tłumaczyć, że to tylko szafa i że nie ma się czego bać, na co ona ze smutną minką zaprezentowała mi rysunek. To był Randall. Zrozumiałem – to on straszy Boo! Bała się, że zaraz wyskoczy z szafy i ją przerazi. Otworzyłem drzwi szafy:
– Nie ma go. Widzisz?
Boo naciągnęła kołdrę na głowę. Po chwili wyjrzała z nieszczęśliwą buzią i wtedy zrozumiałem, że muszę zostać z nią, aż zaśnie. Nie mogła być w tej trudnej chwili sama. Usiadłem obok łóżka. Patrzyłem na Boo. Ona chyba nie jest niebezpieczna – pomyślałem. Ona chyba jest… dobra. I nie jest toksyczna. Zaproponowałem Mike’owi, abyśmy ją odstawili do jej domu. Tylko jak to zrobić?
Rano przebraliśmy Boo za malutkiego potwora. Strój zrobiliśmy jej z mopa, żarówki i obicia z fotela. Mike nie za bardzo wierzył, że nam się uda. Udaliśmy się z naszym małym potworkiem do fabryki. Zaraz przy wejściu natknęliśmy się na pana Moczyknura i ekipę Czyścicieli. Ledwie udało nam się umknąć! Ale najgorzej było, jak Boo zachciało się siusiu. W końcu ja jestem chłopakiem, a ona dziewczyną. Nie mogłem jej więc wziąć do męskiej toalety! Zaryzykowałem i puściłem ją samą do dziewczyńskiej. Całe szczęście, akcja przebiegła sprawnie i gdy zapukałem do drzwi, żeby sprawdzić, czy już skończyła, Boo znowu się mi schowała. I zaczęliśmy się bawić w chowanego. To może nie najlepsze miejsce na taką zabawę, ale sami wiecie – zabawa miejsca nie wybiera. Wiecie, co wtedy zrozumiałem? Że Boo była też zabawna. Nagle jednak zaczęła cichutko płakać, bo usłyszała Randalla. Rozmawiał z brygadzistą, który pokazał mu zdjęcie Boo w gazecie:
– Zdjęcie na pierwszej stronie gazety! To twoje dziecko!
– Myślisz, że nie wiem, co to oznacza? Całą noc próbowałem je znaleźć!
– Wygląda na to, że to dziecko uciekło!
– Tak, ale póki nie mamy pewności, udajemy, że nic się nie stało, jasne? Ty się skup na maszynie, ja się zajmę dzieckiem. A jak ustalę, kto je wypuścił, to mnie popamięta!!!
Siedzieliśmy ukryci w kabinie toalety. Z każdym słowem Randalla czułem coraz większy lęk o Boo. Co się ze mną działo? Jak mogłem bać się o kogoś, kto w każdej chwili może zrobić mi krzywdę? A może ona tak naprawdę nie była toksyczna? Skoro nie robiła mi nic złego, to może wcale nie była zła?!
Gdy Randall wyszedł z toalety, udało nam się przedostać do hali. Jak ja się martwiłem o Boo! Żeby tylko nikt się nie domyślił, kim ona naprawdę jest!
– Trzymaj się, pączusiu, i nie wchodź więcej do szafy – powiedziałem do niej czule.
– Ej, bo ti bo.
– Mike, ale to nie są drzwi Boo!
– Jakiej Boo? – zapytał ze zdumieniem Mike.
– Eeeee, tak ją nazwałem.
– Nie możesz jej nazywać! Jak coś nazwiesz, to zaczynasz się przyzwyczajać!
Rany Julek, ale ja już się do niej przyzwyczaiłem!
Gdy my rozmawialiśmy, Boo zniknęła. Znowu! Szukałem jej po całej fabryce. Wiedziałem, że Randall robi to samo. Tak bardzo się o nią bałem!
Ja. Bałem. Się. O. Dziecko!
Co się ze mną działo? Bałem się o nią jak nigdy w życiu!
Nagle usłyszałem głosik Boo – dochodził ze zgniatarki do śmieci. O nie!!! Ona tego nie przeżyje! Boo grozi śmiertelne niebezpieczeństwo!
Wtem głosik ucichł. Ona… jej już chyba nie było. Wziąłem kostkę sprasowanych śmieci, z których wystawał fragment ubranka Boo.
Czułem, jak pęka mi serce. Stała się mi tak bliska i ważna.
– Ciągle słyszę jej cienki głosik – powiedziałem, płacząc, do Mike’a.
Mike przytulił mnie.
I wtedy ujrzeliśmy Boo z grupą przedszkolaków.
– Kotek!
– Boo! Nic ci nie jest! Tak się bałem! Nigdy więcej mi nie uciekaj! Rozumiesz, moja panno?
– Ej, bo ti bo.
– Najważniejsze, że nic ci nie jest… – powtarzałem, tuląc Boo.
Biegiem wróciliśmy na halę, modląc się w duchu, aby właściwe drzwi czekały na nas już w hali! Udało się! Były tam. Mike wyznał, że to dzięki temu, że dogadał się z Randallem.
– Randallowi nie można ufać! – krzyknąłem przerażony.
– Słuchaj, Sully, miały być drzwi, to są. O co ci chodzi?? No idź!!
– Nie pójdę! Randall kłamie, naprawdę nie można mu ufać! Zrozum to!
Zirytowany Mike z impetem otworzył drzwi do pokoju Boo i wskoczył prosto do jej łóżka.
Trzask, prask i Mike zniknął! A w drzwiach pokoju pojawił się Randall z wielką żółtą skrzynią w łapach. Odstawił ją na wózek i wyjechał z hali.
Poszliśmy za nim, chowając się, aby nas nie spostrzegł. Nagle, przez przypadek, Boo znalazła zamaskowane drzwi. Otworzyła je. Zobaczyliśmy ciemny korytarz. Przestraszona Boo skryła buzię w moje futro. Ostrożnie weszliśmy do środka i powoli posuwaliśmy się do przodu. Dotarliśmy do tajnego pomieszczenia, w którym ujrzeliśmy Randalla i Fąflaka. Gdy otworzyli skrzynię, wyskoczył z niej Mike. Ufff! Udało się nam go znaleźć!
Posadzili Mike’a na metalowym krześle.
– Lada dzień zrewolucjonizuję proces pozyskiwania krzyku, a wtedy nawet sam James P. Sullivan będzie mi buty czyścił!
Spod sufitu zaczęła zjeżdżać dziwna maszyna.
– Przywitaj się z moją wrzaskosysarką – krzyknął zadowolony Randall.
Musiałem ratować przyjaciela!! Ale jak??
Całe szczęście, maszyna się zepsuła! Wykorzystałem to i udało się mi uratować Mike’a. Biegliśmy korytarzami fabryki, ile sił w nogach. Na rękach cały czas niosłem Boo – chroniłem ją jak najcenniejszy skarb.
Przed sobą zobaczyłem podwójne drzwi pokoju treningowego. Miałem w nim przecież poprowadzić dziś szkolenie dla młodych Straszaków! Wszyscy muszą tu być! Z impetem otworzyłem drzwi i wpadliśmy do środka.
– Panie Moczyknur!
– Sully, jak dobrze, że jesteś!
Próbowałem mu przerwać, chciałem wytłumaczyć, co robi Randall i Fąflak, ale szef mnie nie słuchał.
– Pokaż im, jak to się robi. Uwaga, panowie, zobaczycie samego mistrza w akcji!
– Ale szefie!
Ech, poczułem taką frustrację… Wiecie, chciałem już jak najszybciej zrobić to, czego oczekiwał szef, i wytłumaczyć mu, co się dzieje za jego plecami. A działy się straszne rzeczy.
– No, James, pokaż im, jak się straszy!
– Ale szefie!…
– No strasz!!!!
Nie wytrzymałem. Podniosłem łapy w górę, otworzyłem paszczę, wyszczerzyłem zęby i zrobiłem najstraszniejszą minę, jaką można sobie wyobrazić. Z mojego gardła wyrwał się przeraźliwy ryk.
Zapomniałem, że jest ze mną Boo. Przerażona, z płaczem uciekła do kąta.
Wszyscy zgromadzeni zaczęli bić mi brawo.
– I o to chodzi! – powiedział z zadowoleniem pan Moczyknur.
Nie słuchałem ich. Odszedłem na bok szukać Boo. Uciekała przede mną, cichutko pochlipując.
– Boo – prosiłem bezradnie – chodź do mnie… Boo… Boo, to ja.
Malutka, cofając się przede mną, potknęła się o kabel i przewróciła się. I wtedy dostrzegł ją Moczyknur.
– Dziecko!
Mike zaczął mu tłumaczyć, że Boo nie jest toksyczna, że przecież my ciągle żyjemy. Że tak naprawdę Boo jest dobra, bardzo wrażliwa i zabawna!
W tym czasie starałem się zbliżyć do niej.
– Nie bój się… Boo… To nie było naprawdę… Ja tylko… ja tylko…