5 (u)ważnych opowieści. Disney - Dorota Kotas, Anna Alboth, Agnieszka Kossowska, Margaret Amaka-Ohia-Nowak, Agnieszka Wielądek, Monika Wrzosek, Przemysław Staroń, Barbara Kosmowska - ebook
59,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Spójrz na świat inaczej niż dotąd. Choć mogłoby się wydawać, że znamy te opowieści aż nazbyt dobrze, dzięki tej książce odkryjemy je na nowo.

Margaret Amaka Ohia-Nowak, Agnieszka Kossowska, Krzysztof Wiśniewski, Zuza Juzek Kopcińska, Przemek Staroń, Ifi Ude, Agnieszka Wielądek, Barbara Kosmowska, Monika Wrzosek, Rafał Witek, Dorota Kotas, Anna Alboth – co łączy te autorki i tych autorów? Każde z nich opowiada ukochane animacje Disneya i Pixara na swój wyjątkowy sposób. Reinterpretując opowieści znane z filmów, przyglądają się bohaterom oraz ich losom z najbliższej im perspektywy. Jednocześnie zwracają uwagę na takie aspekty jak niedopasowanie, inność, uprzedzenia, samoświadomość, empatia, otwartość. Dzięki wrażliwości opowiadających czytelnik ma możliwość zobaczyć swoich ulubionych bohaterów z całkowicie innej strony.

Jak to jest ukrywać prawdę o sobie przed innymi? Być osobą z niepełnosprawnością? Wyglądać inaczej? Walczyć ze stereotypami na swój temat? Marzyć o czymś, co – wydaje się – jest niemożliwe do spełnienia? „15 (u)ważnych opowieści” uwypukla wyzwania, które są dla wielu z nas znane, wspólne, a jednak czasem ich nie zauważamy. Jak bardzo określa nas kultura, z której pochodzimy? Jak to jest mieć trudność z zadaniami, które nie sprawiają kłopotów koleżankom i kolegom?

W książce „15 (u)ważnych opowieści” znalazły się historie z następujących filmów: „Coco”, „Potwory i Spółka”, „Nowe szaty króla”, „Kraina Lodu”, „To nie wypanda”, „Zwierzogród”, „Ralph Demolka”, „Ratatuj”, „W głowie się nie mieści”, „Luca”, „Odlot”, „Gdzie jest Nemo”, „Loop”, „Mój brat niedźwiedź” oraz „Raya i ostatni smok”.

Nowoczesna formuła książki pozwoli zaangażować młodego czytelnika na wiele sposobów. W trakcie lektury będzie mu towarzyszyła dwójka sympatycznych nastolatków – Han i Alex, którzy komentują opowiedziane historie filmowe. Książkę dopełniają ciekawostki oraz wyzwania przygotowane przez specjalistów, które otwierają czytających na doświadczanie różnorodności – zarówno własnej, jak i świata wokół. Całość skłania do uruchamiania naturalnej dziecięcej otwartości, ciekawości w poznawaniu drugiej osoby i podważania stereotypów. Uczy również uważności na siebie i innych oraz sztuki stawiania pytań. Oprócz ilustracji Disneya w książce znalazły się także prace autorstwa Nikoli Kucharskiej.

Książka jest przyjazna osobom z dysleksją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 292

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp

Cześć, mam na imię Hanka, ale wolę, kiedy mówią do mnie Han.

Tak jak Han Solo, ten z „Gwiezd­nych wojen”. He, he.

A to mój przy­szy­wany brat Alex. Oboje byli­śmy jedy­na­kami – to były czasy! Potem nasi rodzice zako­chali się w sobie (ble) i zanim sku­ma­łam, co się dzieje, zamiesz­ka­li­śmy razem. I nagle bum… jeste­śmy jakby rodzeń­stwem. Naj-go-rzej.

Gdy­by­śmy byli spo­krew­nieni, mogli­by­śmy nawet być bliź­nia­kami. Bo uro­dzi­li­śmy się w tym samym roku i… oboje w maju. Dokład­nie jede­na­ście lat temu.

Łatwo to nie jest. Jeste­śmy kooosmicz­nie różni. Jak z dwóch róż­nych galak­tyk! A do tego Alex wku­rza mnie na maksa. Trudno być rodzeń­stwem. Rodzice tracą już do nas cier­pli­wość. Do tego tata jest psy­cho­lo­giem i nie­źle się mądra­luje, kiedy chce nas pogo­dzić.

Hej, ty mnie też wku­rzasz, żebyś wie­działa! A z tatą to prawda. Kiedy się kłó­cimy albo nie chcemy wspól­nie cze­goś zro­bić (czyli pra­wie zawsze), zaraz odpala długi wykład o tym, że prze­cież „każdy czło­wiek jest inny, żeby­śmy dali sobie szansę i przy­naj­mniej spró­bo­wali lepiej się poznać, a to, że się róż­nimy, jest nor­malne i natu­ralne”. Bla, bla, bla…

Można zwa­rio­wać, serio. Tak nas cisnął, że zawar­li­śmy z nim układ - spró­bu­jemy zro­bić JEDNĄ RZECZ wspól­nie (ble), a on da nam spo­kój. Żebyś się jed­nak nie zdzi­wił, tatku. Spraw­dzimy tę twoją całą mądra­lo­wa­tość. Skoro róż­nice są natu­ralne i doty­czą każ­dego, to poszu­kamy ich w jedy­nej rze­czy, którą oboje lubimy: w FIL­MACH.

Muszę przy­znać, Han, że to był mega­po­mysł! Twój tata nam odpu­ści, a przy oka­zji zro­bimy coś przy­jem­nego. I nie musimy przy tym za dużo gadać. Spry­cia­rze z nas. A poza tym ja chcę zostać pry­wat­nym detek­ty­wem, a ty podróż­niczką i odkryw­czy­nią. To sobie poćwi­czymy.

Dobra, Alex, nie filo­zuj. Rób popcorn, tylko w dwóch miskach, a ja biorę notes i odpa­lam pro­jek­tor. Alex i Han na tro­pie… jak to się nazy­wało? Różo…

Róż­no­rod­no­ści. No i mamy jesz­cze fajną nazwę naszej misji! Do zo za pięć minut na kana­pie w salo­nie, sio­strzyczko.

Wrrr…

Coco

MAR­GA­RET AMAKA OHIA-NOWAK

Coco

Marze­nie Migu­ela

Gdzieś na zewnątrz grała gło­śna muzyka. Nad uli­cami roz­wie­szono papel pica­dos, róż­no­ko­lo­rowe gir­landy, które zwia­sto­wały nadej­ście świąt. Wiatr powie­wał nimi jak gałąz­kami drzew. Te misterne wyci­nanki przed­sta­wiały różne histo­rie. Na jed­nej z nich mama z córką wypa­try­wały przez okno taty, który kilka dni temu wyru­szył w trasę kon­cer­tową…

Miguel znał tę histo­rię bar­dzo dobrze, bo to była histo­ria jego przod­ków. A zaczy­nała się tak: Dawno, dawno temu żyła sobie szczę­śliwa rodzina. Tata był muzy­kiem, dla­tego czę­sto razem śpie­wali i tań­czyli. Ale tak naprawdę tata marzył o czymś zupeł­nie innym – o wiel­kiej sła­wie. Któ­re­goś dnia wziął gitarę, wyszedł z domu i ni­gdy nie wró­cił. A mama? Mama nie miała czasu, żeby za nim pła­kać. Pozbyła się wszyst­kiego, co wią­zało się z muzyką, i zajęła się córeczką. Zaka­sała rękawy i nauczyła się szyć buty. Mogła robić sło­dy­cze albo fajer­werki, albo baje­ranc­kie try­koty dla zapa­śni­ków, ale nic z tego – weszła w obu­wie! Córkę też wykie­ro­wała na szewca, a z cza­sem także i zię­cia. Potem zago­niła do kopyta wnuki. Inte­res się roz­krę­cał, a rodzina roz­ra­stała… Roz­biła ją wpraw­dzie muzyka, ale zjed­no­czyły zelówki i fleki. Ta kobieta to była pra­pra­bab­cia Migu­ela, mama Imelda. Umarła ze sto lat przed jego naro­dzi­nami, ale przy rodzin­nym stole wciąż ją wspo­mi­nano – co roku, z oka­zji Dia de los Muer­tos, Dnia Zmar­łych! Nato­miast dzie­wuszka z wyci­nanki była pra­bab­cią Migu­ela, mamą Coco.

„Cie­kawe, jakby to było spo­tkać się z pra­pra­dziad­kiem? Może nauczyłby mnie kilku faj­nych chwy­tów na gitarę?” – Chło­piec sie­dział przy ogrom­nym drew­nia­nym stole i roz­śmie­szał pra­bab­cię Coco, cho­ciaż nie było mu wesoło, bo jego myśli wciąż krą­żyły wokół muzy­ko­wa­nia, które było w tym domu zaka­zane. – „Jeste­śmy chyba jedy­nymi ludźmi w całym Mek­syku, któ­rzy żyją bez muzyki. Moim bli­skim to nie prze­szka­dza. Ale ja od zawsze ją uwiel­biam”.

– Jedz, nie doka­zuj! – Bab­cia, abu­elita, przy­nio­sła kolejną por­cję paru­ją­cych tama­les z serem i warzy­wami, które w domu Rive­rów jadało się na śnia­da­nie lub obiad. – Oj, coś chudy jesteś, Miguś. Jedz, za babu­nię.

– Nie, gra­cias. – Miguel bro­nił się przed dokładką.

– Nie chcesz moich pysz­nych tama­les? – Abu­elita spoj­rzała surowo.

– Yyy… chcę. – Miguel za nic w świe­cie nie sprze­ci­wiłby się babci, zresztą tak jak pozo­stali człon­ko­wie rodziny.

– Widzisz, babu­nia ma zawsze rację! – odparła abu­elita, teraz już spo­kojna i zado­wo­lona.

Nagle ktoś za oknem zawo­łał:

– Feliz Dia de los Muer­tos!

– Ojej, to już dziś! – wykrzyk­nął Miguel, pod­ska­ku­jąc na krze­śle, ale natych­miast zamilkł i rozej­rzał się ostroż­nie, czy nikt przy stole nie zauwa­żył jego eks­cy­ta­cji.

Na szczę­ście mama, tata i reszta rodziny żywio­łowo się prze­krzy­ki­wali. Widać było, jak wiele rado­ści daje im to, że są razem. Jedze­nie to w kul­tu­rze mek­sy­kań­skiej nie tylko spo­ży­wa­nie posił­ków, ale też rytuał, któ­remu czę­sto pod­po­rząd­ko­wany jest cały rytm dnia, świąt i innych waż­nych uro­czy­sto­ści. Miguel z uwagą przy­słu­chi­wał się temu, o czym roz­ma­wiali doro­śli. A roz­ma­wiali o rodzi­nie – tej żyją­cej i tej prze­by­wa­ją­cej w zaświa­tach. Bo w Dniu Zmar­łych wspo­mina się krew­nych, któ­rzy już ode­szli. O wielu wyda­rze­niach, o któ­rych mówiono, chło­piec dotąd nie sły­szał.

„Nic tak nie zbliża rodziny jak sie­dze­nie przy jed­nym stole, zaja­da­nie się pysz­no­ściami i pro­wa­dze­nie dłu­gich roz­mów przy posiłku”. – Bab­cia powta­rzała to zda­nie przy­naj­mniej kil­ka­na­ście razy w roku.

Doro­śli dys­ku­to­wali na poważne tematy, a przy oka­zji odpo­czy­wali przed powro­tem do innych zajęć dnia. Mieli swoją sobre­mesę, czyli wspólne bie­sia­do­wa­nie przy stole i cie­sze­nie się tym, że jest się razem.

Miguel popa­trzył przez okno i zoba­czył dzieci, które bie­gały z koszycz­kami peł­nymi kwia­tów. Były to żółte i poma­rań­czowe aksa­mitki. Malu­chy roz­rzu­cały je dookoła, rado­śnie wykrzy­ku­jąc:

– Dziś jest Dia de los Muer­tos!

Miguel pode­rwał się od stołu. Bar­dzo się spie­szył. Musiał się jesz­cze przy­go­to­wać. Wie­czo­rem chciał wziąć udział w kon­kur­sie i poka­zać wszyst­kim, jak świet­nie gra na gita­rze. Pla­no­wał nawet zagrać kilka ulu­bio­nych pio­se­nek, ale rodzice i bab­cia pod żad­nym pozo­rem nie mogli się o tym dowie­dzieć. Nie chciał ich oszu­ki­wać, ale to był jedyny spo­sób, by dać ponieść się muzyce.

„Zresztą to nie moja wina – myślał sobie. – Tylko jego! Erne­sta de la Cruza, naj­więk­szego muzyka na całym świe­cie. Na tym wła­śnie placu, na któ­rym miał się odbyć dzi­siej­szy kon­cert, mło­dziutki Erne­sto wystą­pił po raz pierw­szy, by wkrótce potem zostać naj­więk­szą gwiazdą w histo­rii Mek­syku. Zaczy­nał jako nie­znany nikomu chło­pak z Santa Ceci­lia! Ale grał tak pięk­nie, że ludzie szybko go poko­chali. Wystę­po­wał w fil­mach. Miał total­nie wypa­sioną gitarę. I umiał latać! I napi­sał masę genial­nych kawał­ków. Żył dokład­nie tak, jak każdy chciałby żyć… Aż do pecho­wego dnia… kiedy uci­szył go wielki dzwon, który ode­rwał się od dzwon­nicy i przy­gniótł bie­daka. Chcę być taki jak Erne­sto de la Cruz!”

Miguel nie­po­strze­że­nie wymknął się z jadalni. Zanim jed­nak wybiegł na dwór, zatrzy­mał się przy drzwiach do małego pokoju, z któ­rego uno­sił się zapach kadzi­de­łek. W Dniu Zmar­łych nie tylko wspo­mina się tych, któ­rzy ode­szli, nie tylko o nich roz­ma­wia, ale ich duchy odwie­dzają świat żywych. Miguel wszedł do środka i przyj­rzał się zdję­ciom usta­wio­nym na spe­cjal­nym ołta­rzyku. Po chwili zorien­to­wał się, że obok niego stoi abu­elita i wśród foto­gra­fii układa kan­dy­zo­wane jabłka, świeży gro­szek i słodką paprykę, a także mig­dały w cze­ko­la­dzie i inne sło­dy­cze. A ołta­rzyk przy­straja buj­nymi, kolo­ro­wymi kwia­tami! Miguel wie­dział, że w ten spo­sób bab­cia chce upa­mięt­nić bli­skich. Abu­elita zapa­liła jesz­cze wię­cej świe­czek i kadzi­de­łek. A wszystko obsy­pała poma­rań­czo­wymi i żół­tymi aksa­mit­kami, któ­rych zapach uno­sił się w całym domu. Usy­pała z nich też dróżkę, po bokach któ­rej usta­wiła dłu­gie, cien­kie świeczki. Chło­piec pamię­tał, jak bab­cia tłu­ma­czyła mu kie­dyś zna­cze­nie tych deko­ra­cji. Poma­rań­czowy, żółty i fio­le­towy to kolory Dnia Zmar­łych. Aksa­mitki sym­bo­li­zo­wały słońce i wska­zy­wały drogę przod­kom, którą mogli dotrzeć na zie­mię i spo­tkać się z żyją­cymi bli­skimi. Świeczki oświe­tlały im drogę, a kadzi­dła oczysz­czały pokój ze złej ener­gii. Przy­go­to­wy­wano też dla nich poczę­stu­nek – upie­czone na cześć zmar­łych słod­kie bułeczki droż­dżowe o prze­róż­nych kształ­tach, zwane pan de muerto.

– O, nie rób takich oczu, złotko. – Bab­cia prze­rwała roz­my­śla­nia Migu­ela. – Dia de los Muer­tos to jedyny czas w roku, kiedy przod­ko­wie mogą nas odwie­dzić. Po to usta­wia się tu ich zdję­cia, żeby tra­fili z tam­tego świata. To bar­dzo ważne. Jeśli tego nie zro­bimy, nie przyjdą. Dla­tego dla nich gotu­jemy, ukła­damy na ołta­rzyku pamiątki po nich, a wszystko po to, żeby cała rodzina mogła się spo­tkać – obja­śniała.

Te ołta­rzyki, o któ­rych mówiła abu­elita, to ofrendy skła­da­jące się z sied­miu pozio­mów – naj­wyż­szy z nich to niebo, środ­kowy repre­zen­tuje zie­mię, a naj­niż­szy – świat zmar­łych.

Miguel spoj­rzał na zdję­cia. Na naj­wyż­szym pozio­mie znaj­do­wał się por­tret jego pra­babci i jej rodzi­ców – prapra­babci Imeldy i pra­pra­dziadka. Część foto­gra­fii była jed­nak uszko­dzona. Ze zdję­cia znik­nęła głowa pra­pra­dziadka, zapa­lo­nego muzyka – tego samego, któ­rego histo­rię opo­wia­dała świą­teczna wyci­nanka. Miguel zapewne po nim odzie­dzi­czył talent – mógł godzi­nami śpie­wać i grać na gita­rze. A teraz już się nie­cier­pli­wił. Chciał jak naj­szyb­ciej się stąd wydo­stać. Już pra­wie dał dyla, kiedy bab­cia zła­pała go za rękę.

– Dokąd to? Ani mi się rusz, zosta­jesz w domu – krzyk­nęła sta­now­czo.

Chło­piec sko­rzy­stał z chwili nie­uwagi i wymknął się z pomiesz­cze­nia. Nie zasta­na­wia­jąc się wiele, popę­dził do swo­jej kry­jówki na stry­chu, wziął z niej gitarę i zbiegł na dół. Wtedy na dro­dze sta­nęła mu… abu­elita. Wyrwała wnucz­kowi instru­ment z ręki i zaczęła ze zło­ścią ude­rzać nim o zie­mię. W końcu gitara jęk­nęła po raz ostatni i roz­pa­dła się na kawałki.

– Skończ z tymi bred­niami! I to już! Nie ma gitary, nie ma muzyki. Koniec wygłu­pów! – wrza­snęła.

– Nie chcę takiej rodziny! – krzyk­nął zroz­pa­czony Miguel. Odwró­cił się od babci i wybiegł z domu w kie­runku placu, na któ­rym nie­długo zaczy­nał się kon­cert ulicz­nych graj­ków. – Muzyka to moje życie!

Biegł zatło­czo­nymi uli­cami i z całych sił powstrzy­my­wał się od pła­czu.

– Jak ja teraz zagram na kon­cer­cie? – szep­tał do sie­bie.

Musiał mieć jakąś gitarę, więc z deter­mi­na­cją i roz­pa­czą w gło­sie zaczął wypy­ty­wać ludzi.

– Prze­pra­szam, poży­czy mi pan gitarę? – zwró­cił się do sie­dzą­cego na ławce męż­czy­zny.

– Nic z tego, chłop­cze.

Odmó­wiło mu jesz­cze kilka innych osób. W jego gło­wie brzmiały słowa de la Cruza: „To całe moje życie. Bo muzyka nie jest czę­ścią mnie. To cały ja! Kiedy mam wszyst­kiego dosyć, biorę gitarę w dłoń. Może inni kie­rują się roz­sąd­kiem, moja piękna, ale ja… słu­cham tylko serca”.

Miguel wie­dział, że nie ma wyj­ścia – musi wal­czyć o swoje! I wtedy wpadł na genialny pomysł. Pobiegł do gro­bowca Erne­sta de la Cruza, naj­więk­szego muzyka wszech cza­sów.

Jed­nak na cmen­ta­rzu świę­to­wano już Dzień Zmar­łych. Niebo roz­świe­tlały sztuczne ognie, a zie­mia pokryta była morzem palą­cych się świec i poły­sku­ją­cych aksa­mi­tek. Chło­piec pamię­tał, że odwie­dziny zmar­łych przy ich gro­bach to bar­dzo ważny ele­ment Dia de los Muer­tos. Czę­sto wypra­wiało się tutaj huczną ucztę przy muzyce, aby upa­mięt­nić tych, któ­rych już nie ma w świe­cie żywych, i ponow­nie się z nimi spo­tkać. To było rado­sne święto, bo śmierć i życie bar­dzo się ze sobą łączą. To po pro­stu przej­ście do innego wymiaru świata, a przej­ście do świata zmar­łych to nie powód do smutku, tylko świę­to­wa­nia. Ta tra­dy­cja zro­dziła się przed trzema tysią­cami lat. Miguel znów pomy­ślał o cza­sach pre­ko­lum­bij­skich, z któ­rych wywo­dzi się cała kul­tura mek­sy­kań­ska. Myślał też o spo­łecz­no­ściach rdzen­nych, które tę kul­turę stwo­rzyły.

Ludzie od kilku godzin czu­wali przy bogato ude­ko­ro­wa­nych nagrob­kach swo­ich naj­bliż­szych zmar­łych. Na każ­dym był bukiet poma­rań­czo­wych kwia­tów. Jakaś pani w kolo­ro­wej sukni i kape­lu­szu przy­nio­sła mały pre­zent dla swo­jego zmar­łego męża i z czu­ło­ścią poło­żyła na gro­bie. Przy innym bie­sia­do­wała rodzina.

Widok zapa­lo­nych świe­czek i mie­nią­cych się w ich świe­tle aksa­mi­tek był magiczny. Miguel wszedł do środka gro­bowca i zwró­cił się do pomnika:

– Señor de la Cruz… pro­szę się nie gnie­wać. Krewni uwa­żają, że muzyka to coś złego. W ogóle mnie nie rozu­mieją, ale pan to co innego. Trzeba zawsze iść za gło­sem serca. I wal­czyć o swoje! Więc jeśli nie ma pan nic prze­ciwko, to idę wystą­pić na placu. Tak jak pan kie­dyś…

Po czym chwy­cił sre­brzy­stą gitarę idola i mocno ude­rzył w jej struny. Naraz poczuł, że dzieje się z nim coś dziw­nego i tro­chę się tego prze­stra­szył. Do środka wszedł straż­nik.

– Wycho­dzić. Kto tu jest? – krzyk­nął i prze­szedł przez Migu­ela, jakby ten był duchem.

– Nie ma nikogo! – zawo­łał ktoś inny.

Robiło się ciemno, ale cmen­tarz był pełen ludzi. Całe rodziny zgro­ma­dzone nad gro­bami bli­skich czu­wały, roz­ma­wia­jąc i śmie­jąc się. Usta­wiano świeczki i wkła­dano do wazo­nów bukiety kolo­ro­wych kwia­tów.

Wśród rado­snego tłumu Miguel zoba­czył swo­ich rodzi­ców. Ci jed­nak wyglą­dali na mocno zanie­po­ko­jo­nych. Szu­kali syna.

– Miguel! Wra­caj do domu! Gdzie jesteś, synku? – wołał tata. Chło­piec pobiegł ku niemu, żeby się przy­tu­lić, bo już tro­chę się tego wszyst­kiego bał. Ale gdy chciał go objąć, tata przez niego… prze­szedł. Tak, jakby go nie widział.

Miguel nie miał poję­cia, co się dzieje. Bie­gał po cmen­ta­rzu i krzy­czał:

– Hej, tu jestem, czy ktoś mnie sły­szy? Co się dzieje?

Nagle wpadł do głę­bo­kiego dołu wyko­pa­nego na czyjś grób i runął na plecy.

– Aaaaua! – zawo­łał gło­śno.

Na szczę­ście usły­szała go jakaś pani, pode­szła do dołu i wycią­gnęła rękę.

– Wszy­scy święci! Chłop­czyku, nic ci nie jest? Złap się mnie.

Miguel poczuł ulgę. Chwy­cił dłoń kobiety, a gdy się wydo­stał, zoba­czył jej twarz. Aż pod­sko­czył z prze­ra­że­nia i uciekł na drugą stronę. Dopiero teraz zorien­to­wał się, że jej dłoń to same kości, głowa przy­po­mina tru­pią czaszkę, a resztę ciała sta­nowi szkie­let.

To był cho­dzący kościo­trup ubrany w zwy­kłe ubra­nia! Ale to nie wszystko. Obok kobiety stał inny ubrany kościo­trup. A gdy Miguel rozej­rzał się dookoła, zoba­czył ich wię­cej. Na doda­tek cią­gle ich przy­by­wało. W ogóle wyda­wało mu się, że po cmen­ta­rzu cho­dzą wyłącz­nie duchy-szkie­lety, które roz­ma­wiają ze sobą jak żywi ludzie.

– Ratunku! Gdzie ja jestem? Kim są te strasz­liwe potwory? – zadrżał chło­piec.

To były duchy zmar­łych. Zja­wiały się w tym miej­scu, żeby spo­tkać się z żyją­cymi ludźmi. Myślały, że Miguel ich nie zoba­czy, tak jak inni żywi, ale on widział wszyst­kie. Stali przed nim papa Julio, tia Rosita i tia Vic­to­ria. Jego wuj i ciotki. Koja­rzył ich twa­rze z domo­wej ofrendy.

Ale zaraz… Skoro one widziały Migu­ela, a tata prze­szedł przez niego, to zna­czy, że chło­piec miał teraz moc ducha albo wręcz sam był duchem!

– Ty, ty tutaj? Po tej stro­nie? I nas widzisz? – zapy­tał rów­nie zdzi­wiony papa Julio.

Miguel, nieco wystra­szony, wzru­szył ramio­nami. Nic z tego nie rozu­miał.

Duchy przy­szły tutaj, żeby spo­tkać się z żywymi krew­nymi. Ale nie każdy zmarły mógł to zro­bić. Przy­cho­dzili tylko ci, któ­rych zdję­cia wysta­wione były na ofren­dach. Ci, o któ­rych rodziny nie pamię­tały lub nie chciały pamię­tać, nie mogli się poja­wić. Tak też było z pra­pra­dziad­kiem Migu­ela, któ­rego zdję­cia zabra­kło na ołta­rzyku w domu Rive­rów. Dla­tego nie zja­wił się na cmen­ta­rzu.

„To jeden z naszych przod­ków, o któ­rym zapo­mniano” – pomy­ślał Miguel. A prze­cież wia­domo, że dopóki przy­ja­ciele i bli­scy pamię­tają o zmar­łej oso­bie, to ona na­dal w pew­nym sen­sie żyje.

Dopiero teraz Miguel zauwa­żył, skąd przy­cho­dzą duchy. To był naprawdę nie­sa­mo­wity widok. Jak co roku na Dzień Zmar­łych mię­dzy świa­tem duchów a świa­tem żywych budo­wano most. Poma­rań­czowy blask ośle­piał chłopca. Droga pełna była ludzi-duchów. Jedni szli w kie­runku świata zmar­łych, inni – do świata żywych. Pokry­wał ją poma­rań­czo­wo­złoty dywan aksa­mi­tek. Miguel wie­dział już, że aksa­mitki to „kwiaty zmar­łych”. Te miały żółte, poma­rań­czowe i czer­wo­no­brą­zowe kar­bo­wane płatki i nie pach­niały naj­ład­niej. Ale to po ich zapa­chu w Dia de los Muer­tos zmarli mogą odna­leźć drogę do kra­iny żywych. Dla­tego ukła­dano je na gro­bach, ołta­rzy­kach i tutaj – na moście pomię­dzy świa­tami. Miguel patrzył z zachwy­tem na mie­niące się bla­skiem świa­teł budynki, na ruchliwe ulice i na… lata­jące ale­bri­jes, czyli wie­lo­barwne zwie­rzęta opie­ku­jące się duszami. A myślał, że one nie ist­nieją, bo w świe­cie żywych to po pro­stu drew­niane figurki.

Papa Julio nie wie­dział, co począć z napo­tka­nym na cmen­ta­rzu Migu­elem, który nie był ani w pełni żywy, ani w pełni mar­twy.

– Wołaj­cie mamę Imeldę! Tylko ona może to roz­wi­kłać – zarzą­dził.

Nie­stety, Imelda została zatrzy­mana na gra­nicy pomię­dzy świa­tami.

– Skoro mama Imelda nie przyj­dzie do nas, to my pój­dziemy do niej! Vamo­nos, chodźmy! – zade­cy­do­wali krewni Migu­ela.

Papa Julio pocią­gnął go za rękę. Chło­piec tro­chę się bał, ale wszedł na most za wuj­kiem i innymi. A kiedy zro­bił pierw­szy krok, jego noga zanu­rzyła się w dywa­nie zło­tych płat­ków. Most pro­wa­dził do magicz­nej Kra­iny Umar­łych, wypeł­nio­nej duchami-zwie­rzę­tami, a także szkie­le­tami ludzi. Cóż, świat zmar­łych to odbi­cie świata żywych, a śmierć jest naj­bar­dziej natu­ralną koleją rze­czy. To nie żaden koniec, bo dusza czło­wieka po śmierci na­dal żyje, tyle że gdzie indziej. Miguel nie wie­dział, dokąd idzie, ale był cie­kawy, co będzie dalej… za mostem z aksa­mi­tek.

Nagle sta­nęli przed prze­zro­czy­stą bramą. Naj­pierw prze­szedł przez nią papa Julio, chło­piec podą­żył za nim. Miał nadzieję, że po dru­giej stro­nie odnaj­dzie swo­jego utra­co­nego pra­pra­dziadka. I że gdy już go spo­tka, będzie mógł grać i śpie­wać razem z nim do woli. Ni­gdy wię­cej nie poczuje się samotny i nie­ro­zu­miany! Tak bar­dzo chciał zostać muzy­kiem!

„Coco” poru­szył mnie swoją praw­dzi­wo­ścią i peł­nią życia. To opo­wieść o rela­cjach mię­dzy róż­nymi świa­tami: świa­tem dzieci i doro­słych, świa­tem żywych i umar­łych, świa­tem wyjąt­ko­wych zda­rzeń i codzien­nych rytu­ałów. W jej cen­trum są bli­skość i więź z rodziną, ale także pasja do muzyki i odkry­wa­nie bogac­twa wła­snej kul­tury. Miguel jest bez­kom­pro­mi­sowy – odważ­nie dąży do reali­za­cji swo­ich muzycz­nych marzeń i szuka swo­ich korzeni. Kiedy w końcu odkrywa praw­dziwą histo­rię swo­ich przod­ków, prze­ko­nuje się, że wystar­czy iść za gło­sem serca, żeby robić w życiu to, co się naprawdę kocha.

Mar­ga­ret Amaka Ohia-Nowak

Chrup, chrup, chrup.

To co? Gadamy? Czy chcesz tak sie­dzieć i wci­nać popcorn przez kolejną godzinę?

Yyyy. No chyba… gadamy… eeee… mie­li­śmy coś zro­bić… poszu­kać tych róż­nic, czy coś…

O raju, weź się ogar­nij, Alex, i wytęż zwoje. Tata mówił, że każdy jest tro­chę inny. To co innego było w „Coco”?

Ej, bądź mil­sza, bo ina­czej sama ze sobą będziesz gadać, Han. I będziesz miała misję solo.

Dobra, sorki. Zróbmy to szybko i miejmy z głowy.

OK. Co było innego? Z try­lion rze­czy. Całe życie Migu­ela ina­czej wyglą­dało – jakieś dziwne te ich zwy­czaje.

Bo to Mek­syk, bystrzaku, a nie Pol­ska. Tak jakby inny kon­ty­nent, za oce­anem, he, he.

Zapiszmy, co jest ina­czej w Mek­syku, a ina­czej w Pol­sce. I zała­twione.

No to cyk, jedziemy. W sumie ten film jest o Świę­cie Zmar­łych.

Też takie mamy. Żadna nowość…

Ale u nas 1 listo­pada na cmen­ta­rzu jest nieco inna atmos­fera niż w „Coco”.

Oprócz tego, że zwy­kle wieje i jest zimno jak dia­bli… Dobra, notuj – u nas jest mniej kwia­tów, nikt nie śpiewa i nie deko­ruje na kolo­rowo, w sumie takiego uro­czy­stego obiadu rodzin­nego też sobie nie przy­po­mi­nam.

Albo te pik­niki na cmen­ta­rzu. Wyobraź sobie: idziemy zapa­lić zni­cze, a tam ktoś sypie poma­rań­czowe aksa­mitki, zapala świeczki i wyciąga przy­smaki dla tych, któ­rzy nie żyją… Ludzie chyba by padli ze zdzi­wie­nia.

U nas jest jakoś poważ­niej i ciszej… Nie ma w domach ołta­rzy­ków ze zdję­ciami, spe­cjal­nych cia­stek i wyci­na­nek. Bar­dziej na serio jest ten dzień… Nie wiem, jak u was było, ale my się nie zbie­ra­li­śmy taką gro­madą. Bab­cia nie spra­szała cio­tek, wuj­ków, kuzy­nów i kuzy­nek, i nie wpy­chała w nas tony jedze­nia…

U nas też raczej nie­duża ekipa. Albo sami cho­dzi­li­śmy na cmen­tarz. W ogóle to chyba jest tro­chę tak, że w nie­któ­rych kra­jach „rodzina” ozna­cza wie­eeeeeele osób. Tak jak u Migu­ela. Czy­ta­łam o tym! A ja jak myślę „rodzina”, to raczej mama, tata, rodzeń­stwo…

…no i dziad­ko­wie. Cie­kawe, dla­czego jest tak róż­nie w róż­nych kra­jach.

W tych książ­kach o świe­cie, które dosta­łam ostat­nio na uro­dziny, mówią, że to kwe­stia kul­tury. Że każda grupa ma swoje zwy­czaje, zasady, święta, tra­dy­cje. Cza­sem takie, które ist­nieją od stu czy wię­cej lat.

No tak, mama tłu­ma­czy mi cza­sami, że robimy coś „od poko­leń” i żebym nie pytał dla­czego… Po pro­stu taka tra­dy­cja. Tak jakby się ludzie na coś uma­wiali i potem prze­ka­zy­wali to swoim dzie­ciom…

…a one swoim dzie­ciom… I tak zostaje. No wiem. Z jakie­goś powodu te tra­dy­cje są takie ważne i trzeba ich pil­no­wać. Szcze­gól­nie różne święta. A to samo święto może wyglą­dać ina­czej w róż­nych kra­jach. Na angiel­skim pani mówiła, że w Wiel­kiej Bry­ta­nii pre­zen­tów nie daje się w Wigi­lię, tylko dzień póź­niej.

No co ty? Ja bym nie wytrzy­mał.

Głu­poty gadasz. Gdy­byś się tam uro­dził, cier­pli­wie byś cze­kał. Bo był­byś z tej kul­tury. A jak­byś się uro­dził w Mek­syku, to wci­nał­byś tama­les babuni, he, he, i to by było dla cie­bie zupeł­nie nor­malne.

I mówił­bym świet­nie po hisz­pań­sku! Podoba mi się to. A ty, molu książ­kowy, jaką kul­turę chcia­ła­byś poznać?

Hmmmm… Pocze­kaj, muszę pomy­śleć, nie mogę się zde­cy­do­wać na jedną…

O rany, Han, nie wku­rzaj mnie, tylko powiedz – to którą pierw­szą?

Total­nie japoń­ską. Tro­chę oglą­da­łam anime i potem szpe­ra­łam w necie. Tyle tam innych zwy­cza­jów, cere­mo­nii, któ­rych nie rozu­miem… Ludzie ina­czej się zacho­wują. Ta kul­tura wydaje mi się mega­in­te­re­su­jąca.

A mi mega­dziwna…

Bo nie jesteś jej cie­kawy. Zresztą wiesz co…Ty też mi się wyda­jesz dziwny.

Bo nie jesteś mnie cie­kawa. Zała­twiona wła­sną bro­nią. Co masz taką minę?

Dobra, wra­camy do zada­nia. Mie­li­śmy roz­ma­wiać o fil­mie. Zapi­sa­łam: „mamy różne tra­dy­cje i zwy­czaje”.

Możesz dopi­sać też, że są różne kul­tury i że cza­sem wydają się dziwne.

Ale tylko wtedy, kiedy ich nie rozu­miemy i nie jeste­śmy cie­kawi!

W sumie fakt. Jak następ­nym razem będę oglą­dał „Coco”, to już się nie będę zasta­na­wiał, o co cho­dzi z tymi zdję­ciami na ołta­rzyku, jedze­niem czy ścież­kami z poma­rań­czo­wych kwiat­ków.

Faj­nie, że abu­elita tłu­ma­czyła wszystko Migu­elowi, bo i my się cze­goś nauczy­li­śmy. Na przy­kład, co to ofrenda.

Dobra, kujo­nie. Mis­sion accom­pli­shed! Lecę teraz pograć w gałę. Nara!

Raczej say­onara!

STREFA ODKRY­WA­NIA

Czy wiesz, że w Japo­nii też obcho­dzi się Święto Zmar­łych zwane Obon? Japoń­czycy wie­rzą, że wła­śnie wtedy dusze zmar­łych przod­ków powra­cają z zaświa­tów, żeby odwie­dzić swo­ich bli­skich. Japoń­skie domy są spe­cjal­nie przy­go­to­wy­wane na tę oka­zję – na domo­wych ołta­rzach, zwa­nych but­su­dan, skła­dane są ofiary w postaci pokar­mów, a wnę­trza domów roz­świe­tlają papie­rowe lam­piony, które wska­zują drogę zbłą­ka­nym duszom.

Chcesz się nauczyć migać w pol­skim języku migo­wym? Zacznij od zwrotu „DZIEŃ DOBRY". Fil­mik obej­rzysz po zeska­no­wa­niu kodu QR.

STREFA DOŚWIAD­CZA­NIA

Zaszy­fro­wany język. Wraz z towa­rzy­szem swo­jej zabawy wymy­śl­cie wła­sny język, posłu­guj­cie się nim, gdy jeste­ście razem, pisz­cie do sie­bie listy za pomocą zako­do­wa­nych, zna­nych tylko wam sym­boli. Który język jest łatwiej­szy: ten nowo stwo­rzony, czy może ten, któ­rego nauczyli cię rodzice/opie­ku­no­wie? Co poza języ­kiem spra­wia, że możemy się z kimś doga­dać? Obry­suj na kartce swoją dłoń i na każ­dym z pal­ców wypisz jedną zasadę potrzebną w dobrej komu­ni­ka­cji.

Rodzinne tra­dy­cje. Poroz­ma­wiaj o tra­dy­cjach zwią­za­nych z wybra­nym świę­tem w two­jej rodzi­nie. Spró­buj dowie­dzieć się, od ilu poko­leń ta tra­dy­cja jest pie­lę­gno­wana? Czy na­dal jest utrzy­my­wana, czy może o niej zapo­mnie­li­ście? A może coś się zmie­niło w jej prze­ży­wa­niu? Pomyśl, jak ty prze­ka­żesz tę tra­dy­cję w przy­szło­ści swoim dzie­ciom?

Dodat­kowe cie­kawe wyzwa­nia znaj­dziesz po zeska­no­wa­niu kodu QR lub zaj­rzyj na stronę www.wydaw­nic­two­ole­sie­juk.pl/uwa­zne

Potwory i spółka

AGNIESZKA KOS­SOW­SKA

Potwory i spółka

Nie taki potwór straszny…

Cześć dzie­ciaki!

Nazy­wam się James. Ale nie Bond, he, he. Jestem James P. Sul­li­van, naj­strasz­niej­szy ze Stra­sza­ków. To zna­czy kie­dyś byłem naj­strasz­niej­szy, a teraz… hm… czy ja wiem? To chyba wła­ści­wie wy musi­cie mi powie­dzieć na koniec mojej opo­wie­ści. Chce­cie jej posłu­chać? Tak? Super! No to jedziemy z tym kok­si­kiem.

Kie­dyś, strasz­nie dawno temu, mój szef, pan Moczyk­nur, sta­wiał mnie za przy­kład wszyst­kim począt­ku­ją­cym Stra­sza­kom. Bo byłem naj­lep­szy w tym fachu. Wszy­scy Star­szacy musieli być jak ja – opa­no­wani, nie­ugięci, twar­dzi i przede wszyst­kim potwor­nie wręcz prze­ra­ża­jący. Do tego odporni na gile, wymio­ciny i inne śluzy. Każdy musiał też mieć dyplom z dzie­cio­lo­gii sto­so­wa­nej. Bo stra­szy­li­śmy dzie­ciaki. Takie jak wy.

Gdy nad­cho­dziła noc i maluch słodko zasy­piał, my wyska­ki­wa­li­śmy z dzie­cię­cych szaf i byli­śmy prze­ra­ża­jąco potworni. A przy­naj­mniej sta­ra­li­śmy się z całych sił tacy być. Wasz krzyk był nam potrzebny, bo z niego była wytwa­rzana w tam­tych cza­sach w Mon­stro­po­lis ener­gia.

Nasza praca była potwor­nie nie­bez­pieczna. Zabić mógł nas jeden dotyk dziecka, bo dzieci były tok­syczne. Dla­tego musie­li­śmy bar­dzo uwa­żać, by nie mieć żad­nego, nawet naj­mniej­szego kon­taktu z wami.

Moim naj­lep­szym kum­plem od lat jest Mike Wazow­ski. W tam­tych cza­sach był obrzy­dli­wie zako­chany w Celince. Te ich Ryb­ciu-Grzyb­ciu, Mysio-Pysio, Misiaczku-Robaczku. Błe­eeeeeeee, żaden potwór nie zniósłby tych ich obrzy­dli­wych słod­ko­ści. Ale oni nie mieli lito­ści dla nikogo – ryb­cio-grzyb­cio­wali sobie całymi dniami.

Mike był też moim tre­ne­rem. Codzien­nie rano urzą­dzał mi potworny tre­ning spraw­no­ści, rycze­nia, plu­cia oraz dosko­na­le­nia ogól­nej tech­niki stra­szą­cej. Każdy Stra­szak musiał sobie radzić w noc­nych sytu­acjach eks­tre­mal­nych – impre­zach piża­mo­wych, dzie­ciach śpią­cych z rodzi­cami, ze stra­sze­niem bliź­nia­ków, o tro­jacz­kach już nawet nie wspo­mi­nam. Codzienny tre­ning czy­nił mistrza.

Pra­co­wa­li­śmy razem, ja i Mike, a do roboty zamiast jeź­dzić autem, cho­dzi­li­śmy na pie­chotę. Ener­gię trzeba było oszczę­dzać. No i, jak wia­domo, każdy potwór, mały i duży, musi codzien­nie zro­bić dzie­sięć tysięcy kro­ków. Oczy­wi­ście dla zdro­wia.

Jak wam już powie­dzia­łem, moją pracą było stra­sze­nie dzieci do upa­dłego. I byłem w tym naprawdę dobry. Robi­łem potworrrr­rne miny i wyda­wa­łem jesz­cze potworrrrr­r­niej­sze dźwięki.

Bali­by­ście się mnie? Nie bar­dzo? Nooo wła­śnie. To był nasz naj­więk­szy pro­blem. Dzieci bały się coraz mniej i coraz mniej krzy­czały ze stra­chu. Przez to mie­li­śmy w Mon­stro­po­lis kry­zys ener­ge­tyczny.

Moim głów­nym kon­ku­ren­tem był Ran­dall, obśli­zły i odra­ża­jący typek. I to nie tylko z wyglądu – uwierz­cie mi. Strasz­nie mi zazdro­ścił mojej potwor­no­ści i cały czas ze mną kon­ku­ro­wał. Bar­dzo chciał zdo­być naj­wię­cej punk­tów za stra­sze­nie dzieci i być w tym lep­szy ode mnie. Śred­nio mu się to uda­wało.

My Stra­szacy byli­śmy nie­złą paczką. Każdy miał inną potworną moc. I całe szczę­ście, że tak się róż­ni­li­śmy od sie­bie, bo dzięki temu mogli­śmy broić na róż­nych fron­tach.

Naszą naj­głów­niej­szą zasadą było: Bez­pie­czeń­stwo na dru­gim miej­scu. (Tylko nie mów­cie o tym rodzi­com).

Gdy wcho­dzi­li­śmy do hali, czu­li­śmy się ważni i dumni. Jak kosmo­nauci rusza­jący w podróż na Księ­życ. Wszy­scy patrzyli na nas z nadzieją i podzi­wem. No i chyba tro­chę zazdro­ścili nam tej roboty.

Każdą zmianę zaczy­na­li­śmy od zbro­je­nia, by poka­zać się z naj­po­twor­niej­szej ze stron – ostre zęby, wypu­co­wane kły, kolce, mro­żące krew w żyłach miny, szpony i dzie­siątki groź­nie patrzą­cych oczu. Cel: wydu­sić z dzieci tyle wrza­sku, ile się da. No a jak ktoś zgu­bił kolec albo gałkę oczną, to musiał gnać do biura rze­czy zna­le­zio­nych. Takie życie.

Gdy tylko koń­czyło się odli­cza­nie, otwie­rały się drzwi do pokoi dzie­cię­cych. Łasko­ta­nie w brzu­chu, szyb­kie bicie serca i wielka gula w gar­dle.

– Jesteś boski! Wło­chaty i boski!

Taki jestem. Taki jestem! Zamy­kam oczy, zaci­skam pię­ści i mówię sobie, że muszę dać radę! Wcho­dzę do pokoju, w któ­rym śpi jakiś maluch i stra­szę go naj-po-twor-niej! Bo od tego zależy przy­szłość mojego mia­sta. Muszę być taki, prawda? W końcu mam zada­nie do wyko­na­nia. A dzieci są straszne. Więc i ja muszę taki być. Dopóki uni­kamy z nimi kon­taktu, mamy jakąś szansę, by prze­żyć – tak mawiał Mike. Wła­ści­wie wszy­scy tak mówili.

– AAAAAAAARRRRRRRRR – szcze­rzę zęby i wydaję z sie­bie prze­ra­ża­jący ryk. Pod­no­szę w górę łapy i poka­zuję pazury.

– AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA – sły­szę krzyk prze­stra­szo­nego dziecka.

Ha, jestem naj­lep­szy w tej robo­cie! Licz­nik się kręci! Ran­dall nie ma ze mną naj­mniej­szych szans! Jedna butla za drugą napeł­nia się krzy­kiem prze­ra­żo­nych dzieci!

Otwie­rają się kolejne drzwi, znowu sły­chać roz­dzie­ra­jące krzyki! Jeste­śmy dziś nie­ziem­sko straszni!

Drzwi do pokoi dzie­cię­cych zmie­niają się. Jedne, dru­gie… dzie­siąte! Co to jest za dzień!! Tfu­uuu, co za noc!

Pamię­tam pewien cie­pły majowy wie­czór, który zmie­nił wszystko w moim życiu. Wpa­da­łem w kolejne drzwi z prze­ra­ża­ją­cym rykiem, a krzyk dzieci napeł­niał kolejne butle. Zauwa­ży­łem w hali szefa – wyglą­dał na zado­wo­lo­nego, bo chyba pierw­szy raz od mie­siąca mie­li­śmy wyro­bić normę stra­sze­nia.

– Ooo James, prze­sze­dłeś samego sie­bie – powie­dział z pochwałą w gło­sie.

– Robię, co do mnie należy, panie Moczyk­nur. Uczy­łem się od mistrza.

Ech, czu­łem się jak król świata! Byłem naj­lep­szy! A szef był ze mnie taki dumny! I wtedy wyda­rzyło się coś strasz­nego – Grześ wyszedł z pokoju dzie­cię­cego ze skar­petką przy­kle­joną do ple­ców. Trzeba było wezwać Czy­ści­cieli, aby odka­zili halę. Nie dla­tego, że ta skar­petka była wyjąt­kowo śmier­dząca, ale po pro­stu dla­tego że… dzieci są tok­syczne, więc ich rze­czy też są tok­syczne!

Szef był potwor­nie przy­bity.

– To tylko przej­ściowe trud­no­ści, wiemy, że nas pan z tego wycią­gnie – pró­bo­wa­łem go pocie­szyć.

– Moja rodzina zarzą­dza tą fabryką od trzech poko­leń. Wierz mi, zro­bię wszystko, by rato­wać ten zakład.

– Ja też, pro­szę pana.

Pan Moczyk­nur popro­sił mnie, abym wpadł następ­nego dnia do pracy i pod­szko­lił nowych Stra­sza­ków. Ponoć byli do bani. Mia­łem im poka­zać, jak należy pra­co­wać. Pan Warcz-i-Charcz w akcji! Oczy­wi­ście, że się zgo­dzi­łem.

Pod koniec dnia, a raczej nocy, byłem naprawdę pad­nięty. Poka­za­łem naj­strasz­niej­szą klasę i, jak powie­dział Mike, wyro­bi­łem ze trzy normy. Jesz­cze jeden taki dzień i mamy rekor­dzik jak w banku!

Cho­ciaż pada­łem na mój tur­ku­sowy pysk ze zmę­cze­nia, posta­no­wi­łem pomóc przy­ja­cie­lowi i wypeł­nić za niego raporty. W dro­dze do hali powta­rza­łem sobie pod nosem wska­zówki Mike’a:

– Różowe do księ­go­wo­ści, ama­ran­towe do finan­sów, ciem­no­złote dla wspa­nia­łej Roz.

I wtedy dostrze­głem, że ktoś zapo­mniał odsta­wić drzwi. Co dziw­niej­sze, paliła się nad nimi czer­wona lampka.

– Hej, czy ktoś tu stra­szy na drugą zmianę?

Cisza.

Nagle usły­sza­łam: plask, plask.

Mój ogon. Czy on ożył?

Eeeeeeeeeeeeeeeee nie­eeeeeeeeeeeeeeeee!!! To była… prze­ra­ża­jąco mała dziew­czynka!

– Kotek.

Ucie­ka­łem przed tym mon­strum z dwiema kitecz­kami, ale ona cią­gle dopa­dała mojego ogona i chi­chra­jąc się na cały głos, wra­cała do mnie. Na nic były moje próby pozby­cia się jej! Popę­dzi­łem do jej pokoju i wrzu­ci­łem ją do łóżka. Pró­bu­jąc uciec, wdep­ną­łem w kosz z zabaw­kami, zaplą­ta­łem się w rybki zwi­sa­jące z sufitu, zacze­pi­łem ogo­nem o kaczki, a w końcu po mistrzow­sku wyrżną­łem orła, zbie­ra­jąc po dro­dze obrzy­dli­wie różowy dziew­czyń­ski kocyk.

PO-TWOR-NOŚĆ!

Prze­ra­żony gna­łem do szatni. Tam odkry­łem, o zgrozo, że mała sie­działa mi na ple­cach.

– AAAAAAAaaaaaaaaaaaaa!

Strzą­sną­łem ją i wie­cie… ona się mnie w ogóle nie bała! Mówiła do mnie w swoim dziw­nym dziec­ko­ję­zyku:

– A ti, ti, kotek.

Jaki kotek?? JA – KOTEK?? Jaaa?? Naj­po­twor­niej­szy z potwo­rów???

Mon­strum, brzy­dal, poczwara, pan kosz­mar – to rozu­miem! Ale KO-TEK? W te pędy scho­wa­łem dziew­czynkę do torby i ruszy­łem do Mike’a po pomoc. Aaaaaa on miał prze­cież randkę z Celinką!! Gdy już dopa­dłem naszego casa­nowę, dziew­czynka ucie­kła mi z torby. W restau­ra­cji wybu­chła panika!

– Uwaga, uwaga! Atten­tion, atten­tion! Tok­syczna istota na wol­no­ści!

Goście ucie­kali w popło­chu, krzy­czeli z prze­ra­że­nia, prze­wra­cali się jeden o dru­giego. Mike jakimś cudem zła­pał dziecko do pudełka po chińsz­czyź­nie. I tylko dzięki temu udało nam się uciec z restau­ra­cji.

Wzią­łem Boo do domu. Tak ją nazwa­łem. Bie­gała za mną i Mikiem, cały czas chi­cho­cząc i robiąc przy tym nie­po­jęty bała­gan. Do dziś się zasta­na­wiam, czy wszyst­kie dzieci tak bała­ganią, tak gło­śno się chi­chrają i robią taką zadymę. Chyba im mniej­sze, tym wię­cej zamie­sza­nia, co? Ale wtedy prze­ko­na­łem się też, że małe dziew­czynki potra­fią strasz­nie, kosz­mar­nie wręcz, prze­raź­li­wie gło­śno pła­kać. Tak że nie­mal bębenki w uszach pękają. A na pewno eks­plo­dują żarówki we wszyst­kich lam­pach! Krzyk = ener­gia. Wia­domo.

Chcia­łem dać jej misia, aby prze­stała krzy­czeć. Ale wtedy ona zaczęła się śmiać z Mike’a! Bo się potknął i wpadł do kosza na papiery. A książki zna­la­zły się w jego pasz­czy. Fakt, nie wyglą­dał naj­po­waż­niej.

I wtedy zro­biło się jesz­cze gorzej. Eks­plo­do­wały żarówki nie tylko w naszym miesz­ka­niu, ale we wszyst­kich miesz­ka­niach w naszym domu! Kom­plet­nie nie rozu­mie­li­śmy z Mikiem, jak to moż­liwe i co się w ogóle wyda­rzyło. Nie mie­li­śmy czasu, aby dłu­żej o tym pomy­śleć, bo trzeba się było zająć małą Boo.

Dali­śmy jej kredki, aby sobie pory­so­wała. No i chrupki. Bo chyba wszyst­kie dzieci lubią chrupki, co? Boo w każ­dym razie mogła zjeść ich całą torbę na raz.

Mike cały czas pani­ko­wał, że to już ostatni dzień naszego życia. Bo Boo nas dotknie i skazi. I będzie koniec.

– Mamy prze­chla­pane jak Pino­kio w kra­inie ter­mi­tów!

Spoj­rza­łem na Boo rysu­jącą na pod­ło­dze. Ona spoj­rzała na mnie i pod­nio­sła do góry rysu­nek. To byłem ja i ona.

Pierw­szy raz w życiu, patrząc na ludz­kie dziecko, poczu­łem w sercu cie­pło. Jak to moż­liwe? Roz­le­wało się od mojego serca do brzu­cha i po same koniuszki pal­ców u rąk i nóg. To było… coś nowego. Ni­gdy wcze­śniej nie czu­łem tego do żad­nej ludz­kiej istoty.

Boo zaczęła trzeć oczy.

– Spanko? Zmę­czona jesteś?

Zro­bi­łem jej posła­nie na pod­ło­dze – poło­ży­łem gazety i pyszne, sło­dziut­kie chrupki. Ale ona wsko­czyła do mojego łóżka.

Nieee no, dziecko w mojej pościeli? A ja mam spać… gdzie? Na pod­ło­dze? Ale spoj­rzała na mnie znowu tymi swo­imi wiel­kimi oczami i wie­dzia­łem, że nie mam żad­nych szans. Nie wiem, czy wie­cie, że ludz­kie dzieci mają w sobie taką tajną moc roz­ta­pia­nia serca nawet naj­groź­niej­szych potwo­rów.

Boo poka­zała palusz­kiem na szafę w pokoju. Pró­bo­wa­łem jej tłu­ma­czyć, że to tylko szafa i że nie ma się czego bać, na co ona ze smutną minką zapre­zen­to­wała mi rysu­nek. To był Ran­dall. Zro­zu­mia­łem – to on stra­szy Boo! Bała się, że zaraz wysko­czy z szafy i ją prze­razi. Otwo­rzy­łem drzwi szafy:

– Nie ma go. Widzisz?

Boo nacią­gnęła koł­drę na głowę. Po chwili wyj­rzała z nie­szczę­śliwą buzią i wtedy zro­zu­mia­łem, że muszę zostać z nią, aż zaśnie. Nie mogła być w tej trud­nej chwili sama. Usia­dłem obok łóżka. Patrzy­łem na Boo. Ona chyba nie jest nie­bez­pieczna – pomy­śla­łem. Ona chyba jest… dobra. I nie jest tok­syczna. Zapro­po­no­wa­łem Mike’owi, aby­śmy ją odsta­wili do jej domu. Tylko jak to zro­bić?

Rano prze­bra­li­śmy Boo za malut­kiego potwora. Strój zro­bi­li­śmy jej z mopa, żarówki i obi­cia z fotela. Mike nie za bar­dzo wie­rzył, że nam się uda. Uda­li­śmy się z naszym małym potwor­kiem do fabryki. Zaraz przy wej­ściu natknę­li­śmy się na pana Moczyk­nura i ekipę Czy­ści­cieli. Led­wie udało nam się umknąć! Ale naj­go­rzej było, jak Boo zachciało się siu­siu. W końcu ja jestem chło­pa­kiem, a ona dziew­czyną. Nie mogłem jej więc wziąć do męskiej toa­lety! Zary­zy­ko­wa­łem i puści­łem ją samą do dziew­czyń­skiej. Całe szczę­ście, akcja prze­bie­gła spraw­nie i gdy zapu­ka­łem do drzwi, żeby spraw­dzić, czy już skoń­czyła, Boo znowu się mi scho­wała. I zaczę­li­śmy się bawić w cho­wa­nego. To może nie naj­lep­sze miej­sce na taką zabawę, ale sami wie­cie – zabawa miej­sca nie wybiera. Wie­cie, co wtedy zro­zu­mia­łem? Że Boo była też zabawna. Nagle jed­nak zaczęła cichutko pła­kać, bo usły­szała Ran­dalla. Roz­ma­wiał z bry­ga­dzi­stą, który poka­zał mu zdję­cie Boo w gaze­cie:

– Zdję­cie na pierw­szej stro­nie gazety! To twoje dziecko!

– Myślisz, że nie wiem, co to ozna­cza? Całą noc pró­bo­wa­łem je zna­leźć!

– Wygląda na to, że to dziecko ucie­kło!

– Tak, ale póki nie mamy pew­no­ści, uda­jemy, że nic się nie stało, jasne? Ty się skup na maszy­nie, ja się zajmę dziec­kiem. A jak ustalę, kto je wypu­ścił, to mnie popa­mięta!!!

Sie­dzie­li­śmy ukryci w kabi­nie toa­lety. Z każ­dym sło­wem Ran­dalla czu­łem coraz więk­szy lęk o Boo. Co się ze mną działo? Jak mogłem bać się o kogoś, kto w każ­dej chwili może zro­bić mi krzywdę? A może ona tak naprawdę nie była tok­syczna? Skoro nie robiła mi nic złego, to może wcale nie była zła?!

Gdy Ran­dall wyszedł z toa­lety, udało nam się prze­do­stać do hali. Jak ja się mar­twi­łem o Boo! Żeby tylko nikt się nie domy­ślił, kim ona naprawdę jest!

– Trzy­maj się, pączu­siu, i nie wchodź wię­cej do szafy – powie­dzia­łem do niej czule.

– Ej, bo ti bo.

– Mike, ale to nie są drzwi Boo!

– Jakiej Boo? – zapy­tał ze zdu­mie­niem Mike.

– Eeeee, tak ją nazwa­łem.

– Nie możesz jej nazy­wać! Jak coś nazwiesz, to zaczy­nasz się przy­zwy­cza­jać!

Rany Julek, ale ja już się do niej przy­zwy­cza­iłem!

Gdy my roz­ma­wia­li­śmy, Boo znik­nęła. Znowu! Szu­ka­łem jej po całej fabryce. Wie­dzia­łem, że Ran­dall robi to samo. Tak bar­dzo się o nią bałem!

Ja. Bałem. Się. O. Dziecko!

Co się ze mną działo? Bałem się o nią jak ni­gdy w życiu!

Nagle usły­sza­łem gło­sik Boo – docho­dził ze zgnia­tarki do śmieci. O nie!!! Ona tego nie prze­żyje! Boo grozi śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo!

Wtem gło­sik ucichł. Ona… jej już chyba nie było. Wzią­łem kostkę spra­so­wa­nych śmieci, z któ­rych wysta­wał frag­ment ubranka Boo.

Czu­łem, jak pęka mi serce. Stała się mi tak bli­ska i ważna.

– Cią­gle sły­szę jej cienki gło­sik – powie­dzia­łem, pła­cząc, do Mike’a.

Mike przy­tu­lił mnie.

I wtedy ujrze­li­śmy Boo z grupą przed­szko­la­ków.

– Kotek!

– Boo! Nic ci nie jest! Tak się bałem! Ni­gdy wię­cej mi nie ucie­kaj! Rozu­miesz, moja panno?

– Ej, bo ti bo.

– Naj­waż­niej­sze, że nic ci nie jest… – powta­rza­łem, tuląc Boo.

Bie­giem wró­ci­li­śmy na halę, modląc się w duchu, aby wła­ściwe drzwi cze­kały na nas już w hali! Udało się! Były tam. Mike wyznał, że to dzięki temu, że doga­dał się z Ran­dal­lem.

– Ran­dal­lowi nie można ufać! – krzyk­ną­łem prze­ra­żony.

– Słu­chaj, Sully, miały być drzwi, to są. O co ci cho­dzi?? No idź!!

– Nie pójdę! Ran­dall kła­mie, naprawdę nie można mu ufać! Zro­zum to!

Ziry­to­wany Mike z impe­tem otwo­rzył drzwi do pokoju Boo i wsko­czył pro­sto do jej łóżka.

Trzask, prask i Mike znik­nął! A w drzwiach pokoju poja­wił się Ran­dall z wielką żółtą skrzy­nią w łapach. Odsta­wił ją na wózek i wyje­chał z hali.

Poszli­śmy za nim, cho­wa­jąc się, aby nas nie spo­strzegł. Nagle, przez przy­pa­dek, Boo zna­la­zła zama­sko­wane drzwi. Otwo­rzyła je. Zoba­czy­li­śmy ciemny kory­tarz. Prze­stra­szona Boo skryła buzię w moje futro. Ostroż­nie weszli­śmy do środka i powoli posu­wa­li­śmy się do przodu. Dotar­li­śmy do taj­nego pomiesz­cze­nia, w któ­rym ujrze­li­śmy Ran­dalla i Fąflaka. Gdy otwo­rzyli skrzy­nię, wysko­czył z niej Mike. Ufff! Udało się nam go zna­leźć!

Posa­dzili Mike’a na meta­lo­wym krze­śle.

– Lada dzień zre­wo­lu­cjo­ni­zuję pro­ces pozy­ski­wa­nia krzyku, a wtedy nawet sam James P. Sul­li­van będzie mi buty czy­ścił!

Spod sufitu zaczęła zjeż­dżać dziwna maszyna.

– Przy­wi­taj się z moją wrza­sko­sy­sarką – krzyk­nął zado­wo­lony Ran­dall.

Musia­łem rato­wać przy­ja­ciela!! Ale jak??

Całe szczę­ście, maszyna się zepsuła! Wyko­rzy­sta­łem to i udało się mi ura­to­wać Mike’a. Bie­gli­śmy kory­ta­rzami fabryki, ile sił w nogach. Na rękach cały czas nio­słem Boo – chro­ni­łem ją jak naj­cen­niej­szy skarb.

Przed sobą zoba­czy­łem podwójne drzwi pokoju tre­nin­go­wego. Mia­łem w nim prze­cież popro­wa­dzić dziś szko­le­nie dla mło­dych Stra­sza­ków! Wszy­scy muszą tu być! Z impe­tem otwo­rzy­łem drzwi i wpa­dli­śmy do środka.

– Panie Moczyk­nur!

– Sully, jak dobrze, że jesteś!

Pró­bo­wa­łem mu prze­rwać, chcia­łem wytłu­ma­czyć, co robi Ran­dall i Fąflak, ale szef mnie nie słu­chał.

– Pokaż im, jak to się robi. Uwaga, pano­wie, zoba­czy­cie samego mistrza w akcji!

– Ale sze­fie!

Ech, poczu­łem taką fru­stra­cję… Wie­cie, chcia­łem już jak naj­szyb­ciej zro­bić to, czego ocze­ki­wał szef, i wytłu­ma­czyć mu, co się dzieje za jego ple­cami. A działy się straszne rze­czy.

– No, James, pokaż im, jak się stra­szy!

– Ale sze­fie!…

– No strasz!!!!

Nie wytrzy­ma­łem. Pod­nio­słem łapy w górę, otwo­rzy­łem pasz­czę, wyszcze­rzy­łem zęby i zro­bi­łem naj­strasz­niej­szą minę, jaką można sobie wyobra­zić. Z mojego gar­dła wyrwał się prze­raź­liwy ryk.

Zapo­mnia­łem, że jest ze mną Boo. Prze­ra­żona, z pła­czem ucie­kła do kąta.

Wszy­scy zgro­ma­dzeni zaczęli bić mi brawo.

– I o to cho­dzi! – powie­dział z zado­wo­le­niem pan Moczyk­nur.

Nie słu­cha­łem ich. Odsze­dłem na bok szu­kać Boo. Ucie­kała przede mną, cichutko pochli­pu­jąc.

– Boo – pro­si­łem bez­rad­nie – chodź do mnie… Boo… Boo, to ja.

Malutka, cofa­jąc się przede mną, potknęła się o kabel i prze­wró­ciła się. I wtedy dostrzegł ją Moczyk­nur.

– Dziecko!

Mike zaczął mu tłu­ma­czyć, że Boo nie jest tok­syczna, że prze­cież my cią­gle żyjemy. Że tak naprawdę Boo jest dobra, bar­dzo wraż­liwa i zabawna!

W tym cza­sie sta­ra­łem się zbli­żyć do niej.

– Nie bój się… Boo… To nie było naprawdę… Ja tylko… ja tylko…