Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
17 osób interesuje się tą książką
To jest książka o kimś innym. Można się z niej dowiedzieć, jak jest w środku czyjejś głowy i czy to miłe miejsce, czy raczej ponura nora. Jest też o tym, czy zaćmienie słońca może trwać przez całe życie i gdzie znikają wszystkie papużki faliste. Jak wyglądał Jezus zanim został gwiazdą, czy lepiej jest mieszkać w igloo niż w rodzinnym domu, i co zostaje po nocnym pożarze. Bohaterka jest dziewczyną i dostała diagnozę: zespół Aspergera. Ale co to właściwie oznacza?
Cukry – z uwagi na podobieństwo doświadczeń między mną a autorką – mogę traktować nieobiektywnie. Podobnie jak Dorota jestem osobą nieneurotypową i jedyne, o czym marzę w kontekście tej książki, to to, by przeczytali ją wszyscy, którzy chcą zrozumieć inność.
Natalia Fiedorczuk
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 192
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Dorota Kotas, 2021
Wydanie I
Warszawa 2021
Chciałabym napisać samą prawdę. Już prawie od roku nie napisałam jednak ani słowa. Zamiast pisać, oglądam skarpetki na AliExpress, dodaję odzież do koszyka na Zalando i zamawiam z magazynu w Chinach fokę uszytą ze szmaty, czyli poliestrowej mieszanki poliuretanowej bawełny z okrywą poliestrową, ale bardzo realistyczną. Kupuję ją, ponieważ czuję się tak samotna, że potrzebuję jakichkolwiek przyjaciół. Można by pomyśleć, że to smutne, ale opis mówi, że foczka wnosi do domu ciepłą atmosferę. Innych rzeczy nie potrzebuję. Wystarcza mi, że wyobrażam sobie, jak by to było je mieć. Chodzę też do Carrefoura. To działa jak nałóg. Kiedy jestem w domu zbyt długo, zaczynam pragnąć widoku jakichkolwiek ludzi i spaceru dokądkolwiek. Dlatego chodzę między alejkami regałów, patrzę na artykuły w promocjach, a gdy wychodzę ze sklepu, niespodziewanie jest zima, więc wracam do mieszkania i znowu kładę się spać. Tak wygląda moje życie po wygraniu dużej nagrody w konkursie literackim, życie w ścisłym centrum dużego miasta. Prawie zawsze jest późna jesień, wszystko można kupić, niczego nie można znaleźć, zawsze jest zbyt dużo światła, gołębi, podziemnych przejść i spotkań z przyjezdnymi, którzy pytają, jak gdzieś trafić, zupełnie jakby było po co tam iść. Ciągłe uczucie zmęczenia i niedowierzania.
Na dobry początek przestawiłam w mieszkaniu meble. Zainspirowały mnie do tego aplikacje w telefonie. Chciałam zamieszkać na Pintereście, więc kupiłam kolory: miedziany oranż, modne khaki, tajemnicze indygo i róż. Namalowałam na ścianach plamy i wyglądały one bardzo awangardowo. Myślałam, że może będzie to dobra metoda na nowy początek. Okazało się, że nie bardzo. Zrobiłam też wielkie przearanżowanie – zamianę funkcji każdego pomieszczenia w domu, spodziewając się, że to przewietrzy mi trochę umysł. Mały metraż nie pozostawiał jednak dużego wyboru. Żeby wydzielić strefy, musiałam je mocno skompresować. Na sypialnię, w której najczęściej piszę, zostały dwa metry kwadratowe. Śpię teraz w takiej cieśninie: w najgłębszym kącie pokoju zastawionym z jednej strony trzydrzwiową szafą, a z drugiej kredensem art déco. Szafa jest oczywiście po zmarłych sąsiadach z Grochowa. Przywiozłam ją na Mirów w kilku częściach tramwajem. Zrobiłam cztery kursy na zniżkowych biletach, wykorzystując fałszywą legitymację studencką. Duchy przyjechały za mną. Zaoszczędziliśmy razem majątek i nawet trochę się ucieszyłam, bo wyjątkowo lubię promocje. Brzmi to jak pierwsza książka, ale to tylko mały pomost.
Nie mogąc pisać, spałam przez wiele miesięcy z przerwami na spotkania autorskie, które odbywały się w internecie albo przez telefon. Odpowiadałam na pytania o to, jaka jest rola literatury w czasach zarazy oraz czy czuję się już prawdziwą pisarką i po co obcięłam włosy. Starałam się, żeby wszyscy mnie polubili, ale nie zawsze było to możliwe. Ubierałam się starannie, wkładałam rajstopy i byłam elegancka, nawet gdy nikt mnie nie widział. Przeczytałam porady, jak wyglądem okazać ludziom szacunek. Mówiłam też dużo na temat tego, jak odnieść sukces i napisać książkę, którą każdy z przyjemnością wyda, i gdzie zamieszkać, żeby to się udało. Przed pierwszym spotkaniem autorskim sprawdziłam w wyszukiwarce Google, co pisze się w dedykacjach, i nauczyłam się kilku szablonów od innych znanych pisarzy. Później znalazłam własną metodę, zaczęłam pytać osoby, które do mnie podchodziły, co chciałyby, żebym napisała im w książce. Rysowałam na stronie tytułowej Kotasa i była to nawet przyjemna zabawa, z czasem osiągnęłam dużą wprawę w wykonywaniu naprędce podobizn kotków. Niektóre osoby mówiły, że opisałam dokładnie to, co czują. Trochę mnie to wystraszyło, ale też spodobało mi się, że możemy coś w końcu czuć razem. Każde takie spotkanie odsypiałam przez tydzień za szafą, pod baldachimem z brudnych firanek. Tak działają na mnie sytuacje, w których jest dużo emocji. Nieważne, czy są dobre, czy złe. Liczy się intensywność. Po emocjach wracam do mieszkania i leżę jakiś czas na podłodze w przedpokoju, bo jestem zbyt zmęczona, żeby iść do pokoju. Jeśli przez okno wpadają dźwięki i światło, jest jeszcze gorzej, wywołuje to we mnie taki niepokój, że mam ochotę ułożyć się do snu w szafce pod zlewem albo w szczelinie za pralką. Byle było bezpiecznie. A jednak kocham spotkania autorskie. To wielka przyjemność mówić do ludzi, którzy najczęściej coś już o mnie wiedzą, więc nie trzeba tłumaczyć wszystkiego od początku i można od razu czytać fragmenty o tym, że wszystkiego się boję, a czasami trafia się nawet ktoś, kto ma tak samo albo podobnie. Miłe zaskoczenie!
Pierwszej nocy w nowym miejscu śni mi się, że piszę książkę pod tytułem 08400. Niestety jestem zdyskwalifikowana we wszystkich konkursach literackich z powodu słabego tytułu. Nikt nawet nie sprawdza treści, bo kogo interesuje książka w okładce, na której jest tyle cyfr? Kody pocztowe to imiona zbyt niepopularne, by z sukcesem nadawać je rzeczom, czytam w uzasadnieniu. Nie mogę dostać żadnej nagrody, a po chwili śnię drugi sezon. Pierwszy odcinek jest o tym, że mieszkam na dworcu PKS w Garwolinie, jestem bezdomną narkomanką i śpię pod mozaiką przedstawiającą wielkie słońce, zaraz przy wejściu do toalety – moje życie wygląda dokładnie tak, jak wyobrażałam je sobie w dzieciństwie.
Ten sen mógłby być niezłą powieścią. Łatwo można by umieścić ją na Netflixie, więc warto byłoby ją drukować. Niestety wiem, że moja druga książka nikomu się nie spodoba, a wiem to, ponieważ tak mówią wszystkie koleżanki pisarki: uważaj, druga książka nikomu się nie spodoba! To nie ułatwia pisania. Najstraszniejsze jest jednak to, że teraz w ogóle go nie potrzebuję. Pierwszy raz w życiu wystarcza mi sama myśl o tym, że mogłabym pisać i że kiedyś to zrobię, ale jeszcze nie dziś. Żałuję, że depresja nie jest gatunkiem literackim. Gdyby była, napisałabym depresję i mogłabym zatytułować moją książkę F33, co oznacza zaburzenia depresyjne nawracające, ale nie trzeba byłoby tego wyjaśniać, bo taki kod to ostatnio popularne imię.
Dobrze wiem, jak się do tego zabrać, więc zostawiam komputer włączony na cały dzień. Laptop huczy na stole, który jest tak krzywy, że z jednej strony musi opierać się o ścianę. W plikach na pulpicie nadal mam teksty, które pisałam do gazety szkolnej „Trajektoria”, i często je czytam, zazdroszcząc sobie tego, jak dużo i dobrze umiałam pisać w szkole i jaką miałam wtedy wyobraźnię, a teraz zero, nic. Kiedyś lubiłam siebie bardziej niż teraz. Gdybym miała wybór, wolałabym być starą sobą, tyle że teraz. Teraz jednak chodzę po mieszkaniu jako nowa ja, robię sobie mnóstwo kaw i staram się napisać cokolwiek, a moje tempo jest równe jednemu zdaniu na godzinę. Po każdej kropce muszę zakroplić oczy, a każdy akapit to nowa herbata i kilka spacerów. Czuję się strasznie wyschnięta, tak że piję po trzy kubki jeden po drugim. Stąd bierze się moja pewność, że jeśli wena istnieje, to tylko w płynie. Kiedy piszę to zdanie, dostaję w telefonie alert, że w Warszawie prószy śnieg. Przez okno wygląda jak puder na murzynku. Patrzę na to i myślę: oczywiście, znowu zima! To dowodzi, że wszystko, co piszę, jest prawdą. Nie wiem, która to już z kolei zima w tym roku, ale wychodzę na dwór sprawdzić i policzyć śnieg. Okazuje się, że to jedyna rzecz, jaka nie jest dla mnie nadmiarem. Wszystkiego poza śniegiem jest po prostu za dużo. Śnieg to trochę nic. Roztapia się w minutę i jest w nim wielka obietnica tymczasowości. Śnieg to tylko moment, więc chyba dam radę jakoś go przetrwać.
Pisanie jest teraz takie trudne, ponieważ nie zawsze mam siłę. Zdarza się, że nie wstaję z łóżka przez cały dzień. Często nawet nie zauważam dnia. Czasami wchodzę w stan wielkiej mobilizacji, ale zaraz umieram ze zmęczenia i nie ma w tym żadnej przygody. Pewnie byłoby miło, gdyby książka była wesoła, pełna wartkiej akcji oraz kontaktu z czytelnikiem. Przed pisaniem tego tekstu przeczytałam na swój temat wszystkie złe opinie w internecie. Postanowiłam, że wyciągnę wnioski i ulepszę warsztat. Później się rozmyśliłam. Zdecydowałam, że to nie jest ważne, nie wszystko jest w każdej chwili możliwe, na razie musi mi wystarczyć to, co mam: wielki zapas łez na każdą okazję, za słone zdania autotematyczne i zbyt długie wieczory. Inna możliwość kodu, która mogłaby być moim tematem, to F84.5: autism spectrum disorder. Tak, jestem osobą z diagnozą: zaburzenia ze spektrum autyzmu – zespół Aspergera. Wierzę, że pisanie o jednostkowym doświadczeniu to najlepsza rzecz, jaką mogę zrobić. To jest właśnie prawda i moja perspektywa. Autyzm wysokofunkcjonujący mieści się w spektrum. Jak wynika z samej nazwy, zaburzenia ze spektrum autyzmu to bardzo zróżnicowany zbiór przypadków. Termin może dotyczyć zarówno osób z całościowymi zaburzeniami rozwoju i zaburzeniami współistniejącymi, jak i osób niezwykle inteligentnych, zupełnie samodzielnych, chociaż postrzeganych jako dość ekscentryczne. Najlepiej poczytać o tym w literaturze fachowej. Ja mam do zaoferowania tylko siebie. Z kilkoma kontekstami, ale jednak z innego miejsca, z pozycji aspi.
Teraz podam skrócony biogram: urodziłam się w małym mieście wbrew własnej woli. Podobno wydarzyło się to dwudziestego piątego dnia miesiąca w piątek o piątej. Mój ojciec jest po zawodówce hydraulicznej, a matka zakończyła edukację na technikum ekonomicznym. Urodziłam się jako pierwsza z trójki ich dzieci, nie licząc przyrodniego rodzeństwa, które pojawiło się w wyniku romansu mojego ojca z jego księgową. W naszym domu nigdy nie było zbyt dużo pieniędzy. Nauczyłam się czytać i pisać, kiedy skończyłam trzy lata. Chodziłam do publicznej szkoły podstawowej. W mojej klasie był chłopiec z ADHD, który przeniósł się z Warszawy, ściągając na siebie mnóstwo uwagi. Miałam kłopoty z nauką i z utrzymywaniem relacji. Byłam zagrożona z przedmiotów ścisłych, ale miałam pewną taryfę ulgową, ponieważ pisałam najlepiej w szkole. Maturę rozszerzoną z polskiego zdałam na sto punktów. Było to dla mnie łatwe, bo rozumiałam ten system i wiedziałam, jak pisać, żeby zdobywać punkty. Zaczęłam studia na polonistyce, bo to też był łatwy wybór. W trakcie zaczęłam jeszcze wiele innych kierunków. Miałam mnóstwo dorywczych prac i ciągle szukałam nowych. Często je zmieniałam, bo nigdzie nie umiałam się poczuć na miejscu. Zmieniałam też osoby i domy. Było w tym wiele nieporozumień. Nie zawsze wiedziałam, co robię i dlaczego. Podjęłam wiele nieudanych prób chodzenia na terapię. Miałam kilka momentów, kiedy myśl o śmierci była dla mnie najbardziej pocieszająca ze wszystkich planów na przyszłość. W końcu w Centrum Aktywizacji Zawodowej i Społecznej dla Dorosłych Osób z Autyzmem w Gdyni dostałam opinię potwierdzającą spektrum autyzmu.
Nie jestem chora na autyzm, bo to nie choroba. Jestem osobą nieneurotypową. To oznacza, że mój mózg działa trochę inaczej. Może się to wydawać pod wieloma względami nieznośne. Często czuję się zagubiona. Słabo rozumiem ludzi. Rozmowy z nimi traktuję jak wielki rebus z teleturnieju Idź na całość. Czasami udaje mi się wygrać, ale najczęściej nie. Zachowuję się dziwnie, chociaż wkładam dużo wysiłku w to, żeby robić wszystko, jak należy. Mam wrażenie, że ciągle muszę strasznie się starać, żeby dobrze wypaść i żeby nikt się nie zorientował, że coś jest nie tak. Włożyłam już dużo pracy w nauczenie się, jak należy postępować i co mówić (głównie czytając książki i oglądając telewizję), a to i tak nie do końca działa. We wszystkich opracowaniach na temat autyzmu, które widziałam do tej pory, znajduję bardzo dużo elementów mi bliskich. Czytam o poszczególnych osobach i ciągle myślę: no tak, to logiczne!, ponieważ czuję ogromne podobieństwo. To sprawiło, że postanowiłam w końcu sprawdzić, co jest ze mną nie tak.
Zapisałam się na proces diagnostyczny pomiędzy Nagrodą Literacką Gdynia a Nagrodą im. Josepha Conrada. To jest podpowiedź dla osób, które lubią pytać, ile jest autorki w narratorce (lub na odwrót). Teraz podaję właściwą odpowiedź: jest po równo. Dokładnie tyle, ile dałam radę spisać. Teraz chcę napisać o diagnostyce. To dla mnie świeży temat, bo było to bardzo niedawno, więc wciąż jeszcze oswajam się z nową wiedzą o sobie. Jestem dorosłą kobietą. Dostałam opinię, kiedy skończyłam dwadzieścia sześć lat. Takie osoby rzadko się diagnozuje. Brakuje też do tego narzędzi, metodologia w dużej mierze jest dostosowana do badania dzieci, u których autyzm jest bardzo wyraźny, łatwiejszy do wychwycenia w testach. Jest też wiele stereotypów. Niektórym osobom nadal wydaje się, że autyzm to patrzący w okno chłopiec z niebieskim balonikiem. Dziewczyny są w tym systemie niewidoczne. Jeśli mogą, to znajdują własne strategie, które pomagają im się przystosować. Lepiej naśladują pożądane zachowania, a może też są wychowywane inaczej, z innymi oczekiwaniami ze strony dorosłych. Wydaje mi się, że jest to konsekwencją męskocentryzmu świata, w którym to chłopiec ma być wzorowo odważny, waleczny i pewny siebie, a dziewczynka może być żadna. To świat, w którym dziewczynka może być wypełnieniem ładnej sukienki albo przyjemnym rekwizytem na zdjęciu rodzinnym. Jest głównie swoim wyglądem, niewymagającym widzenia od wewnątrz. Wystarczy, że jest czysta i cicha. Problemem jest też brak wiedzy. A tak naprawdę jest mnóstwo problemów.
Są osoby, które mnie znają i myślą, że przecież można się ze mną jakoś dogadać, więc diagnoza jest nieprawdziwa, bo nie widać po mnie autyzmu. Chętnie też mówią: kiedyś nie było autyzmu i jakoś żyliśmy! Wierzą, że to modna przypadłość, którą można sobie wymyślić. To liczna grupa, dla której psychiatria jest fanaberią – jeśli w ogóle istnieje autyzm, to podaje się go w szczepionce, która oczywiście zawiera także komórki nowotworowe abortowanych płodów. Przedstawiciele tej grupy chętnie kwestionują też depresję – a ona często jest połączona ze spektrum – bo uważają, że jest wymysłem, na który najlepiej działają czekolada i sport. Życzę jej reprezentantom wiele zdrowia i cieszę się ich szczęściem. Najczęściej spotykam się z lekkim pobłażaniem. Kiedy wspominam, że chciałabym zrobić autystyczny coming out i napisać coś o spektrum, osoby, którym to mówię, zazwyczaj patrzą na mnie wzrokiem mówiącym: daj spokój, Dorota, masz autyzm dopiero od miesiąca. To sprawia, że często sama podaję wszystko w wątpliwość. Diagnoza była dla mnie wielką ulgą, ale kiedy postanowiłam powiedzieć o niej kilku najbliższym osobom, usłyszałam, że wymyślam i że mam autyzm, bo tego chciałam, bo wiedziałam, co zaznaczyć w testach, więc świadczy to wyłącznie o tym, że byłam dobrze przygotowana. A jednak autyzm istnieje. Ja go nie wymyśliłam. Wszystko wskazuje na to, że jest też moim doświadczeniem. Nie chcę być wyjątkowa. Stwarza to zbyt wiele problemów. Ale cieszę się, że jest na to nazwa i że nie jestem w tym sama oraz że ciągle mogę szukać sposobów na to, żeby było łatwiej. Chcę o nich opowiedzieć. O tym, jak można to przetrwać i czasami nawet dobrze się bawić. Chciałabym, żeby ta książka mówiła: hej, ja też! Niech mówi tak do wszystkich, którzy czują się tak, jakby spadli z księżyca. Wierzę, że to coś znaczy.
Mam w sobie obawę, że po tylu stronach pisania głównie o sobie znowu ściągnę na siebie złą ocenę miliona blogerów, którzy uznają, że jestem zbyt egocentryczna, żeby w ogóle mnie czytać, że to strata czasu i słów. Jest też lekkie ryzyko, że zostanę ukarana niską liczbą złotych gwiazdek za narzekanie, do tego minus dwie gwiazdy za nieprzyjazną postawę. Proszę, nie piszcie tego w internecie. Może tego po mnie nie widać, ale bardzo się tym przejmuję! Mam nadzieję, że tym razem nikt nie umieści na bookstagramie notatki, że to nie jest prawdziwa literatura, a ja nie mam duszy i że taką książkę mógł napisać tylko ktoś chory psychicznie. W pewnym sensie byłaby to prawda. Moja dusza jest chora psychicznie. Źle to brzmi, ale się leczę. Stygmatyzacja pacjentów psychiatrycznych to niemiłe zajęcie. Myślę, że można lepiej spędzać czas wolny. Jednostkowa perspektywa – dla mnie właśnie na tym polega sens pisania. Czytam tekst, dzięki któremu poznaję czyjąś perspektywę, przez co mój ogląd świata staje się pełniejszy. Im więcej w tym szczegółów osobistych, tym lepiej dla mnie.
Gdybym była mężczyzną, mogłabym ciągle pisać o sobie i nikt nie miałby mi tego za złe. Nawet gdyby to było sześć tomów o moim życiu, z całym rozdziałem o robieniu kupy w lesie. Wszyscy byliby pod wrażeniem z powodu mojej szczerości. Mogłabym też pisać o tym, jak jeżdżę po Polsce samochodem z ekologicznym termosem na kawę, i to byłoby w porządku. Nie byłoby dylematu, czy mnie wydać, czy czytać i czy to się komuś opłaci. Ale jestem dziewczyną, a to podnosi oczekiwania. Więcej rzeczy jest dla mnie objętych zakazem, a jednocześnie muszę się bardziej starać, bo inaczej moja twórczość zostanie naznaczona jako literatura kobieca, czyli do niczego, bo literatura kobieca nie jest dla ludzi ani o nich. Czy to ma sens?
Jest we mnie coś, co brzmi jak słowo „jad”, ale chętniej myślę o tym, że tak właśnie wygląda myślenie. Bardzo często jestem nieumyślnie niemiła. Mówię coś nie tak, jak trzeba. Nie do końca umiem się posługiwać ironią, nie zawsze dobrze odczytuję intencje. Podam przykład: niedawno osoba, z którą jestem w związku, zwróciła mi uwagę, jak niegościnnie się zachowałam, gdy przyszli do nas goście – ktoś powiedział: napiłbym się herbaty, a ja nawet nie drgnęłam. Nie przyszło mi do głowy, że to jest komunikat skierowany do mnie i że była to prośba, bym zrobiła herbatę. Nie usłyszałam w tym pytania ani polecenia, było zbyt dużo innych bodźców, nie skupiłam się na treści. Podobne sytuacje zdarzają się często. Wczoraj zadzwonił mój telefon. Zamierzałam go zignorować, ale moja dziewczyna powiedziała: odbierz. Zrobiłam to bez namysłu. Odebrałam telefon i zaczęłam tłumaczyć, że nie mogę teraz rozmawiać, bo oglądamy ostatni odcinek serialu The Act i muszę się dowiedzieć, czy sprawca morderstwa dostanie wyrok śmierci, a więc mogę oddzwonić za godzinę. P. powiedziała, że to było niegrzeczne i że nie musiałam opowiadać serialu. Nie widziałam w tych słowach nic złego, bo wszystko, co powiedziałam, było zgodne z rzeczywistością. Nie chciałam być niemiła, ale i tak przeżywałam to przez cały wieczór, jakbym zrobiła coś najgorszego na świecie, bo było mi wstyd, że znowu nieświadomie zachowałam się niewłaściwie i przekroczyłam normę. Może to dobry czas, żeby powiedzieć: mój mózg działa trochę inaczej. Zazwyczaj rozumiem wszystko tak, jak ktoś to mówi, i tylko tyle, ile ktoś mi powie. Nie znam się na sugestiach. Znam je teoretycznie, wiele się o nich nauczyłam, ale przyporządkowanie właściwego znaczenia z wielu dostępnych możliwości dużo mnie kosztuje.
Rzeczywistość jest męcząca i stanowi wyzwanie. W pierwszej kolejności dostrzegam z niej szczegóły. Wszystko poza nimi się rozmywa. Kiedyś napisałam wypracowanie na temat początku roku szkolnego – całe o tym, co odbijało się pierwszego września w szybie auta, obok którego stałam na apelu. To jest dobry przykład tego, że moja pamięć przechowuje głównie rzeczy dziwaczne. Składają się na nią wrażenia: zbyt głośne dźwięki, drażniące jasne słońce i kształty refleksów światła albo jaką długość miał mój cień na spacerze po osiedlu Korczaka w środku lipca. Czasami z całego spotkania towarzyskiego mogę zapamiętać tylko cierpki smak naparu z hibiskusa i nasiąknięte fusy w szklance, a z tego, co było w szkole, to, że nauczyciel chodził na katedrze w porządku: dwa kroki do przodu i dwa do tyłu, poruszając przy tym dziwnie głową, i za nic nie mogę sobie przypomnieć, co wtedy mówił, ale doskonale pamiętam falowanie jego włosów w rytmie chodzenia w miejscu. Często zdarza się, że nie wiem, co ktoś powiedział, jeśli jednocześnie się poruszał, bo to już dla mnie zbyt dużo, nie mieści mi się to w głowie i mam ochotę się rozpłakać. Ale jest też we mnie ogrom rzeczy dziwnych, które są moimi składnikami. Wymienię kilka. Niech będą ilustracją tego, kim jestem. To, co teraz napiszę, może pozwolić na podjęcie decyzji, czy chce się być mną. Niech będzie to decyzja odpowiedzialna. W przypadku nagłego wstrętu, lepiej przerwać czytanie i nigdy do niego nie wracać. Będzie to możliwie dokładna prezentacja podmiotu lirycznego tej książki.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Projekt okładki Jakub Zasada
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Redakcja Małgorzata Poździk
Korekta Katarzyna Rycko, Anna Zygmanowska
Skład Patrycja Pączek / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-957838-8-3
Wydawnictwo Cyranka
ul. L. Nabielaka 15/1A, 00-743 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]