Budapeszteńskie ABC - Tadeusz Olszański - ebook

Budapeszteńskie ABC ebook

Tadeusz Olszański

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki! 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych 

Zawartość:
- Aniu, czyli pierwsze słowo
- Buda
- Csepel
- Duna
- Éljen Lengyelország!
- Fiatalság
- Gellérthegy
- Historia najnowsza
- Ibusz
- Kunowie i hajducy
- Lánchid
- Mátyáspince
- Niż demograficzny
- Parlament
- Rudas
- Sport
- Tokaj
- Uránváros
- Váci Utca
- Węgierskie morze
- Zoltán i Marika
- Żebyś wiedział... czyli mini-słownik
[opis okładkowy]

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

TADEUSZ OLSZAŃSKI

 

Opracowanie graficzne

Jerzy Malarski

Zdjęcia:

Piotra Adamczewskiego, Leszka Łożyńskiego, Danuty Rago

oraz z archiwum Węgierskiego Instytutu Kultury i z archiwum autora

Redaktor

Krystyna Grzesik

Redaktor techniczny

Anna Kwaśniewska

Korektor

Agata Bołdok

Wydanie IV, poprawione i uzupełnione

ISBN 83-207-0588-6

© Copyright by Tadeusz Olszaftskl, Warszawa 1968 Photographs © copyright by Piotr Adamczewski, Leszek LoiyAski, Danuta Bago, Warszawa 1984

ANIU, CZYLI PIERWSZE SŁOWO

Polacy poruszają się po Budapeszcie jak po Warszawie. Po Rakoczi ut, po Lenin Korut i po Váci chodzą niczym po Marszałkowskiej, Alejach Jerozolimskich i Chmielnej. Zapytajcie zresztą któregokolwiek z naszych rodaków o Węgry. Węgry? Węgrzy? Ależ oczywiście, znamy doskonale! Polak—Węgier dwa bratanki i do szabli, i do szklanki! Warneńczyk, Batory, Bem...

Co do wzajemnego kochania się, istotnie, nie ma żadnych, ale to żadnych wątpliwości. Czy jednak rzeczywiście tak dobrze znamy Węgry? Wbrew tradycjom, wbrew szabli i szklance, wbrew bliskościom i więzom nie zdajemy sobie chyba nawet sprawy z tego, jak pod każdym względem inne są Węgry od naszych wyobrażeń.

Zacznę od błahej anegdoty z początku lat sześćdziesiątych. Jeden ze spotkanych w Budapeszcie polskich turystów, który samopas puścił się na zwiedzanie Węgier, skarżył się, że przez kilka dni z rzędu, gdy rozpytywał rano — częściowo międzynarodowym wolapikiem, częściowo na migi — gdzie może zjeść śniadanie w jakimś tanim barze, spotykał się z wręcz oziębłym przyjęciem ze strony zazwyczaj serdecznych dla gości gospodarzy. Z reguły też kierowano go do najdroższych lokali w mieście. Biedak nie wiedział, że na Węgrzech nie istnieją bary mleczne ani żadne inne bary w naszym pojęciu. Śniadanie można zjeść wygodnie i tanio w każdym sklepie spożywczym. Mianem baru zaś określa się tylko nocne lokale i dansingi.

Węgrzy gorszyli się z kolei, że taki miły był ten Polak, a patrzcie, zaczyna już od rana... Wszystkiemu winne owo słówko bar, które w szlachetnej acz niezrozumiałej węgierskiej mowie przyjęło się chyba przypadkiem z międzynarodowego słownika. Już bowiem na hotel mówi się szalloda, na restaurację etterem, na aptekę — gyógyszertdr, a niemowlęta zamiast wypowiadanego na całym świecie pierwszego słowa MAMA mówią ANIU. Co więcej, Węgrzy pieczołowicie chronią swój język przed obcymi naleciałościami oraz uniwersalnymi, międzynarodowymi słowami, związanymi z rozwojem cywilizacji. I choć niektórzy Węgrzy nazywają telefon telefonem, to przecież istnieje oryginalne węgierskie określenie tavbeszeló, które powstało z połączenia słów „odległość” i „mówić”. Nikt zaś nie użyje słowa telegram, bo to przecież surgony, czyli pospiesznik lub tavirat, tzn. pismo na odległość. A hostessa to utaskisero, a więc towarzysząca podróżnemu. Ciekawe, że te wszystkie nowe słowa są logicznie zwarte, nie ma w nich nic sztucznego, ładnie brzmią i stale wzbogacają słownictwo.

Mowa węgierska nawet dla wtajemniczonych kryje liczne i niebezpieczne rafy. Mnóstwo w niej różnego rodzaju odmian — jeśli to tak można powiedzieć — samogłosek. Mamy więc aż cztery samogłoski o (o, ó, ö, ő), dwa różne e (e, é) i, co rzadkie na całym świecie, dwa różne a (a, á). Różnice te oznacza się za pomocą kresek, podwójnych kresek i kropek nad każdą literą i — słowo daję — nie chodzi tu bynajmniej tylko o sprawę prawidłowego akcentowania, ale o nadanie słowu zupełnie innego znaczenia. I tak słynne jest już węgierskie „na zdrowie” — egeszsegere. Wymawiane przez Polaków z naszym monotonnym e oznacza coś wręcz obraźliwego, a mianowicie „na całą d...!” Oczywiście mimo usilnych starań Węgrów, by nas nauczyć, i Polaków, aby to pojąć, nigdy nie udaje się nam wymówić słowa tak, jak należy, zwłaszcza kiedy wznosimy toasty.

Dla zmylenia Polaków sz oznacza s, i na odwrót, nasze cz pisze się cs, a z kolei węgierskie cz oznacza c!

Z zawiłości gramatyki wspomnę jedynie, iż w języku węgierskim nie ma zaimków dzierżawczych, „po prostu” zmieniają się końcówki rzeczowników. To zaś powoduje, że dla każdego rzeczownika możemy sobie zrobić coś w rodzaju tabliczki mnożenia i odmieniać go nie tylko przez przypadki, ale i przez osoby!

Jak mógł się uchować w środku Europy, wśród Słowian z jednej strony i Germanów z drugiej, naród mówiący tak niezrozumiałym językiem? Historycy węgierscy tłumaczą to tym, że ugrofińskie plemiona Madziarów, które w IX wieku przybyły na rozległą i piękną nizinę nad środkowym Dunajem, strzegły swej odrębności jak oka w głowie. Potrafiły przystosować się do warunków; urodzajna ziemia, ciepłe naturalne źródła, nasłonecznione, pełne winnej latorośli zbocza zachęciły ich do osiedlenia się tu i zrezygnowania z koczowniczego trybu życia. Ale zagłada innych koczowniczych plemion, a zwłaszcza straszliwych Hunów, którzy również tu się zatrzymali, kazała Madziarom czuwać nad swoją egzystencją, pielęgnować wszystko, co własne, aby tylko przetrwać.

Węgry są małym krajem wielkich paradoksów. Mają 93 tysiące kilometrów kwadratowych. Z 10 710 tysięcy mieszkańców aż 2 060 tysięcy, a więc blisko jedna piąta całej ludności i zarazem połowa ludności miejskiej, skupiona była w 1980 roku w stolicy. Bo Budapeszt jest naprawdę europejską metropolią. Oczywiście ma to swoje istotne konsekwencje. W Budapeszcie mieszka ciągle jeszcze blisko połowa lekarzy! Z jedenastu mostów na Dunaju aż osiem znajduje się w Budapeszcie. Koleją podróżuje się po Węgrzech gwiaździście — z reguły via Budapeszt, bo jest tak nie tylko najwygodniej, ale też po prostu inaczej nie można. Nie ma kłopotu natomiast, gdy podróżuje się samochodem. W kilku miejscach można przeprawić się przez Dunaj... promem.

Ale wróćmy do geografii Węgier. Leżą one nad środkowym biegiem Dunaju i Cisy, na rozległej nizinie obrzeżonej od północy i wschodu Karpatami, od zachodu — Alpami Wschodnimi, od południa — Górami Dynarskimi. Mnóstwo, wydawałoby się, gór, ale najwyższy szczyt Kekes ma zaledwie 1017 metrów, i dlatego Węgrzy marzą o wyprawie w polskie Tatry i do Zakopanego, myśląc o naszych górach prawie jak o Himalajach. Wschodnia część — Alfóld, czyli Wielka Nizina Węgierska, jest płaską równiną pokrytą przeważnie doskonałym lessem. Zachodnia część — Dunantul, czyli Zadunaje, jest urozmaicona pasmami wzgórz. Węgry nie mają dostępu do morza, ale kompensują to sobie Balatonem, wielkim słonawym jeziorem o długości ,78 kilometrów i powierzchni 595 kilometrów kwadratowych, nazwanym węgierskim morzem. Klimat kontynentalny, ciepły, w południowo-wschodniej części zbliżony do czarnomorskiego i śródziemnomorskiego. Opady dwukrotnie mniejsze niż w Polsce.

Węgry są małym krajem. Inne są tu odległości. Wszędzie jest blisko i daleko zarazem. Moi węgierscy przyjaciele opowiadali mi o pięknym małym miasteczku nad Dunajem — Szentendre, które uważają za coś w rodzaju naszego Kazimierza. Zapowiadali jednak, że to bardzo daleko i trzeba się będzie dobrze przygotować do podróży. Po czym zajechaliśmy do Szentendre samochodem w 25 minut, bo to niecałe 30 kilometrów. Z Budapesztu do Segedyna jest 180 kilometrów, a jednak najszybszym pociągiem, superekspresem jechałem tam cztery i pół godziny. Konduktor z zainteresowaniem oglądał mój bilet zakupiony w warszawskim „Orbisie”, po czym zapytał, z jaką szybkością jeżdżą pociągi w Polsce. Gdy odpowiedziałem, że z Warszawy do Katowic przejeżdża się 317 kilometrów w trzy godziny i czterdzieści cztery minuty, stropił się na chwilę, ale szybko zareplikował: „Widzi pan, my w ten sposób nadrabiamy brak większych odległości! Pasażer płaci, więc musi sobie pojeździć”! Ostatnio jednak zmieniło się. MAV wygrywa już z PKP!

Inne są obyczaje i zwyczaje. Młodzi ludzie do nieco starszych mówią bacsi, czyli wujku, i choć mijają lata, to zwracanie się per wujku zostaje utrzymane. Stąd trzydziestoletni mężczyzna mówi do trzydziestoośmioletniego — bacsi, a ten uważa go nadal za szczeniaka. Kobiety po wyjściu za mąż tracą nie tylko nazwisko, ale i imię. Po zamążpójściu występują już wszędzie pod nazwiskiem i imieniem męża — na przykład, gdy jest nim Kocsis Janos (uwaga: na Węgrzech podaje się zawsze najpierw nazwisko, a potem dopiero imię), to żona nazywa się Kocsis Janosne, czyli Janowa Kocsis. Węgrzy uważają za piękny ten gest ofiarowania swego nazwiska i imienia żonie — feleseg, czyli dosłownie swej połowie.

Słynna jest węgierska kuchnia i wszyscy przepadamy w Polsce za pikantnymi węgierskimi potrawami, ale nie zdajemy sobie sprawy, że prawdziwy Węgier już na śniadanie je chleb z wędzoną lub paprykowaną słoniną, że smaży się tylko na smalcu, że jada się głównie wieprzowinę (spożycie w 1980 roku 71,7 kilograma mięsa na głowę, w tym 60 procent wieprzowiny), że jada się dużo ryb ze słynną halaszle, czyli zupą rybacką na czele, która to halaszle jest tak paprykowana, że zamienia się w ustach w płomień. Do tego wiele jarzyn gotowanych lub w postaci rozmaitych surówek oraz mnóstwo chleba. Na całym świecie poznacie Węgra w restauracji po tym, że będzie zagryzał wszystko Chlebem poczynając od zupy, przez drugie danie, aż do leguminy! Popija zaś winem lub — o zgrozo — nawet najbardziej tłuste dania — zimną wodą. Natomiast wódki nie pije się przy jedzeniu. Wielu Węgrów pije za to z rana pół deci, czyli małą śliwowicę lub czereśniówkę. Chodzi o pobudzenie żołądka do lepszego trawienia. Nie sposób napić się na Węgrzech porządnej herbaty, ale za to nawet w najmniejszej dziurze, w najgorszym bufecie kolejowym dostaje się wspaniałą kawę! A w dodatku ciągle podaje ją grzeczny i szybki kelner. Od momentu wejścia do lokalu zajmie się tobą szef sali, wskaże stolik, przyjmie zamówienie, kelner od kuchni poda dania, drugi kelner od napoi poda wino i wodę, szef skasuje rachunek. Wszyscy doradzą drogiemu gościowi, pomogą wybrać z karty i będą się starać zgadywać myśli klienta. Podobnie jest w sklepach, (domach towarowych, w których w dodatku nie ma remanentów i przyjęcia towaru w godzinach sprzedaży. Takie są tradycje w tych dziedzinach jeszcze z dawnych czasów. Kawiarnie, winiarnie, restauracje i wreszcie małe słynne kafejki są przepełnione od rana do późnej nocy. Przynoszą spore dochody. Ceny są różne, ale przy małej kawie lub kieliszku wina też można przesiedzieć nawet dwie godziny. W tych właśnie lokalach można od pierwszej chwili przekonać się o ogromnej swobodzie zachowania się ludzi, którzy toczą głośne dyskusje na wszystkie tematy polityczne, gospodarcze i oczywiście sportowe. Piją dużo, ale nie widać pijanych, bo winem wprawiają się tylko w stan przyjemnego podochocenia, a potem dużo i chętnie śpiewają.

Węgrzy są ogromnymi patriotami swego kraju; gdzie tylko mogą, podkreślają, że na całym świecie nie ma takiego jeziora jak Balaton, takiej góry jak Tokaj, takiego tańca jak czardasz, takiego wina... Z ogromną pomysłowością wynajdują zresztą skalę porównań i gdy coś węgierskiego nie jest największe na świecie lub w Europie, to z całą pewnością będzie zasługiwać na to miano w Europie Środkowej względnie w dorzeczu Dunaju.

Interesują się i zawzięcie dyskutują nad tym wszystkim, co dzieje się w ich kraju i za granicą. Większość Węgrów zaczyna dzień od lektury swojej ulubionej gazety. Bo wprawdzie mleka pod drzwi nikt na Węgrzech nie przyniesie — i tego zazdroszczą Polakom — ale już od siódmej rano w skrytkę pocztową zostaje wetknięta zaprenumerowana gazeta. Od piętnastu już lat tematem numer jeden jest na Węgrzech gospodarka. Zaczęło się od reformy zarządzania i wprowadzenia nowych mechanizmów, licznych dyskusji o cenach i wydajności pracy, wartości węgierskiej waluty, dochodowości przedsiębiorstw i powoli doszło do tego, że Węgrzy coraz bardziej czują się współodpowiedzialni za stan swojej gospodarki i osiągnięty poziom życia. Osiągnęli wysoką stopę i teraz chcą ją utrzymać, bronią, bo wiele kryzysowych zjawisk, zarówno światowych, jak i krajowych, spowodowało zahamowanie tempa rozwoju. Martwią się więc Węgrzy zarówno o swój bilans płatniczy i zrównoważenie importu z eksportem, spłatę zadłużenia, które w 1983 roku sięgało 8 miliardów dolarów, jak również o sprawy socjalne, rosnące ceny mieszkań i przyspieszony proces starzenia się społeczeństwa. W latach sześćdziesiątych przeżyły bowiem Węgry ostry kryzys demograficzny. Minimalny przyrost (zajmowały wtedy Węgry przedostatnie miejsce w Europie) spowodował, że wchodzące w wiek produkcyjny nowe roczniki nie równoważą przechodzących na renty i emerytury. Ostatnio niż znów wystąpił w ostrej formie, od 1982 roku notuje się ubytek ludności.

Oto zaledwie mała część zwyczajów i problemów Węgier, kraju tak dla nas bliskiego, ale i tak innego zarazem, który chcę w miarę swych możliwości przedstawić. Przystępuję do tego z obawą, bo choć byłem już na Węgrzech w ostatnich latach tyle rasy, że nie zliczę, choć mam tam bardzo wielu przyjaciół i — co najważniejsze — dzięki Matce Węgierce znam tak dobrze język węgierski, jak polski, to jednak stale odkrywam coś nowego, dowiaduję się o sprawach i zwyczajach, które wprawiają mnie w zdziwienie, gdyż wydawało mi się, że już nic nie jest dla mnie tajemnicą. Ale jednak spróbuję... Tessek kerem, kezdjuk! Proszę bardzo, zaczynamy!

BUDA

Wzdłuż Dunaju ciągnie się wzgórze zabudowane wspaniałymi pałacami, kościołami, wieżami i otoczone po dziś dzień starymi obronnymi murami. To właśnie Buda. Wprawdzie nazwa ta objęła całą prawobrzeżną część miasta, a to wzgórze zwie się tylko Varhegy, czyli Góra Zamkowa, ale przecież stąd miasto wzięło swój początek. Płaskie wzgórze o łagodnie opadającym północnym i południowym stoku oraz spadziście schodzącym w dół Dunaju zboczu przypominało osadzony na ziemi dach, pasterską budę. Węgrzy twierdzą, że ta nazwa nie ma nic wspólnego ze słowiańskim i pochodzi od imienia księcia Budy, brata wodza Madziarów Arpada. Przyznają natomiast — ku naszemu zdziwieniu — że to nie Buda, ale Peszt właśnie pochodzi z języka słowiańskiego. Po tamtej stronie rzeki wypalano wapno, tam stały piece. Nazwa Peszt pochodziłaby więc od słowa piec! Nie jedyny to zresztą znajomy dźwięk w nazewnictwie węgierskich miast. Kilkadziesiąt kilometrów w górę Dunaju znajduje się Visegrad i Esztergom — dawniej Wysoki Gród i Ostrzyhom. Słowianie byli tu bowiem przed Madziarami. Kotlina Naddunajska oraz Wyżyna Pannońska, które stanowią dziś terytorium Węgier, leżały na głównym trakcie wędrówki ludów. Tu zakładali swoje państwa kolejno Scytowie, Celtowie, Dakowie, Hunowie (IV i V wiek n. e.) i Awarowie. Słowianie napłynęli w VI i VII wieku i również próbowali tu osiąść. Ciekawostka historyczna — pięknie rozwijało się, doskonale zresztą zorganizowane, państwo słowiańskiego księcia Pribiny nad... Balatonem! To nie kto inny, lecz właśnie Słowianie nadali nazwę temu błotnistemu jezioru (bołoto, bolotno), a Węgrzy zmiękczyli ją już tylko, to po Słowianach nosi swą nazwę po dziś dzień półwysep Tihany, na którym zawsze było cicho.

Madziarzy byli ostatnim ludem koczowniczym, który wyruszył z Azji do Europy w poszukiwaniu terenów pod swoje przyszłe państwo. Ich inwazja na obecne tereny zaczęła się w 896 roku. Skąd się wzięli i skąd przyszli Madziarowie? Pochodzenie tego ludu jest osnute mgłą tajemnicy. Węgrzy nieustannie szukają swego rodowodu. Archeologowie, lingwiści i historycy stale prowadzą badania.

W błędzie jest ten, kto łączy Węgrów z Hunami. Madziarzy nie mieli z nimi nic wspólnego. Wchłonęli jedynie pozostałości tego plemienia, które osiedliło się nad Dunajem, przyjęli niektóre obyczaje, a imię słynnego wodza Hunów Attyli stało się rzeczywiście tak popularne, że dziś uważane jest często za rdzennie madziarskie. Językoznawcy ustalili, że język węgierski należy do grupy ugrofińskiej i wykazuje pokrewieństwo z językiem fińskim i estońskim. Myliłby się jednak ten, kto przypuszczałby, że język fiński czy estoński jest zrozumiały dla Węgra. Ponoć tylko trzy słowa — ręka, krew, woda — są wspólne w językach węgierskim i fińskim. Znacznie więcej jest naleciałości słowiańskich, ot choćby dni tygodnia: szerda (czytaj serda) — środa, csutórtak — czwartek, pentek — piątek, szombat (sombat) — sobota.

Dwa tysiące lat temu Ugrofinowie zamieszkiwali według jednych naukowców teren między Jeziorem Aralskim a Uralem, według drugich natomiast kolebka ich znajdowała się jeszcze dalej, a mianowicie na pograniczu Syberii i Mongolii, w Górach Sajańskich. Gdzieś stamtąd wyruszyli w dwóch kierunkach: Finowie na północ, Madziarzy na zachód. Finowie i Węgrzy wywodzą się z jednego szczepu, ale są zupełnie różni nawet pod względem zewnętrznym. Finowie — wysocy, jasnowłosi; Węgrzy — niscy, śniadzi, czarnowłosi. Czyżby warunki geograficzne miały tak kolosalny wpływ, że w ciągu tysiąca lat upodobniły Finów do wikingów, Germanów i tak różnie ukształtowały te wywodzące się z jednego pnia narody? Oto pytanie, które nieustannie zadają sobie węgierscy naukowcy. Ciągle więc powracają do badań, prowadzą je w Mongolii i za Uralem, a najbliższe pokrewieństwo upatrują z Mansami i Ostiakami mieszkającymi w azjatyckiej części Związku Radzieckiego. Ponoć z Ostiakami można dogadać się po węgiersku.

Nim Madziarzy znaleźli dla siebie kraj w sercu Europy, zatrzymywali się w Baszkirii, potem nad Donem i wreszcie na terenach między Dniestrem i Prutem. Tu zaczęli ulegać wpływowi plemion tureckich i dlatego obok rdzennie czystej nazwy Madziar, wywodzącej się od najsilniejszego szczepu, przyjęło się w ówczesnym świecie inne określenie — Ungar. Pochodzi ono od tureckiego Onoguri lub Ungar, którym kronikarze bizantyjscy nazwali Madziarów. Po grecku mówiono na Madziarów — Ungroi, po łacinie — Hungari, po germańsku — Ungarn, po słowacku — Uhri. Stąd też — Ungri, Wngri — wzięła się polska nazwa Węgry.

W 896 roku pod wodzą Arpada ruszyli Madziarzy zajmować kraj, który miał ostatecznie stać się ich ojczyzną. Podbój trwał kilkadziesiąt lat. Madziarskie oddziały konne były sprawniejsze pod względem organizacji wojskowej, pokonały miejscową ludność, zdobyły słowiańskie zamki i zaczęły się tu osiedlać. Potomek rodu Arpada — Geza (972—997) był pierwszym historycznym władcą, a jego syn — Istvan (997—1038) — uznany po śmierci za świętego — przyjął chrzest i był pierwszym koronowanym królem Węgier. Obaj dali początek dynastii i położyli podwaliny pod węgierskie państwo.

Dynastia Arpadowiczów nie miała stałej siedziby. Początkowo stolicą Węgier był Szekesfehervar, czyli Stołeczny Białogród, nazywany też Alba Regia. Tam koronowali się węgierscy królowie, ale równorzędnymi siedzibami były także Visegrad oraz Esztergom. Buda nie miała jeszcze wówczas tego znaczenia; na dobrą sprawę miasto o tej nazwie nawet w ogóle nie istniało. Wszystko jednak zmierzało w kierunku założenia właśnie w tym miejscu, nad Dunajem, wielkiego grodu. Tu bowiem, między Górą Gellerta a Budą, w miejscu zwanym Taban, istniała najdogodniejsza przeprawa przez Dunaj i tędy wiódł wielki handlowy trakt od Bałtyku nad Morze Czarne, z polskich i ruskich miast do Szekesfehervar, a także drugi szlak z Wiednia do Konstantynopola. W tym miejscu, u stóp Góry Zamkowej, od stuleci istniały osady ludzkie. Prowadzone tam prace wykopaliskowe odkryły ślady ludzkie z epoki żelaznej. Tutaj znaleziono też naczynia i inne przedmioty sprzed z górą dwóch tysięcy lat świadczące o wysokiej kulturze żyjącego tu plemienia Erawisków. Tu, w Taban, znajduje się najstarsza studnia na Węgrzech. Ruiny rzymskiego Aquincum założonego w pierwszym stuleciu naszej ery — to już najnowsza historia. Rzymianie założyli swoje obozy warowne i miasta, jedno powyżej Budy, drugie zaś naprzeciw Góry Gellerta, po drugiej stronie Dunaju. W tych miejscach też, mimo zniszczenia rzymskich budowli, na zawsze już pozostały ludzkie osiedla. Pierwsze nazwało się Óbuda (ó znaczy stare), drugie Peszt. Trzecie osiedle — Taban — powstało w pobliżu miejsca przeprawy, w przełęczy między Budą i Górą Gellerta. Handlowy trakt był dźwignią rozwoju, ale też ściągał rabusiów i najeźdźców. Łupili oni często zwłaszcza Obudę i Taban. Szukając obrony mieszkańcy zaczęli przenosić się powoli na Budę.

Decydujące znaczenie dla powstania miasta na Budzie miał najazd tatarski Batu Chana w 1241 roku. Tatarskie hordy całkowicie spustoszyły kraj. Król Bela IV poniósł druzgocącą klęskę w bitwie pod Mohi i ledwo uszedł z życiem. Niemiecki kronikarz zapisał: „Po trzystu pięćdziesięciu latach istnienia państwo węgierskie zostało zniszczone przez Tatarów”. Tylko trzy zamki oparły się najeźdźcy. Zdobyli oni również bez trudu Peszt, a potem przeprawili się przez skuty lodem Dunaj i obrócili w perzynę Taban, Budę i Obudę. Ale ludność ocalała. Miejscowi kupcy, rybacy, rzemieślnicy schronili się wraz z dobytkiem w jaskiniach i lochach Budy. Okazało się, że natura tak ukształtowała górę, że pod kilkumetrową kamienną skorupą powstały groty i korytarze stanowiące prawdziwy labirynt. Tatarzy z daleka omijali tę górę. Legenda głosi, że pewien rybak z Budy, któremu najeźdźcy zabili żonę i spalili dom, wziął za to srogi odwet. Zwabił do podziemi i zgładził ponad pięciuset wrogów.

Po rocznym plądrowaniu Tatarzy nagle wycofali się. Bela IV powrócił z wygnania i rozpoczął dzieło odbudowy. Król wyciągnął wnioski z tatarskiej pożogi, która zrujnowała kraj i nakazał budowę obronnych grodów. Sam też dał dobry przykład, rozpoczynając budowę Zamku Królewskiego. I odtąd Buda miała zostać stolicą państwa. Bela IV nakazał okolicznej ludności z Taban i Pesztu przenieść się na Budę, ściągnął kolonistów i otoczył całe miasto murem obronnym. Kilkanaście lat trwała budowa, wokół zamku rosło miasto, które w 1255 roku otrzymało prawa miejskie i królewskie przywileje.

Rozwój Budy był niesłychanie dynamiczny, a w XIV wieku miasto osiągnęło stan zabudowania obecnej Starówki na Górze Zamkowej. Z tamtych lat przetrwało do dziś wiele budynków, przetrwały zwłaszcza mury obronne, otaczające całą górę. Rzadki to wypadek, aby ostały się mury. Było to możliwe dlatego, że mury te nie ograniczały dalszej rozbudowy miasta, lecz ogrodziły określony teren, który nie dążył do powiększania się, tworząc zamknięty już system. Nie mniej ważne było to, że przez kolejne stulecia odnawiano mury obronne, stale je ulepszano, wznoszono coraz to nowe pasy. Buda przeżyła w swej historii wiele tureckich, węgierskich i austriackich szturmów, przechodziła z rąk do rąk. W miarę rozwoju techniki oblegania doskonaliła się również technika obrony, wznoszono wykusze, włoskie baszty, barbakany i budowano coraz to więcej stanowisk artyleryjskich. Mieszczanie bogacili się i nie szczędzili grosza na obronę swego miasta.

Starówka jest więc dziś prawie taka, jak była niegdyś. Niestety, niewiele zostało natomiast z przepięknego, średniowiecznego, królewskiego zamku, który był ozdobą miasta. To co dziś oglądamy — potężne secesyjne gmachy z olbrzymią kopułą — pochodzi z ubiegłego stulecia i zostało zbudowane przez Habsburgów na ruinach wspaniałego zamku, całego lasu misternych wież, pałaców, ogrodów wzniesionych przez Andegawenów i Macieja Korvina. Buda była jednym z największych i najpiękniejszych miast średniowiecznej Europy. Z tych czasów pozostało łacińskie powiedzenie: „In tota Europa tres omnium pulcherrimas esse urbes puto: Venetiam in aquis, Budam in monte, et Florentiam in planitie”. W potocznym tłumaczeniu znaczy to: Trzy są — uważam — najpiękniejsze miasta w całej Europie: Wenecja na wodzie, Buda na wzgórzach i Florencja na równinach.

Istotnie w XV wieku nastąpił złoty okres Budy. Węgry stały się potężnym państwem. Władcy Budy mieli tytuły królów Dalmacji, Chorwacji, Czech, Moraw, Neapolu, Polski, Niemiec. Maciej Korvin sięgnął nawet po cesarską koronę i zdobył Wiedeń. Buda liczyła dziesięć tysięcy mieszkańców, z tego jedna trzecia zajmowała się przemysłem, co na owe czasy było niezwykłym zjawiskiem. Obok pałaców biskupich i magnackich pojawiły się w Budzie wspaniałe kamienice miejscowych patrycjuszy. Z tego okresu pochodzi też wieża kościoła Macieja — najpiękniejszy i najbardziej charakterystyczny zabytek naddunajskiego gotyku. Takimi samymi bajecznie kolorowymi majolikowymi płytkami, co wieża i kościół, były kryte wszystkie dachy. Prawdziwa Buda z tego okresu to nie Baszta Rybacka — znów secesyjna i znów za Habsburgów zbudowana (z której zresztą roztacza się wspaniały widok na Dunaj i Peszt), ale właśnie kościół Macieja oraz domy przy Uri utca, czyli ulicy Pańskiej. Tu właśnie, obok magnatów, mieszkali najzamożniejsi bankierzy i kupcy. Każda brama, każda sień jest tu małym arcydziełem. Nigdzie na świecie nie ma takich kamiennych lóż wykutych dla służby i woźniców, którzy oczekiwali w nich na swoich panów składających sobie częste wizyty i rewizyty. Kwitło bowiem w tym czasie życie towarzyskie, wyprawiano uczty, pito najlepsze wina. Rozwijała się kultura — architektura, malarstwo, literatura. Król Maciej Korvin był nie tylko znakomitym dyplomatą i wodzem, ale również wielkim przyjacielem nauki i sztuki oraz sybarytą.

Po jego śmierci w 1490 roku zakończyła się epoka rozkwitu. Zasiadający na tronie węgierskim Jagiellonowie nie potrafili utrzymać stworzonej przez Korvina potęgi, ulegali dbającej o prywatę magnaterii, zlekceważyli zbliżające się niebezpieczeństwo tureckie. Skłócenie i wewnętrzne walki o władzę doprowadziły nieuchronnie do klęski z Turkami w 1526 roku pod Mohaczem. Zginął na polu bitwy ostatni król z węgierskiej linii Jagiellonów — Ludwik II, a wraz z nim cały kwiat szlachty. W boju zginęło również 1600 polskich rycerzy pod wodzą rotmistrza Leonarda Gnoińskiego. W parku w Mohaczu wzniesiono ku ich pamięci wysoki pomnik-obelisk. Zaczęła się długa, trwająca sto pięćdziesiąt lat turecka niewola. W kilka dni po bitwie pod Mohaczem Turcy bez oporu zajęli Budę. Wycofali się jednak wkrótce. Wówczas rozgorzała walka o Budę między dwoma węgierskimi królami — „narodowym” wybranym przez węgierskie stany Janem Zapolyą i austriackim Ferdynandem Habsburgiem, który odziedziczył tron po Jagiellonach. Zapolya sprzymierzył się z Turkami i wraz z nimi obiegł Budę. Wziął ją szturmem w 1529 roku, ale w rok później Habsburg odbił stolicę równie krwawym atakiem. Oblężenia i przechodzenie miasta z rąk do rąk niszczyły Budę.

Królestwo węgierskie chyliło się ku upadkowi i uległo wreszcie rozbiciu na trzy części: Węgry zachodnie z Chorwacją i częścią dzisiejszej Słowacji, pozostające pod panowaniem Habsburga, Węgry północno- -wschodnie i Siedmiogród, gdzie rządził Zapolya, i wreszcie zabór turecki na południu, który klinem wrzynał się w głąb kraju. W 1540 roku, kiedy zmarł Zapolya, zostawiając kilkumiesięcznego synka Jana Zygmunta, na nowo rozgorzały walki. Ferdynand Habsburg uderzył na Budę, gdzie przebywał król-dziecko wraz ze swą matką Izabelą Jagiellonką, córką polskiego króla Zygmunta Starego. Buda po poprzednich szturmach była jednym z najlepiej ufortyfikowanych miast Europy i o jej zdobyciu bezpośrednim atakiem nie było mowy. Zaczęto więc zdobywać ją innymi sposobami. Znaczenia nabrały podziemia i tajemne przejścia. W miarę rozwoju miasta powstał cały skomplikowany system podziemnych korytarzy. Z piwnic królewskiego zamku oraz prywatnych winiarni prowadziły one daleko poza Budę. Tym podziemnym labiryntem można było wyjść z zamku, ale można było również niepostrzeżenie wejść do miasta. Z czasem wiele tych korytarzy zasypano, zamurowano przejścia, w gruncie rzeczy jednak podziemny świat Budy zachował się do dziś. W muzeum historii miasta (Varostorteneti Muzeum) przy Szentharomsag utca 2 istnieje jedno z wejść do labiryntu i bywa niekiedy udostępnione zwiedzającym. Drugie takie wejście znajduje się w restauracji „Fortuna” przy Hess ter i można się tam zawsze zapuścić w podziemia, jako że w tych piwnicach urządzono wspaniałą winiarnię, z której tylko trudno wyjść, jeśli się przebierze miarkę. Ale wracajmy do historii...

Wojska austriackie stanęły w 1530 roku pod Budą i nie kwapiły się do szturmu. Generał Roggendorf prowadził tajne rozmowy, znalazł w zamku oficerów, którzy wskazali mu za sowitą opłatą wejście do podziemi i zgodzili się wpuścić wroga. Uknuto spisek, ale nic z tego nie wyszło, bo żołnierze pomylili hasło. W podziemiach wywiązała się walka, wroga odparto. To co nie udało się Austriakom, osiągnęli w 1541 roku Turcy. Soliman II Wspaniały wyruszył z wielką wyprawą na podbój reszty Węgier i obiegł Budę. Ataki nie dawały rezultatu, zaczęto układy. Zaproszono dowództwo zamku na naradę do tureckiego obozu, a w tym samym czasie poprzebierani janczarowie przez podziemne przejścia i otwartą bramę wdarli się do miasta. Zaczęło się tureckie panowanie.

Turcy zaczęli od zamiany kościołów na meczety. Obok dawnych wież pojawiły się charakterystyczne wysmukłe minarety oraz przysadziste, kopulaste budowle. Buda zaczęła się upodabniać do wschodnich miast. Miasto podupadło, a pod koniec XVI wieku liczba mieszkańców Budy i znajdującego się naprzeciw Pesztu zmalała o połowę. Dopiero zwycięsto Jana III Sobieskiego pod Wiedniem w 1683 roku zapoczątkowało wyzwolenie Węgier spod tureckiego jarzma. Buda broniła się długo. W 1686 roku przez trzy miesiące ostrzeliwano zamek z dział, rozbito w puch nie tylko mury, ale i cudowne, średniowieczne pałace oraz ogrody. Zniszczeniu uległy bezcenne zabytki, a między innymi złożona z tysiąca ręcznie pisanych tomów, tak zwanych „corvinów”, biblioteka króla Macieja. Taka była cena odzyskania Budy przez chrześcijańskie wojska. Po zdobyciu miasta nastąpił srogi odwet, zburzono ocalałe tureckie świątynie i budowle. Nic dziwnego, że z tureckich czasów jest dziś w Budapeszcie mniej pamiątek niż z rzymskich — zaledwie dwie łaźnie (Rudas i Kirśly), baszty obronne, turbej, czyli cmentarz, na południowym stoku Góry Zamkowej oraz grobowiec Gul Baby na Rózsadomb. Pod koniec XVII wieku Buda była jedną ruiną.

Na Węgrzech zaczęła się era panowania Habsburgów. Austriacy zaczęli się urządzać na zgliszczach Budy. Zasypali najpierw ruiny zamku i dopiero na tym zaczęli sami budować. Jedno z najpiękniejszych miast Europy straciło swój średniowieczny romański oraz gotycki styl i zaczęło się oblekać w modne barokowe szaty. Szło to z trudem, bo kraj raz po raz próbował powstańczymi zrywami podejmowanymi w Siedmiogrodzie przez kuruców — tak nazywali siebie mieszkający tam chłopi — pod wodzą Rakoczego zerwać pęta niewoli Labanców — jak nazywano wówczas Austriaków i ich zwolenników. Dopiero za czasów Marii Teresy rozpoczęła się dalsza przebudowa. W 1810 roku Budę strawił wielki pożar. Po odbudowie zaś, w okresie Wiosny Ludów, zamek zniszczony został podczas szturmu węgierskich wojsk powstańczych, które z bagnetem w ręku wyparły Austriaków. W drugiej połowie XIX wieku architekci Ybl i Hausmann zbudowali ogromny secesyjny pałac, którego potężny blok mimo oblężenia i zniszczenia w 1945 roku przetrwał do dzisiejszego dnia.

Pod koniec drugiej wojny światowej Hitler postanowił uczynić z Budy jeden z bastionów obronnych, które miały przedłużyć agonię III Rzeszy. Niemcy starannie przygotowali się do obrony i zeszli do budzińskich podziemi. We wnętrzu Góry Zamkowej urządzono prawdziwe podziemne miasto — elektrownię, składy amunicji, koszary, szpitale, założono windy i transportery. Sto siedemdziesiąt tysięcy uzbrojonych po zęby niemieckich żołnierzy i węgierskich faszystów Szalasiego broniło Budapesztu. Wojska radzieckie okrążyły miasto 26 grudnia 1944 roku i przystąpiły do natarcia. Walki obejmowały coraz to nową ulicę. W końcowej fazie siedemdziesiąt tysięcy Niemców schroniło się na Górze Zamkowej. Dowództwo radzieckie w pełni zdawało sobie sprawę z tego, jak trudno będzie usunąć Niemców z Budy. Przygotowano się do szturmu, przegrupowano siły, opracowano niezwykle dokładne plany. 1 lutego 1945 roku rozpoczęło się ostatnie natarcie. Walka toczyła się nie tylko na powierzchni, ale i pod ziemią. Bywało, że oddziały radzieckie przedostawały się piwnicami Starówki na tyły stanowisk niemieckich; bywało, że wróg wychodził nagle spod ziemi i niespodziewanie atakował rozlokowujące się już odwody i zaplecze Armii Czerwonej. Rozlegały się głuche podziemne detonacje, bo i tam dochodziło do bezpośredniej walki. Niemcy oddawali dom po domu i wreszcie pozostał im tylko Zamek Królewski. Dowódca obrony Budy generał Pfeffer-Wildenbruch, któremu fuhrer zamiast odsieczy przysłał tylko dębowe liście z diamentami do żelaznego krzyża, postanowił zebrać ostatnie siły i przebić się przez pierścień radzieckich wojsk. Doskonale przygotowany szturmowy oddział SS wydostał się podziemnym tunelem z zamku i nagle ukazał się w parku Huvosvolgy. Rosjanie byli już jednak poinformowani o takiej możliwości i wszystkie podziemne wyjścia z zamku zostały zabezpieczone. Niemcy dostali się w krzyżowy ogień i cofnęli się. Wypad został udaremniony. 13 lutego 1945 roku po dwutygodniowym niezwykle zaciętym boju żołnierze radzieccy zdobyli Budę i zatknęli czerwony sztandar na kopule królewskiego zamku. W taki oto sposób zakończył się ostatni szturm Budy.

Zamek jeszcze płonął, dymiły zgliszcza, w mieście trwała strzelanina, kiedy na Budę popędziła grupa ludzi, aby ratować, co ocalało i zabezpieczyć ruiny. Był wśród nich profesor Laszlo Gero, światowej sławy archeolog, który przez długi okres kierował pracami wykopaliskowymi i stworzył koncepcję odbudowy zamku. Jeden z czołowych węgierskich dziennikarzy Peter Ruffy z „Magyar Nemzet” w swoim reportażu o profesorze Gero napisał, że był on wówczas jedynym człowiekiem na Węgrzech, który w zniszczeniu zamku widział pozytywne strony. Ruina secesji i baroku stworzyła bowiem szansę na wydobycie pogrzebanych dawno prawdziwych, romańskich i gotyckich skarbów Budy. Dzięki profesorowi Gero miałem możność w 1968 roku poznać cały skomplikowany plan wydobycia tych skarbów na światło dzienne, zobaczyć je na własne oczy, poznać dyskusje, jakie toczyły się w sprawie koncepcji odbudowy zamku i wreszcie dokładnie zwiedzić zamek.

Był piękny, upalny, jesienny dzień. Autobus numer 16 z trudem wspinał się po serpentynach na Górę Zamkową. Wysiadłem na Disz ter przy kościele Macieja. Pracownia archeologiczna mieściła się nieco niżej, opodal zamku. Profesor Gerd przyjął mnie w dużej sali, w której na długich stołach leżały fragmenty kamiennych rzeźb, głów, ozdobnych ornamentów.

— Doskonale pan trafił — rozpoczął z miejsca rozmowę profesor Gerd — cieszę się, bo właśnie przed chwilą udało nam się zidentyfikować ten oto herb. Tak, oczywiście, to polski orzeł, problem był w tym, że nie wiedzieliśmy, jakie było jego pochodzenie, skąd się tu wziął? Z królewskiej kaplicy? A może z dziedzińca? Rzecz w tym, że nie zachowały się żadne plany średniowiecznego zamku. Wszystko rozbito, zasypano ziemią. Na tym postawiono rzeczy koszmarne. Wspaniałe pałace Roberta Andegaweńskiego i Macieja Korvina posłużyły za fundamenty! Musieliśmy, po pierwsze, rozstrzygnąć, czy całkowicie rozbierzemy te straszydła. Pan wybaczy, ale ja uznaję tylko średniowiecze... Otóż okazało się jednak, że to niemożliwe. Dawny zamek i najstarsze wieże znajdowały się na południowym stoku, najbliżej przeprawy przez Dunaj. Stamtąd rozbudowywano się coraz wyżej w północnym kierunku. Austriackie pałace postawiono na części, dokładnie na połowie dawnego zamku. Gdybyśmy chcieli to całkowicie odkryć, musielibyśmy albo rozebrać wszystko i tam, gdzie dziś pyszni się wielka kopuła, powstałaby pusta przestrzeń, albo też musielibyśmy rozebrać ten gmach do połowy, co naruszyłoby kompozycję całości. Przyjęliśmy więc połowiczne rozwiązanie. Pozostawiamy sylwetkę wielkiego pałacu, w jego piwnicach wydobywamy dawne komnaty, kaplice, krużganki, dziedzińce, odkrywamy natomiast południowy stok u stóp zamku i tu wydobywamy na wierzch i restaurujemy całe średniowiecze — mury obronne, bramy, barbakany i część królewskiego, średniowiecznego zamku. Zachowała się ona zresztą pod kołdrą z gruzu i ziemi. Odrzucenie tej powłoki było gigantyczną pracą. Usunęliśmy 65 tysięcy metrów sześciennych ziemi. I to przesiewając przez sito! Nie chcieliśmy stracić ani jednego dawnego fragmentu. To wszystko, co leży na stołach w pracowni, znaleźliśmy w zwałach ziemi. Ten polski herb — teraz już wiemy, że pochodzi z wielkiej sali rycerskiej — znajdował się pod murami o dwieście metrów od właściwego miejsca. Powtarzam, nie mamy dawnych planów, zachowało się tylko kilkanaście starych sztychów, i to panoramicznych, skąpe opisy historyczne. Buda nie miała jak Warszawa swego Canaletta, który utrwaliłby jej obraz. Od kilkunastu lat rozwiązujemy tu gigantyczną szaradę. Dopasowujemy znalezione kamienne ławy, łuki gotyckich sklepień do poszczególnych sal, komnat i korytarzy. Zresztą po-każę panu to wszystko. Proszę się przygotować na kilkukilometrowy spacer.

Profesor Gero wkłada płaszcz. Dziwię się, bo jest tak gorąco, że ja miałbym ochotę zdjąć marynarkę.

— Niech pan tego nie robi — mówi profesor — tam gdzie idziemy, w podziemiach, jest bardzo zimno.

Dyskusja na temat odbudowy królewskiego zamku ogarnęła swego czasu całe Węgry, toczyła się burzliwie na łamach prasy. Nie brakowało skrajnych poglądów, aby królewski pałac jako symbol austriackiego zwierzchnictwa i czasów niewoli całkowicie zrównać z ziemią. Ale Góra Zamkowa z charakterystyczną falistą linią dachów i wież Starówki, blokiem i kopułą pałacu zrosła się nierozłącznie z miastem, z jego panoramą. Zdecydowano więc podjąć odbudowę i przyjęto koncepcję przedstawioną powyżej przez profesora Gero.

Profesor telefonuje właśnie do głównego budowniczego zamku inżyniera dra Lajosa Hidasi. Przechodzimy przez plac i wiodąca do zamku wielka drewniana brama otwiera się przed nami.

Przy bramie profesor Gero otrzymuje pęk kluczy. Przechodzimy szybko obok wielkich gmachów i zanurzamy się w ich podziemia. Pierwszy poziom piwnic, drugi i wreszcie wchodzimy do lochów. Jest coraz chłodniej. W ciemnościach niewiele można dojrzeć. Dopiero gdy zapali się światło, widać na murach wyraźny podział. U dołu kwadratowe, skalne bloki, nad tym drugi pas kamienny i dopiero cegły. Oto warstwy poszczególnych epok zamku. To, co kiedyś było ścianami królewskiego dworu Arpadów, utonęło w głębi ziemi. Jesteśmy na samym dnie zamku. Idziemy kazamatami, przedostajemy się przez romańskie sklepienia bram, widać wyraźne ślady dawnych komnat. Profesor Gero zna tu każdy załom. Prowadzi schodkami kamiennego ślimaka w górę i zwraca mi uwagę, że te cztery stopnie są oryginalne, reszta to rekonstrukcja. Wychodzimy na dziedziniec, u stóp pałacu. Leży głęboko w dole między ścianą pałacu a murami obronnymi.

— To wszystko, podobnie jak i piwnice oraz lochy, było zasypane ziemią i gruzem — przypomina profesor Gero. — Takich zamkniętych dziedzińców jest tu kilka, połączyliśmy je w jeden pas i staraliśmy się nadać im dawny, średniowieczny charakter.

Kamienne ławy, kunsztowne cembrowiny studzienek i sadzawek, kamień i kwietniki tworzą surową i zarazem piękną całość. Z tych mikroogrodów wspinamy się po drewnianych schodkach w górę do kwadratowej, kamiennej, przysadzistej baszty. Jest nie dokończona, urywa się w górze nieregularnym zygzakiem. To najstarszy zabytek zamku — Istvan torony, czyli wieża Stefana.

— Nigdy nie dokończymy budowy tej wieży, pozostanie już taka na zawsze... — wyjaśnia profesor. — Przyjęliśmy zasadę: ani jednego kłamstwa. Odkopaliśmy, co można było odkopać, odtwarzamy, co można było odtworzyć, ratujemy z zapomnienia to, co można uratować, ale nie będziemy niczego uzupełniać, czego z całą pewnością nie wiemy. Wieża ta zachowała się tylko do tego miejsca i dlatego taka już zostanie.

Pozostały natomiast — właśnie na starych sztychach — sylwety pradawnych murów obronnych południowego stoku. Odgrzebano z ziemi ich podstawy, odtworzono. Nagy Rondella, czyli wielki barbakan, brama Lihego, wieża Buzogany przypominająca kształtem buławę i dlatego tak nazwana — są takie, jakie były w średniowieczu. Wiernie odtworzono wielką salę rycerską i kaplicę Zygmunta Luksemburczyka z końca XIV wieku. Odbudowa średniowiecznej części nie została jeszcze ukończona, ale jej autentyzm jest tak ogromny, że już teraz filmowcy z Anglii, Niemiec i Włoch — a przecież w tym ostatnim kraju nie brak zabytków ze średniowiecza — ubiegają się o udostępnienie im Budy w celu kręcenia tu scen filmowych.

Odtworzono tu wszystko z ogromną pieczołowitością. Mury budzińskie były budowane ongiś z bloków pochodzących z siedmiogrodzkich kamieniołomów. Sprowadzano więc identyczne bloki skalne z tychże kamieniołomów znajdujących się dziś na terenie Rumunii, choć przecież na Węgrzech nie brak jest kamienia. Witraże do kaplic i sal wykonane zostały we Francji i w Belgii, zastosowano identyczne oświetlenie, jak w słynnym pałacu Pittich we Florencji.

Oddawano Zamek Królewski do użytku etapami. Jednocześnie według tych samych zasad przestrzegania rekonstrukcji odbudowano Starówkę na Budzie. I właśnie tu zaczął się konflikt tradycji z nowoczesnością. Tradycjonaliści skrzywili się już pod koniec lat sześćdziesiątych, kiedy na wschodnim stoku Góry Zamkowej, w dawnych krużgankach i pergoli urządzono krąg taneczny i dyskotekę młodzieżową. Wytrzymali jednak łoskot decybeli nowoczesnej muzyki bitowej, bo średniowieczny anturaż pozostał bez zmian. Inna sprawa, że krytyczne głosy, które podniosły się przy próbie oddania tego miejsca we władanie młodzieży, potwierdziły się w tym Sensie, że z czasem dyskoteka ta mocno podupadła i nikomu, z wyjątkiem specjalistów od młodzieżowej podkultury, nie polecam tego miejsca. Burzę natomiast i niemal ogólnonarodową dyskusję wywołała podjęta w połowie lat siedemdziesiątych decyzja budowy na Górze Zamkowej nowoczesnego, luksusowego hotelu w ramach międzynarodowej sieci firmy „Hilton”.

Niezwykle ciekawa i pouczająca była ta ostatnia batalia, jaka rozegrała się o kształt Budy. Propozycja wzniesienia nowego hotelu wywołała natychmiastowy protest rzeczników zachowania pierwotnego kształtu i charakteru całej dzielnicy.

— Jesteśmy krajem odwiedzanym przez coraz liczniejsze rzesze turystów — odpowiedzieli zwolennicy uwspółcześnienia Budy. — Stare miasto jest naszym najpiękniejszym zabytkiem, pomnikiem historii. Musimy to miejsce uczynić również funkcjonalnym ze względów turystycznych, wznieść wygodny i piękny hotel. I niebagatelne — dobrze sprzedać to, co posiadamy!

— Odbudujmy więc stare zajazdy „Pod czerwonym jeżem” i „Pod złotą beczką”! Oddajmy Budę turystom, ale zachowajmy jej dawny kształt. Wszak w taki sposób postąpili Jugosłowianie, którzy zamienili Wyspę Świętego Stefana w luksusowy hotel — padły kontrargumenty.

Ba! Starówka żyła własnym życiem, w dawnych gmachach znalazły siedzibę instytucje, które zawsze tam się znajdowały: Archiwum Akt Dawnych, uniwersytet, muzea, restauracje, gospody, winiarnie i wreszcie mieszkańcy, bez których dzielnica ta przecież by obumarła. W dwóch wspomnianych oberżach z biedą pomieściłoby się dwustu gości, a tu szło o co innego, o supernowoczesny kombinat hotelowo-gastronomiczny na najwyższym światowym poziomie. Usytuowano hotel w bezpośrednim sąsiedztwie perły Starówki, obiekcie turystycznym numer jeden całych Węgier — kościoła Macieja. Nowoczesny, acz dopasowany kształtem swej bryły do sylwety Budy, gmach wkomponowano w ruiny średniowiecznego kościoła i klasztoru oo. Dominikanów oraz wieży Mikołaja. Trójka węgierskich architektów: Bela Pinter, Edit Lorinczi i Janos Sedlmayr, przygotowała i zrealizowała brawurowy projekt. Zachowali oni starą elewację od frontu oraz trzon wieży Mikołaja, ale resztę ścian, nawiązujących do strzelistego gotyku kościoła Macieja, skonstruowali ze stali i szkła. A gdy w lustrzanych taflach przyćmionych szyb „Hiltona” odbiły się koronkowe blanki oraz kolorowa majolika kościoła Macieja i Baszty Rybackiej, ucichły wszystkie dyskusje i zatriumfowała zasada, że zgodnie z historią każda epoka winna się budować na Górze Zamkowej we własnym stylu według najnowocześniejszej technologii.

Budapeszteński „Hilton” stał się ozdobą całej sieci hoteli amerykańskiej firmy. W ciągu pięciu lat hotel spłacił kredyt zaciągnięty na budowę. Pokoje, mimo że najtańszy kosztuje 50 dolarów lub 2000 forintów za dobę (cena z 1983 roku), trzeba rezerwować na pół roku naprzód. Dodatkową atrakcją hotelu stało się otwarcie zimą 1980 roku kasyna gry. Sprowadzono najnowocześniejsze automaty do ruletki, bakarata i innych gier hazardowych z Dallas. Gra Się markami RFN, zamienianymi oczywiście w kasie na żetony. W przeciwieństwie do Jugosławii, gdzie na wybrzeżu adriatyckim również istnieją kasyna gry, wygrane kwoty można wywieźć z Węgier. Z tym, że po wymianie sztonów na marki otrzymuje się zezwolenie na wywóz kwoty z podaniem numerów banknotów, które wypłacono. Spowodowało to dodatkowy napływ nie tylko turystów, ale i wytrawnych graczy z całego świata. Obawy o rozbicie banku okazały się płonne, choć w ciągu pierwszych ośmiu miesięcy zdarzyło się kilka astronomicznych wypłat; Ale więcej było wpadek i w trzech wypadkach pewni milionerzy musieli na drugi dzień sprowadzać specjalnym samolotem gotówkę. Bo kasyno nie realizuje czeków. Zakładane z tytułu prowadzenia kasyna gry zyski — wysokość ich pozostaje tajemnicą — już w połowie 1981 roku okazały się dwukrotnie wyższe.

Odeszliśmy na chwilę od historii. Moim Czytelnikom polecam stracenie pieniędzy raczej w winiarniach Starówki. O kuchni węgierskiej i winach piszę szczegółowo w następnych rozdziałach. W tym miejscu jednak pragnę choć na chwilę skierować Czytelników do najcudowniejszej węgierskiej gospody „Regi Orszaghaz”, czyli „Starego Parlamentu”, przy ulicy Orszaghaz 17. Kiedyś była to główna ulica Węgier, a gospoda rozsiadła się naprzeciw Izby Stanów, czyli Parlamentu, który miał siedzibę w gmachu pod numerem 28. Legenda głosi, że w piwnicy tej gospody za tureckich czasów znajdowały się kazamaty i więziono w nich Węgrów. Również i dziś w tej samej piwnicy można zostać uwięzionym przez wino (litr białego lub czerwonego kosztował tam w 1983 roku od 45 do 60 forintów). Przedtem jednak należy — niby od niechcenia — przejść przez wszystkie izby gospody. Każda jest urządzona w innym regionalnym stylu. A w jednej, zamienionej w wiejską spiżarkę, oczy można zgubić na zawieszonych u sufitu szynkach, połciach boczku, słojach papryki i pomidorów oraz wiankach czosnku.

Po tym gastronomicznym przerywniku powróćmy na historyczny szlak, do zamku. Dziś najlepiej jest zdobyć Zamek Królewski od strony Dunaju za pomocą białych mikrobusików, które odjeżdżają z placu Adama Clarka z postoju na lewo, przed tunelem. W średniowiecznej części znajduje się Muzeum Zamkowe (Varmuzeum), w którego salach oprócz stałej ekspozycji urządzane są tematyczne wystawy. Ogromnym powodzeniem cieszyła się tu na początku lat siedemdziesiątych znakomita ekspozycja „Tysiąclecia Polski i Węgier”. Z tej okazji zresztą wydano piękny album 1, którego polska wersja ukazała się nakładem Krajowej Agencji Wydawniczej, a węgierska — „Corviny”. W pałacu zbudowanym przez Habsburgów znajduje się Galeria Narodowa, w której zgromadzono najwybitniejsze dzieła węgierskiego malarstwa, rzeźbiarstwa i grafiki. Znajdują się tu wspaniałe historyczne obrazy Mihalya Munkacsyego, który odegrał w węgierskim malarstwie podobną rolę co Matejko w polskim, a także rewelacyjne płótna najwybitniejszego malarza węgierskiego XX wieku, Tivadara Kosztka Csontvaryego, z pochodzenia Polaka. W ogromnym pałacu znalazła jeszcze pomieszczenie Biblioteka Narodowa imienia Istvana Szechenyiego, ze słynnymi „corvinami”, oraz Muzeum Ruchu Robotniczego na Węgrzech. Na wielkim centralnym dziedzińcu zamkowym, który mieści 3500 osób, odbywają się w sezonie letnim widowiska historyczne „światło—dźwięk”, przedstawienia teatralne i koncerty.

W Zamku Królewskim zgromadzono i udostępniono wszystkim najwartościowsze skarby narodowe Węgier. Znalazła się tam również słynna korona Stefana I Świętego, wysłana w 1001 roku przez papieża Sylwestra II do Polski dla Bolesława Chrobrego. Ale przechwycili ją Węgrzy i stała się ich narodową relikwią. Korona ta zaginęła pod koniec drugiej wojny światowej, zagarnęli ją Niemcy, ale odnalazła się w Stanach Zjednoczonych. Oddana została Węgrom dopiero w 1979 roku!

Ludowe Węgry w ciągu dwudziestu lat odbudowały to, co przez stulecia wznosili Arpadowicze, Andegawenowie, Korvin i Habsburgowie. Jest to wymowne świadectwo naszych czasów i możliwości.

CSEPEL

Wśród zielonych drzew stoi potężny blok. Długi, płaski, nowoczesny w swej geometrycznej prostocie. Jasne ściany. Tylko brak okien, brak chociażby małej, oszklonej szpary kłóci się z ogólnym przyjemnym wrażeniem, jakie wywołuje ten gmach. Wchodzimy przez aluminiowe, szczelnie zamykające się drzwi. Jeszcze jedne takie same drzwi i jeszcze jedne. Znajduję się w pomieszczeniu, które przypomina szpitalny korytarz. Ściśle stosuję się do otrzymywanych poleceń. Siadam i zdejmuję buty. Otrzymuję miękkie, zamszowe ciżemki z wysokimi cholewkami. Podają mi jasnoniebieski fartuch i tego samego koloru czapeczkę. Uwaga, gotowi! Zapala się czerwone światełko i bezszelestnie rozsuwają się kolejne, tym razem sterowane pneumatycznie drzwi. Wreszcie komora-śluza. Drzwi zamykają się błyskawicznie, a w kilka sekund później rozsuwają się następne, już ostatnie. Wchodzę do wielkiej, oświetlonej lampami rtęciowymi hali fabrycznej. W tej właśnie supernowoczesnej hali w nadciśnieniu i temperaturze 18 stopni Celsjusza, w warunkach sterylizacji produkuje się w Zakładach Hutniczo-Maszynowych Csepel precyzyjne elektroniczne obrabiarki.

Ta hala jest dumą Csepel. Zbudowano ją za kilkaset milionów forintów i oddano do użytku w 1966 roku. Jest to fabryka-matka. Tu bowiem produkuje się maszyny, które potem z dokładnością do mikrona będą odtwarzać nie tylko własny, ale i każdy inny kształt, będą wytwarzać maszyny służące do produkcji obrabiarek, wiertarek i wszystkiego, czego tylko zapragną posługujący się nimi ludzie.

Nic tu nie przypomina fabryki. Wszyscy są ubrani w estetyczne fartuchy i kombinezony, na nogach mają te same co ja zamszowe ciżemki. Różnią się tylko w zależności od funkcji kolorami ubioru. Ani śladu kurzu, pyłu. Powietrze wibruje lekko od drgania maszyn, ale nie ma żadnego huku, łoskotu. Tylko jednostajny szum. Panuje absolutny ład i porządek. Wiele maszyn pracuje bez nadzoru. Ale to tylko pozornie, nieco dalej bowiem, przy tablicach sterowniczych, cały sztab inżynierów i techników kontroluje proces produkcji. W tej hali nie pracuje zresztą nikt, kto nie miałby dyplomu inżyniera lub technika. Otrzymuję dokładne objaśnienia skomplikowanych systemów ogrzewania i ochładzania hali, wytwarzania odpowiedniego ciśnienia oraz zasad produkcji. Odnotowuję, że zastosowano to na wzór Szwajcarii, która produkuje najbardziej precyzyjne tego typu maszyny na świecie, między innymi właśnie dlatego, iż w tym górskim kraju, dzięki naturalnym warunkom, ciśnienie jest inne. Na Węgrzech trzeba było stworzyć takie ciśnienie w sposób sztuczny. Zlikwidowano okna, by wyeliminować wpływ słońca na temperaturę wewnątrz hali. Drganie powietrza spowodowane jest bynajmniej nie wibracją maszyn, lecz po prostu nieustanną pracą pochłaniaczy kurzu.

Moja wizyta w hali dobiega końca. To dopiero początek zwiedzania kombinatu. Csepel jest największym zakładem pracy na Węgrzech. Csepel to zespół jedenastu samodzielnych wielkich fabryk. Od martenów, walcowni blach i rur, fabryki rowerów, motocykli, traktorów aż po fabrykę maszyn precyzyjnych, od której rozpocząłem zwiedzanie. W skład kombinatu wchodzi jeszcze kilkadziesiąt małych zakładów kooperujących. Część z nich znajduje się tu w obrębie kombinatu, część na dalszych, rozległych terenach wyspy Csepel, część daleko rozsiana po całym Budapeszcie. Wszystkie jednak podporządkowane są jednemu kierownictwu — dyrekcji Zakładów Hutniczo-Maszynowych Csepel. Produkuje się tu wszystko począwszy od szpilki aż do elektronicznych obrabiarek. W kombinacie pracuje ogółem 35 tysięcy ludzi! W tym 8 tysięcy inżynierów, 14 tysięcy wykwalifikowanych robotników oraz 13 tysięcy robotników.

Zakłady ciągle się rozbudowują, modernizują. W czasie jednej z następnych wizyt w styczniu 1980 roku pokazano mi dwie supernowoczesne huty metali kolorowych. Huty? Laboratoria raczej, obsługiwane przez kilku pracowników w sterylnie czystych kombinezonach. Zakupiono dla Csepel najnowsze angielskie urządzenie hutnicze według licencji OFHC, produkujące czystą miedź (99,999 procent czystości!) w sposób całkowicie zautomatyzowany, po to, aby zlikwidować import czystej miedzi dla węgierskiego przemysłu elektronicznego.

Za każdą wizytą Csepel zaskakuje nowymi cackami techniki, ale też na nie mniejszych obrotach pracują wysłużone urządzenia i obiekty przypominające zamierzchłe czasy. Zamierzchłe?

Zwiedzałem Csepel kilka razy, w 1969 roku oprowadzał mnie drugi sekretarz Zakładowego Komitetu Węgierskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej Lajos Vigh. On też wskazał mi główny plac.

— Gdzieś tu, w 1892 roku, Manfred Weiss postawił pierwszy barak, od którego zaczęła się historia Csepel!

Ta historia zaczęła się jednak znacznie wcześniej od przetrzepania skóry Austriakom przez Prusaków w bitwie pod Sadową w 1866 roku. Austria po klęsce z Prusami utraciła swoje wpływy w Niemczech, w dodatku Włochy zabrały Wenecję. Habsburgowie próbowali się ratować ogłaszając zgodę między wchodzącymi w skład ich państwa narodami. Chcieli umocnić swoją monarchię, a pierwszą i najważniejszą sprawą było pozyskanie Węgrów, którzy po zdławieniu Wiosny Ludów szczególnie nienawidzili Austriaków. Wiedeń zaproponował Budapesztowi daleko idącą autonomię, osobny sejm, rząd, niezależność w sprawach wewnętrznych. Wspólny miał być tylko monarcha. W 1867 roku Franciszek Józef koronował się na króla węgierskiego i w ten sposób powstał twór nazywany c.k. (cesarsko-królewską) monarchią Austro-Węgier. Ugoda zapoczątkowała nowy okres w dziejach Węgier, okres rozwoju kapitalizmu.

Dopiero po tym historycznym wstępie można powrócić do dziejów Csepel, a właściwie do błyskawicznej kariery rodziny Weissów.

Gdzieś w drugiej połowie XIX wieku pojawił się w Budapeszcie rzemieślnik i handlarz fajkami — Adolf Weiss. Jego syn, Manfred, założył fabryczkę konserw mięsnych, które dostarczał armii. Dostawy dla armii były o wiele bardziej intratne pod warunkiem, że handlowało się nie mięsem, lecz amunicją. Mięso do blaszanych puszek można było pakować byle gdzie, ale ładowanie prochu do gilz groziło wybuchem i płaceniem odszkodowania za ewentualne straty. Manfred Weiss wydzierżawił więc 5 hołdów2 ziemi na odległej o 10 kilometrów od centrum Budapesztu, pustej wyspie Csepel. Była to właściwie nie wyspa, lecz ciągnąca się 48 kilometrów łacha piachu, na której znajdowała się osada o tejże nazwie oraz kilka rybackich chałup.

Weiss postawił drewniany barak i zatrudnił stu pięćdziesięciu robotników. W dziesięć lat później na tym kawałku ziemi Manfred Weiss miał już kilka fabryk. W 1905 roku zaopatrywał Japonię i Rosję w pociski karabinowe i armatnie. W 1911 roku Manfred Weiss był już jednym z najbardziej znanych fabrykantów w Europie i zawarł tajne porozumienie z Rothschildem z Francji oraz Kruppem z Niemiec. Na mocy tego paktu podzielono Europę na strefy, które poszczególni partnerzy mieli zaopatrywać w broń i amunicję nie wchodząc sobie nawzajem w paradę. Już wkrótce jednak o wchodzeniu sobie w paradę nie było w ogóle mowy, ponieważ Weiss, Rothschild i Krupp nie nadążali wprost z wykonywaniem zamówień. Wybuchła pierwsza wojna światowa. Zaopatrywano w broń nie tylko Austro-Węgry i Niemcy, ale również okrężną drogą wrogów swoich państw. Weissowie dorobili się olbrzymiej fortuny i baronowskiego tytułu, przyznanego im przez samego cesarza. Przetrwali upadek dualistycznego państwa i stali się podporą reżimu Horthyego. Zaczęli zaopatrywać w broń hitlerowski wermacht. Współudziałowcem ich koncernu był sam Hermann Goering. Nic więc dziwnego, że mimo żydowskiego pochodzenia nie dotknęły Weissów żadne represje, a pod koniec 1944 roku, gdy radzieckie wojska zbliżyły się do Budapesztu, gestapo przewiozło całą rodzinę Weissów do Szwajcarii, gdzie oczywiście mieli swoje konto.

Csepel jednak to nie tylko historia rodziny Weissów.

Csepel to siedemdziesięciotysięczna dzielnica Budapesztu, Csepel to jedyny wolnocłowy węgierski port na Dunaju, Csepel to miejscowość, w której znajduje się kilkanaście różnych wielkich zakładów pracy, Csepel to pierwszoligowa drużyna piłkarska, ale Csepel kojarzy się na Węgrzech przede wszystkim ze słowem Vórds, Csepel to Zakłady Hutniczo-Maszynowe.

Vórós Csepel — Czerwony Csepel! Twierdza węgierskiego proletariatu! Csepel stanowi bowiem odrębny rozdział w powstaniu klasy robotniczej na Węgrzech, rewolucyjnych tradycji i walki o społeczne wyzwolenie. Weissowie bogacili się błyskawicznie kosztem niebywałego wyzysku, ale jednocześnie w myśl nieuchronnych praw społecznego rozwoju kopali sobie własny grób. W 1905 roku Csepel po raz pierwszy stanął do walki. Przeciwko dwunastu godzinom pracy dziennie, przeciwko ładowaniu armatnich gilz prochem w ciasnych barakach, gdzie duszono się od wyziewów chemicznych i gdzie w każdej minucie groziła eksplozja. Walczono nie tylko o poprawę warunków pracy, ale również o przerwanie produkcji amunicji, którą Weissowie wysyłali do Rosji, aby carskie wojska miały czym strzelać do strajkujących rewolucyjnych mas.

Swoje zaszczytne miano zdobył Csepel w 1919 roku, podczas rewolucji proletariackiej, która stała się jedną z najpiękniejszych kart w historii postępowych ruchów na Węgrzech. Robotnicy Csepel wzięli aktywny udział w rewolucji burżuazyjnej w 1918 roku, w wyniku której doszło do obalenia monarchii austro-węgierskiej. Rząd hrabiego Karolyego, który doszedł do władzy w październiku tego roku, nie mógł zaspokoić jednak żądań zrewolucjonizowanych mas.

Coraz więcej robotników wstępowało w szeregi zdelegalizowanej w lutym 1919 roku Węgierskiej Partii Komunistycznej. W dniu 19 marca 1919 roku Budapesztem wstrząsnęła demonstracja 20 tysięcy bezrobotnych. W tym samym czasie w Csepel rozpoczęła się narada przedstawicieli Rad Robotniczych i Żołnierskich. Zapadła decyzja: z bronią w ręku należy uwolnić zamkniętych w centralnym więzieniu przywódców WPK z Belą Kunem na czele. Nadeszła pora, aby całą władzę przejęła klasa robotnicza i ogłosiła swoją dyktaturę!

Robotnicy z Csepel przystąpili do przygotowań. Nawiązano kontakt z robotnikami fabryk Ganza, Fiata, Mosolygo oraz zakładami lotniczymi w Albertfalva. Z Csepel dostarczono broń do tych zakładów. W nocy z 20 na 21 marca blisko trzydziestotysięczna organizacja związkowa metalowców i hutników, która dotychczas popierała socjaldemokratów, z bronią w ręku gotowa była do wystąpienia pod hasłami Węgierskiej Partii Komunistycznej. Była to w danej chwili najpotężniejsza siła na Węgrzech. Przedstawiciel ententy w Budapeszcie, francuski podpułkownik Vyx oraz prezydent Republiki Węgier hrabia Karolyi nie dysponowali siłami, które mogłyby się przeciwstawić tej proletariackiej potędze.

Narastanie fali rewolucyjnej nie było wyłącznie wynikiem spontanicznych uczuć. Kierownictwo WPK, choć zamknięte w więzieniu, cały czas kierowało ruchem rewolucyjnym.

Bela Kun i członkowie Komitetu Centralnego WPK zostali aresztowani 21 lutego 1919 roku. Właśnie wtedy partia socjaldemokratyczna rozpoczęła atak na komunistów. Przywódcy partii komunistycznej wiedzieli, co im grozi, ale na wniosek Beli Kuna postanowili czekać na aresztowanie. Wydano tylko dyspozycje tym, którzy mieli kierować partią w podziemiu. Belę Kuna i jego towarzyszy policjanci pobili podczas aresztowania do nieprzytomności. Terror policji nie przyniósł jednak rezultatu. Przeciwnie, wspaniała postawa przywódców komunistów zyskała im nowych zwolenników.

Zresztą nawet aresztowanie nie było w stanie zmusić Beli Kuna i jego towarzyszy do biernego przypatrywania się wypadkom. Bela Kun, człowiek o niespożytej energii, prawdziwy trybun ludowy, uczestniczył nadal w walce politycznej. Był w stałym kontakcie z przedstawicielem robotników Csepel — Gezą Berendem. Pertraktował z lewicowymi działaczami partii socjaldemokratycznej w sprawie warunków zjednoczenia ruchu robotniczego na Węgrzech. To właśnie w więzieniu powstał kapitalny dokument, który w formie listu do jednego z przywódców socjaldemokracji Ignaca Bodara wyszedł za mury więzienne i stał się platformą zjednoczenia rewolucyjnego ruchu robotniczego.

W liście tym Bela Kun sformułował dziesięć punktów, które stały się zarodkiem programu Republiki Rad. Oto niektóre z nich: nie popierać żadnego rzekomo ludowego rządu, nie brać udziału w żadnym rządzie burżuazyjnym; zerwać z dawną polityką zwaną „terytorialną”, przeciwstawić się wszelkiej nowej wojnie z Czechami, Rumunami, Serbami; skonfiskować własność obszarniczą i wydać zakaz pracy najemnej u właścicieli ziemskich; znacjonalizować banki i zablokować konta; znacjonalizować przemysł i transport; natychmiast załatwić wszelkie postulaty dotyczące ochrony pracy; oddzielić kościół od państwa.

W dniu 21 marca 1919 roku grupa robotników z Csepel uderzyła na więzienie i oswobodziła Belę Kuna oraz grupę komunistów. W godzinę później nastąpiło zjednoczenie obu partii robotniczych — socjaldemokratycznej i komunistycznej w jedną Węgierską Partię Socjalistyczną.

Tego samego dnia proklamowana została Magyar Tanacskoztarsasag, to znaczy Węgierska Republika Rad, drugie po Radzieckiej Rosji socjalistyczne państwo na świecie!

W imieniu ludu władzę przejęła Rewolucyjna Rada Rządowa. W odezwie „Do wszystkich” — wydanej 22 marca — czytamy m. in.:

„Z dniem dzisiejszym proletariat Węgier obejmuje całkowitą władzę w państwie. Do tego decydującego kroku zmusiło robotników i chłopów Węgier całkowite załamanie się świata burżuazyjnego i bankructwo rządu koalicyjnego... Robotnicy nie chcą już więcej jęczeć w jarzmie wielkich kapitalistów i obszarników. Tylko socjalizm i komunizm może uratować kraj od anarchii”.

W nocy tegoż dnia Lenin połączył się radiotelefonem z Budapesztem i przekazał węgierskim komunistom gorące pozdrowienia.

Węgierska Republika Rad przez 133 dni walczyła z obcą interwencją oraz wewnętrzną reakcją.

Csepel był ostoją i arsenałem węgierskiej rewolucji. Produkował broń dla obrony Republiki zaatakowanej przez kapitalistyczną Czechosłowację i Rumunię, oddawał swoich najlepszych ludzi do Czerwonej Gwardii, formował oddziały robotnicze i wysyłał na front. Csepel, mimo upadku rewolucji i krwawych represji przeciwko komunistom oraz robotnikom, nie poddawał się. Za rządów Horthyego raz po raz wybuchały tam strajki.

W 1930 roku wyruszyła z Csepel słynna milcząca demonstracja z transparentami: „Chleba, pracy, wolności!” Policja strzelała do robotników, byli zabici. Od 1936 roku, a więc od momentu, kiedy rząd Horthyego zaczął wiązać się z Hitlerem, Csepel demonstrował przeciw wojnie. Gdy wybuchła wojna, na murach Csepel natychmiast pojawił się rysunek żółwia. „Pracuj wolno, ta broń jest przeciw tobie!” — głosiły rozrzucane po kryjomu ulotki. W 1942 roku, a więc w momencie, kiedy Niemcy byli jeszcze u szczytów swej potęgi, węgierskie władze, wobec systematycznego niewykonywania planu produkcji broni, musiały ustanowić w Csepel wojskową komendę, choć przecież Weissowie dwoili się i troili, aby wywiązać się z dostaw.

W miarę jak faszyści ponosili klęski, w miarę jak rosło zapotrzebowanie na broń, malała produkcja Csepel. Nie było dnia, aby na terenie zakładów i ulicach Csepel nie pojawiały się ulotki, żądające zakończenia wojny ze Związkiem Radzieckim i obrócenia broni przeciwko Niemcom. Pod tekstem figurował podpis: Węgierska Partia Komunistyczna. W maju 1943 roku żandarmeria aresztowała 240 komunistów, którzy prowadzili konspiracyjną walkę. Było wśród nich 171 robotników Csepel. Nie załamało to ruchu oporu. We wrześniu 1943 roku, mimo wojskowej komendy w fabryce, mimo iż za przerwanie pracy groziło rozstrzelanie, marteny przystąpiły do strajku. Natychmiast przyłączyło się dwa tysiące robotników walcowni rur. Był to jeden z nielicznych strajków w przemyśle zbrojeniowym w czasie drugiej wojny światowej w ogóle. Do walki z robotnikami rzucono brygadę spadochroniarzy oraz oddziały Akademii Wojskowej. Żołnierze nie użyli jednak broni. Dowództwo wojskowe Csepel bało się wydać taki rozkaz, bo w zakładach pracowało wówczas 45 tysięcy ludzi! Po trzech dniach strajk zakończył się pełnym zwycięstwem robotników. Spełniono ich żądania — przyznano dwudziestoprocentową podwyżkę, zwiększono dzienne racje chleba, przydzielono ubrania robocze. Mimo zaspokojenia żądań robotnicy pracowali coraz gorzej. W pierwszym kwartale 1944 roku — kiedy jeszcze nie było bombardowań — szpital fabryczny udzielił pomocy blisko dziesięciu tysiącom ludzi, którzy ulegli wypadkom przy pracy! Nie było dnia, aby wskutek sabotażu nie stawały maszyny, nie przerywano produkcji. Gdy jesienią na Węgrzech doszli do władzy faszyści spod znaku „Skrzyżowanych Strzał”, robotnicy Csepel przystąpili do jawnej walki. Po aresztowaniu zakładników zagrozili przystąpieniem do powszechnego strajku. Zakładników wypuszczono.

Komendant Csepel w jednym ze swoich meldunków do komisarza do spraw uzbrojenia w faszystowskim rządzie Szalasiego pisał, że zakłady dostarczają dziennie zaledwie 50 granatów przeciwpancernych, choć mogłyby ich produkować tysiąc! Wskutek sabotażu w ogóle nie ruszyła z miejsca produkcja węgierskich pancerfaustów.

W grudniu Niemcy zarządzili ewakuację Csepel. Robotnikom kazano zabrać żywność na pięć dni i przygotować się do wyjazdu. Rozpoczęto demontaż fabryk, podminowano obiekty. Ludność Csepel stanęła wtedy w obronie swojej własności. W każdym domu była broń i amunicja wyniesiona po kryjomu z zakładów. Robotnicy w ostatniej chwili nie dopuścili do wywiezienia urządzeń, przecięli przewody elektryczne prowadzące do ładunków wybuchowych umieszczonych pod elektrownią i martenami. Z bronią w ręku stanęli w obronie Csepel. 9 stycznia 1945 roku oddziały Armii Czerwonej oswobodziły Csepel.

Jeszcze trwały walki w Budapeszcie, kiedy robotnicy Csepel stanęli z powrotem przy warsztatach. 1 maja 1945 roku pierwsi ogłosili socjalistyczne współzawodnictwo i wezwali zakłady Mavag do wyścigu w odbudowie wojennych zniszczeń.

Csepel, tak jak przodował w walce, tak teraz stanął na czele narodu przystępującego do odbudowy kraju. W ciągu trzydziestu lat Csepel dał krajowi miliony ton stali, setki tysięcy najrozmaitszych maszyn. Można by mnożyć tu cyfry, sypnąć statystyką. Ale Csepel daje więcej niż produkcję, daje wzór pracy. Nie ma w Csepel szturmowych okresów, zakłady pracują rytmicznie, realizują wszystkie wskaźniki planu. Produkcja Csepel pod każdym względem osiąga światowy poziom. Jeden z zakładów Csepel, Fabryka Motocykli, jako pierwsza na Węgrzech zdobyła najwyższy tytuł zakładu pracy socjalistycznej. Zmniejszono tu czas produkcji motocykla ź 86 godzin do 45! Podniesiono wydajność o 40 procent, osiągając jednocześnie jeszcze wyższą jakość! Nic dziwnego, że motocykle Csepel są znane na całym świecie. Eksportuje się je do sześćdziesięciu państw.

Robotnicy Csepel nie poprzestają na tych osiągnięciach. Nie ma chyba drugiego zakładu na świecie, w którym robotnicy, technicy, inżynierowie nie uczyliby się tak wytrwale i nie podnosili swoich kwalifikacji. Blisko dwadzieścia tysięcy pracowników Csepel uczy się stale na różnego rodzaju kursach, począwszy od szkoły zawodowej aż po politechnikę. Niewiele zakładów pracy może pochwalić się własną politechniką. Csepel może! Za dużo ludzi z Csepel jeździło do Budapesztu na wykłady i zajęcia. Organizacja partyjna postanowiła, że na terenie kombinatu musi powstać filia budapeszteńskiej politechniki. Do gmachu technikum mechanicznego dobudowano w czynie społecznym dwa piętra, w których powstały jasne, oszklone sale wykładowe, laboratoria, zakłady naukowe. W 1966 roku wręczono dyplomy pierwszym dwudziestu dziewięciu absolwentom. Można przyjść więc do pracy w Csepel po skończeniu szkoły podstawowej i nie wychodząc poza jego mury zdobyć średnie i wyższe wykształcenie.

Robotnicy Csepel są świadomi problemów swego kraju, zdyscyplinowani, dojrzali. O swoich sprawach dyskutują niejednokrotnie z pierwszym sekretarzem WSPR Janosem Kadarem, który jest członkiem organizacji partyjnej w Csepel. Kadar nie ogranicza się tylko do udziału w zebraniach, ale bywa również gościem Domu Kultury i klubu „Csepel”, do którego często przychodzi grać w szachy.

Węgry słyną ze swej stabilizacji, z tego, że co pięć minut nie przeprowadza się tam kolejnych reorganizacji, ale jednocześnie w ramach reformy gospodarczej dokonuje się wielu ulepszeń i dogłębnych zmian. Nie oparł się im również Csepel. W 1983 roku przestał istnieć bowiem jako kombinat, koncern, trust. Dokonano tej operacji na Węgrzech wobec kilku gigantów przemysłowych. Chodziło o to, że niektóre deficytowe zakłady tych kombinatów wpływały na zmniejszenie dochodowości innych. Zabieg ten miał na celu zaktywizowanie tych deficytowych fabryk, zmuszenie ich do tego, aby zmieniły swój bilans. Csepel przestał więc być kombinatem, co nie znaczy, że wchodzące w jego skład zakłady przestały być jedną rodziną. Więzy te istnieją nadal, tyle że w odrębnym rozrachunku. Przyszłość pokaże, na ile decyzja usamodzielnienia csepelowskich fabryk była trafna i dynamizująca...

Późnym wieczorem wracałem ze swojej kolejnej wizyty w Csepel. Jak i poprzednio, tak i tym razem czekałem na przystanku przed główną bramą Zakładów Hutniczo-Maszynowych na podmiejską kolejkę tzw. HEV, którą niezmiennie się tu dojeżdża. Nitki szyn łączą stolicę z tą peryferyjną, oznaczoną w miejskiej rejestracji daleką cyfrą XXI, dzielnicą. A jednak jakże często nazywa się na Węgrzech Csepel sercem Budapesztu!

DUNA

Buda i Peszt w pełni wykorzystały architektoniczną szansę, jaką dają miastom rzeki. Po obu brzegach Duny — bo tak Węgrzy nazywają swoją rzekę — ustawiły się najważniejsze i najpiękniejsze gmachy. Po stronie budzińskiej — Zamek Królewski, po peszteńskiej — Parlament. Wzdłuż zielonych bulwarów po obu stronach wybrzeża stoją rzędem ministerstwa, budynki użyteczności publicznej, hotele, restauracje. Od początku swego istnienia te dwa miasta są nierozerwalnie związane z Dunajem, największym wodnym traktem środkowej Europy.

Dunaj ma 2860 kilometrów długości i jest drugą po Wołdze rzeką naszego kontynentu. Z tego 410 kilometrów płynie Dunaj przez Węgry, dzieląc kraj na dwie części — Dunantul, to znaczy Zadunaje, oraz Alfold, czyli Wielką Nizinę Węgierską. Na tym terenie rzeka ma szerokość 1000 metrów. Najbardziej zwęża się w Budapeszcie, pod Górą Gellerta, gdzie Dunaj wciśnięty w skaliste koryto ma zaledwie 290 metrów szerokości.

Rzeka bierze początek ze źródeł wypływających ze stoku Szwarcwaldu w Niemczech. Płynie przez RFN, Austrię, Czechosłowację, Węgry, Jugosławię, Rumunię, dotyka w swoim dolnym biegu Bułgarii oraz Związku Radzieckiego, aby ostatecznie znaleźć ujście w Morzu Czarnym. Dunaj jest więc dla Węgier niejako oknem na świat, drogą prowadzącą do mórz.

Dzięki Dunajowi stolica kraju, bez dostępu do morza, jest morskim portem! Flota węgierska może się pochwalić statkami, które kursują na regularnych liniach między Budapesztem a portami Morza Czarnego, Marmara, Zatoki Perskiej, Morza Śródziemnego, Egejskiego i Czerwonego! Największy z węgierskich statków „Hazam” ma 1300 BRT i nie dociera do Budapesztu. Mogą natomiast dopływać do swego macierzystego portu statki o 1100 BRT. Takie właśnie statki budują dwie budapeszteńskie stocznie w Óbuda i Ujpest. Z tych stoczni pochodzi nb. jeden ze statków naszej floty — „Mazowsze”, który kupiliśmy od Węgrów i który okrężną drogą dotarł do Bałtyku, aby tu przewozić polskich pasażerów.

Budapeszt jest również siedzibą Międzynarodowej Komisji Dunajskiej. Żegluga na Dunaju jest bowiem otwarta i dostępna dla obywateli, statków handlowych i towarów wszystkich państw. Określa to pierwszy paragraf dunajskiej konwencji podpisanej w 1948 roku w Belgradzie. Komisja czuwa właśnie nad realizacją tej konwencji, zajmuje się kontrolą ruchu rzecznego, ujednoliceniem zasad nawigacji, koordynowaniem służby hydrometeorologicznej oraz wydawaniem map i kart nawigacyjnych.

Pierwszy parowy statek — zwiastun systematycznej komunikacji — jaki pojawił się na Dunaju, był dziełem węgierskiego konstruktora Antala Bernharda. Spuszczono go na rzekę w lutym 1817 roku. Statek miał 82 tony wyporności, nazwano go „Caroliną” i rozwijał oszałamiającą prędkość 3,5 kilometra w górę, a 15 kilometrów na godzinę w dół rzeki. W 1829 roku cesarz Franciszek I sprzedał prawo żeglugi parowej po Dunaju dwóm angielskim inżynierom, Andrewsowi i Prichardowi, którzy powołali do życia Cesarsko-Królewskie Towarzystwo Żeglugi Parowej i uruchomili stałe połączenie między Wiedniem i Budapesztem. W jedną stronę płynęło się dość szybko, bo 14 godzin, z powrotem do Wiednia, pod prąd — przeszło 48 godzin. Dziś poduszkowcom MA-HART-u (nazwa węgierskich linii rzecznych) wystarcza na ten cel 2 godziny.

Dzieje Dunaju, jego znaczenie dla gospodarki narodowej Węgier wiążą się nierozłącznie z nazwiskiem hrabiego Istvana Szechenyiego. Ten wspaniały mąż stanu zdał sobie w pełni sprawę, jak ogromne znaczenie może mieć dla życia gospodarczego Węgier wykorzystanie rzeki. Szechenyi stworzył podstawy żeglugi na Dunaju, podjął się ogromnego trudu uregulowania rzeki, otworzył drogę na Morze Czarne, usuwając podwodne skały w przełomie Dunaju między Karpatami i Planiną, zwanym Żelazną Bramą i wreszcie zbudował pierwszy stały most Lanchid, który połączył Budę z Pesztem.

Istvan Szechenyi urodził się w 1791 roku i pochodził ze starej, arystokratycznej rodziny. Młodość spędził na podróżach po Europie. Wrócił do kraju pod wrażeniem przemian społecznych, jakie zachodziły wówczas na Zachodzie. Celem jego życia stało się wprowadzenie takich reform społecznych, które podźwignęłyby kraj gospodarczo i kulturalnie. Szechenyi walczył o zniesienie poddaństwa chłopów, podniesienie stopy życiowej i apelował do arystokracji oraz szlachty, aby wspaniałomyślnie dzieliła się swymi bogactwami z całym narodem. Hrabia nie ograniczał się jednak tylko do głoszenia utopijnych haseł, ale zrealizował wiele swoich inicjatyw. Dzięki niemu powstała w 1825 roku Akademia Nauk. Szechenyi ofiarował na ten cel cały swój roczny dochód w wysokości 60 tysięcy forintów. Założył poza tym Towarzystwo Żeglugi na Dunaju i przyczynił się ogromnie do rozwoju statków parowych. Dzięki temu można było zlikwidować jeden z najcięższych obowiązków nałożonych na chłopów zamieszkujących naddunajskie wioski. Musieli oni przez tydzień, a czasem nawet przez dwa tygodnie w miesiącu, wykonywać pracę burłaków i holować na linach w górę rzeki naładowane towarem barki. Tę powinność wprowadzili swego czasu Turcy. Szechenyi założył pierwszą stocznię w Obudzie, zbudował porty. Po wielkiej powodzi w 1838 roku, kiedy Dunaj wylał z brzegów i zatopił cały Peszt oraz dolną Budę, Szechenyi spowodował akcję mającą na celu regulację brzegów rzeki. Dzięki takiej właśnie działalności hrabia zyskał przydomek — „Największy z Węgrów”.

Również inny wielki mąż stanu, przywódca Wiosny Ludów Lajos Kossuth, w pełni doceniał znaczenie Dunaju dla Węgier. To właśnie Kossuth pierwszy rzucił hasło „Na morze, Węgrzy!” w jednym ze swych artykułów w 1846 roku. Kossuth w pełni zdawał sobie sprawę, że tylko przez Dunaj i morze Węgry mogą się włączyć do międzynarodowego handlu.

Dunaj odgrywa dziś ogromne znaczenie w gospodarce Węgier. Jest przede wszystkim tanim traktem, którym na Węgrzech przewozi się rocznie blisko pięć milionów ton towarów. Wzdłuż Dunaju znajdują się najważniejsze obiekty przemysłowe. Gyor ze swoimi hutami, fabryki Ujpestu i Obudy, Csepel. Nad Dunajem powstały dwie największe inwestycje socjalistycznych Węgier w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych — Kombinat Hutniczy w Dunaujvdros oraz Dunajskie Zakłady Cementowe w Vac. Z Dunajem też związana jest przyszłość węgierskiego przemysłu. W Szaszhalombatta powstał nad rzeką kombinat petrochemiczny i wielka elektrociepłownia. Węgry mają mało węgla, i to w dodatku bardzo złego, brunatnego. Za węgiel, za energię muszą płacić dewizami. A rosnący potencjał przemysłowy potrzebuje coraz więcej energii. Nad Dunajem, w Paks, powstaje pierwsza elektrownia atomowa na Węgrzech, największa inwestycja lat osiemdziesiątych. W 1990 roku będzie dawać 5760 MW, czyli więcej, niż dziś mają całe Węgry.

Mimo uprzemysłowienia zachowały się w Dunaju ryby. Surowo przestrzega się na Węgrzech, aby fabryki nie zatruwały wód rzeki. Dzięki temu w Dunaju żyją 52 gatunki ryb. Królem dunajskich ryb jest harcsa, czyli sum. Łowiono już w Dunaju okazy tej ryby dochodzące do 5 metrów długości oraz 250 kilogramów wagi! Również szczupaki dochodzą w Dunaju do dużych rozmiarów. Najwięcej jest karpi. Drobnicy jest kilkadziesiąt gatunków. I z dużych, i z małych ryb robi się paprykowaną, ogniście czerwoną zupę rybacką, słynną halaszle. We wszystkich wsiach, miasteczkach i miastach wzdłuż Dunaju znajdują się gospody zwane halaszcsarda, specjalizujące się w przyrządzaniu potraw rybnych. Ryby dunajskie są znakomite, znawcy kręcą jednak nosem i twierdzą, że ryby z Cisy są lepsze, mają bardziej soczyste mięso i bardziej pachną rzeką. No i są jeszcze ryby z Balatonu. Też inne, już choćby z tego względu, że z jeziora. Zwolennicy ryb dunajskich uważają jednak, że ryby łowione na odcinku od Toiny do Mohacza są zdecydowanie najlepsze! I w tej oto sprawie — które ryby są lepsze, z Dunaju czy z Cisy, i które bardziej nadają się na halaszle — Węgry podzieliły się na zwalczające się wzajemnie obozy. Problem nie do rozstrzygnięcia, zważywszy, że istnieją aż trzy szkoły przyrządzania halaszle — dunajska, cisańska i balatońska. Dunajska halaszle jest przecierana, nieco cieńsza, ale bardzo ostra. Cisańska — zawiesista, łagodniejsza, z dodatkiem cebuli. Balatońską — gotuje się oczywiście tylko z ryb z tego jeziora, znów inaczej, a wywar będący podstawą zupy pitrasi się 4 godziny! Która lepsza — przekonać się można w Budapeszcie, bo w stolicy jest kilka gospód i lokali, które otrzymują ryby z Cisy i przyrządzają według tamtejszej szkoły. Ale dla porównania z halaszle balatońską trzeba już jechać nad Balaton.