Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stanisławów (obecnie Iwano-Frankiwsk na Ukrainie) – tygiel narodowości, kultur i religii. Wspomnienia Tadeusza Olszańskiego pokazują obraz tego miasta w pierwszej połowie XX wieku. Za pomocą ulic, osób i miejsc przywołuje nie tylko historię swojego miejsca urodzenia, ale i ludzi, którzy byli z nim związani. Fascynująca i wielowątkowa opowieść ukazuje mozaikę wielu narodowości zamieszkałych na Pokuciu. „Kresy Kresów” to opowieść o świecie którego już nie ma – zamieszkany przez Polaków, Ukraińców, Niemców, Żydów i Węgrów stanowił – jak pisze autor – przykład tolerancji i pokojowego współżycia. Każdy z nich miał swoją ulicę, kościół, sklep, szkołę. Wszyscy żyli razem, albo obok siebie, ale nigdy przeciw sobie. Zmieniło się to dopiero w roku 1939. Okupacja radziecka i niemiecka zdeformowały oblicze miasta. Opisane historie stanowią klucz do zrozumienia współczesnych stosunków między tak bliskimi niegdyś sąsiadami, a świat wojny widziany oczami nastoletniego chłopca nabiera innego znaczenia. Zmiany granic i wysiedleńcza polityka radzieckich władz spowodowały opuszczenia miasta przez Polaków, a w roku 1962 zmianę jego nazwy, jednak jak pisze Autor – nie ma Stanisławowa, jest Iwano-Frankiwsk. Ale w Iwano-Frankiwsku nadal najpiękniejszy jest Stanisławów. W książce znajduje się ponad 120 archiwalnych ilustracji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Tadeusz Olszański, 2019
© Copyright for this edition by Wysoki Zamek, Kraków 2019
redakcja
Katarzyna Frazik, Tomasz Walczak
korekta
Diana Osmęda
projekt okładki, opracowanie graficzne
Marek Pawłowski
przygotowanie zdjęć do druku
Andrzej Najder
skład
Tomasz Dębowski
Wydawnictwo Wysoki Zamek
Zapraszamy do naszej księgarni internetowej:
www.wysokizamek.com.pl
ISBN 978-83-950387-9-2
skład wersji elektronicznej:
Kamil Raczyński
konwersja.virtualo.pl
W Stanisławowie nie ma już ulicy Cichej. Co ja mówię, przecież nie ma już i Stanisławowa. Jest Iwano-Frankiwsk. Z dziwną, sztuczną nawet dla Ukraińców, a dla nas Polaków obco brzmiącą nazwą, w żaden sposób nieprzylegającą do murów miasta, które kiedyś było Stanisławowem. Warownym grodem założonym przez Rewerów-Potockich w XVII wieku na Pokuciu, na kresie Kresów u stóp południowych Karpat. Stał się też Stanisławów perłą tej ziemi nazwanej Pokuciem, bo Rzeczpospolita sięgała wtedy aż po położone nad Czeremoszem miasto Kuty. A więc po Kuty. Stąd i Pokucie.
Znakomity ukraiński pisarz, społecznik i polityk Iwan Franko, którego nazwisko nosi dziś Stanisławów, urodził się w 1856 roku zupełnie gdzie indziej, we wsi Nahujowice koło Drohobycza, i w grobie zapewne się przewraca, bo choć marzył o niepodległej Ukrainie, to przecież cenił Polaków, naszą kulturę i zdawał sobie sprawę z ogromnego wkładu w rozwój Kresów. Nawet pisał po polsku, podziwiał Mickiewicza i poświęcił jego twórczości książkę, współpracował z „Kurierem Lwowskim”, przyjaźnił się z Elizą Orzeszkową oraz Janem Kasprowiczem. Szukając wspólnie z nimi drogi do wolności Polaków i Ukraińców, których w Galicji umiejętnie skłócali ze sobą Austriacy. W Stanisławowie Franko bywał rzadko, związki z tym miastem miał niewielkie. Zdziwiłby się zapewne teraz, gdyby zobaczył aż dwa swoje, niestety brzydkie pomniki, postawione po tym, jak Nikita Chruszczow w 1962 roku, idąc jakby w ślady Austriaków, kazał to miasto, na przekór nie tylko tradycjom, ale i logice, nazwać Iwano-Frankiwskiem.
Nie ma więc Stanisławowa, jest Iwano-Frankiwsk. Ale w Iwano-Frankiwsku nadal najpiękniejszy jest Stanisławów. To, co dawne. Rynek z ratuszem, który z lotu ptaka ma kształt polskiego przecież Krzyża Walecznych, kościół parafialny zwany farą, w którym Henryk Sienkiewicz w swojej Trylogii pochował pułkownika Wołodyjowskiego, kościół ormiański, ulica Sapieżyńska przemianowana na Nezałeżnosti, cudownie secesyjny dworzec kolejowy, ulica Trzeciego Maja, dziś Hruszczewskiego, nie wyłączając peryferyjnej kiedyś ulicy Cichej, po której wprawdzie śladu nie ma, ale mam ją w pamięci, jak to wszystko, co było kiedyś miastem mego dzieciństwa.
Wszystkie kościoły i kamienice, wszystkie ulice i uliczki śródmieścia aż do secesyjnej perły dworca kolejowego. Jądro miasta na zawsze pozostanie stanisławowskie, ale Stanisławowa już nie ma. Jest Iwano-Frankiwsk, zwłaszcza kiedy wychodzi się za dawne progi, na zachód w stronę Bystrzycy Sołotwińskiej i na wschód w kierunku Bystrzycy Nadwórniańskiej, które otaczając miasto, splotą się za chwilę w jedną rzekę. Tylko nurt spływających z Karpat obu Bystrzyc jest taki sam, srebrzysty, wartki. I woda taka sama, czysta, ciągle nieskażona, każdy kamyczek widać. Nie ma już jednak zielonych łęgów nad rzekami, a zamiast wiklinowego gąszczu rozpanoszyło się blokowisko poprzedzielane szeregami skorodowanych samochodów oraz rzędami śmietników. Bloki, jeden przy drugim bloki i jeden za drugim. Klasyczne sowieckie szuflady do mieszkania. I to już jest Iwano-Frankiwsk, a nie Stanisławów. A ulicy Cichej naprawdę nie ma, bo i tam wyrosły już bloki, podchodząc pod samo centrum.
Ratusz w Stanisławowie z lotu ptaka ma kształt Krzyża Walecznych.
Na ulicę Cichą szło się Sapieżyńską prosto w kierunku wiaduktu kolejowego. Już prawie wychodziło się z miasta, bo po prawej był katolicki cmentarz miejski i lekko przed nim wysunięty zbór ewangelicki. Trochę dalej, po lewej stronie ulicy zaczynał się wysoki mur z czerwonej cegły, za którym krył się żydowski kirkut. A zaraz potem skręcało się z Sapieżyńskiej w prawo, w ulicę Konopnickiej i pierwsza w lewo, w dół, w kierunku rampy kolejowej to była już Cicha ze swoimi małymi bielonymi domkami. Zupełnie inna ulica, całkiem inny świat, żadne miasto, prawie polna droga bez chodników, bez bruku, a za to z rowem po obu stronach, wzdłuż każdego z nich – szpaler drewnianych płotów, a za nimi kwiaty – od wiosennego bzu po sierpniowe malwy. W takim właśnie obrośniętym kwiatami domku z numerem 6 mieszkała moja niania Andzia Bulak ze swoim mężem, panem Wasylem Bulakiem.
Ulica Sapieżyńska
Andzia była zawsze wesoła, pełno jej było w naszym, pana doktorowym dużym mieszkaniu, którym faktycznie rządziła. Mój ojciec – doktor Tadeusz Olszański – wcześnie rano wychodził do Urzędu Starostwa lub do Kasy Chorych. Widziałem się z nim dopiero w czasie obiadu podawanego oczywiście przez Andzię. Potem mój tata zapalał cygaretkę, snuł swoje opowieści i udawał się do gabinetu wypełnionego książkami od podłogi aż po sufit. Coś tam wertował, czytał, by po krótkiej drzemce przyjmować pacjentów. I tyle go widziałem, bo to był absolutnie przestrzegany porządek i nikomu nie wolno było w tym czasie ojcu przeszkadzać. Tata miał jeszcze swoje laboratorium medyczne przy aptece pana Teodorowicza, z którym często i z pasją grywał w brydża. Bywał też w Kasynie Oficerskim, a razem z mamą i naturalnie ze mną, raz w tygodniu – w sobotę lub niedzielę – chodził do cukierni Krowickiego na Sapieżyńską lub zaraz obok do kawiarni „Unionka”.
Wychowywała więc mnie przede wszystkim matka, Węgierka, do której ojciec mówił: „moja droga Katinko!” – bo takie było po węgiersku zdrobnienie od imienia Katarzyna. Od czasu do czasu, kiedy coś zbroiłem, tata udzielał mi surowej reprymendy, zawsze słownej, no i wymierzał kary w postaci zakazu wychodzenia do kolegów na podwórze, a jak chciał ukarać mnie dotkliwie, to zabraniał pójścia do kina. A ponieważ do jednego z pięciu kin Stanisławowa chodziło się od wielkiego święta, była to straszna kara. No więc początkowo chowała mnie Andzia, bo Katinka chodziła na lekcje języka polskiego, którego tak naprawdę do końca życia się nie nauczyła. Może z tego względu, że zaraz po tych lekcjach spotykała się z licznym i szalenie wytwornym gronem Węgierek, które były żonami stanisławowskich lekarzy, adwokatów, oficerów i kupców, przeważnie Polaków, ale byli wśród nich również Ukraińcy i Żydzi. W latach dwudziestych było wręcz modne mieć żonę z Węgier.
W ramionach mamy na balkonie przy ulicy Pełeszy.
Węgierki połączyły ich wszystkich w jedno, prawie rodzinne towarzystwo nawzajem się odwiedzające. Niezależnie od tego panie z Węgier utworzyły swoje kółko regularnie spotykające się na herbatce. Mama często zabierała mnie na te nudnawe dla mnie spotkania. Jedyny efekt był taki, że ja osłuchałem się z językiem mojej matki i szybciej się go uczyłem niż Katinka po polsku. A polskiego, nim poszedłem do szkoły, uczyłem się od Andzi. Nie tylko polskiego zresztą, bo Andzia, choć była Polką, to przecież mówiła również po rusińsku, a śpiewała po rosyjsku. Jej mąż bowiem, pan Bulak, był z krwi i kości prawdziwym Kozakiem. Białym Kozakiem, który naprzód walczył z bolszewikami za swojego cara, a potem dalej z nimi wojował już po polskiej stronie. I do tego stopnia zasłużył się w polsko-bolszewickiej wojnie, że za swoje zasługi otrzymał nie tylko polskie odznaczenia, ale i domek przy ulicy Cichej włącznie z ręką zgrabnej, czarnowłosej Andzi, z którą się ożenił.
Ślubne zdjęcie moich rodziców.
Od czasu do czasu, kiedy rodzice wychodzili na proszone obiady lub przyjęcia, Andzia za zgodą Katinki zabierała mnie na ulicę Cichą. Bardzo lubiłem tam chodzić. To był inny świat nie tylko ze względu na skromność dużej kuchni z balią do prania oraz jednego tylko pokoju, ale przede wszystkim obecność pana Bulaka.
Pan Bulak był postawnym, przystojnym mężczyzną, miał gęste, czarne, kręcone włosy, śniadą cerę i złote zęby. Podczas rewolucji pan Bulak nie chciał przejść na stronę bolszewików nawet wtedy, kiedy całą jego sotnię wzięto do niewoli. Torturowali go wtedy, wybili wszystkie zęby, ale udało mu się uciec i mścił się na nich potem również w szeregach kozackich oddziałów, które stanęły po polskiej stronie. Dostał za to Krzyż Walecznych, który obok Krzyża św. Jerzego nadanego mu jeszcze przez cara, oprawiony w ramki ze szkłem, wisiał nad łóżkiem. U góry były dwa krzyże – prawosławny pana Bulaka i katolicki naszej Andzi, a po bokach ciemna ikona oraz częstochowska Matka Boska. Ordery były w samym środku, najważniejsze. Na drugiej ścianie zawieszone były dwie krzywe szable kozackie – szaszki oraz bałałajka i mandolina z wieloma długimi, kolorowymi wstążkami. Kiedy przychodziłem na ulicę Cichą, Andzia nastawiała ogromny, lśniący, mosiężny samowar, pan Bulak zdejmował bałałajkę i razem z nimi śpiewałem Wołga, Wołga, mat’ radnaja… Ja z Andzią piłem herbatkę z samowara, a pan Bulak wódeczkę z kozackiego blaszanego kubeczka. Mocno pogiętego, bo razem z panem Bulakiem przeszedł cały szlak bojowy. I gdy popijanie trwało dłużej, to czasem łzy ocierał, co wydawało mi się dziwne, bo przecież był to bardzo odważny i dzielny Kozak.
Pan Bulak często chorował, bo w czasie wojny oprócz tych tortur, po których wstawił sobie złote zęby, był dwa razy ranny i to nie postrzelony kulą, ale szablą cięty. Wtedy zawsze mój tata brał dorożkę i razem ze mną jechał na ulicę Cichą leczyć pana Bulaka. Zdejmował on wtedy białą, obszerną, zawsze wyrzucaną na spodnie i przewiązaną w pasie wojskowym paskiem koszulę i mój ojciec bardzo starannie oglądał dwie ogromne blizny, a potem powoli przesuwał swoje lekarskie słuchawki przez plecy i piersi, a ja zastanawiałem się, jak taki przecięty dosłownie na pół człowiek mógł w ogóle przeżyć.
Już nie pamiętam, kiedy Andzia przestała u nas pracować. Przychodziła początkowo raz na tydzień, a potem od wielkiego święta, bo pan Bulak coraz częściej chorował i musiał leżeć w łóżku. Andzia odwiedzała nas, brała od ojca różne lekarstwa. Ja chodziłem już do szkoły i rzadko towarzyszyłem tacie w jego wizytach na Cichej. Andzia przychodziła zawsze na dłużej przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą ukręcić kutię, upiec ciasta, indyka lub ugotować szynkę i po swojemu rządzić kuchnią. Wtedy wracały dawne lata, bo Andzia nie była żadną służącą czy pokojówką, które często się u nas zmieniały, tylko moją nianią. Pierwszą i jedyną. Wtedy znów przesiadywałem w kuchni, pomagałem ucierać mak w makutrze na kutię, podkradałem bakalie i słuchałem Andzinych opowieści o panu Bulaku. Andzia mówiła też do mnie inaczej niż moja mama, a więc nie „mali Tadzia” („dużi Tadzia” to był ojciec), lecz „paniczu mileńki”, jak nikt wcześniej ani później do mnie nie mówił. Chodziłem już wtedy do szkoły ćwiczeń przy placu Trynitarskim, tuż obok pałacu Potockich zmienionego w szpital wojskowy. Była to najlepsza szkoła powszechna w Stanisławowie, przy Liceum Pedagogicznym. Od drugiej klasy uczyłem się tam również, jak we wszystkich zresztą polskich szkołach, języka rusińskiego, bo tak nazywano wtedy język ukraiński, i pisania bukwami. Należałem do szczepu zuchów imienia Skrzydlatych Husarzy, którego zbiórki często odbywały się w pobliżu historycznego kościoła farnego, najważniejszej świątyni Stanisławowa. Miałem swoich kolegów, swoje zabawy i sprawy, więc na Cichej u Bulaków bywałem coraz rzadziej.
Kiedy we wrześniu 1939 roku zaczęła się wojna, miałem już dziesięć lat i chciałem natychmiast iść do wojska, którego w Stanisławowie zrobiło się nagle bardzo dużo. Stanisławów był miastem garnizonowym, z pułkami piechoty i ułanów, dywizjonem lekkiej artylerii konnej i pięknymi defiladami wojskowymi dwa razy w roku – 3 maja i 11 listopada. Naprzód nasze wojsko wychodziło elegancko i błyszcząco, jak co roku latem na manewry, z koszar na dworzec, ale po dwóch wrześniowych tygodniach wracało do miasta zupełnie inne, zakurzone, zmęczone, rozbite. Ojciec też był w mundurze, bo jako majora-lekarza rezerwy zmobilizowano go zaraz w pierwszych dniach wojny i całymi dniami przebywał w szpitalu wojskowym. Nikt jeszcze nie wierzył, że przegrywamy, choć nasze wojska zaczęły już całkiem ze Stanisławowa wychodzić i to nie w kierunku Lwowa, a w stronę Karpat, na Węgry. Dziś już wiem dokładnie, że to 17 września wszystko się zawaliło i skończyła się polska niepodległość, a do Stanisławowa w trzy dni później wkroczyła Armia Czerwona. W szarych, wystrzępionych u dołu szynelach do samej ziemi, z bagnetami na sztorc na długich karabinach i z dziwnymi, szmacianymi woreczkami zawiązywanymi na sznurek zamiast wojskowych tornistrów na plecach. Szli godzinami od strony Majzli, przez wiadukt kolejowy, a potem Sapieżyńską przez miasto i ciągnął się z nimi zupełnie obcy, smrodliwy zapach ni to dziegciu, ni kału. Jechały śmieszne, ciągnięte przez koniki wózki na dwóch kółkach z kulomiotem, zwane taczankami, armaty oraz tankietki i ogromne tanki, jakich nigdy przedtem nie widzieliśmy. Entuzjastycznie witała ich na Sapieżyńskiej ukraińska i żydowska ludność, a pod nowoczesnym gmachem poczty odbył się nawet wiec powitalny z mnóstwem czerwonych flag, które nie wiadomo skąd nagle się wzięły. To było straszne, bo w tym wiecu uczestniczyli ludzie, których codziennie widywaliśmy na ulicach, a niektórych nawet znaliśmy i nigdy nie podejrzewalibyśmy, że będą świętować klęskę Polski. Nie mogliśmy uwierzyć i pozamykaliśmy się w domach. Wtedy wieczorem przybiegła do nas na ulicę Kamińskiego, bo tam wówczas mieszkaliśmy, zapłakana i strasznie nieszczęśliwa Andzia z wiadomością, że pan Bulak się zastrzelił. Miał w szafie swój kozacki nagan i nie chciał czekać, aż bolszewicy znów po niego przyjdą. Rozpłakaliśmy się z mamą i tylko ojciec zachował spokój, bo pana Bulaka trzeba było przyzwoicie, po ludzku pochować, a nie jak samobójcę za cmentarnym murem. Wystawił więc ojciec świadectwo zgonu, który nastąpił wskutek nieostrożności w czasie czyszczenia broni, i Andzia poszła z tym do zaprzyjaźnionego z nami księdza Kazimierza Filipiaka na parafię ormiańską, a potem do prawosławnego popa, bo pan Bulak był przecież tej wiary.
Pogrzeb odbył się dwa dni później, wczesnym rankiem. Była piękna wrześniowa pogoda, przez którą tak szybko, jak wtedy mówiono, przegraliśmy wojnę, bo gdyby padało, to niemieckie czołgi utknęłyby w błocie. Prawosławnym zwyczajem pogrzeb zaczął się na podwórku przed domem Bulaków, gdzie wystawiono otwartą trumnę. Pan Bulak miał przewiązaną białym bandażem głowę, był ubrany w białą koszulę z przypiętymi orderami, granatowe bryczesy, długie, kozackie, starannie wyglansowane buty. Dłonie miał złożone na kozackiej szabli, którą też włożono do trumny. Pop i ksiądz Filipiak odprawili modły, a potem Andzia i kilku jeszcze sąsiadów żegnało się z nim, całując w zabandażowane czoło. Dopiero po tym nałożono na trumnę wieko i zabito gwoździami.
Dokładnie to wszystko zapamiętałem, bo pierwszy raz w życiu spotkałem się ze śmiercią kogoś, kogo dobrze znałem i lubiłem. Nie mogłem w żaden sposób zrozumieć, dlaczego pan Bulak odebrał sobie życie. Ojciec niezwykle krótko mi to wytłumaczył: bo był honorowy! Ale i to trudno było mi zrozumieć, bo przecież samobójstwo to grzech śmiertelny i jak wobec tego pogodzić to z honorem? Dopiero po kilku dniach, kiedy zaczęły się w Stanisławowie aresztowania, dotarła do nas wieść, że tego samego dnia, kiedy zastrzelił się pan Bulak, niedaleko od nas, w Kałuszu, popełnił samobójstwo generał Stanisław Hlawaty, który był serdecznym przyjacielem mojego ojca chrzestnego, też generała – Romualda Dąbrowskiego. Generał Hlawaty mieszkał w Stanisławowie. Kilka razy widziałem go u państwa Dąbrowskich, do których często zabierała mnie mama. Był wysoki i choć nie nosił już munduru, lecz tylko baretki odznaczeń w klapie marynarki, bardzo mi imponował, bo był kiedyś dowódcą szkoły kadetów w Krakowie, a ja marzyłem o tym, aby pójść do takiej szkoły. Więc skoro generał Hlawaty tak postąpił, to i pan Bulak miał do tego prawo.
Cmentarz był niedaleko i poszliśmy za ciągniętą przez małego konika furką, na której ułożono trumnę. Po pogrzebie ojciec długo rozmawiał z Andzią i wieczorem przyszła ona do nas, na Kamińskiego. Przyniosła w koszyku kartofle, a pod nimi w zawiniątku nagan, z którego zastrzelił się pan Bulak. Ojciec też przygotował swoje rewolwery, które trzymał w zamkniętej na klucz szufladzie biurka. To była jego broń jeszcze z włoskiego frontu w czasie I wojny światowej i z następnych dwóch wojen: polsko-ukraińskiej oraz polsko-bolszewickiej. Jako oficer rezerwy miał prawo do tej broni. Czasem nawet mi ją pokazywał. Były to austriacki mauser i ogromny bębenkowiec – kolt, który mi się bardzo podobał. Ojciec rozebrał swoje rewolwery i nagan pana Bulaka, smarował poszczególne części wazeliną i zawijał w kawałki porwanego na strzępy prześcieradła. Potem wszystko ułożył w lśniącym, metalowym, podłużnym pudełku, w którym trzymał instrumenty lekarskie, i nalał jeszcze oliwy z naftą. Kiedy zaczęło ciemnieć, zeszliśmy na podwórze. Andzia z ojcem wykopali dół w samym rogu, pod murem, który oddzielał nasze podwórze od ogrodu klasztoru Urszulanek, a ja stałem przy bramie i pilnowałem, czy nie pokaże się ktoś obcy. Dopiero po latach zdałem sobie sprawę, jak niebezpieczne było wtajemniczenie takiego dzieciaka jak ja w ukrycie broni, ale wtedy uważałem to za wyróżnienie i byłem niesłychanie dumny.