Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny. Tom 1 - Tomasz Mann - ebook

Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny. Tom 1 ebook

Tomasz Mann

4,8

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

Powieść nagrodzona w 1929 literackim Noblem, zaliczana do arcydzieł literatury niemieckiej i światowej. Osnuta wokół losów kilku pokoleń zamożnej rodziny kupieckiej fabuła przedstawia świetność i zmierzch zamożnego mieszczaństwa końca XIX wieku. Łącząc wnikliwą obserwację, uzyskaną szczegółową techniką realistyczną, z symbolicznymi środkami wyrazu, Mann nadaje obyczajowej sadze charakter powieści psychologicznej. Cierpienia jednostek powodują tu upadek całej familii, a świadomość nieuniknionego fatum do samego końca nie daje się czytelnikowi z nią oswoić – chwytając za gardło i dławiąc... Zmuszając do przeżywania gniewu i współczucia, smutków i radości Buddenbrooków, skrywanych pod płaszczem pozorów, lecz nie mniej przez to bolesnych. Wybitny sposób, w jaki autor odmalował sylwetki bohaterów, wciąż aktualna tematyka konfliktu wyborów i tragiczne piękno "salonów z dawnych lat" — czynią z Buddenbrooków pozycję obowiązkową dla każdego czytelnika, nie tylko miłośnika klasyki "wielkiego formatu". 
[Opis wydawcy] 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 470

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział pierwszy

Rozdział szósty

Rozdział drugi

Rozdział siódmy

no

Rozdział szósty

Rozdział dziesiąty

Rozdział pierwszy

Rozdział czwarty

Rozdział ósmy

Rozdział jedenasty

Rozdział trzeci

Rozdział ósmy

Rozdział trzeci

Rozdział szósty

380

Rozdział ósmy

406

Część pierwsza

Rozdział pierwszy

Jakże się to zaczyna... Jak się to zaczyna...

— Tam óo diabła, c’est la question, ma tres chere demoiselle 1!

Konsulowa Buddenbrook, siedząca obok swej teściowej na prostej w liniach, biało lakierowanej, pokrytej jasnożółtym obiciem sofie, ozdobionej złoconą głową lwa, spojrzała na męża zagłębionego obok w fotelu i pomogła córeczce, którą przy oknie dziadek trzymał na kolanach.

— Toniu! — rzekła — wierzę, że Bóg...

A mała Antonina, ośmioletnia drobna dziewczynka, ubrana w sukienkę z leciutkiego, mieniącego się jedwabiu, odwróciwszy nieco swą śliczną jasną główkę od twarzy dziadka, zastanawiała się z wysiłkiem, rozglądając się po pokoju szarobłękitnymi, nic nie widzącymi oczyma, po czym powtórzyła raz jeszcze:

— Jakże się to zaczyna... — wymówiła wolno. ►_ Wierzę, że Bóg — i z rozjaśnioną twarzą dorzucfa szybko: — stworzył mnie wespół z wszelkim stworzeniem. — Teraz odnalazła nagle właściwy wąsk i wyrecytowała bez zająknienia cały artykuł, dosłownie według tekstu katechizmu, który właśnie ostatnio przejrzany i poprawiony ukazał się w druku anno 1835, za zezwoleniem wysokiego i wszechwiedzącego senatu.

„Gdy już raz sobie przypomnę — myślała — to wydaje mi się, jak gdybym zimą zjeżdżała z braćmi na saneczkach z Góry Jerozolimskiej; nie można o niczym myśleć ani też zatrzymać się, choćby się nawet chciało.”

— Do tego odzież i obuwie — ciągnęła — jadło i napój, dom i dwór, żonę i dziecko, ziemię i bydło... — Na te słowa stary pan Jan Buddenbrook po prostu wybuchnął śmiechem, tym swoim głośnym drwiącym chichotem, który od dawna już miał w pogotowiu. Śmiał się z uciechy, że może pożar-tować sobie z katechizmu, i prawdopodobnie tylko w tym celu urządził ten mały egzamin. Dowiadywał się o ziemię i bydło małej Toni, spytał, ile bierze za worek pszenicy, i wyraził gotowość robienia z nią interesów. Okrągła, rumiana, dobroduszna jego twarz, której na próżno usiłował nadać wyraz złośliwości, otoczona była śnieżnobiałymi, upudrowa-nymi włosami i jakby leciutko zaznaczony harcap spadał na kołnierz jego mysiego surduta. W siedemdziesiątym roku życia nie sprzeniewierzył się modzie swych młodych lat; wyrzekł się jedynie szamerowania między guzikami i wokoło wielkich kieszeni, ale nigdy w życiu nie miał na sobie długich spodni. Jego szeroka, podwójna broda spoczywała z wyrazem zadowolenia na białym koronkowym żabocie.

Wszyscy śmieli się wraz z nim, głównie jednak z uszanowania dla głowy rodziny. Pani Antoinette Buddenbrook, z domu Duchamps, chichotała zupełnie tak samo jak jej mąż. Była to korpulentna ckma o pięknych, białych lokach ułożonych nad uszami, ubrana w suknię w czarne i szare pasy, pozbawioną wszelkich ozdób, co świadczyło o prostocie i skromności; złożone na kolanach ręce, w których trzymała mały aksamitny woreczek pompadour, były jeszcze teraz piękne i białe. Rysy jej twarzy z biegiem lat w dziwny sposób upodobniły się do rysów męża. Jedynie wykrój i żywość czarnych oczu zdradzały na pół romańskie pochodzenie; dziadek jej wywodził się ze szwajcarsko--francuskiej rodziny, ona zaś urodzona była w Hamburgu.

Synowa jej, konsulowa Elżbieta Buddenbrook, z domu Kröger, śmiała się podobnie jak wszyscy Krögerowie; rozpoczynała parsknięciem i przyciskała przy tym brodę do piersi. Wyglądała, jak wszyscy w jej rodzinie, nadzwyczaj elegancko i jeśli nie można było nazwać jej pięknością, to jednak swym dźwięcznym, poważnym głosem, spokojnymi i łagodnymi ruchami wzbudzała w otoczeniu uczucie pewności i zaufania. Rudawe jej włosy, ułożone wysoko w koronę i ufryzowane nad uszami w szerokie kunsztowne loki, harmonizowały z niezmiernie delikatną białą cerą, pokrytą z rzadka drobnymi piegami. Charakterystyczne dla jej twarzy o nieco za długim nosie i małych ustach było to, że między dolną wargą a brodą nie zarysowywało się zwykłe wgłębienie. Krótki stanik z bufiastymi rękawami łączył się z wąską spódniczką z lekkiego jedwabiu w kwiaty i odsłaniał szyję skończonej piękności, ozdobioną atłasową wstążeczką, na której lśnił medalion wysadzany brylantami.

Konsul pochylił się w fotelu ruchem nieco nerwowym. Miał na sobie surdut barwy cynamonowej, z szerokimi wyłogami, którego rękawy zwężały się dopiero poniżej łokci wokół dłoni. Spodnie uszyte były z białego materiału do prania; na zewnętrznych stronach widniały czarne lampasy. Wokoło sztywnego wysokiego kołnierzyka, otaczającego podbródek, zawiązany był jedwabny krawat, który szeroko i obficie wypełniał całe wycięcie pstrej kamizelki. Konsul miał trochę zbyt głęboko osadzone, niebieskie, uważne oczy swego ojca, jakkolwiek wyraz ich był może bardziej marzycielski; rysy jego byty jednak poważniejsze i ostrzejsze, nos uwydatniał się mocnym łukiem, a policzki, aż do połowy pokryte jasnym, kędzierzawym zarostem, były o wiele mniej pełne niż u ojca.

Pani Buddenbrook zwróciła się do synowej, ujęła ją za ramię, spojrzała na nią, zachichotała i rzekla sznurując usta:

— Zawsze ten sam, mon vieux 2, Betsy...

Konsulowa pogroziła tylko w milczeniu drobną ręką, a ogniwa jej złotej bransoletki lekko zadźwięczały; potem wykonała właściwy sobie ruch ręką od kącika ust do fryzury, jak gdyby chciała doprowadzić do porządku jakiś zabłąkany włosek.

Konsul jednak odezwał się na pół z uśmiechem, na pół z wyrzutem:

— Ależ ojciec znowu wyśmiewa się z najświętszych rzeczy!

Siedzieli w pokoju „pejzażowym”, na pierwszym piętrze obszernego, starego domu na Mengstrasse, który firma „Jan Buddenbrook” nabyła w swoim czasie i gdzie rodzina niedawno właśnie zamieszkała. Na grubych, elastycznych tapetach, rozpiętych w pewnej odległości od ścian, widniały wielkie pejzaże, delikatne w kolorycie — jak i cienki dywan zaścielający posadzkę — przedstawiające idylle w guście XVIII wieku: wesołe winobranie, skrzętnych rolników, zdobne we wstążki pasterki, które nad brzegami przejrzystych wód tuliły do łona bielutkie owieczki lub całowały się z czułymi pasterzami... Obrazy te utrzymane były w żółtawym tonie zachodzącego słońca, a z tonem tym harmonizowało żółte obicie biało lakierowanych mebli, jak również żółte jedwabne firanki w obu oknach.

Jak na tak wielki pokój, sprzętów w nim było niewiele. Okrągły stół o cienkich, prostych nogach, pokrytych lekkim, złotym ornamentem, nie stał przed sofą, lecz u przeciwległej ściany, na wprost małej fisharmonii, na której leżał futerał fletu. Prócz symetrycznie pod ścianami rozstawionych sztywnych foteli był tam jeszcze tylko pod oknem mały stolik do szycia, a na wprost sofy delikatna, zbytkowna sekretera, zastawiona bibelotami.

Poprzez oszklone drzwi, na wprost okien, widać było półcień sali kolumnowej, wysokie, białe drzwi na lewo prowadziły do sali jadalnej. Z przeciwnej strony dobiegał trzask drzewa płonącego w piecu umieszczonym w półokrągłej niszy, poza kratą z kutego żelaza.

Wcześnie bowiem nadeszły chłody. Już teraz, w połowie października, pożółkły młode lipy otaczające cmentarzyk kościoła Panny Marii, wznoszącego się po drugiej stronie ulicy; wokół potężnych gotyckich narożników świszczał wiatr i mżył drobny, zimny deszcz. Na życzenie starszej pani Buddenbrook założono już podwójne okna.

Był to czwartek, dzień, w którym raz na dwa tygodnie zbierała się cała rodzina; tym razem jednak prócz zamieszkałych w mieście krewnych zaproszono również na skromny obiad starych przyjaciół domu i oto teraz, około czwartej po południu, siedziano tak razem o zmroku, oczekując gości...

Żarty dziadka nie zbiły z tropu małej Toni; wysunęła tylko jeszcze bardziej swą nieco wystającą górną wargę. Zjechała teraz aż na sam dół Góry Jerozolimskiej; nie mogąc jednak zatrzymać się od razu na gładkiej drodze, minęła metę.

— Amen — rzekła — a ja coś wiem, dziadziu!

— Tiens! * Ona coś wie! — zawołał stary pan udając, że nie może wytrzymać z ciekawości. — Słyszałaś, mamo? Ona coś wie! Czyż nikt nie może mi powiedzieć...

♦ Tiens! (franc ) — patrzcie!

— Kiedy piorun trzaska na gorąco, to mamy błyskawicę — mówiła Tonią, kiwając głową przy każdym słowie. — A kiedy trzaska na zimno, wtedy mamy grzmot.

Tu skrzyżowała ręce i spojrzała po roześmianych twarzach, pewna powodzenia. Pan Buddenbrook rozgniewał się jednak aa tę mądrość i chciał koniecznie wiedzieć, kto opowiada dziecku takie brednie; gdy okazało się, że była to świeżo przyjęta do’ dzieci panna Ida Jungmann z Kwidzynia, konsul musiał aż stanąć w obronie owej Idy.

— Ojczulek jest za surowy. Dlaczegóż by nie można mieć w tym wieku swych własnych, choćby i dziwacznych poglądów na takie rzeczy...

— Excusez, mon eher!... Mais c’est une folie! * Wiesz przecież, że nie znoszę tego ogłupiania dzieci! Co, piorun trzaska? To niech zaraz w nią trzaśnie! Dajcie mi spokój z waszą Prusaczką!

Chodziło o to, że starszy pan Buddenbrook nie lubił Idy Jungmann. Nie był to bynajmniej człowiek ograniczony. Zwiedził kawał świata, anno 13 jeździł czwórką koni na południe Niemiec po zboże jako dostawca pruskiej armii, bywał w Paryżu i w Amsterdamie, a jako człowiek oświecony nigdy nie uprzedzał się z góry do wszystkiego, co nie pochodziło z jego rodzinnego miasta. Jednakże poza interesami, w życiu towarzyskim, był on bardziej niż jego syn, konsul, ekskluzywny i okazywał więcej nieufności w stosunku do obcych. A gdy ze swej podróży do Prus Wschodnich państwo konsulostwo przywieźli młodą panienkę, sierotę — miała ona wówczas zaledwie dwadzieścia lat, ojciec jej, oberżysta z Kwidzynia, umarł bezpośrednio przed przyjazdem Bud-denbrooków do tego miasta — konsul miał z powodu tego zbożnego uczynku ciężką przeprawę ze swym ojcem, podczas której stary pan mówił wyłącznie po francusku oraz dialektem „platt”... Ida Jungmann (

* Excusez... (franc.) — Wybacz, mój drogi! Przecież to idiotyzm! okazała się zresztą dzielną pomocnicą w gospodarstwie i przy dzieciach, dzięki zaś swej lojalności oraz prawdziwie pruskiemu pojmowaniu rang społecznych nadawała się znakomicie do tego domu. Miała arystokratyczne zapatrywania; odróżniała z całą ścisłością sfery najwyższe od nieco niższych, stan średni od stanu niskiego; stanowisko guwernantki w pierwszorzędnym domu napełniało ją dumą i z niechęcią patrzyła na to, iż Tonią przyjaźni się w szkole z dziewczynką, którą panna Ida Jungmann zaliczała zaledwie do stanu średniego...

W tym właśnie momencie panna Jungmann we własnej osobie ukazała się w sali kolumnowej i weszła przez oszklone drzwi; była to dość wysoka, czarno ubrana koścista pannica o gładko zaczesanych włosach i uczciwym wyrazie twarzy. Prowadziła za rękę małą Klotyldę, dziecko niezwykle chude, w per-kalikowej kwiecistej sukience, o pozbawionych połysku włosach koloru popiołu i bezbarwnej twarzyczce starej panny. Dziewczynka owa należała do rodziny; pochodziła z bocznej, zupełnie zubożałej linii; ojciec jej, siostrzeniec sta-rszego pana Buddenbrooka, był administratorem dóbr w Rostoku, a ponieważ Klotylda, poczciwe stworzenie, była rówieśnicą Toni, wychowywała się w tym domu.

— Wszystko gotowe, proszę państwa — rzekła panna Jungmann, której „r” zawarczało gardłowo, gdyż dawniej w ogóle nie mogła go wymówić. — fTyldzia chwacko pomagała w kuchni, Katarzyna prawie nic już nie miała do roboty... *

Słysząc dziwaczną wymowę Idy, pan Buddenbrook parsknął drwiąco w żabot; konsul zaś pogłaskał dziewczynkę po policzku i rzekł:

— To ślicznie, Tyldziu. Powiedziane jest: módl się i pracuj. Nasza Tonią powinna brać z ciebie przykład. Za bardzo skłonna jest do zbytków i lenistwa...

Tonią spuściła główkę i spod oka spoglądała na dziadka, gdyż dobrze wiedziała, że jak zwykle będzie jej bronił.

— Co znowu — rzeki — głowa do góry, Toniu, courage! * Co dobre dla jednego, to nie dla wszystkich. Każdy na swój sposób. Tyldzia jest dzielna, ale my też nie ostatni. Czy to raisonnable **, Betsy?

Zwrócił się do synowej, która zazwyczaj brała jego stronę, podczas gdy pani Antoinette, może bardziej z rozsądku niż z przekonania, podzielała zwykle zdanie konsula. W ten sposób dwa pokolenia podawały sobie ręce niby w chasse-croise ***.

— Ojczulek jest bardzo dobry — rzekła konsulo-wa. — Tonią będzie się starała wyrosnąć na rozsądną i dzielną kobietę... Czy chłopcy przyszli już ze szkoły? — zapytała Idy.

W tej samej chwili Tonią, spojrzawszy w okno, zawołała:

— Tom i Chrystian są już na Johannisstrasse... ; i pan Hoffstede... i wujek doktor...

W tej chwili z kościoła Panny Marii rozległ się dźwięk dzwonów: barn! bim, bim-bum! — trochę jakby pozbawiony rytmu, tak że nie można było od razu rozpoznać, co oznacza, choć brzmiał uroczyście; i podczas gdy mniejsze dzwony radośnie i z godnością oznajmiły godzinę czwartą, jednocześnie z dzwonkiem w sieni na dole weszli Tom i Chrystian w towarzystwie pierwszych gości, pana Jean Jacques Hoffstede, poety, i doktora Grabowa, lekarza domowego.

♦ Courage! (franc.) — odwagi! Raisonnable (franc.) — rozsądne. Chasse-croise (franc.) — figura taneczna.

Rozdział drugi

Jean Jacques Hoffstede, poeta miejscowy, który z pewnością i tym razem przyniósł w kieszeni rymy stosowne na dzień dzisiejszy, był mniej więcej w wieku Jana Buddenbrooka starszego i, pominąwszy zielony surdut, ubierał się podobnie. Był szczuplejszy i bardziej ruchliwy od swego starego przyjaciela, miał bystre, małe, zielonkawe oczy i długi, spiczasty nos. Uścisnął ręce panom, a paniom, zwłaszcza zaś konsulowej, którą nadzwyczajnie poważał, wyraził piękne, wyszukane compliments, którym towarzyszył miły uśmiech.

— Serdeczne dzięki czcigodnym państwu za łaskawe zaproszenie. Tych oto młodych ludzi spotkaliśmy z doktorem na Königstrasse, gdy powracali z nauki — rzekł wskazując na Toma i Chrystiana stojących obok niego w niebieskich bluzach ze skórzanymi paskami. — Wspaniałe chłopaki, pani konsulo-wo! Tomasz, to poważna i solidna głowa, zostanie na pewno kupcem, to nie ulega wątpliwości. Co do Chrystiana, jest to, zdaje się, mały urwis, co? trochę incroyable *... Nie taję jednak mego engouement**.

♦ Incroyable (franc.) — nie do wiary.

•* Engouement (franc.) — zachwyt.

Mam nadzieję, że będzie się uczył, jest przy tym dowcipny i ma duże zadatki...

Pan Buddenbrook wziął szczyptę ze swej złotej tabakierki.

— To szelma! A może by tak został od razu poetą? Co, Hoffstede?

Panna Jungmann zasunęła zasłony u okien i wkrótce pokój wypełnił się dyskretnym i miłym, choć trochę niespokojnym światłem, płynącym z kryształowego żyrandola i świeczników stojących na sekreterze.

— Cóż, Chrystianku — rzekła konsulowa, której włosy zabłysły złotawo — czego nauczyłeś się dzisiaj? — Okazało się, że Chrystian miał dziś lekcję pisania, rachunków i śpiewu.

Był to siedmioletni chłopczyk, wprost śmiesznie podobny do ojca. Miał takie same nieduże, okrągłe, głęboko osadzone oczy, taki sam wystający i zakrzywiony nos, a pewne rysy poniżej kości policzkowych wskazywały, że nie na długo zachowa on dziecięcą krągłość twarzy.

— Strasznieśmy się dziś śmieli — zaczął paplać, podczas gdy oczy jego wędrowały wkoło po wszystkich obecnych. — Słuchajcie, co pan Stengel powiedział Zygmusiowi Köstermannowi. — Pochylił się, potrząsnął głową i mówił dobitnie: — Z wierzchu, moje dziecko, z wierzchu jesteś gładki i przylizany, tak, ale w środku, moje drogie dziecko, w środku jesteś czarny...

Mówiąc to opuszczał literę „r” i wyraz „czarny” wymawiał jak „czałny”, a na twarzy jego malował się taki wstręt do owej zewnętrznej gładkości, że wszyscy wybuchnęli śmiechem.

— A to szelma! — powtórzył stary pan Buddenbrook chichocząc.

Pan Hoffstede natomiast nie posiadał się z zachwytu.

— Charmant! * — zawołał. — Nieporównane! Trzeba znać Marcelego Stengla! Zupełnie tak samo! Nie, jakież to cudowne!

Tomasz, który nie posiadał takiego talentu, stał obok młodszego brata i śmiał się serdecznie, bez żadnej zazdrości. Nie miał szczególnie ładnych zębów, były one małe i żółtawe; za to nos miał bardzo kształtny, a z oczu i owalu twarzy przypominał dziadka.

Usadowiono się powoli na krzesłach, na sofie, rozmawiano z dziećmi, pogadywano o wczesnych chłodach, o domu... Pan Hoffstede podziwiał wspaniały kałamarz stojący na sekreterze; była to figurka z sewrskiej porcelany, wyobrażająca łaciatego myśliwskiego psa. Rówieśnik konsula, doktor Grabow, którego dobra, uśmiechnięta twarz okolona była faworytami, oglądał rozstawione na stole ciasto z rodzynkami, ciasteczka, pierniki oraz napełnione sol-niczki. Były to „chleb i sól” przesłane rodzinie przez krewnych i przyjaciół z powodu zmiany mieszkania. Na znak, że dary te pochodzą z zamożnych domów, chleb wyobrażały tam słodkie korzenne ciastka, sól zaś spoczywała w oprawie z masywnego złota.

— Zdaje się, że będę tu miał dużo do roboty — rzekł doktor wskazując na słodycze i pogroził dzieciom. Potem, kiwając głową, podniósł ciężki przy-bór do soli, pieprzu i musztardy.

— To od Lebrechta Krögera — rzekł z uśmiechem pan Buddenbrook. — Zawsze elegancki, mój drogi pan krewniak. Ja nie obdarowałem go tak wspaniale, gdy zbudował sobie willę za miastem. Zawsze już był taki... szlachetny! hojny! prawdziwy kawaler ä la mode! **

Dźwięk dzwonka kilkakrotnie rozległ się po całym domu. Wszedł pastor Wunderlich, tęgi starszy pan w długim, czarnym surducie, ź upudrowanymi

• Charmant (franc.) — urocze.

•* A la mode (franc.) — mody.

włosami i jasną, wesołą twarzą, w której błyszczały pogodne, szare oczy. Od wielu lat był wdowcem i należał do typu starych kawalerów z dawnych czasów, podobnie jak i makler giełdy zbożowej, pan Grätjens, który zjawił się jednocześnie z pastorem, miał on zwyczaj przykładać do oka dłoń zwiniętą w trąbkę, jak gdyby oceniał obraz; i w istocie był wielkim znawcą sztuki.

Przyszedł również senator doktor Langhals z żoną, dawni przyjaciele domu — należy też wymienić kupca winnego, Köppena, z wielką czerwoną twarzą, tkwiącą między wysoko wywatowanymi ramionami, oraz jego równie zażywną małżonkę...

Było już wpół do piątej gdy zjawili się wreszcie starzy Krogerowie oraz ich dzieci, konsulostwo Krogerowie z synami Jakubem i Jürgenem, rówieśnikami Toma i Chrystiana. Prawie jednocześnie z nimi weszli rodzice konsulowej Kröger, hurtownik drzewny Oeverdieck z żoną, stare zakochane w sobie małżeństwo, które stale wobec wszystkich czule do siebie przemawiało.

— Eleganccy ludzie spóźniają się — rzekł konsul Buddenbrook całując rękę teściowej.

— I to porządnie! — Jan Buddenbrook uczynił szeroki gest podając rękę staremu...

Lebrecht Kröger, kawaler ä la mode, wysoki i dystyngowany, pudrował jeszcze lekko włosy, poza tym jednak ubierał się podług nowszej mody. Na jego aksamitnej kamizelce błyszczały dwa rzędy guzików wysadzanych drogimi kamieniami. Syn, Justus, nosił spiczaste wąsy i niewielkie faworyty, z postaci zaś i zachowania żywo przypominał ojca; miał też te same okrągłe i eleganckie ruchy.

Nie zasiedli od razu do stołu, lecz w oczekiwaniu najważniejszego momentu prowadzili tymczasem stojąc lekką, swobodną rozmowę. Ale oto Jan Buddenbrook starszy, podając ramię pani Koppen, rzekł głośno:

— Cóż, jeśli jesteśmy wszyscy przy apetycie, mesdames et messieurs 3...

Panna Jungmann wraz z pokojówką otworzyła białe drzwi i towarzystwo powoli, spokojnie i z ufnością przeszło do sali jadalnej; u Buddenbrooków można było przecież liczyć na smaczny kąsek...

Rozdział trzeci

śród ogólnego poruszenia młodszy z gospodarzy

W sięgnął do bocznej kieszeni na piersiach, w której zaszeleścił jakiś papier, wyraz troski i niepokoju zastąpił dotychczasowy światowy uśmiech, a na skroniach zagrały mięśnie, jak gdyby zaciskał zęby. Dla niepoznaki jedynie przestąpił próg sali jadalnej, później jednak cofnął się i poszukał oczami matki, która szła przy końcu orszaku, wsparta na ramieniu pastora Wunderlicha.

— Pardon, drogi pastorze... Mamo, jedno słówko... — Pastor skinął z uśmiechem głową; konsul Bunddenbrook przepuścił starą damę z powrotem do pokoju pejzażowego; stanęli u okna.

— Krótko i węzłowato, przyszedł list od Gotthol-da — powiedział szybko i cicho, patrząc w jej ciemne, pytające oczy i wyciągając z kieszeni zapieczętowany papier. — Jest to trzecie jego pismo, a ojciec odpowiedział dotąd /tylko na pierwsze... Co robić? Nadeszło już o drugiej godzinie, ale czyż mogłem dzisiaj psuć ojcu humor? Co mama myśli? Jeszcze jest czas, by go wywołać...

— Nie, nie, masz rację, Jean, lepiej z tym zaczekać! — rzekła pani Buddenbrook i swoim zwyczajem uchwyciła rękę syna. — Cóż tam może znów być! — mówiła zmartwiona. — Ten chłopiec nie daje spokoju. Pewnie nudzi o to odszkodowanie za udział w domu. Nie, nie, Jean, nie teraz... Może wieczorem, przed pójściem do łóżka...

— Co robić? — powtórzył konsul potrząsając opuszczoną głową. — Sam nieraz prosiłem papę, by ustąpił... Nie powinno wyglądać, jakobym ja, przyrodni brat, zagnieździł się u rodziców i intrygował przeciw Gottholdowi... Muszę wystrzegać się tej roli także wobec ojca. Ale jeśli mam być szczery, ostatecznie, jestem associe *. A zresztą, Betsy i ja płacimy przecież normalne komorne za drugie piętro... Co do siostry we Frankfurcie rzecz jest załatwiona. Mąż jej otrzymuje już teraz, za życia ojczulka, jako odstępne czwartą część sumy, za którą dom został nabyty. Jest to korzystny interes, który ojczulek przeprowadził gładko i dobrze, z zyskiem dla firmy. I jeśli ojciec zachowuje się tak opornie względem Gotthol-da, to jest to...

— Ach, cóż znowu, Jean, twój stosunek do sprawy jest przecież zupełnie jasny. Ale Gotthold sądzi, że ja, jako macocha, troszczę się tylko o własne dzieci, a ojca oddalam od niego. To smutne...

— Ależ to własna jego wina! — zawołał konsul prawie głośno, lecz rzuciwszy okiem na salę jadalną ściszył zaraz głos. — To jego wina, ten smutny stosunek! Niech mama sama osądzi! Dlaczegóż nie był rozsądny? Czemuż poślubił tę jakąś demoiselle Stü-wing, no a... ten sklepik... — Przy słowie „sklepik” zaśmiał się gniewnie, a jednocześnie z pewnym zawstydzeniem. — Zapewne, to słabość ten wstręt ojca do sklepu; ale Gotthold powinien był uszanować tę małą jego próżnostkę...

— Ach, Jean, byłoby najlepiej, gdyby ojciec się zgodził!

— Ale czyż ja mogę to doradzać? — szepnął kon-

Associć (franc.) — wspólnik. sul podnosząc nerwowo rękę do czoła. — Jestem zainteresowany osobiście, powinien bym więc powiedzieć: ojcze, zapłać. Ale z drugiej strony jestem associe, muszę bronić interesów firmy i skoro papa uważa, że dla nieposłusznego i zbuntowanego syna nie ma obowiązku uszczuplać kapitału obrotowego... Idzie tu o przeszło jedenaście tysięcy talarów. To nie byle co... Nie, nie mogę tego doradzać... ani też odradzać. Nie chcę o tym nic wiedzieć. Tylko scena z ojczulkiem jest dla mnie desagreable *...

— Później, wieczorem, Jean. A teraz chodźmy już, czekają na nas...

Konsul ukrył list w bocznej kieszeni, podał ramię matce i przeszli razem do jasno oświetlonej sali jadalnej, gdzie towarzystwo właśnie zdążyło rozmieścić się dookoła długiego stołu.

Białe postacie bóstw występowały niemal plastycznie z błękitnego tła tapet między wysmukłymi kolumnami. Okna osłonięte były ciężkimi czerwonymi zasłonami, a w każdym rogu pokoju płonęło po osiem świec w wysokich pozłacanych kandelabrach; poza tym lśniły na stole srebrne lichtarze. Nad masywnym kredensem wisiało duże malowidło, przedstawiające włoską zatokę; mglistobłękitne barwy wywierały w tym oświetleniu bardzo żywe wrażenie. Pod ścianami stały potężne sofy o sztywnych oparciach, obite czerwonym adamaszkiem.

Gdy pani Buddenbrook zasiadła między prezydu-jącym po stronie okna starszym Krógerem a pastorem Wunderlichem, z twarzy jej znikł wszelki ślad troski i niepokoju.

— Bon appetit** — rzekła z lekkim skinieniem głowy, obejmując szybkim spojrzeniem cały stół aż do miejsca, gdzie siedziały dzieci...

♦ Desagreable (franc.) — niemiła. Bon appetit (franc.) — smacznego.

Rozdział czwarty

Jak powiadam, z całym szacunkiem, panie Buddenbrook! — Gruby głos pana Köppena zapanował nad ogólną rozmową, podczas gdy pokojówka o czerwonych nagich rękach, w grubej prążkowanej spódnicy i białym stroiku na czubku głowy, roznosiła, z pomocą panny Jungmann oraz służącej od konsulowej z góry, gorącą zupę jarzynową z grzankami.

— Z całym szacunkiem. Ileż przestrzeni, co za szyk!... trzeba przyznać, niebrzydkie mieszkanko, ani słowa...

Pan Koppen nie bywał u poprzednich właścicieli tego domu; był on dopiero od niedawna bogaty, nie pochodził ze szczególnie patrycjuszowskiej rodziny i niestety nie mógł się oduczyć używania pewnych zbytecznych gwarowych wyrażeń, jak na przykład owego „trzeba przyznać”. Poza tym wymawiał on „szaconek” zamiast „szacunek”.

— A w dodatku nic nie kosztowało — zauważył sucho pan Grätjens, który zapewne wiedział coś o tym, i przez zwiniętą dłoń zaczął się przyglądać włoskiej zatoce.

Starano się tak rozmieścić gości, by między krewnymi siedzieli przyjaciele domu; nie wszędzie to się jednak udało; starzy Oeverdieckowie zasiedli jak zwykle jedno obok drugiego, nachylając się ku so-bie serdecznie i kiwając głowami. Starszy Kröger rezydował jednak sztywno między senatorową Langhals a panią Antoinette i dzielił swe gesty oraz wstrzemięźliwe żarty między obie damy.

— Kiedy to zbudowano ten dom? — poprzez stół zapytał pan Hoffstede starszego Buddenbrooka, który jowialną i nieco złośliwą rozmową zabawiał panią Koppen.

— Około roku... czekaj no... JL680, jeśli się nie mylę. Mój syn zna się zresztą lepiej na takich datach...

— W osiemdziesiątym drugim — potwierdził skłoniwszy się konsul, siedzący dość daleko, bez damy, obok senatora Langhalsa. — Budowa została ukończona zimą roku 1682. Firmie „Ratenkamp i Ska” zaczęło się wówczas wspaniale powodzić... Smutny jest ten upadek firmy w ciągu ostatnich dwudziestu lat...

Na chwilę zapadła ogólna cisza. Każdy patrzył w’ swój talerz myśląc o tej niegdyś tak świetnej rodzinie, która zbudowała ów dom, zamieszkiwała go, a następnie zubożała, podupadła, zmuszona była go opuścić...

— Tak, to smutne — rzekł makler Grätjens — gdy się pomyśli, jakie szaleństwo sprowadziło tę ruinę. Gdyby Dietrich Ratenkamp nie był wówczas przyjął tego Geelmaacka za wspólnika! Bóg widzi, że załamałem ręce, gdy on zaczął gospodarować. Wiem z najlepszych źródeł, jak straszliwie spekulował za plecami Ratenkampa, jakie puszczał w obieg weksle, wystawiał akcepty w imieniu firmy... Wreszcie to się skończyło... Banki straciły zaufanie, zabrakło pokrycia... Trudno to sobie wyobrazić... Któż tam kontrolował składy? Może Geelmaack? Panoszyli się jak szczury, z każdym rokiem więcej! Ale Ratenkampa nic to nie obchodziło...

— Był jakby sparaliżowany — rzekł konsul. Twarz jego nabrała nagle ponurego wyrazu, jakby zamknęła się w sobie. Pochylony naprzód, poruszał łyżką w zupie i od czasu do czasu obrzucał szybkim spojrzeniem swych małych, głęboko osadzonych oczu prezydialny koniec stołu.

— Chodził jak przytłoczony i sądzę, że nietrudno pojąć, co go przytłaczało. Co skłoniło go do połączenia się z Geelmaackiem, który wniósł do firmy znikomy kapitał i któremu nikt zbytnio nie ufał? Musiał odczuwać potrzebę zrzucenia na kogoś choć części straszliwej odpowiedzialności, gdyż zdawał sobie sprawę, że wszystko niepowstrzymanie chyli się ku upadkowi. Firma skończyła się, stara rodzina była passee *. Wilhelm Geelmaack — to tylko ostatni etap ruiny...

— Jesteś pan zatem zdania, szanowny panie konsulu — rzekł z ostrożnym uśmiechem pastor Wunderlich, napełniając kieliszek swojej damy oraz własny czerwonym winem — że niezależnie od przystąpienia Geelmaacka i jego bezwzględnego postępowania doszłoby również do ruiny?

— To może nie — odrzekł w zamyśleniu konsul nie zwracając się do nikogo w szczególności. — Ale myślę, że Dietrich Ratenkamp musiał koniecznie i nieuchronnie połączyć się z Geelmaackiem, aby przeznaczenie mogło się wypełnić... Musiał on działać pod naciskiem nieprzezwyciężonej konieczności... Ach, przekonany jestem, że mniej więcej wtajemniczony był w postępowanie swego associe, że nie był tak zupełnie nieświadomy stanu swoich interesów. Ale był jakby zmartwiały...

— No, assez **, Jean — rzekł starszy Buddenbrook odkładając łyżkę. — To jedna z twoich idees ***...

Z roztargnionym uśmiechem podniósł konsul swój kielich w stronę ojca. Ale Lebrecht Kröger powiedział:

♦ Była passee (franc.) — przeminęła.

♦♦ Assez (franc.) — dość.

♦♦♦ Idees (franc.) — myśli.

— Co tam, trzymajmy lepiej z radosną teraźniejszością! — Przy tych słowach ostrożnym i wytwornym ruchem ujął butelkę białego wina, na której korku umieszczony był mały srebrny jeleń, przechylił ją nieco na bok i popatrzył uważnie na etykietę. „C. F. Koppen”, przeczytał i skinął przyjaźnie w stronę kupca winnego. — O tak, czym bylibyśmy bez pana!

Zmieniono meissenowskie talerze ze złotą obwódką, przy czym pani Antoinette bacznie obserwowała ruchy podających dziewcząt, a panna Jungmann wydawała zarządzenia przez tubę łączącą salę jadalną z kuchnią. Podano rybę i pastor Wunderlich, ostrożnie nakładając ją sobie na talerz, odezwał się:

— Owa radosna teraźniejszość nie jest jednak taka oczywista. Młodzi ludzie, którzy radują się tu razem z nami, starymi, nie wyobrażają sobie zapewne, że kiedykolwiek mogło być inaczej... Muszę przyznać, że nieraz brałem osobisty udział w losach naszych Buddenbrooków... Ilekroć widzę te oto przedmioty — tu zwrócił się do pani Antoinete, biorąc jednocześnie ze stołu srebrną łyżkę — muszę myśleć, czy nie jest to jedna z owych sztuk, które wówczas, w roku szóstym, miał w swych rękach nasz przyjaciel, filozof Lenoir, sierżant jego cesarskiej mości Napoleona... i wspominam nasze spotkanie na Alfstrasse, pani dobrodziejko...

Pani Buddenbrook, nieco zakłopotana, spojrzała przed siebie z uśmiechem brzemiennym we wspomnienia. Siedzący na końcu stołu Tom i Tonią, którym nie pozwolono jeść ryby i którzy przysłuchiwali się uważnie rozmowie starszych, zawołali prawie jednocześnie: — Ach tak, opowiedz, jak to było, babciu! — Pastor Wunderlich jednak, wiedząc, że nie lubiła ona opowiadać o tej niezbyt dla niej miłej przygodzie, zaczął powtarzać historyjkę, której dzieci słuchały chętnie po raz chyba setny, a której ten i ów może jeszcze nie znał...

— Krótko mówiąc, proszę sobie wyobrazić: popo-ludnie listopadowe, chłodne i dżdżyste, że niech Bóg broni; powracam z urzędu i rozmyślam o tych złych czasach. Książę Blücher uszedł, Francuzi byli w mieście, nie bardzo jednak odczuwało się ogólne podniecenie. Ulice były puste, ludzie chronili się po domach. Rzeźnika Prahla, który stojąc przed drzwiami z rękami w kieszeniach odezwał się grzmiącym głosem: „Tego już za dużo, co się to ma znaczyć!n — ktoś palnął po prostu w głowę... Cóż, myślę sobie, zajrzę do Buddenbrooków, może się tam na co przydam. On w łóżku, chory na różę, a pani ma zapewne kłopoty z kwaterunkiem...

W tym momencie kogóż spostrzegam? Idącą w moją stronę naszą najszanowniejszą panią Buddenbrook. Ale w jakim stanie? Śpieszy po deszczu bez kapelusza, narzuciła tylko szal na ramiona, właściwie nie idzie, a pędzi, coiffure* ma w zupełnym nieładzie... Nie, pani dobrodziejko, to święta prawda! Nie było tam już mowy o żadnej coiffure!

„Cóż to za miła siurpryza? — powiadam i pozwalam sobie przytrzymać ją za rękaw, gdyż zupełnie mnie nie zauważyła i przeczuwałem coś złego... — Dokąd to tak prędko, droga pani?” Spostrzegła mnie, spogląda, wyryw’a mi się: „To pan! Bądź pan zdrów! Idę do rzeki!”

„Boże, uchowaj! — mówię i czuję, że blednę. — To nie jest miejsce dla drogiej pani! Cóż się takiego stało?” I trzymam ją tak mocno, jak tylko respekt pozwala. „Co się stało? — woła i drży cała. — Dobrali się do srebra, pastorze, to się stało! A Jean w łóżku, chory na różę, nic nie może pomóc! Ale gdyby był na nogach, także by nic nie pomógł! Kradną moje łyżki, moje srebrne łyżki, to się stało, pastorze! Idę do rzeki!”

Cóż, przytrzymuję naszą przyjaciółkę, mówię rzeczy, jakie zwykło się mówić w takich przypadkach. „Odwagi — mówię — droga pani! Wszystko będzie

♦ Coiffure (franc.) — uczesanie. dobrze, pomówimy z tymi ludźmi, zaklinam panią, uspokój się, chodźmy!” I prowadzę ją do domu! W jadalnym pokoju znajdujemy milicję tam, gdzie ich pani zostawiła, dwudziestu chłopa,, wszyscy nad skrzynią ze srebrem.

„Z którym z panów mogę się rozmówić, moi panowie?” — pytam grzecznie. Wybuchają śmiechem. „Z nami wszystkimi, ojczulku!” Jeden wystąpił naprzód, wielki jak dąb, z czarnym wypomadowanym wąsem, z wielkimi czerwonymi łapami. „Lenoir — powiada i salutuje lewą ręką, gdyż w prawej trzyma pęk srebrnych łyżek. — Lenoir, sierżant. Czego pan sobie życzy?”

„Panie oficerze — mówię chcąc trafić w jego point d’honneur*. — Czyżby zajmowanie się tymi przedmiotami dało się pogodzić z pańską świetną szarżą? Toż miasto nie zamknęło się przed cesarzem...” „Czego pan chce? — odpowiada. — To wojna! Ludzie potrzebują takich rzeczy...”

„Miejcież, panowie, względy — przerywam mu, gdyż zaświtała mi pewna myśl. — Ta oto dama — powiadam, bo czego to się nie mówi w podobnym położeniu — pani domu, nie jest wcale Niemką, to prawie wasza rodaczka, Francuzka...”

/ „Co, Francuzka?” — powtarza. I jak myślicie, co powiedział ten drab?

„A zatem emigrantka. Ale w takim razie to nie-przyjaciółka filozofii!”

Myślałem, że pęknę, ale powstrzymuję śmiech. „Z pana — powiadam — jak widzę, nie lada głowa. Powtarzam, że wyda je mi się niegodnym pana zajmowanie się tymi przedmiotami!” Milczy przez chwilę, w końcu czerwieni się, rzuca łyżki do skrzyni i woła:

„A kto panu powiedział, że ja co innego chcę z tym zrobić, jak tylko przyjrzeć się trochę?! Takie

Point d’honneur (franc.) — punkt honoru.

28 piękne rzeczy! Gdyby tak jeden z drugim mógł sobie zabrać coś z tego jako souvenir 4...”

Bądź co bądź, dosyć tych souvenirow zabrali oni ze sobą, nie pomogło odwoływanie się do ludzkiej ani też boskiej sprawiedliwości... Nie znali pono innego Boga poza tym strasznym małym człowiekiem...

Rozdział piąty

Widział go pan kiedy, pastorze?

Znowu zmieniono talerze. Zjawiła się kolosalna, ceglastoczerwona panierowana szynka, wędzona i ugotowana, do niej brunatny, kwaskowaty sos szalotkowy oraz taka ilość jarzyn, że one same zdołałyby nasycić całe towarzystwo. Lebrecht Kröger podjął się tranżerowania. Z lekko podniesionymi łokciami, oparłszy wyprostowane długie wskazujące palce na grzbiecie noża i widelca, uważnie krajał soczyste plastry. Podano również specjalność konsu-lowej, marynatę owocową o ostrym alkoholowym smaku, przyrządzoną na sposób rosyjski.

Nie, ku swemu żalowi pastor Wunderlich nie widział nigdy Bonapartego. Ale stary pan Buddenbrook, jak również Jean Jacques Hoffstede widzieli go na własne oczy; pierwszy w Paryżu, bezpośrednio przed rosyjską kampanią, podczas parady na tuile-ryjskim dziedzińcu, drugi zaś w Gdańsku.

— Na Boga, nie wyglądał dobrodusznie — rzekł Hoffstede, z podniesionymi brwiami niosąc do ust widelec, na którym sporządził sobie misterną kompozycję z szynki, czerwonej kapusty oraz kartofli. — Zresztą w Gdańsku poczynał sobie podobno bardzo , wesoło. Opowiadano wówczas pewną anegdotkę. Przez cały dzień grał z Niemcami w niezbyt niewinne gry hazardowe, wieczorem zaś grał ze swymi generałami. „N’est-ce pas, Rapp — powiada wyciągając z kieszeni garść złota — les Allemands aiment beaucoup ces petits napoleons?” „Oui, Sire, plus que le grand” * — odpowiada Rapp...

Pośród ogólnej wesołości, jaka potem zapanowała — Hoffstede opowiedział bowiem tę anegdotkę bardzo ładnie, naśladując nawet z lekka mimikę cesarza — starszy Buddenbrook rzekł:

— Ale żarty na bok, jestem z całym respektem dla jego osobistej wielkości... Cóż to za natura!

Konsul pokręcił poważnie głową.

— Nie, nie, my, młodsi, nie pojmujemy już, że może być godny szacunku człowiek, który zamordował księcia d’Enghien, wyrżnął w Egipcie ośmiuset jeńców...

— Możliwe, że to wszystko jest przesadzone lub fałszywe — rzekł pastor Wunderlich. — Książę był może lekkomyślnym rebeliantem, co zaś tyczy się jeńców, to skazanie ich było zapewne dobrze rozważoną i konieczną uchwałą sprawiedliwej rady wojennej... — Tu opowiedział o pewnej książce, która ukazała się przed paru laty i którą czytał: dzieło cesarskiego sekretarza, wielce zasługujące na uwagę...

— Bądź co bądź — obstawał przy swoim konsul objaśniając świecę, która migotała mu przed oczami — nie pojmuję, nie pojmuję podziwu dla tego potwora! Jako chrześcijanin, jako człowiek usposobiony religijnie, nie znajduję w mym sercu miejsca na takie uczucie.

Twarz jego przybrała skupiony i marzycielski wyraz, przechylił nawet nieco na bok głowę, podczas

♦ N’est-ce pas, Rapp... les Allemands... (franc.) — Prawda, Rapp, że Niemcy bardzo lubią te małe napoleo-ny? — Tak, panie, bardziej niż wielkiego! gdy ojciec jego i pastor Wunderlich uśmiechali się do siebie ukradkiem.

— Tak, tak — zażartował Jan Buddenbrook — ale małe napoleony były nie najgorsze, co? Mój syn I marzy o Ludwiku Filipie —dodał.

.  — Marzy? — powtórzył z lekką ironią Jean Jac-

hques Hoffstede... — Ciekawe zestawienie! Filip Ega-^lite i marzenie...

£• — Cóż, zdaje się, że wiele nauczyć się możemy §pd monarchii lipcowej... — Konsul mówił poważnie ' i z przejęciem. — Przyjazne i pomocne stanowisko konstytucjonalizmu francuskiego wobec nowych, praktycznych ideałów i zagadnień czasu... jest czymś tak bardzo godnym wdzięczności...

— Praktyczne ideały... no tak... — Starszy Buddenbrook przez chwilę, kiedy pozwolił szczękom odpocząć, bawił się swą tabakierką. — Praktyczne ideały... nie, to mi się wcale nie podoba! — Z rozdrażnienia zaczął mówić dialektem. — Jak spod ziemi wyrastają zakłady przemysłowe i techniczne, szkoły handlowe, a gimnazjum i wykształcenie klasyczne staje się nagle une betise*, cały świat myśli tylko o kopalniach... przemyśle... zarobkach... Doskonale, wszystko doskonale! Ale z drugiej strony w końcu aż trochę stupide **, nieprawda? Sam nie pojmuję, dlaczego jest to dla mnie jakby rodzajem afrontu... ja nic nie powiedziałem, Jean... monarchia lipcowa to dobra rzecz...

Senator Langhals jak również Grätjens i Koppen stanęli jednak po stronie konsula. Doprawdy, należy mieć najwyższy szacunek dla rządu francuskiego i podobnych dążeń w Niemczech... Pan Koppen znowu powiedział „szaconek”. Podczas jedzenia poczerwieniał jeszcze bardziej i sapał donośnie, pastor Wunderlich pozostał jednak blady, zawsze równie wytworny i bez zarzutu, pomimo że z całym spokojem pił jeden kielich za drugim.

• Une betise (franc.) — bzdura.

♦* Stupide (franc.) — głupie.

Wolno, wolno wypalały się świece, zaś od czasu do czasu, gdy płomienie ich pod wpływem przeciągu pochylały się na bok, rozchodził się nad stołem lekki zapach wosku.

Siedzieli na ciężkich krzesłach z wysokimi oparciami, przy pomocy ciężkich, srebrnych sztućców jedli dobre, ciężkie potrawy, popijali ciężkie, dobre wina i wypowiadali swe zapatrywania. Wkrótce przeszli na temat interesów i bezwiednie coraz to bardziej wpadali w dialekt, w ten wygodny, ciężka-wy sposób mówienia, posiadający w ich mniemaniu i kupiecką zwięzłość, i pewne zaniedbanie, które tu i ówdzie sami podkreślali z dobroduszną samoiro-nią. Nie mówili „idę na giełdę”, tylko krótko „idem”, przy czym wymawiając „em” zamiast „ę” byli z siebie bardzo dumni.

Panie szybko przestały interesować się dysputami. Pani Koppen zabrała głos, wykładając w zachęcający sposób najlepszą metodę gotowania karpia w czerwonym winie... — Pokrajać na spore kawałki, droga pani, włożyć w rondel z cebulą, goździkami i sucharkami, dodać trochę cukru i łyżkę masła i postawić na ogniu... Tylko nie moczyć, droga pani, z całą krwią, na miłość boską...

Starszy Kröger opowiadał najpocieszniejsze żarty. Syn jego, konsul Justus, siedzący obok doktora Grabowa, niedaleko dzieci, przekomarzał się z panną Jungmann, która ściągnęła brwi i swoim zwyczajem trzymała nóż i widelec prostopadle w górę, poruszając nimi lekko w powietrzu. Nawet starzy Oever-dieckowie ożywili się i głośno rozmawiali. Stara kon-sulowa wynalazła nową pieszczotliwą nazwę dla swego męża:

— Ty poczciwe zwierzątko! — powtarzała, a czepek jej trząsł się z serdeczności.

Rozmowa skupiła się na jednym przedmiocie, gdy Jean Jacques Hoffstede przeszedł na swój ulubiony temat, włoską podróż, jaką odbył przed piętnastu laty w towarzystwie swego bogatego krewnego z Hamburga. Opowiadał o Wenecji, o Rzymie, o_Wezuwiuszu4 mówił o willi Borghese, w której nieboszczyk Goethe napisał część swego „Fausta”, wspominał z zachwytem o renesansowych wodotryskach rozsiewających miły chłód, o przystrzyżonych alejach, w których tak miło jest zażywać przechadzki; ktoś napomknął o wielkim zdziczałym ogrodzie, który Buddenbrookowie posiadali za miastem...

— Istotnie! — rzekł stary pan. — Zły jestem, że w swoim czasie nie zdobyłem się na to, by go jakoś doprowadzić do porządku. Niedawno dopiero przerodziłem tamtędy; to po prostu dziewicza puszcza, aż Vstyd! Cóż by to była za posiadłość, gdyby tra-

była dobrze utrzymana, drzewa pięknie przystrzyżone na kształt kul i stożków.

Konsul jednak zaprotestował gorąco.

— Na miłość boską, ojczulku! Chętnie błądzę latem w tych gąszczach; toż wszystko byłoby zepsute, gdyby tak przystrzyżono żałośnie tę piękną, wolną naturę!

— Ale skoro ta wolna natura do mnie należy, czyż, u kaduka, nie mam prawa urządzić jej podług mego gustu...

— Ach, ojcze, gdy leżę tam w trawie między krzewami, wydaje mi się, jakobym sam należał do natury, jakobym nie miał do niej najmniejszego prawa...

— Chrystian, nie obżeraj się tak! — zawołał nagle starszy Buddenbrook. — Tyldzi nic nie zaszkodzi... zawija dziewucha za siedmiu chłopów...

Istotnie, to ciche, chude dziecko o podłużnej, starej twarzy wykazywało przy jedzeniu zadziwiające zdolności. Na zapytanie, czy życzy sobie jeszcze zupy, odrzekła przeciągle i pokornie: — T-ak, pro--szę! — Ryby jak również i szynki nabierała sobie» po dwa razy, zawsze największe kawałki, do tego* mnóstwo dodatków’; jako krótkowidz nisko, troskliwie pochylona nad talerzem, pochłaniała wszystko spokojnie, bez pośpiechu, dużymi kęsami. Na słowa starego pana odpowiedziała przeciągle, przyjaźnie i zf głupkowatym zdziwieniem: — O-jej, stryju! — Nic ją nie obchodziło, nawet kpiny, i bynajmniej nie zażenowana, jadła dalej, wyładowując instynktownie swój apetyt ubogiej krewnej przy obfitym, darmowym stole, uśmiechała się bezmyślnie i napełniała sobie talerz dobrymi rzeczami, cierpliwa, zacięta, chuda i głodna.

Rozdział szósty

Rozdział drugi

Rozdział siódmy

no

Rozdział szósty

Rozdział dziesiąty

Rozdział pierwszy

Rozdział czwarty

Rozdział ósmy

Rozdział jedenasty

Rozdział trzeci

Rozdział ósmy

Rozdział trzeci

Rozdział szósty

380

Rozdział ósmy

406

1

C’est la question... (franc.) — to jest właśnie py-Äe •moja droga panienko!

2

Mon vieux (franc.) — mój staruszek.

3

Mesdames et messieurs (franc.) — panie i panowie.

4

Souvenir (franc.) — pamiątka.

Rozdział szósty

W dwu kryształowych misach wniesiono Jęgumi-

ng składającą się z ułożonych warstwami makaroników, malin, i kremu; na drugim zaś końcu stołu ukazały się płomyki ulubionego przysmaku dzieci, płonącego plumpuddingu.

— Tomaszu, synu mój, bądź tak dobry — rzekł pan Buddenbrook wyjmując z kieszeni spodni duży nek kluczy.^— W drugiej piwnicy na prawo, dru-gä półka, za czerwonym bordeaux, dwie butelki, wiesz? — Tomasz, znający się dobrze na takich poleceniach, pobiegł i powrócił z butelkami całkowicie pokrytymi kurzem i pajęczyną. Zaledwie z tej niepozornej zewnętrznej powłoki porozlewano w małe deserowe kieliszki słodką złocistą małmazję, nadeszła chwila, gdy pąst^r Wunderlich powstał z miejsca; rozmowy przy stole ucichły i pastor, z kieliszkiem w ręku, miłymi słowy rozpoczął toast. Mówiąc pochylał nieco na bok głowę, na bladej jego twarzy igrał uśmieszek, drugą ręką wykonywał od czasu do czasu subtelne, wykwintne gesty. Przemawiał spokojnym, gawędziarskim tonem, który znano z ambony... — A zatem pozwólmy sobie, drodzy moi przyjaciele, wychylić kielich szlachetnego trunku za

pomyślność naszych czcigodnych gospodarzy w ich nowym, tak wspaniałym domostwie, za pomyślność rodziny Buddenbrooków, jej obecnych, jak również i nieobecnych członków... Wiwat, niech żyją!

„Nieobecnych członków? — pomyślał konsul kłaniając się przed wzniesionymi ku niemu kielichami. — Czy stary Wunderlich ma na myśli tylko tych z Frankfurtu i może Duchampsów z Hamburga, czy też robi aluzję do kogoś jeszcze?” — Powstał, by stuknąć się kielichem z ojcem, i spojrzał mu serdecznie w oczy.

Z kolei podniósł się z miejsca makler Grätjens, co zabrało mu nieco czasu; gdy się ż tym wreszcie uporał, wzniósł kielich, by swym trochę skrzeczącym głosem przemówić na cześć firmy „Jan Buddenbrook”, jej dalszego rozkwitu i powodzenia ku cawale miasta.

, A Jan Buddenbrook dziękował za wszystkie przyjazne słowa, po pierwsze, jako głowa rodziny, po wtóre, jako starszy szef firmy, po czym posłał Tomasza po trzecią butlę małmazji, gdyż obliczenie, że dwie wystarczą, okazało się mylne.

Przemówił i Lebrecht Kröger. Pozwolił sobie pozostać na krześle podczas toastu, co jeszcze podkreśliło bezpośredniość jego słów, i tylko z niezmiennym wdziękiem gestykulował głową i rękami, pijąc zdrowie dam — pani Antoinette oraz konsu-lowej.

Gdy skończył, gdy zjedzono leguminę, a małmazja była już na wyczerpaniu, wówczas podniósł się powoli, pochrząkując, pan Jean Jacques Hoffstede, a towarzyszyło mu ogólne — Aaa! — Na końcu stołu nawet dzieci klaskały z uciechy.

— Excusez, nie mogłem sobie odmówić — wy-rzekł dotykając z lekka swego spiczastego nosa i wyciągając jakiś papier z kieszeni surduta... W sali zapanowało głębokie milczenie.

Arkusz, który trzymał w ręku, był ślicznie pomalowany, miał kształt owalny, na zewnętrznej stronie widniały czerwone kwiaty i liczne złocone floresy. Przeczytał te słowa:

Z okazji przyjacielskiego współudziału w radosnej uroczystości uczczenia domu nowo nabytego przez rodzinę Buddenbrooków. W październiku 1835.

Odwrócił stronę i rozpoczął swym nieco już drżącym głosem:

Zacni Państwo! Rymem trzeba

Uczcić ten radosny czas,

Gdy Wam zezwoliły nieba

W takim domu gościć nas.

Pieśń mą składam Tobie w darze,

Stary druhu, żonie Twej.

Waszych dzieci godnej parze — Przyjąć ją łaskawie chciej.

Męską dzielność, trudy szczere, Wdzięki, co się tulą doń, Znajdujemy tu Wenerę

I Wulkana pilną dłoń.

Każdą troskę niechaj skosi

Przyszłość, próżna smutnych mar,

Niech Wam każdy dzień przynosi Wciąż radości nowej dar.

Szczerze będę ucieszony Trwałym szczęściem Waszych dni.

Wzrok mój powie Wam wzruszony,

Czy możecie wierzyć mi.

Żyjcie w ciszy tych pokoi

Stale wspominając mnie, Który w skromnej celi swojej Skreślił dla Was wiersze te.

Gdy się skłonił, zerwały się zgodne, burzliwe oklaski.

— C’est charmant, Hoffstede! — zawołał starszy Buddenbrook. — Twoje zdrowie! To było prześliczne!

Gdy zaś konsulowa trącała się z poetą, jej delikatna cera pokryła się lekkim rumieńcem, zauważyła bowiem dworny ukłon, z którym zwrócił się w jej stronę przy słowie „Wenera”...

Rozdział siódmy

Ogólna wesołość dosięgła szczytu, pan Koppen odczuwał wyraźną potrzebę rozpięcia kilku guzików u kamizelki; niestety, to nie uchodziło, gdyż nawet starsi panowie nie pozwolili sobie na nic podobnego. Lebrecht Kröger siedział na swym krześle równie prosto jak na początku uczty, pastor Wunderlich pozostał jednakowo blady i elegancki; starszy pan Buddenbrook rozparł się wprawdzie nieco, ale zawsze w sposób jak najprzyzwoitszy; jedynie Justus Kröger był widocznie lekko podpity.

Gdzie się podział doktor Grabow? Konsulowa niepostrzeżenie opuściła salę, gdyż zauważyła, że miejsca panny Jungmann, doktora Grabowa i Chrystiana są puste, a z sali kolumnowej dolatywało coś jakby przytłumione jęki. Wyszła tuż za dziewczyną, która podała masło, sery i owoce; rzeczywiście, w półcieniu, na okrągłej wyściełanej sofce, otaczającej środkową kolumnę, leżał, a raczej siedział skulony mały Chrystian pojękując cicho i rozpaczliwie.

— Ach, mój Boże, paniusiu — rzekła Ida stojąca nad nim wraz z doktorem — Chrystianek tak źle się czuje...

— Niedobrze mi, mamo, diabelnie niedobrze —

*

jęczał Chrystian, a jego okrągłe, głęboko ponad zbyt wielkim nosem osadzone oczy latały na wszystkie strony. Wyrazu „diabelnie” użył tylko z nadmiernej rozpaczy, pani konsulowa rzekła jednak:

— Gdy będziemy używali takich słów, to Bóg skarżę nas jeszcze gorszym cierpieniem.

Doktor Grabow zbadał puls; wydawało się, że dobroduszna jego twarz jeszcze bardziej się wydłużyła i złagodniała.

— Lekka niestrawność... nic ważnego, pani kon-sulowo! — pocieszał. A potem ciągnął swym powolnym, pedantycznym tonem: — Najlepiej byłoby położyć go do łóżka... coś na przeczyszczenie, może filiżaneczkę rumianku na poty... I ścisła dieta, pani konsulowo! Jak powiedziałem, ścisła dieta. Rosół z gołąbka, parę sucharków...

— Nie chcę gołąbka! — wrzasnął rozpaczliwie Chrystian. — Nigdy więcej nie będę nic jadł! Niedobrze mi jest, diabelnie niedobrze! — Zdawało się, że to mocne wyrażenie przynosi mu ulgę, z takim przejęciem je wykrzykiwał.

Doktor Grabow popatrzył na niego z pobłażliwym, niemal smutnym uśmiechem. Ach, będzie on jeszęze jadł, ten młody człowiek! Będzie żył jak wszyscy Aa świecie. Jak ojcowie, krewni, znajomi, przepędzać będzie dni nad biurkiem, a co parę godzin pochłaniać będzie ciężkie, wyszukanie dftbre rzeczy... Jak Bóg przykazał!... On, doktor Grabow, na pewno nie pragnąłby zmienić czegokolwiek w przyzwyczajeniach tych dzielnych, majętnych, poczciwych rodzin kupieckich. Będzie przychodził na każde wezwanie, by zapisać ścisłą dietę na dwa dni — kawałek gołąbka, parę sucharków... tak, tak — i z czystym sumieniem zapewniać, że tym razem to nic ważnego. Pomimo iż tak młody, nieraz już trzymał w swych dłoniach rękę zacnego obywatela, który pochłonąwszy ostatnią sztukę mięsa przy kości czy ostatniego nadziewanego indyka nagle i niespodziewanie polecał się Bogu siedząc przy biurku lub leżąc w starym, solidnym łożu... — Atak paraliżu — mówiono potem — apopleksja, nagła i nieprzewidziana śmierć... Tak, tak, on, doktor Grabow, mógłby wymienić liczne wypadki, kiedy to właściwie „nic nie było”, kiedy go nawet nie wezwano, a tylko może po obiedzie lub po powrocie do kantoru poczuło się nagle lekki zawrót głowy... Cóż, wola boska! On sam, Fryderyk Grabow, nie należał do tych, którzy pogardzają nadziewanym indykiem. Ta panierowana szynka z szalotkowym sosem była bardzo delikatna, do diabła, a potem, gdy już ciężko było oddychać, znowu ta legumina — makaroniki, maliny, krem, tak, tak... — Ścisła dieta, jak powiadam, pani konsulowo! Rosół z gołąbka, parę sucharków...

Rozdział ósmy

sali jadalnej wstawano tymczasem od stołu.

W — Dziękuję państwu, mesdames et messieurs! W sąsiednim pokoju są dobre cygara dla amatorów, a do kawy, jeśli pani okaże się hojną, może będą likiery... W oficynie są bilardy do dyspozycji; Jean, ty oczywiście poprowadzisz panów do oficyny... Madame Koppen, mam honor...

Wszyscy zadowoleni i w doskonałym humorze, gawędząc i składając sobie wzajemnie podziękowania z racji udanego obiadu, przeszli znów do pokoju pejzażowego. Tylko konsul zatrzymał się gromadząc wokół siebie panów chętnych do gry w bilard.

— Nie zaryzykuje ojciec partyjki?

Nie, Lebrecht Kröger wołał pozostać przy damach, ale Justus może przecież iść... Senator Lang-hals, Koppen, Grätjens i doktor Grabow przyłączyli się również do konsula, podczas gdy Jean Jacques Hoffstede zapowiedział: — Później, później! Jan Buddenbrook będzie grał na flecie, muszę przecież posłuchać... Au revoir, messieurs...*

Idąc przez salę kolumnową panowie usłyszeli

♦ Au revüir, messieurs (franc.) — do widzenia panom. jeszcze pierwsze dźwięki fletu, rozlegające się w pokoju pejzażowym, przy akompaniameiięie kon-sulowej na fisharmonii; była to lekka, tęskni, pełna wdzięku melodia, która smętnie płynęła poprzez rozległe pokoje. Konsul nasłuchiwał, dopóki mógł jeszcze coś usłyszeć. Byłby chętnie pozostał i siedząc w fotelu pogrążył się w marzeniach, ale obowiązki gospodarza...

— Przynieś do sali bilardowej kilka filiżanek i cygara — rzekł do przechodzącej pokojówki.

— Tak, Linusiu, kawę, co? Kawę! — powtórzył pan Koppen głosem, który zdawał się wychodzić z pełnego brzucha, przy czym usiłował uszczypnąć dziewczynę w czerwone ramię. Dźwięk „k” wymawiał gardłowo, jak gdyby już tę kawę ze smakiem przełykał.

— Pewien jestem, że pani Koppen zobaczyła to przez oszklone drzwi — zauważył konsul Kröger.

— A więc mieszkasz tam na górze, Buddenbrook? -Schody z prawej strony prowadziły na piętro,

gilzie mieściły się sypialnie konsula oraz jego rodziny; po lewej zaś stronie przedsionka ciągnął się jeszcze szereg pokojów. Panowie paląc schodzili po szerokich schodach z białą lakierowaną barierą. Konsul przystanął na półpiętrze.

— Tutaj, na półpiętrze, mieszczą się jeszcze trzy pokoje — objaśnił — pokój śniadaniowy, sypialnia rodziców i rzadko używany pokój wychodzący na ogród; obok biegnie wąski korytarz... Chodźmy jednak!... Przez tamtą sień przejeżdżają wozy transportowe, które potem jadą przez całą posesję aż na Bäckergrube.

Obszerna sień na dole wyłożona była wielkimi kamiennymi płytami. Blisko drzwi wejściowych, jak również u przeciwległego końca znajdowały się pomieszczenia biurowe, kuchnia zaś, z której ciągle jeszcze dolatywał kwaskowały zapach szalotkowego sosu, położona była po lewej stronie schodów, obok przejścia do piwnic. Na wprost kuchni, na pewnej wysokości wystawały dziwaczne, niezgrabne, ale czyściutko wylakierowane komórki, były to pokoje służbowe, do których dostać się można było tylko z sieni po prostych dosuwanych schodkach. Pod ścianami stało kilka olbrzymich starych szaf oraz rzeźbiona skrzynia.

Przez wysokie, oszklone drzwi schodziło się po kilku zupełnie płaskich stopniach na podwórze, gdzie z lewej strony mieściła się pralnia. Widać stąd było pięknie położony, teraz jednak jesiennie szary i wilgotny ogród, którego grzędy okryte były słomianymi matami, chroniącymi kwiaty od mrozu. W głębi widniała fasada rokokowej altany. Z podwórza panowie skierowali się na lewo i drogą prowadzącą między dwoma murami, poprzez drugie podwórze doszli do oficyny.

Śliskie schody wiodły tam do sklepionego pomieszczenia, służącego za spichrz. Z góry zwisała lina do wciągania worków ze zbożem. Panowie weszli jednak na prawo, po czysto utrzymanych schodach, na pierwsze piętro, gdzie konsul otworzył przed gośćmi białe drzwi bilardowej sali.

Pan Koppen padł na jedno ze sztywnych krzeseł stojących wzdłuż ścian rozległej, nagiej sali o surowym wyglądzie.

— Ja będę się na razie przyglądał! — zawołał strzepując kilka kropel deszczu ze swego surduta. — Niech mnie diabli porwą, to ci dopiero podróż przez ten wasz dom, Buddenbrook!

Podobnie jak w pokoju pejzażowym, paliło się tu w piecu opatrzonym mosiężną kratą. Przez trzy wysokie i wąskie okna widać było czerwone wilgotne dachy, szare podwórza, szczyty domów...

— W karambole, panie senatorze? — zapytał konsul wyjmując kije z postumentu. Przeszedł dookoła i pozatykał dziury w obu bilardach. — Kto z nami? Grätjens? Doktor? All right! Grätjens i Justus zatem na drugim stole. Koppen, musisz grać. — Kupiec winny wstał z miejsca, zasłuchany w silne podmuchy wiatru, który świstał wśród domów, ciskał krople deszczu o szyby i wył w piecu.

— Do licha! — rzekł wypuszczając kłąb dymu. — Sądzisz, że „Wullenwewer” przybije do portu, Buddenbrook? Co za psi czas!...

Istotnie, wiadomości z Trawemünde nie były najlepsze; potwierdził to również konsul Kröger smarując kredą główkę kija. Burze na wszystkich wybrzeżach. Nie o wiele gorzej było w roku 24, kiedy to zdarzyła się wielka powódź w Petersburgu... Ale otóż i kawa.

Wypili po parę łyków i zabrali się do gry. Zaraz jednak rozpoczęła się rozmowa „o_ unii celnej... O tak, konsul Buddenbrook był pełen zapału dla unii celnej!

— Cóż to za pomysł, panowie! — zawołał mierząc uważnie i odwracając się żywo do drugiego bilardu, przy którym rozpoczęto tę rozmowę. — Przy pierwszej sposobności powinniśmy przystąpić... — Pan Koppen był jednak innego zdania, stanowił opozycję.

— A nasza samodzielność? A nasza niezależność? — zapytał obrażonym tonem, opierając się wojowniczo na kiju bilardowym. — Jak tam z tym będzie? Czy Hamburg ma się dać złapać na ten pruski wynalazek? Może od razu dać się wcielić, Buddenbrook? Bóg niech nas ustrzeże, na co nam unia celna, chciałbym wiedzieć? Czy to nam źle?

— Oczywiście, Koppen, winko, no i może rosyjskie produkty, zgoda! Ale poza tym nie ma żadnego importu! A co się tyczy eksportu, to, rozumie się, wywozimy trochę zboża do Holandii i Anglii, no tak!... Nie można powiedzieć, że jest świetnie. Bywały tu dawniej inne interesy, Bóg to widzi... Ale przy unii celnej otworzy się Meklemburgia i Szlez-wik-Holsztyn...

— Wybaczy pan, panie Buddenbrook — odezwał się Grätjens pochylony nad bilardem, z kijem w kościstej ręce, mierząc starannie — ta unia celna... nie pojmuję tego. Nasz system jest doprawdy tak prosty i praktyczny, nieprawda? Deklaracja i przysięga obywatelska...

— Stara, piękna instytucja — musiał przyświadczyć konsul.

— Nie, doprawdy, panie konsulu, jak już pan znajdzie coś „pięknego”! — Senator Langhals był nieco oburzony. — Przecież nie jestem kupcem... ale jeśli mam mówić uczciwie, toż ta obywatelska przysięga staje się stopniowo nadużyciem! Zmieniła się w formalność, którą dość łatwo jest obejść... A państwo patrzy przez palce. Słyszy się o tym dość nieprzyjemne rzeczy. Jestem pewien, że ze strony senatu przystąpienie do unii celnej...

— W takim razie będzie konflikt! — Pan Koppen zagniewany cisnął kij o ziemię. Powiedział „kąflik” i w ogóle przestał teraz zwracać uwagę na wymowę. — Będzie kąflik, już ja się na tym znam. Nie, z całym szaconkiem, panie synatorze, ale uchowaj Boże, nic pan na to nie poradzisz. — I prawił z przejęciem o komisji rozjemczej, o pomyślności państwa, o obywatelskiej przysiędze i republice...

Chwała Bogu, że pojawił się właśnie Jean Jacques Hoffstede!

Wszedł pod rękę z pastorem Wunderlichem: dwaj żwawi, pełni prostoty starsi panowie z beztroskich czasów.

— No, kochani przyjaciele — odezwał się — mam coś dla was, żarcik, coś wesołego, wierszyk z francuskiego... uważajcie tylko!

Rozsiadł się wygodnie na krześle, na wprost opartych o swe kije graczy, wyciągnął ćwiartkę papieru, dotknął spiczastego nosa wskazującym palcem zdobnym w sygnet i odczytał wesołym i naiwnie--epickim tonem:

Marszałek saski raz markizę Pompadour Karocą złotą wiózł na spacer czy na dwór Freron, gdy ujrzał ich —

zawołał: patrz, kolego!

To króla miecz — i pochwa jego!

Pan Koppen zdumiał się na chwilę, po czym puścił kantem kąflik tudzież pomyślność państwa, by przyłączyć się do ogólnego śmiechu, którym rozbrzmiała cała sala.

Pastor Wunderlich podszedł do okna i, sądząc po jego drgających ramionach, chichotał cicho.

Pozostano jeszcze czas jakiś w sali bilardowej, gdyż pan Hoffstede miał w pogotowiu sporo podobnych żarcików. Pan Koppen rozpiął kamizelkę i był w jak najlepszym humorze, czując się tu lepiej aniżeli w sali jadalnej. Za każdym uderzeniem dogadywał śmiesznie dialektem, a od czasu do czasu recytował uszczęśliwiony:

Marszałek saski raz...

Zabawnie brzmiał ten wierszyk recytowany jego grubym basem...

Rozdział dziewiąty

Tb yło już dość późno, około godziny jedenastej, J gdy całe towarzystwo, zebrawszy się znów w pokoju pejzażowym, prawie jednocześnie zaczęło się żegnać. Pani konsulowa, gdy wszyscy ucałowali na dobranoc jej rękę, oddaliła się śpiesznie do swych pokojów na górze, by zobaczyć, co się dzieje z cierpiącym Chrystianem, nie omieszkała jednak przedtem polecić pannie Jungmann nadzoru nad uprzątaniem naczyń. Pani Antoinette przeszła do swoich apartamentów. Konsul tymczasem sprowadził gości ze schodów, przez sień, do samych drzwi wychodzących na ulicę.

Deszcz zacinał ukośnie, pędzony ostrym wiatrem, i starzy Krógerowie, otuleni w grube futra, wgra-molili się do swego wspaniałego, od dawna już czekającego pojazdu. Żółte światła lamp olejnych, płonących na słupach przed domem i na łańcucach przeciągniętych wzdłuż ulicy, migotały niespokojnie. Gdzieniegdzie domy swymi gankami i wykuszami wdzierały się w ulicę, która prowadziła stromo w dół do rzeki Travy. Wilgotne zielsko wyrastało między kamieniami zapuszczonego bruku. Kościół Panny Marii, naprzeciwko, cały był pogrążony w ciemności i deszczowej mgle.

— Merci 1 — rzekł Lebrecht Kröger ściskając dłoń konsula stojącego przy powozie. — Merci, Jean, było niezmiernie miło! — Zatrzaśnięto drzwiczki i powóz odjechał. Pastor Wunderlich i makler Grätjens też odeszli w swoją stronę, złożywszy piękne podziękowanie. Pan Koppen w płaszczu z pięcioma pelerynkami i w szarym szerokoskrzyclłym cylindrze na głowie, trzymając pod rękę zażywną małżonkę, rzekł swym najgrubszym basem:

— Dobranoc, Buddenbrook! No, wracaj, nie zazięb się. Ano, dziękuję! Od dawna tak się nie najadłem... Więc podoba ci się moje czerwone winko po cztery marki za butelkę? Jeszcze raz dobranoc...

Para owa poszła wraz z konsulem Krögerem i jego rodziną w dół ku rzece, podczas gdy senator Langhals, doktor Grabow i Jean Jacques Hoffstede udali się w przeciwnym kierunku... Konsul Buddenbrook z rękami w kieszeniach jasnych spodni, marznąc nieco w swym sukiennym surducie, stał przed drzwiami, przysłuchując się krokom rozlegającym się w pustej, słabo oświetlonej ulicy. Potem odwrócił się i spojrzał w górę, na szarą fasadę domu. Wzrok jego zatrzymał się na dewizie wyrytej staroświeckimi literami ponad wejściem: „Dominus providebit”.2 Przechylając nieco głowę, wszedł z powrotem, starannie zamknąwszy za sobą ciężkie, skrzypiące drzwi. Wolno przeszedł przez sień, w której dźwięczały jego kroki. Zapytał kucharkę, która znosiła po schodach tacę ze szkłem:

— Gdzie pan, Katarzyno?

— W sali jadalnej, panie konsulu... — Twarz jej stała się czerwona jak ręce; pochodziła ze wsi i łatwo się detonowała.

Wszedł na górę i jeszcze raz, w sali kolumnowej, sięgnął ręką do kieszeni, w której szeleścił list. Po-

50 tern udał się do sali jadalnej, gdzie w kącie dopalały się resztki świec w jednym z kandelabrów, słabo oświetlając pusty stół. Kwaskowaty zapach sza-lotkowego sosu trwał jeszcze w powietrzu.

W głębi, pod oknami, Jan Buddenbrook starszy przechadzał się z założonymi na plecach rękoma — tam i z powrotem.

Rozdział dziesiąty

No, mój synu Janie! Dokądże to? — Zatrzymał się i wyciągnął do syna swą białą, nieco przy-krótką, lecz piękną buddenbrookowską dłoń. Czerstwa jego postać, na której w półmroku jaśniejszą plamą znaczyła się upudrowana peruka oraz koronkowy żabot, rysowała się na tle ciemnoczerwonych zasłon.

— Jeszcze nie zmęczony? A ja chodzę tak i słucham tego wichru... przeklęta pogoda! A kapitan Kloht jest właśnie w drodze powrotnej z Rygi...

— Mój ojcze, z boską pomocą wszystko pójdzie dobrze!

— Czyż mogę na niej polegać? Przyjmując nawet, że jesteś na „ty” z Panem Bogiem...

Konsulowi lżej się zrobiło na sercu na widok tego dobrego humoru.

— Prawdę mówiąc, nie tylko dobranoc chciałem ojczulkowi powiedzieć, lecz... ale się nie pogniewamy, prawda? Nie chciałem dotąd nudzić ojczulka tym listem — zwłaszcza tego radosnego wieczoru — nadszedł dziś po południu...

— Monsieur Gotthold — voilä! — Stary pan udał zupełną obojętność na widok błękitnego, zapiecze-towanego papieru, który syn mu wręczył. „Do WPana Jana Buddenbrooka, seniora. Do rąk własnych...” — To mi człowiek ä conduite *, ten twój pan brat przyrodni, Jean! Czyż ja w ogóle odpowiedziałem na drugi jego list? A jednak pisze po raz trzeci... — Jego różowa twarz pochmurniała coraz bardziej; złamał pieczęć, szybko rozwinął cienki papier, odwrócił się tak, by na list padało światło kandelabra, i uderzył weń energicznie odwrotną stroną dłoni. Nawet w tym charakterze pisma zdawał się znajdować odszczepieństwo i rebelię; podczas gdy wiersze buddenbrookowskiego pisma biegły po papierze drobno, lekko i skośnie, te litery stały proste, wysokie, ostro cieniowane; było tam wiele wyrazów podkreślonych szybkim falistym pociągnięciem.

Konsul usunął się pod ścianę, gdzie stały krzesła; ponieważ ojciec stał, i on nie usiadł, przechylił tylko nerwowym ruchem jedno z wysokich oparć i obserwował starego pana, który z głową przekrzywioną na bok, ściągnąwszy brwi, czytał poruszając szybko wargami.

Mój ojcze!

Mylę się zapewne sądząc, że poczucie sprawiedliwości odezwie się w Ojcu dość silnie, aby mógł zrozumieć oburzenie, jakiego doznałem, gdy mój drugi, tak naglący list w wiadomej sprawie pozostał bez odpowiedzi, podczas gdy jedynie na pierwszy odpowiedziano (i to w jakiej formie!). Muszę powiedzieć, że sposób, w jaki Ojciec przez upór pogłębia przepaść leżącą między nami, jest grzechem, za który Ojciec ciężko kiedyś odpowie przed sądem boskim. Dosyć to smutne, że od chwili, w której ulegając głosowi serca poślubiłem wbrew woli Ojca moją obecną małżonkę, a obejmując prowadzenie sklepu zadrasnąłem" bezgraniczną pychę Ojca, odwróciliście się ode mnie tak całkowicie

• A conduite (franc.) — który umie się odpowiednio zachować. i bezlitośnie; lecz sposób, w jaki Ojciec traktuje mnie obecnie, woła o pomstę do nieba i jeśli Ojciec myśli, że Jego milczenie uspokoi mnie, to myli się bardzo grubo. Cena domu, nabytego obecnie na Mengstrasse, wynosi sto tysięcy marek, a poza tym jest mi wiadome, że syn Ojca z drugiego małżeństwa oraz associe, Jan, odnajmuje od Ojca mieszkanie, a po Jego śmierci odziedziczy wraz z firmą i dom, jako jedyny spadkobierca. Z siostrą przyrodnią z Frankfurtu oraz jej małżonkiem doszło do układu, w który się nie mieszam. Ale co się tyczy mnie, najstarszego syna, to swą niechrześcijańską złość doprowadza Ojciec tak daleko, że odmawia mi wszelkiego odszkodowania za należny mi udział w domu! Pominąłem to milczeniem, gdy przy zawieraniu mego małżeństwa oraz etablowaniu się wypłacił mi Ojciec sto tysięcy marek, a w testamencie przyrzekł zapisać ryczałtem również tylko sto tysięcy marek, tytułem całkowitej schedy. Wówczas nie byłem zorientowany w stanie majątkowym Ojca; teraz jednak patrzę jaśniej na rzeczy, a ponieważ nie chcę uważać się zasadniczo za wydziedziczonego, żądam w tym wyjątkowym wypadku odszkodowania w sumie trzydziestu trzech tysięcy trzystu trzydziestu pięciu marek, to jest jednej trzeciej sumy, za jaką dom został nabyty. Nie chcę się zapuszczać w domysły, jakim godnym potępienia wpływom zawdzięczam dotychczasowe postępowanie Ojca; protestuję jednak przeciwko temu postępowaniu z całą słusznością chrześcijan i-n a oraz kupca i zapewniam Ojca po raz ostatni, że o ile nie zdecyduje się uwzględnić słusznych moich pretensji, przestanę szanować Go jako chrześcijanina, jako Ojca oraz jako kupca. Gotthold Buddenbrook

— Wybacz, lecz nie mam »najmniejszej ochoty odmawiać tej litanii po raz arugi. — Voilä! — Jan Buddenbrook rzucił synowi list wściekłym ruchem.

Konsul chwycił papier przelatujący właśnie obok jego kolan i ze smutkiem i zakłopotaniem w oczach poszedł za ojcem. Stary pan pochwycił wsparty przy oknie o ścianę długi błażek i przeszedł, gniewny i wyprostowany, do przeciwległego kąta pokoju, gdzie stał kandelabr.

— Assez! mówię. N’en parlons plus. Kropka. Marsz do łóżka! En avant! 3

Płomienie znikały jeden po drugim pod małym metalowym daszkiem, umocowanym na szczycie drążka; płonęły jeszcze ostatnie dwie świece, gdy stary pan odwrócił się znów do syna, zaledwie widocznego w ciemnościach.

— Eh bien, czego tu stoisz, co powiesz? Musisz przecież coś powiedzieć!

— Cóż ja mogę ojcu powiedzieć? Jestem bezradny.

— Przychodzi ci to dość łatwo, być bezradnym! — rzucił Jan Buddenbrook ze złością, jakkolwiek sam wiedział, że ta uwaga nie jest zupełnie sprawiedliwa, niejednokrotnie bowiem ten syn i wspólnik przewyższał go szybką orientacją, gdy szło o zyski.

— Złe i godne potępienia wpływy... — ciągnął dalej konsul. — Oto pierwszy czytelny dla mnie wiersz. Czyżby ojciec nie pojmował, jak mnie to dręczy? I zarzuca nam brak uczuć chrześcijańskich!

— Przestraszyłeś się tej bazgraniny, co? — Jan Buddenbrook podszedł do niego gniewnie, ciągnąc za sobą błażek. — Brak uczuć chrześcijańskich! Ha, to w dobrym smaku, trzeba przyznać, ta pobożna żądza grosza! Jacy właściwie jesteście, wy, młodzi, co? Głowa pełna chrześcijańskich i fantastycznych banialuk... i... idealizm! A my, starzy, to pono kpiarze bez serca... a obok tego monarchia lipcowa i praktyczne ideały... i lepiej posłać staremu ojcu najordynarniejsze sottises 4, niż wyrzec się kilku tysięcy talarów!... Raczy mną pogardzać jako kupcem! No, więc jako kupiec wiem, co to są faux frais, faux frais! * — powtórzył zawzięcie, podkreślając gardłowe paryskie „r”. — Ten egzaltowany nicpoń nie poprawi się, choćbym nawet upokorzył się przed nim i ustąpił...

— Drogi ojcze, cóż mam odpowiedzieć! Nie pragnąłbym, aby on miał rację w tym, co mówi o „wpływach”! Jako wspólnik, jestem tu zainteresowany i właśnie dlatego nie powinienem był radzić, by ojciec wytrwał na swym stanowisku... a jednak... Jestem równie dobrym chrześcijaninem jak Gotthold, a jednak...

— A jednak! tak, istotnie, masz rację, Jean, mówiąc „a jednak”! Jak wygląda właściwie ta cała sprawa? Wówczas kiedy to się palił do tej swojej panny Stüwing, kiedy robił mi scenę po scenie i w końcu mimo mego surowego zakazu popełnił ten mezalians, napisałem mu: Mon tres eher fils **, poślubiłeś twój sklepik, kropka. Nie wydziedziczam cię, nie robię żadnego skandalu, ale przyjaźń nasza jest skończona. Masz tu sto tysięcy marek w posagu, drugie sto tysięcy marek zapiszę ci w testamencie i basta, załatwione, ani szylinga więcej. Nic na to nie odpowiedział. Co go teraz obchodzi, że robimy interesy? Że ty i twoja siostra dostaniecie o wiele większą porcję? Że z waszego przyszłego spadku został nabyty dom?

— Gdyby ojciec mógł pojąć, jaki dylemat mam do rozwiązania. Z punktu widzenia interesów rodzinnych powinien bym radzić... ale... — Konsul westchnął cicho. Jan Buddenbrook, wsparty o błażek, śledził w migotliwym, niespokojnym półmroku wyraz twarzy syna. Przedostatnia świeca wypaliła się i zagasła sama; już tylko jedna migotała w głębi. Od czasu do czasu na którymś z obić rysowała się jakaś wysoka, biała, uśmiechająca się spokojnie postać, która po chwili znów znikała w półmroku.

♦ Faux frais (franc.) -r koszty dodatkowe.

♦♦ Mon tres eher fils (franc.) — Mój drogi synu.

— Ojcze! Te stosunki z Gottholdem przytłaczają mnie! — rzekł cicho konsul.

— Głupstwo, Jean, bez sentymentalizmu! Cóż cię przytłacza?

— Ojcze! Siedzieliśmy tu dziś wszyscy razem, tak wesoło czciliśmy radosny dzień, byliśmy dumni i szczęśliwi w przeświadczeniu, żeśmy czegoś dopięli, coś osiągnęli... wyprowadziliśmy naszą firme, naszą rodzinę na wyżyny, gdzie największa powaga i znaczenie stały się jej udziałem... Ale, ojcze, ta wrogość pomiędzy mną a moim bratem, najstarszym twoim synem... Żadna skaza nie powinna szpecić budowli, którą wznieśliśmy z łaskawą boską pomocą... Rodzina powinna żyć w jedności, trzymać się razem, ojcze, inaczej nieszczęście zapuka do drzwi...

— Banialuki, Jean! Żarty! Uparty chłopak...

Nastąpiła pauza; ostatni płomień dogasał.

— Co ty tam robisz, Jean? — zapytał Buddenbrook. — Wcale cię już nie widzę.

— Rachuję — odrzekł sucho konsul. Świeca zapłonęła żywiej i można było dostrzec, jak stał wyprostowany, wpatrując się w tańczący płomień wzrokiem tak chłodnym i uważnym, jakim nie patrzył dziś przez całe popołudnie. — Albo daje ojciec trzydzieści trzy tysiące trzysta trzydzieści pięć marek Gottholdowi i piętnaście tysięcy marek siostrze do Frankfurtu, co razem czyni sumę czterdzieści osiem tysięcy trzysta trzydzieści pięć marek, albo też daje ojciec tylko dwadzieścia pięć tysięcy marek do Frankfurtu, co oznacza dla firmy zysk w wysokości dwudziestu trzech tysięcy trzystu trzydziestu pięciu marek. Ale to nie wszystko. Przypuśćmy, że udziela ojciec Gottholdowi odszkodowania za jego udział w domu; w takim razie zasada jest przełamana, w takim razie nie został on wówczas ostatecznie zaspokojony, w takim razie po śmierci ojca zażądać może takiej samej schedy, jaka przypadnie mnie i siostrze, a idzie tu o stutysięczne straty dla firmy, których ona ponosić nie może, których ja, jako

przyszły właściciel, ponosić nie mogę... Nie, ojczulku — zakończył energicznym ruchem ręki, prostując się jeszcze bardziej. — Nie radzę ustępować.

— No, więc! Kropka! N’en parlons plus! En avant! Marsz do łóżka!

Ostatni płomyk zniknął pod metalowym daszkiem. W głębokich ciemnościach przeszli przez salę kolumnową, doszedłszy zaś do schodów, prowadzących na drugie piętro, uścisnęli sobie serdecznie dłonie.

— Dobranoc, Jean... courage, co? Takie sobie przykrości... Do widzenia jutro przy śniadaniu!

Konsul wszedł na schody, a stary pan dotarł po omacku do swoich apartamentów. Szczelnie zamknięty, obszerny stary dom pogrążył się w ciemności i milczeniu. Duma, nadzieje, niepokoje — wszystko spoczywało, podczas gdy na cichych ulicach mżył deszcz, a wiatr jesienny świszczał po szczytach i węgłach.

Część druga

Rozdział pierwszy

inęło półtrzecią_rokm_wiosna nadeszła wcze-=

1Vjl śniej niż zwykle, już w połowie kwietnia, i w tymże czasie nastąpiło wydarzenie, z powodu którego stary Jan Buddenbrook nucił sobie wesoło, syn zaś jego pełen był radości.

Pewnej niedzieli o dziewiątex_rano konsuLsledział w pokoju, gdzie zazwyczaj spożywano śniadanie, przed stojącą przy oknie dużą, brunatną sekreterą, której wieko otwierało się za pomocą pomysłowego mechanizmu. Leżała przed nim skórzana teka wypchana papierami. Wyjął był z niej zeszyt w ozdobnej, złoconej okładce i pochylony pisał swym cienkim, drobnym pismem — gorliwie i bez zatrzymywania się, maczając gęsie pióro w ciężkim metalowym kałamarzu...