Bug z Tobą. Historie o życiu i śmierci na wsi nadbużańskiego Podlasia - Dorota Filipiak - ebook
NOWOŚĆ

Bug z Tobą. Historie o życiu i śmierci na wsi nadbużańskiego Podlasia ebook

Dorota Filipiak

0,0

Opis

O KSIĄŻCE:
Są na świecie rzeki większe i miejsca ciekawsze. Jednak to nad tą rzeką jest coś, co sprawia, że chce się tu być i żyć.
Ta rzeka to Bug – niezwykła, dzika, prawdziwa – a miejsce to Podlasie nadbużańskie. Tam, gdzie jest Bug wszystko staje się niezwykłe, nawet mała cicha wieś, do której dobrze się wraca z najdalszych podróży.
Na nadbużańskim Podlasiu Bug nas prowadzi. Jak przed wiekami prowadził osadników z Mazowsza, Litwy i Rusi. Bug zawsze był. I gdy w okolicznych wsiach unici modlili się w swoich ubogich cerkiewkach, w miasteczkach Żydzi prowadzili niewielkie interesy, a arystokracja budowała pałace i folwarki. Bug trwał – w czasie pokoju i w czasie wojen. Niejedno widział, niejedno wie, niejedno pamięta. A gdy przysiąść na brzegu, to opowie.
Ta książka to historia domu w małej nadbużańskiej wsi, który mnie wybrał i kazał odkryć swoje tajemnice. Te ukryte w ogrodzie, na łąkach i w lesie, a przede wszystkim nad najwspanialszą polską rzeką. Znaleźć tu swój dom, to być wybrańcem fortuny. Ale dom to nie tylko ściany i meble. To najbliższe otoczenie – stary sad, jego mieszkańcy – i dalsza okolica. To sąsiedzi – ludzie, zwierzęta. I cała przyroda, którą również trzeba poznać i zrozumieć. Prawdziwy dom to to, co jest tu i teraz, ale i to co było. Trwały dom stoi na fundamencie przeszłości, a tworzą go ci, którzy byli i żyli tu wcześniej. Wczoraj, przed dekadą, przed wiekami. Ci, których wszyscy pamiętają i ci, o których pamięta już tylko Bug.
DOROTA FILIPIAK

O AUTORCE:
Dorota Filipiak – warszawianka z urodzenia, studiowała historię na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się historią Europy Środkowej. Najchętniej podróżuje na Słowację, Węgry, a przede wszystkim do Rumunii. Jest popularyzatorką wiedzy o Rumunii oraz autorką artykułów o węgierskiej i rumuńskiej kulturze, historii i literaturze. Współpracuje z „Krainą Bugu”, gdzie publikuje teksty o Podlasiu. Mieszka w Warszawie i we wsi nad Bugiem. Za książkę Rumunia. Pęknięte lustro Europy otrzymała Nagrodę im. Macieja Kuczyńskiego za najlepszy podróżniczy debiut roku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kilka słów tytułem wstępu

Łąki, pola, las na hory­zon­cie. Nie­wielka wieś kilka kilo­me­trów od Bugu. Cisza, spo­kój, nic się nie dzieje. Nuda. Ale to tylko pozór, bo nie ma miejsc nie­cie­ka­wych. Wszę­dzie coś się dzieje. Wszę­dzie można zna­leźć histo­rię przez małe h, które rośnie, wcho­dzi w związki z innymi małymi h i nie­po­strze­że­nie prze­kształca się w H wiel­kie. Cza­sami jed­nak nie umiemy tego dostrzec. Przy­zwy­cza­jeni do uzna­wa­nia za histo­rię tylko tego, co potężne – prze­ło­mo­wych bitew, tra­gicz­nych powstań, prze­gra­nych wojen – zapo­mi­namy, że wszystko bie­rze swój począ­tek z nie­po­zor­nych zda­rzeń, a wybitni ludzie nie muszą się rodzić w rodzi­nach kró­lów i ksią­żąt.

Tu nad Bugiem nie uro­dził się żaden król, ale w nie­od­le­głej od naszego domu nad­bu­żań­skiej wsi przy­szedł na świat wybitny bibli­sta, badacz i tłu­macz ręko­pi­sów z Qum­ran Józef Tade­usz Milik. Stąd pocho­dzi słynny przed­wo­jenny ope­ra­tor fil­mowy Albert Wywerka, któ­remu pol­ska kine­ma­to­gra­fia zawdzię­cza takie obrazy jak Zna­chor, Ada! To nie wypada! czy Dybuk – naj­gło­śniej­szą pro­duk­cję w języku jidysz zre­ali­zo­waną w przed­wo­jen­nej Pol­sce. Z Nad­buża pocho­dzi także pro­fe­sor Kazi­mierz Kry­siak, rek­tor SGGW zasłu­żony w dzie­dzi­nie resty­tu­cji i ochrony żubrów. I wielu innych przed­sta­wi­cieli waż­nych dzie­dzin życia, nauki oraz kul­tury, dzia­ła­ją­cych nie tylko w Pol­sce. Nie­któ­rzy z nich to wycho­wan­ko­wie owia­nego legendą ster­dyń­skiego gim­na­zjum, któ­rym kie­ro­wał pocho­dzący stąd praw­nik – pan Sędzia. Każdy z tych życio­ry­sów zasłu­guje na oddzielną opo­wieść. Dla­czego więc ich nie spi­sać?

Przez wiele lat żyłam tu kra­jo­bra­zem i przy­rodą, bo na tyle wystar­czało mi czasu, gdy po cięż­kim tygo­dniu pracy mia­łam po pro­stu dość ludzi. Szu­ka­łam więc wytchnie­nia dla oczu, uszu i płuc, ale przede wszyst­kim dla głowy. Ale nawet naj­wspa­nial­sze widoki oglą­dane po raz tysięczny powsze­dnieją, a w końcu zaczy­nają nudzić. Mózg domaga się cze­goś bar­dziej sty­mu­lu­ją­cego. Nasy­ciw­szy oczy nie­bem, trawą i lasem, wypeł­niw­szy płuca powie­trzem, szu­kam cze­goś, co nada nad­bu­żań­skiemu mikro­ko­smo­sowi tre­ści łączą­cej prze­szłość z przy­szło­ścią. Opo­wieść o tym, co było, zanim się tu zja­wi­łam, to fun­da­ment, na któ­rym mogę budo­wać wła­sną histo­rię. Ruszam zatem na poszu­ki­wa­nia opo­wie­ści o ludziach i zda­rze­niach.

Tu histo­ria nie rzuca się w oczy. Tu histo­ria po pro­stu jest. Scho­wana wśród traw i drzew, przy­cup­nięta na brzegu rzeki, ukryta w mro­kach pamięci i przy­cza­jona za pochy­łym pło­tem. Ale czujne oko znaj­dzie trop wio­dący ku kolej­nym. A potem trzeba zacząć zada­wać pyta­nia.

Tam­tego roku zaczę­łam two­rzyć opo­wieść o sobie w tym miej­scu. Tam­tego roku wszystko było ina­czej.

Słowniczek

Tam­tego roku, tam­tej wio­sny, tam­tego lata, tam­tej jesieni, tam­tej zimy czas od marca 2020 roku do marca 2021 roku, gdy świat sta­nął w miej­scu i nikt nie wie­dział, co będzie dalej.

Nasza wieś Chą­dzyń, mała wio­ska leżąca około 130 kilo­me­trów na wschód od War­szawy.

Nasza wieś gminna Ster­dyń.

W małej wiosce śród pól

Na wschód od Ster­dyni Mała wio­ska usy­tu­owana. Wśród nad­bu­żań­skich pól i łąk Za małą górką jak gdyby scho­wana

Marianna Bakoń­ska

No i zosta­łam wie­śniaczką. Tam­tego roku. Wio­sną, w marcu.

Wszystko tam­tego roku poszło nie tak. Wcale nie pla­no­wa­łam prze­no­sin na wieś już, zaraz. W sumie miło było marzyć co pią­tek wie­czo­rem o tym, że kie­dyś będzie tu duży dom, a w tym domu my, psy, koty i bujny ogród, wypiesz­czony sad, szklar­nia, zie­mianka, którą co roku będę wypeł­niała zapa­sami od kle­pi­ska po skle­pie­nie, żeby star­czyło na całą zimę i przed­nó­wek dla nas, dla rodziny i wszyst­kich przy­ja­ciół, któ­rzy nas odwie­dzą. No i pole bez chwa­stów, bo codzien­nie będę pie­lić. Oczy­wi­ście kury i per­liczki. I koniecz­nie co naj­mniej jedna para gęsi.

Przy­jem­nie było sobie roić, że jesie­nią liście klonu i orze­chów będą kar­nie spa­dać tylko w wyzna­czo­nym miej­scu, a myszy nie będą wygry­zać dziur i zosta­wiać bob­ków gdzie popad­nie. Że cała rodzina będzie zjeż­dżać na święta, uro­dziny i będziemy je cele­bro­wać bez pośpie­chu. Że przy­ja­ciele będą nas odwie­dzać w week­endy i będziemy gadać długo w noc przy ogni­sku, bogra­czu i winie, a następ­nego dnia rano nikt nie będzie miał kaca i do War­szawy zabie­rze kosze wypeł­nione plo­nami z naszego ogrodu. I że nad wszyst­kim będę czu­wać ja w stroju wiej­skim à l’angla­ise, z gładko ucze­sa­nymi siwymi wło­sami, ele­gancka i godna, zawsze uzbro­jona w ręka­wice i seka­tor do przy­ci­na­nia róż, któ­rych nie będą zja­dać mszyce. I zawsze będę miała czy­ste, wypie­lę­gno­wane paznok­cie.

Ale wszystko poszło nie tak. Jak z tym bodaj chiń­skim przy­sło­wiem, żeby uwa­żać, o czym się marzy. A może to nie przy­sło­wie, tylko kawał. Nagle po ponad ćwierć wieku od dnia, w któ­rym przy­je­cha­łam do naszej wsi po raz pierw­szy, zaczę­łam patrzeć na tutej­sze życie ina­czej, jak­bym dopiero teraz zrzu­ciła łuski z oczu i zoba­czyła, co tak naprawdę mnie ota­cza. Niby to wszystko widzia­łam i wie­dzia­łam wcze­śniej, ale doty­kało jakby mniej. Nie­usta­jące powroty do mia­sta, wyjazdy bliż­sze i dal­sze pozwa­lały patrzeć na pewne sprawy przez palce i mgłę tęsk­noty dopra­wio­nej sen­ty­men­ta­li­zmem. Nie­do­god­no­ści trak­to­wać z pobła­ża­niem. Nik­czem­no­ści, któ­rych dopusz­czają się ludzie z bliż­szego i dal­szego sąsiedz­twa, wku­rzały, ale i ula­ty­wały z pamięci, im bli­żej mia­łam do War­szawy. Bycie tu bez prze­rwy, w świątki, piątki i dni tar­gowe zupeł­nie zmie­niło per­spek­tywę. Dom obja­wił mi się w całej swej brzy­do­cie. Wieś została odarta z resz­tek siel­sko­ści, a i spo­kój, jak się z cza­sem oka­zało, był li tylko ułudą i wyobra­że­niem miesz­czu­cha o wsi, która de facto od dawna nie ist­nieje. Nie ist­nieje i być może ni­gdy nie ist­niała. Za to bar­dzo dobrze ma się to wszystko, co sta­nowi o ponu­rym obli­czu pod­la­sko-mazo­wiec­kiej pro­win­cji.

Miał być tylko tygo­dniowy urlop na czas remontu w war­szaw­skim miesz­ka­niu. Nie pako­wa­łam wielu rze­czy poza zapa­sem fil­mów na DVD, brud­no­pi­sem książki o Rumu­nii, którą nie­ocze­ki­wa­nie udało mi się zain­te­re­so­wać zna­jo­mego wydawcę, lap­to­pem i kil­koma książ­kami, któ­rych potrze­bo­wa­łam do pracy nad tek­stem. Wszak na wsi mia­łam wszystko, co potrzebne pod­czas week­en­do­wych, świą­tecz­nych czy urlo­po­wych poby­tów. Przez tydzień naprawdę niczego spe­cjal­nego czło­wie­kowi do szczę­ścia nie potrzeba. Tym bar­dziej że w marcu jest zazwy­czaj wystar­cza­jąco paskud­nie, żeby nie wycho­dzić z domu. A zapas dre­sów i gruba kurtka na spa­cery z psami to odpo­wiedni zestaw na mokre i wietrzne przed­wio­śnie z dala od wiel­kiego mia­sta.

Tydzień minął nie wia­domo jak i kiedy. Głów­nie na mar­no­wa­niu czasu. Do książki ledwo zaj­rza­łam. Z zapa­łem upra­wia­łam pro­kra­sty­na­cję. Tro­chę popra­co­wa­łam w warzyw­niku, ale nie prze­mę­cza­łam się za bar­dzo. Któ­re­goś nieco cie­plej­szego dnia sko­pa­łam połowę naszego poletka, wyrwa­łam zeschnięte zeszło­roczne badyle kopru i stare nagietki. Zro­bi­łam grun­towne porządki w domu, wymia­ta­jąc kurz i dorodne paję­czyny z naj­ciem­niej­szych kątów. I tyle. Pojeź­dzi­łam na rowe­rze. Przy­le­ciały pierw­sze bociany, pod sad pod­cho­dziły żura­wie i gęsi. A ja odpo­czy­wa­łam, pla­nu­jąc już kolejne podróże, bo cho­ciaż wia­domości z dnia na dzień były coraz gor­sze, nie prze­wi­dy­wa­łam więk­szych zmian na świe­cie.

W ciągu tego tygo­dnia jed­nak wszystko się zmie­niło. Zosta­li­śmy odgór­nym naka­zem zamknięci w domach. Szybko stało się jasne, że to nie jest chwi­lowa sytu­acja. Krótki pobyt wydłu­żał się i wydłu­żał. Urlop się skoń­czył, trzeba było wró­cić do pracy. Wszy­scy uczy­li­śmy się funk­cjo­no­wa­nia w nowych warun­kach, komu­ni­ko­wa­nia na odle­głość. Testo­wa­li­śmy narzę­dzia, wypró­bo­wy­wa­li­śmy alter­na­tywne spo­soby wyko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków służ­bo­wych, które zbli­żyły się nie­bez­piecz­nie do sfery pry­wat­nej. W tej sytu­acji trzeba było zor­ga­ni­zo­wać życie na nowo, a dom dosto­so­wać i do pracy, i do miesz­ka­nia – na stałe.

Gdy już wie­dzia­łam, że nie­prędko wró­cimy do życia sprzed tam­tego marca, moją pierw­szą i naj­waż­niej­szą potrzebą stało się zor­ga­ni­zo­wa­nie miej­sca do pracy z praw­dzi­wego zda­rze­nia. Wcze­śniej ni­gdy nie zaj­mo­wa­łam się spra­wami służ­bo­wymi na wsi. To było miej­sce, do któ­rego praca, ta war­szaw­ska, nie miała prawa wstępu. Dotąd nie potrze­bo­wa­łam tu biurka, note­sów, kalen­da­rzy, porząd­nego kom­pu­tera. Sie­dze­nie na fotelu z lap­to­pem na kola­nach jed­nak powoli, ale sku­tecz­nie ruj­no­wało mój krę­go­słup. A ślę­cze­nia przy kom­pu­te­rze było coraz wię­cej. Maile, skajp, te wszyst­kie tłi­tery i fejs­buki. Arty­kuły, no i książka. Cały dzień stu­ka­nia w kla­wia­turę. Prze­me­blo­wa­nie stało się koniecz­no­ścią. Tym bar­dziej że arty­kuły i koń­cowe prace nad książką pochła­niały coraz wię­cej czasu po godzi­nach codzien­nej pracy w wydaw­nic­twie. Trzeba było zadbać o zdro­wie i wygodę. Zor­ga­ni­zo­wa­nie porząd­nego miej­sca do pracy i pod­ręcz­nej biblio­teki było istot­nym prze­ło­mem w moim nowym wiej­skim życiu. Biurko ze sta­rego stołu, nowe krze­sło, regały na książki i lampa stały się sym­bo­lami przej­ścia – począt­kiem nie­zu­peł­nie nowego życia, w któ­rym musia­łam się nauczyć roz­dzie­lać pracę za pie­nią­dze, pracę dla przy­jem­no­ści i odpo­czy­nek.

Tam­ten rok stał się wyjąt­kowy nie tylko z powodu krą­żą­cych w powie­trzu wiru­sów. Gdy tylko zro­biło się cie­plej, zaczę­li­śmy remont. Latem odszedł Feri. Po kil­ku­let­niej prze­rwie w lesie obro­dziły grzyby. To jesie­nią. A potem nastą­piła zima – praw­dziwa, mroźna i śnieżna. I bar­dzo długa. Wiatr huczał i wywie­wał z domu cie­pło. Masywne podmu­chy waliły o dach, w komi­nie wyło, jakby zamiesz­kało w nim stado potę­pień­ców. Łyse gałę­zie sta­rych orze­chów bujały się w osza­la­łym tańcu. Gęsty śnieg padał nie­mal poziomo. Tem­pe­ra­tura spa­dała cza­sem poni­żej minus dwu­dzie­stu stopni. W takie wie­czory, gdy wyj­ście za dom po drewno do pieca ozna­czało walkę z lodo­wa­tym wia­trem, przy­po­mi­nała mi się cała lite­ra­tura i wszyst­kie filmy, w któ­rych poka­zy­wano praw­dziwą zimę gdzieś w Skan­dy­na­wii albo na Ala­sce. Czu­łam się wtedy jak pio­nierka wal­cząca z naturą. Jak zesła­niec sybe­ryj­ski. To był czas próby.

I tak zosta­łam wie­śniaczką. Bo mimo wszystko wieś cią­gle jest lep­sza od mia­sta. Tam­tego roku oka­zała się miej­scem dają­cym o wiele wię­cej wol­no­ści niż kamie­nica w cen­trum War­szawy. A w te wie­czory, gdy nie wiało, uczy­łam się słu­chać ciszy. I to przez tę ciszę wra­sta­łam w wieś na dobre. Przez nią też zro­zu­mia­łam, że nastał czas wiel­kich zmian.

U nas na Podlasiu

Chą­dzyń, wś., pow. Soko­łow­ski, gm. i par. Ster­dyń. W 1827 r. było tu 23 dm., 183 mk.; obec­nie liczy 23 dm., 278 mk. i 166 morg. Br.Ch.

Słow­nik geo­gra­ficzny Kró­le­stwa Pol­skiegoi innych kra­jów sło­wiań­skich

Wieś znaj­duje się na wschód od War­szawy. Tuż za naszym domem stoi tablica z infor­ma­cją, że tu zaczyna się Nad­bu­żań­ski Park Kra­jo­bra­zowy. Do rzeki jest kilka kilo­me­trów, kil­ka­na­ście minut rowe­rem. Admi­ni­stra­cyj­nie jeste­śmy przy­dzie­leni do woje­wódz­twa mazo­wiec­kiego, ale to już Pod­la­sie. Kra­ina Bugu – Pod­la­sie Nad­bu­żań­skie. W dru­giej poło­wie XIX wieku tak o tym kawałku świata pisał Zyg­munt Glo­ger:

Do tych puszcz bez­lud­nych napły­wali od zachodu Mazu­rzy, od połu­dnia i wschodu Rusini, a od pół­nocy ple­mię litew­skie Jadź­win­gów, któ­rzy korzy­sta­jąc z osła­bie­nia Pol­ski Pia­sto­wej w dobie podziałów pomiędzy synów, wnu­ków i prawnu­ków Bole­sława Krzy­wo­ustego, uczy­nili pusz­cze pod­la­skie szla­kiem swo­ich napa­dów na żyzną Mało­pol­skę. Po pogro­mie Jadź­win­gów doko­na­nym przez Leszka Czar­nego Mazu­rzy gro­mad­nie kolo­ni­zo­wali Pod­la­sie, a roz­pra­sza­jąc się i dalej na wschód i połu­dnie po zie­miach Rusi, wsią­kali szybko w jej żywioł miej­scowy1.

Daw­niej, gdy pano­wali tu Litwini, a gdzieś w oko­licy zamęt siali Jaćwin­go­wie, nikt nie spi­sy­wał dzie­jów naszej oko­licy. Dopiero pano­wie szlachta zosta­wili ślady w księ­gach. Pierw­sze zapi­ski o naj­bliż­szej oko­licy pocho­dzą z XV wieku i wiążą się z dwoma rodami – Kisz­ków i Chą­dzyń­skich. O Kisz­kach wia­domo sporo, bo to znaczny ród. O Chą­dzyń­skich mniej i nie wszystko jest pewne. Naj­częst­sze źró­dła to doku­menty kościelne i sądowe. Tak jak w wypadku pierw­szych wła­ści­cieli wsi – braci Chą­dzyń­skich. Wszystko, co o nich wiemy, pocho­dzi wła­śnie z XV- i XVI-wiecz­nych doku­men­tów pro­ce­so­wych, bo tego typu pisma powsta­wały wów­czas naj­czę­ściej. Bra­cia Jan i Jakub nader czę­sto odwie­dzali sąd w Dro­hi­czy­nie. I nie byli jedy­nymi Chą­dzyń­skimi, któ­rych odno­to­wano w aktach sądo­wych. Dal­sze dzieje oko­licy, już o wiele lepiej i róż­no­rod­niej opi­sane, są zwią­zane z rodzi­nami Osso­liń­skich, Kra­sic­kich i Gór­skich. Po nich zostały licz­niej­sze ślady, ale i żywa pamięć. Ale to póź­niej­sze czasy i jesz­cze do nich wrócę.

Na szcząt­kowe wzmianki o wsi tra­fi­łam także w pamięt­niku nie­ja­kiego Wik­to­ryna Kuczyń­skiego. Kil­ka­krot­nie wspo­mi­nał o roz­ma­itych rachun­kach zwią­za­nych z wsią, by wresz­cie zapi­sać: „Nastą­pił Ś. Jan [24 VI 1729], ode­bra­łem od JMP Osso­liń­skiego sta­ro­sty dro­hic­kiego 50 000 zł i ustą­pi­łem ze Ster­dyni, także z Chą­dzyna, Chą­dzynka i Blo­chów, a zapis z pro­wi­zją na 40 000 od JMP sta­ro­sty za sza­cu­nek dóbr otrzy­ma­łem”2. Wik­to­ryn Kuczyń­ski to nie byle jaka postać. Uro­dził się w 1667 roku i przez całe życie był bli­sko zwią­zany z Dro­hi­czy­nem, który fun­da­cjom jego i jego żony zawdzię­cza swoje naj­wspa­nial­sze świą­ty­nie, mię­dzy innymi kościół i klasz­tor Panien Bene­dyk­ty­nek w Dro­hi­czy­nie, praw­dziwą póź­no­ba­ro­kową perłę zachwy­ca­jącą do dziś. Kuczyń­ski został pocho­wany wła­śnie w nad­bu­żań­skim mia­steczku, w tam­tej­szej kate­drze. Za życia był nie tylko zaan­ga­żo­wany w dzia­łal­ność publiczną, lecz także świet­nie sobie radził jako, mówiąc dzi­siej­szym języ­kiem, biz­nes­men. Zgro­ma­dził potężny mają­tek, jed­no­cze­śnie peł­niąc ważne funk­cje publiczne, nic więc dziw­nego, że nazy­wano go kró­lem Pod­la­sia. Wśród sku­po­wa­nych przez niego mająt­ków zna­lazł się także ten ster­dyń­ski, który znaj­do­wał się w jego posia­da­niu przez 20 lat. Odstą­pił go w 1729 roku. Dobra wró­ciły wów­czas do Osso­liń­skich, by potem jesz­cze wiele razy zmie­niać wła­ści­cieli, podob­nie jak ota­cza­jące Ster­dyń wsie.

Nic nie trwa tu wiecz­nie, a per­ma­nentna zmiana i kolejne kresy są nie­od­łączną czę­ścią życia – taka jest nie­pew­ność losów ludz­kich i dzie­jów ziem leżą­cych pomię­dzy. Losy tych oko­lic są zawiłe, a szcze­góły giną w mro­kach prze­szło­ści. Już w śre­dnio­wie­czu teren ten leżał na pogra­ni­czu, mię­dzy zie­miami wiel­kich ksią­żąt litew­skich a wło­ściami ksią­żąt mazo­wiec­kich, i był nara­żony na cią­głe najazdy jaćwie­skie i pru­skie. Nie­przy­pad­kowo wielki książę Witold spro­wa­dzał na te tereny ryce­rzy mazo­wiec­kich i ruskich boja­rów, któ­rzy osie­dliw­szy się, mieli obo­wią­zek służby wojen­nej i świad­cze­nia pod­wód. Coś za coś – zie­mia za usługi.

Śla­dów prze­szło­ści tu coraz mniej. Tym cen­niej­sze jest to, co prze­trwało i przy­wo­łuje pamięćo daw­nych cza­sach i ludziach, któ­rzy kie­dyś żyli w nad­bu­żań­skich wio­skach.

Na takim tere­nie zawsze było nie­spo­koj­nie. Nikt nie umiał prze­wi­dzieć, kiedy złe wychy­nie z pusz­czy – bez róż­nicy: demon czy czło­wiek – więc aż tak bar­dzo się tam nie pchali. Pamięć o daw­nych najeźdź­cach, tajem­ni­czych i groź­nych Jaćwin­gach, przez dłu­gie lata była żywa. Prze­ka­zy­wano ją w kro­ni­kach, ale zapewne i w snu­tych przy ogniu opo­wie­ściach. Do naszych cza­sów prze­trwała oca­lona przez nie­stru­dzo­nego bada­cza daw­nych dzie­jów Zyg­munta Glo­gera, który pisał:

Od śmierci Bole­sława Krzy­wo­ustego Jaćwież, żyjąca z myśli­stwa i łupów zdo­by­wa­nych na sąsia­dach, prze­kro­czyła Bie­brzę ku połu­dniowi i przez całą dobę podziałów Pol­ski koczo­wała w pusz­czach Pod­la­sia, nad górną Narwią i śred­nim Bugiem, gdzie, jak wilk z kniei nie­do­stęp­nej, napa­dać mogła na pogra­ni­cze Mazow­sza, na Mało­pol­skę i Ruś. Gdy Pol­ska znowu do sił monar­chii powra­cała, nie­do­bitki Jadź­win­gów, tępio­nych jej orę­żem, uchodziły w głąb Litwy, pozo­sta­wia­jąc na Pod­la­siu, w zie­miach Sło­wian, nie­liczne po sobie ślady3.

Jakby Jaćwin­gów było mało, ta wcze­sna kolo­ni­za­cja została prze­rwana wyda­rze­niami, które wstrzą­snęły znaczną czę­ścią Europy i pozo­sta­wiły po sobie dra­ma­tyczne zapi­ski w kro­ni­kach nie­jed­nego kraju. O tym rów­nież wspo­mina skru­pu­latny Glo­ger:

Strasz­liwy najazd Tata­rów na Ruś i Pol­skę w roku 1241, burząc w tych kra­jach wszelką wła­dzę i obronę, jak już to wyżej powie­dzie­li­śmy, uła­twił jesz­cze Litwie i Jadź­win­gom pole do łupów nad Bugiem, Wie­przem i Wisłą. Jeżeli kro­ni­ka­rze zano­to­wali, że ludna zie­mia Lubel­ska zaczęła wtedy prze­mie­niać się w pusty­nię, to cóż dopiero musiało dziać się w mazo­wiec­kich oko­li­cach rol­ni­czych, bli­żej Prus i Jaćwieży nad Bie­brzą, Narwią i Bugiem poło­żo­nych. O ziemi Wiskiej w Mazow­szu nad Bie­brzą mamy także wzmiankę, że się wów­czas w step zamie­niła. A to samo wylud­nie­nie Mazu­rów nastą­piło i w oko­licy dzi­siej­szego Tyko­cina, Cie­cha­nowca, Ster­dyni, Soko­łowa. Dopiero po wypar­ciu Jadź­win­gów z Pod­la­sia, w dru­giej poło­wie XIII wieku, przez Bole­sława Wsty­dli­wego i Leszka Czar­nego, lud­ność pol­ska, a zwłasz­cza drobna szlachta mazo­wiecka zaczęła (w wieku XIV) powtór­nie napły­wać do bez­lud­nego pra­wie Pod­la­sia, pomimo że pano­wała w tych stro­nach Litwa z Rusią4.

Chwała Zyg­mun­towi Glo­ge­rowi, bo bez jego badań i zapi­sków trudno byłoby mi się w tym wszyst­kim poła­pać. W Geo­gra­fii histo­rycz­nej ziem daw­nej Pol­ski pisze:

Skut­kiem wzro­stu zalud­nie­nia na Mazow­szu i Rusi Pod­la­sie zaczęło się wcze­śnie zasie­dlać. Od połu­dnia i wschodu przy­by­wali do puszcz pod­la­skich Rusini, a od zachodu napły­wali gro­mad­nie Mazu­rzy. Tak zalud­niła się Rusią oko­lica Biel­ska, Klesz­czel, Miel­nika i Kon­stan­ty­nowa. Lud­ność mazur­ska osia­dła gęsto oko­lice dzi­siej­szego Raj­grodu, Gonią­dza, Tyko­cina, Wyso­kiego Mazo­wiec­kiego, Cie­cha­nowca, Ster­dyni, Soko­łowa5.

Z map wynika, że do XVI wieku obszar, na któ­rym znaj­duje się wieś, nale­żał for­mal­nie do Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego. Dowo­dem na to jest doku­ment z 1437 roku, pod­pi­sany przez Zyg­munta Kiej­stu­to­wi­cza – potwier­dze­nie posia­da­nia jed­nej z oko­licz­nych wsi przez biskupa łuc­kiego. Nie wia­domo, jak długo biskup był wła­ści­cie­lem wsi. Źró­dła potwier­dzają nato­miast, że wraz z innymi miej­sco­wo­ściami w oko­licy prze­cho­dziła z rąk do rąk, i to wie­lo­krot­nie6. Dopiero w dru­giej poło­wie XV stu­le­cia gra­nica się prze­su­nęła, a w 1513 roku utwo­rzono woje­wódz­two pod­la­skie w gra­nicach Wiel­kiego Księ­stwa Litew­skiego. W jego skład weszła także zie­mia dro­hicka.

W 1569 roku woje­wódz­two pod­la­skie włą­czono do Korony, a kolejne unie pol­sko-litew­skie spra­wiły, że gra­nica znik­nęła, zro­biło się bez­piecz­niej i można było tę zie­mię nad­bu­żań­ską zago­spo­da­ro­wać i zasie­dlić na stałe7. Licz­niej i chęt­niej zaczęła tu przy­by­wać szlachta z Mazow­sza, poja­wiali się też chłopi mazo­wieccy, litew­scy, ruscy. Obok kościo­łów kato­lic­kich powsta­wały cer­kwie, obok świą­tyń chrze­ści­jań­skich – syna­gogi. W 1923 roku dok­tor Adam Jaro­siń­ski, miesz­ka­jący wów­czas w Ster­dyni, noto­wał:

Pod­la­sie stale było tere­nem, na któ­rym ście­rały się wpływy pol­skie, prze­waż­nie sąsied­niego Mazow­sza, i wpływy litew­skie i ruskie, a nawet nie­miec­kie. Na ziemi tej pra­wie bez prze­rwy odby­wały się walki sąsiedz­kie, miały miej­sce najazdy tatar­skie, ruskie i krzy­żac­kie. Na tym tere­nie doszczęt­nie zagi­nął bitny i nie­spo­kojny szczep Jadź­win­gów, po któ­rym zostały zale­d­wie cmen­ta­rzy­ska, gdzie­nie­gdzie nazwy miej­sco­wo­ści i ludzi. Pod­la­sie jest tere­nem, na któ­rym w ostat­nich dzie­siąt­kach lat miała miej­sce walka dwóch kul­tur – wschod­niej i zachod­niej, jest zie­mią mogił i krzy­żów, zie­mią unicką, prze­siąk­niętą krwią ludzką i łzami8.

Dla tych nad­bu­żań­skich wsi cen­trum świata długo znaj­do­wało się gdzieś indziej. Tutejsi miesz­kańcy patrzyli na wschód; może nie na dale­kie Troki i Wilno, a na bliż­szy Dro­hi­czyn, ale jed­nak na wschód. Dziś po kolej­nych zmia­nach gra­nic wieś nie znaj­duje się aż tak daleko od serca kraju, które teraz leży po stro­nie dosko­nale prze­ciw­nej. O tym, że nasz świat sytu­uje się cią­gle na wscho­dzie, świad­czą nazwi­ska miesz­kań­ców od wie­ków prze­ka­zy­wane synom przez ojców. Na nagrob­kach oko­licz­nych cmen­ta­rzy pełno róż­nych -uków: Sta­siu­ków, Pro­kop­czu­ków, Roma­niu­ków i Romań­czu­ków. Starsi miesz­kańcy cha­rak­te­ry­stycz­nie wydłu­żają sylaby. Józef Milik, pocho­dzący z sąsied­niej wsi Sero­czyn poseł Stron­nic­twa Naro­do­wego, się­ga­jąc pamię­cią do naj­wcze­śniej­szych wspo­mnień z początku XX stu­le­cia, mówił o oko­licz­nych miesz­kań­cach jako o pol­sko-ruskiej masie9. Ale dok­tor Jaro­siń­ski, wni­kliwy obser­wa­tor lokal­nych sto­sun­ków, do któ­rego wrócę tu jesz­cze nie raz, przed­sta­wia sprawę w spo­sób bar­dziej skom­pli­ko­wany:

Są tu Turosy, nazwi­sko któ­rych wywo­dzi do tura, tego wspa­nia­łego króla tutej­szych nie­gdyś puszcz. Są Wilki, Kozy, Bociany, Sowy, Bąki, Kohusy, Króle, Kra­ski, Sarny, Wró­ble, Dudki. Są Goworki, Rosaki, Ste­cie, Ryciaki, Miliki, Rosłany, Retki, Sochy, Kry­siaki, Sędziaki – od dawien dawna rdzenne chłopy pol­skie. Są Sta­siaki, Pie­trzaki, Janiaki, Ewiaki, Anto­niaki. Są Badury, Telendy, Kopa­nie, Poślady, Boguty, Ten­de­rendy, Kwieki, Sko­mo­ru­chy, Tara­ruje, Łagody, Culepy, Dendy i Dece – praw­do­po­dob­nie pocho­dzący od Jadź­win­gów. Są Masta­ler­czuki, Kuchar­czyki, Pytle, Łok­cie, Mły­nar­czuki, Stel­ma­chy, Ślu­sar­czuki, Zdunki, Szew­czuki. Są Klim­czuki, Andrzej­czuki, Gre­gor­czuki, Oni­fa­ciuki, Szy­ma­niaki, Rusi­niaki, Litwiń­czuki, nie­wąt­pli­wie nie­gdyś przy­by­sze ze wschodu. Śród szlachty są pano­wie Buczyń­scy, Dmow­scy, Zawadzcy, Dłu­scy, Kamiń­scy, Śred­niccy, Ste­lą­gow­scy, Żochow­scy, Sto­kow­scy, Żebrow­scy, Bujal­scy, Ratyń­scy, Trzciń­scy, Toczy­scy, Tchórz­niccy. Są Wrzo­sko­wie i Lip­ko­wie pocho­dze­nia tatar­skiego. Są Ryte­lo­wie, wywo­dzący się od Ryt­te­rów (ryce­rzy) nie­miec­kich. Są Jagieł­ło­wie, Grzy­ma­ło­wie i Moniusz­ko­wie. Do nie­dawna byli Kuszl­lo­wie i Pucha­ło­wie. Są Bero­wie pocho­dze­nia fran­cu­skiego, Szyl­lery, Rej­ma­no­wie pocho­dze­nia nie­miec­kiego10.

Na wiele z tych nazwisk można się do dziś natknąć w oko­licy. Nie­gdyś rodziny wie­lo­dzietne były normą, synów więc nie bra­ko­wało, a to gwa­ran­to­wało prze­ka­zy­wa­nie nazwi­ska kolej­nym poko­le­niom i roz­ra­sta­nie się gałęzi miej­sco­wych rodów. Nie­które z nich są z tą zie­mią zwią­zane od setek lat. O tych, co byli, i o tych, co na­dal tu żyją, przy­po­mi­nają coty­go­dniowe inten­cje mszalne. Świat się zmie­nia, więc para­fia ogła­sza je na pro­filu face­bo­oko­wym, ale nazwi­ska są w więk­szo­ści te same, powta­rzane przez kolej­nych księży. Można też pójść na któ­ryś z oko­licz­nych cmen­ta­rzy, a tam na tabli­cach nagrob­nych, podob­nie jak na tablicy nowo­cze­snego por­talu spo­łecz­no­ścio­wego, ci sami Turo­so­wie, Wil­ko­wie, Ste­ciowe, Kie­ry­ło­wie, Pro­kop­czu­ko­wie, Ratyń­scy. Te same nazwi­ska poja­wiają się w daw­nych kro­ni­kach, doku­men­tach sądo­wych, prze­wi­jają w opo­wie­ściach i wspo­mnie­niach. Po wsiach sami krewni i powi­no­waci.

Dro­hi­czyn – histo­ryczna sto­lica Pod­la­sia.

Tu trzeba szu­kać histo­rii wła­śnie w ludziach, w ich losach. Tury­sta ocze­ku­jący wiel­kich zabyt­ków może się poczuć nieco zawie­dziony. Tego, co było, można się tylko domy­ślać, szu­kać mię­dzy kamie­niami, w lesie, przy śród­pol­nych dro­gach, w brzmie­niu języka i nazwisk. Poza baro­ko­wym kościo­łem i pała­cem wiele wię­cej się tu nie znaj­dzie – ot, kilka pomni­ków w cen­trum wsi gmin­nej, jakieś kapliczki, nie­liczne stare chaty. Oko­licę można też zwie­dzać szla­kiem uni­tów. Cho­ciaż dawne cer­kwie ponad wiek temu prze­jęli rzym­scy kato­licy, pamięć o gre­ko­ka­to­li­kach utrwa­lono w tury­stycz­nym Szlaku Uni­tów Soko­łow­skich. Ale i ten nie jest szcze­gól­nie spek­ta­ku­larny. Unici nie budo­wali wiel­kich świą­tyń; ich kościółki były nie­wiel­kie, drew­niane.

Nie mamy więc wiel­kich zabyt­ków, nie mamy atrak­cji w postaci dia­bel­skich mły­nów, baza gastro­no­miczna też w zasa­dzie nie ist­nieje. Noc­legi dla bar­dziej wyma­ga­ją­cych tury­stów zapew­niał przez jakiś czas pałac, ale inte­res upadł. Tury­ści wybie­rają zresztą miej­sca wysu­nięte dalej na wschód – Pusz­czę Bia­ło­wie­ską, Bie­brzę, Świętą Górę Gra­barkę, wsie z nie­bie­skimi cer­kwiami i kolo­ro­wymi okien­ni­cami. Ład­niej­sze to, cie­kaw­sze i lepiej wygląda na zdję­ciach. Do nas nikomu nie jest po dro­dze.

Po co więc tu przy­jeż­dżać? Po ciszę, spo­kój, lasy i rzekę. Dla dróg asfal­to­wych, bitych, leśnych i polnych ście­żek, które można poko­ny­wać rowe­rem, nie bojąc się dzie­sią­tek samo­cho­dów pędzą­cych na łeb na szyję. Wio­sną, latem i jesie­nią można z tego roweru nie zsia­dać. Kolejne dróżki zapra­szają, kuszą i pozwa­lają odkry­wać swoje tajem­nice z dala od tłu­mów. A zimą, jeśli spad­nie śnieg, można odkry­wać nowe szlaki i tro­pić na bie­gów­kach zwie­rzęta. Przez cały rok jest co robić.

Według spisu powszech­nego z 2011 roku nasza wieś liczyła 199 miesz­kań­ców. Miej­sco­wość zamiesz­kuje 4,5% miesz­kań­ców gminy. Gmi­nie przy­było dwoje sta­łych miesz­kań­ców, ale coraz wię­cej oko­licz­nych domów wypeł­nia się ludz­kim odde­chem tylko latem. Obecny podział admi­ni­stra­cyjny, sytu­ujący nas w Mazo­wiec­kiem, spra­wia, że dziś już mało kto patrzy na wschód. Zachód stał się marze­niem i celem. Mło­dzi wyjeż­dżają wła­śnie tam i War­szawa nie zawsze jest ich ostat­nim przy­stan­kiem. Świat sta­nął przed nimi otwo­rem. Oko­lica wyraź­nie się wylud­nia, a wyjazd do sto­licy to żadna wyprawa. Dwie i pół godziny – i już się jest w innym świe­cie.

Nie­liczni jed­nak zostają, nie­któ­rzy wra­cają po latach, inni przy­by­wają i zasie­dlają nad­bu­żań­ską zie­mię roz­piętą pomię­dzy świa­tami, pomię­dzy geo­gra­fią a histo­rią. Cisza i spo­kój nie są dla każ­dego. A i histo­ria, nawet tak cie­kawa, nie każ­dego obcho­dzi tak jak obcho­dzi mnie. Inte­re­suje mnie nie tylko to, gdzie jestem, ale i to, co się wyda­rzało, nim się tu zja­wi­łam.

Zanim jed­nak zajmę się wyda­rze­niami z prze­szło­ści, przyj­rzę się jesz­cze samemu miej­scu. Bo z tym Pod­la­siem to nie do końca wia­domo, co zro­bić. Dla nie­któ­rych Pod­la­sie to nie­mal połowa tej czę­ści Pol­ski, która leży na wschód od Wisły. Urze­czeni magią Pod­la­sia chwalą się foto­gra­fiami zro­bio­nymi gdzieś nad jezio­rem Hań­cza czy w Sej­nach i Suwał­kach. Wtedy pod­no­szą się głosy obu­rzo­nych, że to nie Pod­la­sie, tylko woje­wódz­two pod­la­skie – a to nie to samo. Mają rację. Ale czy ci obu­rzeni mają rów­nież rację, gdy mówią o week­en­dzie na Pod­la­siu, który spę­dzili w Kru­szy­nia­nach i Kryn­kach? Toż to Gro­dzieńsz­czy­zna, a nie żadne Pod­la­sie. A Łomża, Zambrów? Z dru­giej strony mało kto trak­tuje leżące nad Liw­cem mia­steczko Węgrów jako pod­la­skie.

Tym­cza­sem histo­ryczne Pod­la­sie zaj­mo­wało tylko część obszaru, który zwy­kło się dziś uzna­wać za Pod­la­sie. Gra­nice powsta­łego na początku XVI wieku woje­wódz­twa pod­la­skiego w 1566 roku ule­gły zmia­nie – osta­tecz­nie zło­żyły się nań zie­mie brze­ska, miel­nicka, biel­ska i dro­hicka. Nasza wieś i oko­lica jako część ziemi dro­hic­kiej, leżą­cej u zbiegu szla­ków, któ­rymi przed wie­kami wędro­wali kupcy i zbrojni, ma pełne prawa do nazwa­nia się pod­la­ską, a my tu miesz­ka­jący słusz­nie mówimy: „U nas na Pod­la­siu”.

Ta książka to opo­wieść o miej­scu nie do końca okre­ślo­nym, leżą­cym na pogra­ni­czu pogra­ni­cza. Dziś cichym i spo­koj­nym, ale nie wia­domo, czy tak będzie zawsze. W końcu tu wszystko się zmie­nia – jak pory roku. I wszystko pły­nie – jak Bug.

Wiosna

Marzec

Sie­dli­sko bociana przy domu, zarówno chłopka, jak pana, to cha­rak­te­ry­styczne zna­mię naszej sło­wiań­skiej zagrody. Bocian to prawdziwy przy­ja­ciel domu […]. Lud mniema, że pio­run nie ude­rza w strze­chę, na któ­rej gnież­dżą się bociany, że grad nie pada na ich gniazdo, że bocian prze­czuwa wojnę i rok głodu. Mazur utrzy­muje, że Chry­stus jakie­goś obmówcę zamie­nił w bociana i kazał mu za karę świat boży z plu­ga­stwa oczysz­czać. Bocian pol­ski, jakby odczu­wa­jąc przy­ja­zne wzglę­dem niego poję­cia ludzi, gar­nie się chęt­nie do strzech wie­śnia­czych, a lud zowie go roz­ma­icie: boć­kiem, wojt­kiem i woj­tu­siem. Dzieci wiej­skie, upa­tru­jąc bociany pła­wiące się krę­giem na wyży­nach błę­kit­nego nieba, wołają do nich: „Woj­tek w koło! Woj­tek w koło!”.

Zyg­munt Glo­ger, Doli­nami rzek

Wciąż brak kolo­rów. Na łąkach cisza. Wszystko jak mar­twe. Wiatr zrzuca kap­tur z głowy, a przy­trzy­mu­jące go dło­nie, cho­ciaż w gru­bych ręka­wicz­kach, gra­bieją. Dzień wyraź­nie się wydłuża. Słońce czę­ściej wygląda zza chmur i coraz póź­niej scho­dzi za hory­zont. Codzien­nie po połu­dniu wycho­dzę na łąki i wyglą­dam bocia­nów. Szu­kam śla­dów zie­leni na skost­nia­łych gałę­ziach, świe­żej trawy pośród uschnię­tych źdźbeł. Spo­glą­dam w niebo, szu­ka­jąc skow­ronka na siwo­błę­kit­nym nie­bie. Gdzieś pod lasem zaczy­nają się drzeć żura­wie.

W marcu tam­tego roku mój świat zamknął się w sadzie, na łące, w lesie. Pozna­łam każdy kamień, każde źdźbło trawy, każdą strugę. Sarny wita­łam jak dobre zna­jome. Zna­łam kry­jówki bażan­tów. Wie­dzia­łam, gdzie kro­gu­lec ma gniazdo. Każdy ele­ment tego nie­wiel­kiego kra­jo­brazu wdru­ko­wa­łam w pamięć. A jed­nak codzien­nie patrzy­łam nań jak na coś widzia­nego po raz pierw­szy. Każ­dego dnia świa­tło i cień ryso­wały mi wszystko od początku.

Pierw­sze bociany poja­wiają się tu około 20 marca. Tam­tego roku wła­śnie w ten dzień, w moje uro­dziny, zoba­czy­łam na łące za domem pierw­szego biało-czar­nego pta­siora na czer­wo­nych nogach, z rów­nie czer­wo­nym dłu­ga­śnym dzio­bem – arcy­pol­ski sym­bol wio­sny przy­no­szący nadzieję i radość, że skoro prze­trwało się zimę, to życie się jesz­cze nie koń­czy. Cała oko­lica żywi chyba podobne uczu­cia. Wypy­tu­jemy się z sąsia­dami: czy ktoś już widział? Czy już są? Czy sia­dają na gniaz­dach? Które zajęte jako pierw­sze? Wieś, nie­szcze­gól­nie wraż­liwa na los zwie­rząt, przy­lo­tem bocia­nów inte­re­suje się bar­dzo. Bo bocian to wio­sna. Przy­lot tych pta­ków to sygnał, że czas zaczy­nać kolejny cykl życia. Nawet jeśli pogoda na­dal byle jaka, bo i śnie­giem może syp­nąć, i mróz może chwy­cić, to wszy­scy jeste­śmy już myślami przy wio­sen­nych pra­cach, które mają nam potem przy­nieść plony: warzywa, owoce i zioła.

We wsi jest sporo gniazd, naj­wy­raź­niej cała oko­lica bar­dzo bocia­nom odpo­wiada. Roz­le­głe łąki to dla nich ide­alny teren do życia. Szczę­śli­wie uprawa kuku­ry­dzy i rze­paku nie zaj­muje jesz­cze całego obszaru, a pola są raczej nie­wiel­kie. Bociany przy­la­tują tu więc co roku licz­nie i z suk­ce­sem wycho­wują kolejne poko­le­nia. Na roz­le­głych łąkach poży­wie­nia nie bra­kuje. W maju, gdy tylko roz­po­czyna się kosze­nie – zbyt wcze­sne dla innych pta­ków i drob­nych ssa­ków – bociany tłum­nie kro­czą za cią­gni­kami, wyko­rzy­stu­jąc oka­zję do napcha­nia dzio­bów.

Tym­cza­sem w marcu powoli nad­cho­dzi wio­sna i zaczyna się czas inten­syw­nych porząd­ków. Po przy­lo­cie gniazda trzeba napra­wić, roz­bu­do­wać, ulep­szyć. W tym okre­sie bociany zaglą­dają do naszego sadu. Zbie­rają zeszło­roczne siano, które, podob­nie jak gałę­zie przy­cię­tych drzew, zosta­wiamy w nie­wiel­kich kup­kach, by małe zwie­rzęta mogły w nich prze­zi­mo­wać. Wio­sną porządki poma­gają mi robić ptaki. Poza bocia­nami mate­riał na gniazda zbie­rają sroki, grzy­wa­cze, szpaki i mazurki.

Bocia­nów cią­gle dużo, ale liczeb­ność innych gatun­ków nie jest nie­stety powo­dem do opty­mi­zmu. Cho­ciaż i w tej kwe­stii tam­tego roku było jakoś ina­czej. Przed laty wio­sną łąki zale­wała woda, zamie­nia­jąc je w płyt­kie, ale roz­le­głe jeziora. Bar­dzo to odpo­wia­dało czaj­kom i rycy­kom. Nie bra­ko­wało kszy­ków, pod nie­bem śmi­gały jaskółki. Po mokrych tra­wach z god­no­ścią prze­cha­dzały się żura­wie i bociany. Potem łąki zaczęły schnąć. Czajki i rycyki znik­nęły na wiele lat. Aż tam­tego roku nagle poja­wiło się wię­cej pta­ków. Po dłu­giej prze­rwie na łące pod lasem znów spo­tka­łam rycyki, led­wie kilka, ale były. Poja­wiły się też spore stada cza­jek. Przy­le­ciały kuliki, któ­rych syl­we­tek i ner­wo­wego krzyku nie da się z niczym pomy­lić. Na łąki zala­ty­wała para bocia­nów czar­nych. Czę­sto spo­ty­ka­łam też cza­ple – białe i siwe. Żura­wie zado­mo­wiły się na dobre. Któ­re­goś ranka jak zwy­kle wyszłam do sadu i zoba­czy­łam, jak za żywo­pło­tem ze zdzi­cza­łych wiśni i śliw prze­cha­dzały się cztery gęgawy. Zaro­iło się jakoś i zro­biło gwarno, cho­ciaż łąki wciąż były suche.

Patrząc na wschód11

Punkt widze­nia zależy od punktu sie­dze­nia – ta odwieczna prawda zma­te­ria­li­zo­wała się także w moim przy­padku. Gdy zamiesz­ka­łam we wsi, przy­bli­żył się wschód, a War­szawa stała się odle­głym punk­tem, miej­scem, do któ­rego od czasu do czasu wzy­wają mnie obo­wiązki. Wschód stał się domem, a nie miej­scem, w które przy­jeż­dżam na week­endy i spe­cjalne oka­zje. Mia­łam taki zwy­czaj, że na kilka dni wokół moich uro­dzin wyjeż­dża­łam na odlu­dzie. Moje uro­dziny wypa­dają w dniu, kiedy pół­nocna pół­kula znów chyli się ku Słońcu. Zaczyna się wio­sna. Przy­la­tują nie tylko bociany. Nad polami wydzie­rają się skow­ronki, a na zamar­z­nię­tych jesz­cze polach odpo­czy­wają stada żurawi i gęsi. I na obser­wa­cje tychże gęsi wybie­ra­łam się co roku o tej samej porze nad Bie­brzę – w miej­sce, które, jak się potem dowie­dzia­łam, wcale nie znaj­do­wało się na Pod­la­siu. Ale to aku­rat szcze­gół bez zna­cze­nia. Ważny był tam­ten czas – kilka dni tuż nad rzeką w małym drew­nia­nym domku ogrze­wa­nym komin­kiem. Pod dom pod­cho­dziły łosie i sarny, a nad naszymi gło­wami prze­la­ty­wały tysiące pta­ków. Tysiące – dosłow­nie, nie wyol­brzy­miam.

Tam­tego roku nie poje­cha­li­śmy. Nikt wtedy ni­gdzie nie jeź­dził. Oka­zało się jed­nak, że nie muszę się ruszać z domu, bo gęsi przy­le­ciały do mnie. Skala nie­po­rów­ny­wal­nie mniej­sza, ale wystar­cza­jąca, by cie­szyć się z corocz­nego rytu­ału. Nad Bie­brzę wró­ci­li­śmy nie­całe dwa lata póź­niej, kilka tygo­dni wcze­śniej niż zwy­kle. Dokład­nie pamię­tam ten dzień. 26 lutego, sobota. Po dwóch dobach nie­ustan­nego śle­dze­nia wia­do­mo­ści z Ukra­iny potrze­bo­wa­li­śmy resetu. I znów mono­tonne sza­ro­brą­zowe pola i wypło­wiałe nad­rzeczne łąki stały się dosko­na­łym miej­scem na ucieczkę od świata. Zawsze będę tam wra­cać. Dobrze mi robią te pusta­cie, te ciche wio­ski, ta rzeka. Ale mój wschód znacz­nie posze­rzył swoje gra­nice, więc i Bie­brza musi się tro­chę prze­su­nąć, by zro­bić miej­sce innym rze­kom – Narwi, a przede wszyst­kim Bugowi, któ­rego oba brzegi zaczę­łam na nowo odkry­wać.

Ponowne odkry­wa­nie zaczęło się od Gra­barki. Byłam tam kie­dyś, bar­dzo dawno temu, co uświa­do­mi­łam sobie, prze­cha­dza­jąc się pośród wotyw­nych krzyży w zimny dzień majo­wego święta. Upływ czasu jest w tym świę­tym miej­scu nie­zau­wa­żalny, ale nastę­pują momenty, gdy doświad­cza się go z dotkliwą wyra­zi­sto­ścią. Naj­czę­ściej gdy spo­ty­kamy ludzi po dłu­giej prze­rwie – innych, zmie­nio­nych. Albo dawno nie­wi­dziane dzieci, które stały się już nie­mal doro­słe, cho­ciaż gdy widzie­li­śmy je poprzed­nim razem, ledwo się­gały stołu. Uświa­da­miamy sobie wów­czas, że czas zmie­nia też nas. Na Świę­tej Górze nie spo­tka­łam nikogo zna­jo­mego – ani z dziećmi, ani bez – ale zoba­czy­łam mno­gość krzyży. Przez te wszyst­kie lata ten swo­isty las wyraź­nie zgęst­niał.

Krótka prze­jażdżka i powrót po latach do miej­sca, które zapi­sało się jako trwałe wspo­mnie­nie, były moją pierw­szą wycieczką po wielu mie­sią­cach w pew­nym stop­niu przy­mu­so­wego, a w pew­nym dobro­wol­nego odda­le­nia od ludzi. W to późne popo­łu­dnie, w ostatni dzień dłu­giego week­endu, chłodny niczym w środku marca i zapo­wia­da­jący kolejny zimny maj, nie było tam tłu­mów. Ide­alne warunki do kon­tem­plo­wa­nia prze­mi­ja­nia i wiecz­no­ści. Dzwony biły na nabo­żeń­stwo, sio­stry nad­bie­gały z róż­nych stron i zni­kały w ciem­nym wnę­trzu cer­kwi. Iden­tyczne sceny obser­wo­wa­łam w rumuń­skich mona­ste­rach. Zakon­nica w czar­nym habi­cie bie­gnąca do cer­kwi obu­dziła tęsk­notę, a jed­no­cze­śnie stała się dosko­nałą ilu­stra­cją jed­no­ści wschodu – tu na Pod­la­siu i gdzieś na Buko­wi­nie czy w Neamț podobne do sie­bie sio­stry zmie­rzają o wyzna­czo­nych godzi­nach do cer­kwi, by oddać hołd temu samemu Bogu i tym samym świę­tym przed­sta­wio­nym na podob­nych, a cza­sem takich samych iko­nach. Wśród krzyży wotyw­nych wypa­trzy­łam jeden posta­wiony na Świę­tej Górze przez piel­grzy­mów z Moł­da­wii.

Kilka mie­sięcy póź­niej, już w innym miej­scu, przy­szło mi do głowy jesz­cze jedno bar­dzo wyraźne sko­ja­rze­nie z Rumu­nią – nie­bie­ski cmen­tarz. Jest taka rumuń­ska wieś, bar­dzo modna, odwie­dzana przez rze­sze tury­stów. Tym, co ich przy­ciąga, jest wła­śnie naj­słyn­niej­szy rumuń­ski cmen­tarz z nie­bie­skimi nagrob­kami. Cimi­ti­rul Vesel din Săpânța – Wesoły Cmen­tarz w Săpânțy. Cmen­tarz nie może być wesoły – mógłby ktoś od razu zapro­te­sto­wać. W końcu to miej­sce wiecz­nego spo­czynku, smutku, wspo­mnień daw­nego życia, może wcale nie takiego weso­łego. A jed­nak w tej mara­mu­re­skiej wsi nastrój jest zgoła odmienny. Nie tylko trudno się nie uśmiech­nąć – cza­sem trudno nie zaśmiać się w głos. Kto był i widział, wie, co może wywo­łać tę weso­łość. Kto nie był, bez trudu znaj­dzie liczne foto­gra­fie w nie­skoń­czo­nych zaso­bach inter­netu.

Mały cmen­tarz w Dubi­czach Cer­kiew­nych taki wesoły może już nie jest. Ale nie jest też smutny. Za to jest nie­bie­ski – jak ten w wio­sce Săpânța. I wła­śnie ten kolor oraz rzędy nie­mal iden­tycz­nych w kształ­cie nagrob­ków skry­tych w sosno­wym zagaj­niku natych­miast przy­po­mniały mi rumuń­ską wio­skę. Nie­bie­ski to kolor Pod­la­sia. Wiele tutej­szych cer­kwi jest nie­bie­skich, jak te w Koterce, Narwi czy w Biel­sku Pod­la­skim. A alba­stru, czyli nie­bie­ski, to także kolor Rumu­nii. Wszystko jest bliż­sze, niż myślimy – wystar­czy tylko w odpo­wied­niej chwili przy­wo­łać wła­ściwe sko­ja­rze­nie.

Tam­tego majo­wego popo­łu­dnia z Gra­barki poje­cha­li­śmy jesz­cze do Miel­nika. Spoj­rze­nie na nurt rzeki z góry zam­ko­wej prze­są­dziło sprawę. Od tej chwili Bug stał się moim prze­wod­ni­kiem i główną osią, wokół któ­rej obra­ca­łam się przez wiele kolej­nych mie­sięcy. Odwie­dza­łam znane miej­sca i zabie­ra­łam tam przy­ja­ciół, któ­rzy wresz­cie zaczęli przy­jeż­dżać po mie­sią­cach nie­wi­dze­nia się twa­rzą w twarz. Każde odwie­dziny wią­zały się z obo­wiąz­kową wycieczką do Dro­hi­czyna, Miel­nika, Gra­barki. A ja sama zro­zu­mia­łam, że przy­naj­mniej raz w tygo­dniu muszę się porząd­nie napa­trzeć na rzekę. I odkry­wać nowe miej­sca. Albo stare na nowo. W ten spo­sób ten nie­zbyt szczę­śliwy rok oka­zał się jed­no­cze­śnie naprawdę dobrym rokiem nad Bugiem. Nowym otwar­ciem i począt­kiem mojej przy­gody z Pod­la­siem.

Urodzeni w pałacu

W pałacu pocho­dzą­cym z XVII wieku sypano zboże, kil­ka­dzie­siąt por­tre­tów kró­lów i kró­lo­wych pol­skich oraz rodziny wła­ści­cieli […] gry­zły myszy, kil­ka­set listów kró­lew­skich Marii Ludwiki razem z papie­rami Jana Kazi­mie­rza szły pod placki.

Ludwik Gór­ski, Notatki do życio­rysu

Jadąc od Soko­łowa na prawo od drogi kra­jo­wej, w samym cen­trum wsi gmin­nej znaj­duje się kościół pod wezwa­niem św. Anny. Jego jasne wynio­słe wieże widać z daleka. Włó­cząc się pie­szo i rowe­rem po oko­licy, lubię patrzeć na nie z róż­nych per­spek­tyw. Wieże mogą z powo­dze­niem zostać uznane za sym­bol wsi Ster­dyń, w któ­rej z dumą prze­cho­wuje się pamięć o tym, że kie­dyś była mia­stecz­kiem. I cho­ciaż sta­tus miej­ski stra­ciła już dawno, roz­miary świą­tyni i układ prze­strzenny miej­sco­wo­ści nie­ustan­nie przy­po­mi­nają o prze­szło­ści. Nasza wieś gminna jako jedyna w oko­licy może się poszczy­cić tym, że ma kościół star­szy niż z XIX wieku. Nawet Kosów Lacki, cie­szący się swoją miej­sko­ścią, ma zupeł­nie nowy kościół. To prawda, że zbu­do­wany według pro­jektu słyn­nego Józefa Piusa Dzie­koń­skiego, ale za to o wiele młod­szy od naszej baro­ko­wej świą­tyni, bo rap­tem z pierw­szego dwu­dzie­sto­le­cia XX wieku. A neo­go­tyk to jed­nak nie to samo, co fan­ta­zyjny barok, nawet jeśli tynk z fasady odpada wiel­kimi pła­tami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Zyg­munt Glo­ger, Doli­nami rzek. Opisy podróży wzdłuż Nie­mna, Wisły, Bugu i Bie­brzy, War­szawa 1903, s. 104. [wróć]

2. Wik­to­ryn Kuczyń­ski, Pamięt­nik 1668–1737, opra­co­wa­nie zbio­rowe pod kie­run­kiem Józefa Maroszka, zespół red. Jaro­sław Kloza et al., Bia­ły­stok 1999, s. 57. [wróć]

3. Zyg­munt Glo­ger, op. cit., s. 121. [wróć]

4. Ibi­dem. [wróć]

5. Idem, Geo­gra­fia histo­ryczna ziem daw­nej Pol­ski, Kra­ków 1980. [wróć]

6. Gmina Ster­dyń. Od cza­sów naj­daw­niej­szych. Publi­ka­cja infor­ma­cyjna o gmi­nie Ster­dyń, oprac. Zespół redak­cyjny, Ster­dyń 2012, s. 13. [wróć]

7. „Na tym nie­wiel­kim po wzglę­dem tery­to­rium ziemi dro­hic­kiej ście­rały się wpływy osad­ni­cze Mazow­sza, Litwy i Rusi. […] osady ruskie były dosyć gęste w oko­licy Gródka, Ster­dyni, Soko­łowa i Dro­hi­czyna, jed­nak w więk­szo­ści rzą­dzono się tutaj pra­wem pol­skim. Roz­gra­ni­cze­nie mię­dzy lud­no­ścią pol­ską a ruską bie­gło po lewej stro­nie Bugu: pod Sero­czyn, Sab­nie, Repki, ogól­nie na linii Cetyni wpa­da­ją­cej do Bugu. Stąd też gra­nica mię­dzy Mazow­szem a zie­mią dro­hicką na odcinku mię­dzy Bugiem a Liw­cem bie­gła na rzeczce Cetyni. Jest to praw­do­po­dob­nie pier­wotna, natu­ralna gra­nica mię­dzy Mazow­szem a zie­mią dro­hicką. Spo­ty­kało się tutaj miej­sco­wo­ści o mie­sza­nej lud­no­ści mazo­wiecko-ruskiej, np. Rogowo (Rogów), Granne, Cera­nowo (Cera­nów), Łazowo (Łazów)”. Zob. ibi­dem, s. 129. [wróć]

8. Adam Jaro­siń­ski, Szkice z nad­bu­żań­skiego Pod­la­sia, War­szawa 1925, s. 6. [wróć]

9. Zob. Józef Milik, Mój pamięt­nik, wstęp i opra­co­wa­nie Mariusz Bechta, Artur Zion­tek, wyd. 2, Kosów Lacki 2019, s. 23. [wróć]

10. Adam Jaro­siń­ski, op. cit., s. 16. [wróć]

11. Hasło „Patrząc na Wschód” nie jest moim autor­skim pomy­słem. To nazwa festi­walu, który odbywa się co roku w sierp­niu w Budzie Ruskiej, zob. https://www.face­book.com/festi­wal­pa­trzac­naw­schod [dostęp: 27.11.2023]. [wróć]