Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O KSIĄŻCE:
Są na świecie rzeki większe i miejsca ciekawsze. Jednak to nad tą rzeką jest coś, co sprawia, że chce się tu być i żyć.
Ta rzeka to Bug – niezwykła, dzika, prawdziwa – a miejsce to Podlasie nadbużańskie. Tam, gdzie jest Bug wszystko staje się niezwykłe, nawet mała cicha wieś, do której dobrze się wraca z najdalszych podróży.
Na nadbużańskim Podlasiu Bug nas prowadzi. Jak przed wiekami prowadził osadników z Mazowsza, Litwy i Rusi. Bug zawsze był. I gdy w okolicznych wsiach unici modlili się w swoich ubogich cerkiewkach, w miasteczkach Żydzi prowadzili niewielkie interesy, a arystokracja budowała pałace i folwarki. Bug trwał – w czasie pokoju i w czasie wojen. Niejedno widział, niejedno wie, niejedno pamięta. A gdy przysiąść na brzegu, to opowie.
Ta książka to historia domu w małej nadbużańskiej wsi, który mnie wybrał i kazał odkryć swoje tajemnice. Te ukryte w ogrodzie, na łąkach i w lesie, a przede wszystkim nad najwspanialszą polską rzeką. Znaleźć tu swój dom, to być wybrańcem fortuny. Ale dom to nie tylko ściany i meble. To najbliższe otoczenie – stary sad, jego mieszkańcy – i dalsza okolica. To sąsiedzi – ludzie, zwierzęta. I cała przyroda, którą również trzeba poznać i zrozumieć. Prawdziwy dom to to, co jest tu i teraz, ale i to co było. Trwały dom stoi na fundamencie przeszłości, a tworzą go ci, którzy byli i żyli tu wcześniej. Wczoraj, przed dekadą, przed wiekami. Ci, których wszyscy pamiętają i ci, o których pamięta już tylko Bug.
DOROTA FILIPIAK
O AUTORCE:
Dorota Filipiak – warszawianka z urodzenia, studiowała historię na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje się historią Europy Środkowej. Najchętniej podróżuje na Słowację, Węgry, a przede wszystkim do Rumunii. Jest popularyzatorką wiedzy o Rumunii oraz autorką artykułów o węgierskiej i rumuńskiej kulturze, historii i literaturze. Współpracuje z „Krainą Bugu”, gdzie publikuje teksty o Podlasiu. Mieszka w Warszawie i we wsi nad Bugiem. Za książkę Rumunia. Pęknięte lustro Europy otrzymała Nagrodę im. Macieja Kuczyńskiego za najlepszy podróżniczy debiut roku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Łąki, pola, las na horyzoncie. Niewielka wieś kilka kilometrów od Bugu. Cisza, spokój, nic się nie dzieje. Nuda. Ale to tylko pozór, bo nie ma miejsc nieciekawych. Wszędzie coś się dzieje. Wszędzie można znaleźć historię przez małe h, które rośnie, wchodzi w związki z innymi małymi h i niepostrzeżenie przekształca się w H wielkie. Czasami jednak nie umiemy tego dostrzec. Przyzwyczajeni do uznawania za historię tylko tego, co potężne – przełomowych bitew, tragicznych powstań, przegranych wojen – zapominamy, że wszystko bierze swój początek z niepozornych zdarzeń, a wybitni ludzie nie muszą się rodzić w rodzinach królów i książąt.
Tu nad Bugiem nie urodził się żaden król, ale w nieodległej od naszego domu nadbużańskiej wsi przyszedł na świat wybitny biblista, badacz i tłumacz rękopisów z Qumran Józef Tadeusz Milik. Stąd pochodzi słynny przedwojenny operator filmowy Albert Wywerka, któremu polska kinematografia zawdzięcza takie obrazy jak Znachor, Ada! To nie wypada! czy Dybuk – najgłośniejszą produkcję w języku jidysz zrealizowaną w przedwojennej Polsce. Z Nadbuża pochodzi także profesor Kazimierz Krysiak, rektor SGGW zasłużony w dziedzinie restytucji i ochrony żubrów. I wielu innych przedstawicieli ważnych dziedzin życia, nauki oraz kultury, działających nie tylko w Polsce. Niektórzy z nich to wychowankowie owianego legendą sterdyńskiego gimnazjum, którym kierował pochodzący stąd prawnik – pan Sędzia. Każdy z tych życiorysów zasługuje na oddzielną opowieść. Dlaczego więc ich nie spisać?
Przez wiele lat żyłam tu krajobrazem i przyrodą, bo na tyle wystarczało mi czasu, gdy po ciężkim tygodniu pracy miałam po prostu dość ludzi. Szukałam więc wytchnienia dla oczu, uszu i płuc, ale przede wszystkim dla głowy. Ale nawet najwspanialsze widoki oglądane po raz tysięczny powszednieją, a w końcu zaczynają nudzić. Mózg domaga się czegoś bardziej stymulującego. Nasyciwszy oczy niebem, trawą i lasem, wypełniwszy płuca powietrzem, szukam czegoś, co nada nadbużańskiemu mikrokosmosowi treści łączącej przeszłość z przyszłością. Opowieść o tym, co było, zanim się tu zjawiłam, to fundament, na którym mogę budować własną historię. Ruszam zatem na poszukiwania opowieści o ludziach i zdarzeniach.
Tu historia nie rzuca się w oczy. Tu historia po prostu jest. Schowana wśród traw i drzew, przycupnięta na brzegu rzeki, ukryta w mrokach pamięci i przyczajona za pochyłym płotem. Ale czujne oko znajdzie trop wiodący ku kolejnym. A potem trzeba zacząć zadawać pytania.
Tamtego roku zaczęłam tworzyć opowieść o sobie w tym miejscu. Tamtego roku wszystko było inaczej.
Tamtego roku, tamtej wiosny, tamtego lata, tamtej jesieni, tamtej zimy czas od marca 2020 roku do marca 2021 roku, gdy świat stanął w miejscu i nikt nie wiedział, co będzie dalej.
Nasza wieś Chądzyń, mała wioska leżąca około 130 kilometrów na wschód od Warszawy.
Nasza wieś gminna Sterdyń.
Na wschód od Sterdyni Mała wioska usytuowana. Wśród nadbużańskich pól i łąk Za małą górką jak gdyby schowana
Marianna Bakońska
No i zostałam wieśniaczką. Tamtego roku. Wiosną, w marcu.
Wszystko tamtego roku poszło nie tak. Wcale nie planowałam przenosin na wieś już, zaraz. W sumie miło było marzyć co piątek wieczorem o tym, że kiedyś będzie tu duży dom, a w tym domu my, psy, koty i bujny ogród, wypieszczony sad, szklarnia, ziemianka, którą co roku będę wypełniała zapasami od klepiska po sklepienie, żeby starczyło na całą zimę i przednówek dla nas, dla rodziny i wszystkich przyjaciół, którzy nas odwiedzą. No i pole bez chwastów, bo codziennie będę pielić. Oczywiście kury i perliczki. I koniecznie co najmniej jedna para gęsi.
Przyjemnie było sobie roić, że jesienią liście klonu i orzechów będą karnie spadać tylko w wyznaczonym miejscu, a myszy nie będą wygryzać dziur i zostawiać bobków gdzie popadnie. Że cała rodzina będzie zjeżdżać na święta, urodziny i będziemy je celebrować bez pośpiechu. Że przyjaciele będą nas odwiedzać w weekendy i będziemy gadać długo w noc przy ognisku, bograczu i winie, a następnego dnia rano nikt nie będzie miał kaca i do Warszawy zabierze kosze wypełnione plonami z naszego ogrodu. I że nad wszystkim będę czuwać ja w stroju wiejskim à l’anglaise, z gładko uczesanymi siwymi włosami, elegancka i godna, zawsze uzbrojona w rękawice i sekator do przycinania róż, których nie będą zjadać mszyce. I zawsze będę miała czyste, wypielęgnowane paznokcie.
Ale wszystko poszło nie tak. Jak z tym bodaj chińskim przysłowiem, żeby uważać, o czym się marzy. A może to nie przysłowie, tylko kawał. Nagle po ponad ćwierć wieku od dnia, w którym przyjechałam do naszej wsi po raz pierwszy, zaczęłam patrzeć na tutejsze życie inaczej, jakbym dopiero teraz zrzuciła łuski z oczu i zobaczyła, co tak naprawdę mnie otacza. Niby to wszystko widziałam i wiedziałam wcześniej, ale dotykało jakby mniej. Nieustające powroty do miasta, wyjazdy bliższe i dalsze pozwalały patrzeć na pewne sprawy przez palce i mgłę tęsknoty doprawionej sentymentalizmem. Niedogodności traktować z pobłażaniem. Nikczemności, których dopuszczają się ludzie z bliższego i dalszego sąsiedztwa, wkurzały, ale i ulatywały z pamięci, im bliżej miałam do Warszawy. Bycie tu bez przerwy, w świątki, piątki i dni targowe zupełnie zmieniło perspektywę. Dom objawił mi się w całej swej brzydocie. Wieś została odarta z resztek sielskości, a i spokój, jak się z czasem okazało, był li tylko ułudą i wyobrażeniem mieszczucha o wsi, która de facto od dawna nie istnieje. Nie istnieje i być może nigdy nie istniała. Za to bardzo dobrze ma się to wszystko, co stanowi o ponurym obliczu podlasko-mazowieckiej prowincji.
Miał być tylko tygodniowy urlop na czas remontu w warszawskim mieszkaniu. Nie pakowałam wielu rzeczy poza zapasem filmów na DVD, brudnopisem książki o Rumunii, którą nieoczekiwanie udało mi się zainteresować znajomego wydawcę, laptopem i kilkoma książkami, których potrzebowałam do pracy nad tekstem. Wszak na wsi miałam wszystko, co potrzebne podczas weekendowych, świątecznych czy urlopowych pobytów. Przez tydzień naprawdę niczego specjalnego człowiekowi do szczęścia nie potrzeba. Tym bardziej że w marcu jest zazwyczaj wystarczająco paskudnie, żeby nie wychodzić z domu. A zapas dresów i gruba kurtka na spacery z psami to odpowiedni zestaw na mokre i wietrzne przedwiośnie z dala od wielkiego miasta.
Tydzień minął nie wiadomo jak i kiedy. Głównie na marnowaniu czasu. Do książki ledwo zajrzałam. Z zapałem uprawiałam prokrastynację. Trochę popracowałam w warzywniku, ale nie przemęczałam się za bardzo. Któregoś nieco cieplejszego dnia skopałam połowę naszego poletka, wyrwałam zeschnięte zeszłoroczne badyle kopru i stare nagietki. Zrobiłam gruntowne porządki w domu, wymiatając kurz i dorodne pajęczyny z najciemniejszych kątów. I tyle. Pojeździłam na rowerze. Przyleciały pierwsze bociany, pod sad podchodziły żurawie i gęsi. A ja odpoczywałam, planując już kolejne podróże, bo chociaż wiadomości z dnia na dzień były coraz gorsze, nie przewidywałam większych zmian na świecie.
W ciągu tego tygodnia jednak wszystko się zmieniło. Zostaliśmy odgórnym nakazem zamknięci w domach. Szybko stało się jasne, że to nie jest chwilowa sytuacja. Krótki pobyt wydłużał się i wydłużał. Urlop się skończył, trzeba było wrócić do pracy. Wszyscy uczyliśmy się funkcjonowania w nowych warunkach, komunikowania na odległość. Testowaliśmy narzędzia, wypróbowywaliśmy alternatywne sposoby wykonywania obowiązków służbowych, które zbliżyły się niebezpiecznie do sfery prywatnej. W tej sytuacji trzeba było zorganizować życie na nowo, a dom dostosować i do pracy, i do mieszkania – na stałe.
Gdy już wiedziałam, że nieprędko wrócimy do życia sprzed tamtego marca, moją pierwszą i najważniejszą potrzebą stało się zorganizowanie miejsca do pracy z prawdziwego zdarzenia. Wcześniej nigdy nie zajmowałam się sprawami służbowymi na wsi. To było miejsce, do którego praca, ta warszawska, nie miała prawa wstępu. Dotąd nie potrzebowałam tu biurka, notesów, kalendarzy, porządnego komputera. Siedzenie na fotelu z laptopem na kolanach jednak powoli, ale skutecznie rujnowało mój kręgosłup. A ślęczenia przy komputerze było coraz więcej. Maile, skajp, te wszystkie tłitery i fejsbuki. Artykuły, no i książka. Cały dzień stukania w klawiaturę. Przemeblowanie stało się koniecznością. Tym bardziej że artykuły i końcowe prace nad książką pochłaniały coraz więcej czasu po godzinach codziennej pracy w wydawnictwie. Trzeba było zadbać o zdrowie i wygodę. Zorganizowanie porządnego miejsca do pracy i podręcznej biblioteki było istotnym przełomem w moim nowym wiejskim życiu. Biurko ze starego stołu, nowe krzesło, regały na książki i lampa stały się symbolami przejścia – początkiem niezupełnie nowego życia, w którym musiałam się nauczyć rozdzielać pracę za pieniądze, pracę dla przyjemności i odpoczynek.
Tamten rok stał się wyjątkowy nie tylko z powodu krążących w powietrzu wirusów. Gdy tylko zrobiło się cieplej, zaczęliśmy remont. Latem odszedł Feri. Po kilkuletniej przerwie w lesie obrodziły grzyby. To jesienią. A potem nastąpiła zima – prawdziwa, mroźna i śnieżna. I bardzo długa. Wiatr huczał i wywiewał z domu ciepło. Masywne podmuchy waliły o dach, w kominie wyło, jakby zamieszkało w nim stado potępieńców. Łyse gałęzie starych orzechów bujały się w oszalałym tańcu. Gęsty śnieg padał niemal poziomo. Temperatura spadała czasem poniżej minus dwudziestu stopni. W takie wieczory, gdy wyjście za dom po drewno do pieca oznaczało walkę z lodowatym wiatrem, przypominała mi się cała literatura i wszystkie filmy, w których pokazywano prawdziwą zimę gdzieś w Skandynawii albo na Alasce. Czułam się wtedy jak pionierka walcząca z naturą. Jak zesłaniec syberyjski. To był czas próby.
I tak zostałam wieśniaczką. Bo mimo wszystko wieś ciągle jest lepsza od miasta. Tamtego roku okazała się miejscem dającym o wiele więcej wolności niż kamienica w centrum Warszawy. A w te wieczory, gdy nie wiało, uczyłam się słuchać ciszy. I to przez tę ciszę wrastałam w wieś na dobre. Przez nią też zrozumiałam, że nastał czas wielkich zmian.
Chądzyń, wś., pow. Sokołowski, gm. i par. Sterdyń. W 1827 r. było tu 23 dm., 183 mk.; obecnie liczy 23 dm., 278 mk. i 166 morg. Br.Ch.
Słownik geograficzny Królestwa Polskiegoi innych krajów słowiańskich
Wieś znajduje się na wschód od Warszawy. Tuż za naszym domem stoi tablica z informacją, że tu zaczyna się Nadbużański Park Krajobrazowy. Do rzeki jest kilka kilometrów, kilkanaście minut rowerem. Administracyjnie jesteśmy przydzieleni do województwa mazowieckiego, ale to już Podlasie. Kraina Bugu – Podlasie Nadbużańskie. W drugiej połowie XIX wieku tak o tym kawałku świata pisał Zygmunt Gloger:
Do tych puszcz bezludnych napływali od zachodu Mazurzy, od południa i wschodu Rusini, a od północy plemię litewskie Jadźwingów, którzy korzystając z osłabienia Polski Piastowej w dobie podziałów pomiędzy synów, wnuków i prawnuków Bolesława Krzywoustego, uczynili puszcze podlaskie szlakiem swoich napadów na żyzną Małopolskę. Po pogromie Jadźwingów dokonanym przez Leszka Czarnego Mazurzy gromadnie kolonizowali Podlasie, a rozpraszając się i dalej na wschód i południe po ziemiach Rusi, wsiąkali szybko w jej żywioł miejscowy1.
Dawniej, gdy panowali tu Litwini, a gdzieś w okolicy zamęt siali Jaćwingowie, nikt nie spisywał dziejów naszej okolicy. Dopiero panowie szlachta zostawili ślady w księgach. Pierwsze zapiski o najbliższej okolicy pochodzą z XV wieku i wiążą się z dwoma rodami – Kiszków i Chądzyńskich. O Kiszkach wiadomo sporo, bo to znaczny ród. O Chądzyńskich mniej i nie wszystko jest pewne. Najczęstsze źródła to dokumenty kościelne i sądowe. Tak jak w wypadku pierwszych właścicieli wsi – braci Chądzyńskich. Wszystko, co o nich wiemy, pochodzi właśnie z XV- i XVI-wiecznych dokumentów procesowych, bo tego typu pisma powstawały wówczas najczęściej. Bracia Jan i Jakub nader często odwiedzali sąd w Drohiczynie. I nie byli jedynymi Chądzyńskimi, których odnotowano w aktach sądowych. Dalsze dzieje okolicy, już o wiele lepiej i różnorodniej opisane, są związane z rodzinami Ossolińskich, Krasickich i Górskich. Po nich zostały liczniejsze ślady, ale i żywa pamięć. Ale to późniejsze czasy i jeszcze do nich wrócę.
Na szczątkowe wzmianki o wsi trafiłam także w pamiętniku niejakiego Wiktoryna Kuczyńskiego. Kilkakrotnie wspominał o rozmaitych rachunkach związanych z wsią, by wreszcie zapisać: „Nastąpił Ś. Jan [24 VI 1729], odebrałem od JMP Ossolińskiego starosty drohickiego 50 000 zł i ustąpiłem ze Sterdyni, także z Chądzyna, Chądzynka i Blochów, a zapis z prowizją na 40 000 od JMP starosty za szacunek dóbr otrzymałem”2. Wiktoryn Kuczyński to nie byle jaka postać. Urodził się w 1667 roku i przez całe życie był blisko związany z Drohiczynem, który fundacjom jego i jego żony zawdzięcza swoje najwspanialsze świątynie, między innymi kościół i klasztor Panien Benedyktynek w Drohiczynie, prawdziwą późnobarokową perłę zachwycającą do dziś. Kuczyński został pochowany właśnie w nadbużańskim miasteczku, w tamtejszej katedrze. Za życia był nie tylko zaangażowany w działalność publiczną, lecz także świetnie sobie radził jako, mówiąc dzisiejszym językiem, biznesmen. Zgromadził potężny majątek, jednocześnie pełniąc ważne funkcje publiczne, nic więc dziwnego, że nazywano go królem Podlasia. Wśród skupowanych przez niego majątków znalazł się także ten sterdyński, który znajdował się w jego posiadaniu przez 20 lat. Odstąpił go w 1729 roku. Dobra wróciły wówczas do Ossolińskich, by potem jeszcze wiele razy zmieniać właścicieli, podobnie jak otaczające Sterdyń wsie.
Nic nie trwa tu wiecznie, a permanentna zmiana i kolejne kresy są nieodłączną częścią życia – taka jest niepewność losów ludzkich i dziejów ziem leżących pomiędzy. Losy tych okolic są zawiłe, a szczegóły giną w mrokach przeszłości. Już w średniowieczu teren ten leżał na pograniczu, między ziemiami wielkich książąt litewskich a włościami książąt mazowieckich, i był narażony na ciągłe najazdy jaćwieskie i pruskie. Nieprzypadkowo wielki książę Witold sprowadzał na te tereny rycerzy mazowieckich i ruskich bojarów, którzy osiedliwszy się, mieli obowiązek służby wojennej i świadczenia podwód. Coś za coś – ziemia za usługi.
Na takim terenie zawsze było niespokojnie. Nikt nie umiał przewidzieć, kiedy złe wychynie z puszczy – bez różnicy: demon czy człowiek – więc aż tak bardzo się tam nie pchali. Pamięć o dawnych najeźdźcach, tajemniczych i groźnych Jaćwingach, przez długie lata była żywa. Przekazywano ją w kronikach, ale zapewne i w snutych przy ogniu opowieściach. Do naszych czasów przetrwała ocalona przez niestrudzonego badacza dawnych dziejów Zygmunta Glogera, który pisał:
Od śmierci Bolesława Krzywoustego Jaćwież, żyjąca z myślistwa i łupów zdobywanych na sąsiadach, przekroczyła Biebrzę ku południowi i przez całą dobę podziałów Polski koczowała w puszczach Podlasia, nad górną Narwią i średnim Bugiem, gdzie, jak wilk z kniei niedostępnej, napadać mogła na pogranicze Mazowsza, na Małopolskę i Ruś. Gdy Polska znowu do sił monarchii powracała, niedobitki Jadźwingów, tępionych jej orężem, uchodziły w głąb Litwy, pozostawiając na Podlasiu, w ziemiach Słowian, nieliczne po sobie ślady3.
Jakby Jaćwingów było mało, ta wczesna kolonizacja została przerwana wydarzeniami, które wstrząsnęły znaczną częścią Europy i pozostawiły po sobie dramatyczne zapiski w kronikach niejednego kraju. O tym również wspomina skrupulatny Gloger:
Straszliwy najazd Tatarów na Ruś i Polskę w roku 1241, burząc w tych krajach wszelką władzę i obronę, jak już to wyżej powiedzieliśmy, ułatwił jeszcze Litwie i Jadźwingom pole do łupów nad Bugiem, Wieprzem i Wisłą. Jeżeli kronikarze zanotowali, że ludna ziemia Lubelska zaczęła wtedy przemieniać się w pustynię, to cóż dopiero musiało dziać się w mazowieckich okolicach rolniczych, bliżej Prus i Jaćwieży nad Biebrzą, Narwią i Bugiem położonych. O ziemi Wiskiej w Mazowszu nad Biebrzą mamy także wzmiankę, że się wówczas w step zamieniła. A to samo wyludnienie Mazurów nastąpiło i w okolicy dzisiejszego Tykocina, Ciechanowca, Sterdyni, Sokołowa. Dopiero po wyparciu Jadźwingów z Podlasia, w drugiej połowie XIII wieku, przez Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego, ludność polska, a zwłaszcza drobna szlachta mazowiecka zaczęła (w wieku XIV) powtórnie napływać do bezludnego prawie Podlasia, pomimo że panowała w tych stronach Litwa z Rusią4.
Chwała Zygmuntowi Glogerowi, bo bez jego badań i zapisków trudno byłoby mi się w tym wszystkim połapać. W Geografii historycznej ziem dawnej Polski pisze:
Skutkiem wzrostu zaludnienia na Mazowszu i Rusi Podlasie zaczęło się wcześnie zasiedlać. Od południa i wschodu przybywali do puszcz podlaskich Rusini, a od zachodu napływali gromadnie Mazurzy. Tak zaludniła się Rusią okolica Bielska, Kleszczel, Mielnika i Konstantynowa. Ludność mazurska osiadła gęsto okolice dzisiejszego Rajgrodu, Goniądza, Tykocina, Wysokiego Mazowieckiego, Ciechanowca, Sterdyni, Sokołowa5.
Z map wynika, że do XVI wieku obszar, na którym znajduje się wieś, należał formalnie do Wielkiego Księstwa Litewskiego. Dowodem na to jest dokument z 1437 roku, podpisany przez Zygmunta Kiejstutowicza – potwierdzenie posiadania jednej z okolicznych wsi przez biskupa łuckiego. Nie wiadomo, jak długo biskup był właścicielem wsi. Źródła potwierdzają natomiast, że wraz z innymi miejscowościami w okolicy przechodziła z rąk do rąk, i to wielokrotnie6. Dopiero w drugiej połowie XV stulecia granica się przesunęła, a w 1513 roku utworzono województwo podlaskie w granicach Wielkiego Księstwa Litewskiego. W jego skład weszła także ziemia drohicka.
W 1569 roku województwo podlaskie włączono do Korony, a kolejne unie polsko-litewskie sprawiły, że granica zniknęła, zrobiło się bezpieczniej i można było tę ziemię nadbużańską zagospodarować i zasiedlić na stałe7. Liczniej i chętniej zaczęła tu przybywać szlachta z Mazowsza, pojawiali się też chłopi mazowieccy, litewscy, ruscy. Obok kościołów katolickich powstawały cerkwie, obok świątyń chrześcijańskich – synagogi. W 1923 roku doktor Adam Jarosiński, mieszkający wówczas w Sterdyni, notował:
Podlasie stale było terenem, na którym ścierały się wpływy polskie, przeważnie sąsiedniego Mazowsza, i wpływy litewskie i ruskie, a nawet niemieckie. Na ziemi tej prawie bez przerwy odbywały się walki sąsiedzkie, miały miejsce najazdy tatarskie, ruskie i krzyżackie. Na tym terenie doszczętnie zaginął bitny i niespokojny szczep Jadźwingów, po którym zostały zaledwie cmentarzyska, gdzieniegdzie nazwy miejscowości i ludzi. Podlasie jest terenem, na którym w ostatnich dziesiątkach lat miała miejsce walka dwóch kultur – wschodniej i zachodniej, jest ziemią mogił i krzyżów, ziemią unicką, przesiąkniętą krwią ludzką i łzami8.
Dla tych nadbużańskich wsi centrum świata długo znajdowało się gdzieś indziej. Tutejsi mieszkańcy patrzyli na wschód; może nie na dalekie Troki i Wilno, a na bliższy Drohiczyn, ale jednak na wschód. Dziś po kolejnych zmianach granic wieś nie znajduje się aż tak daleko od serca kraju, które teraz leży po stronie doskonale przeciwnej. O tym, że nasz świat sytuuje się ciągle na wschodzie, świadczą nazwiska mieszkańców od wieków przekazywane synom przez ojców. Na nagrobkach okolicznych cmentarzy pełno różnych -uków: Stasiuków, Prokopczuków, Romaniuków i Romańczuków. Starsi mieszkańcy charakterystycznie wydłużają sylaby. Józef Milik, pochodzący z sąsiedniej wsi Seroczyn poseł Stronnictwa Narodowego, sięgając pamięcią do najwcześniejszych wspomnień z początku XX stulecia, mówił o okolicznych mieszkańcach jako o polsko-ruskiej masie9. Ale doktor Jarosiński, wnikliwy obserwator lokalnych stosunków, do którego wrócę tu jeszcze nie raz, przedstawia sprawę w sposób bardziej skomplikowany:
Są tu Turosy, nazwisko których wywodzi do tura, tego wspaniałego króla tutejszych niegdyś puszcz. Są Wilki, Kozy, Bociany, Sowy, Bąki, Kohusy, Króle, Kraski, Sarny, Wróble, Dudki. Są Goworki, Rosaki, Stecie, Ryciaki, Miliki, Rosłany, Retki, Sochy, Krysiaki, Sędziaki – od dawien dawna rdzenne chłopy polskie. Są Stasiaki, Pietrzaki, Janiaki, Ewiaki, Antoniaki. Są Badury, Telendy, Kopanie, Poślady, Boguty, Tenderendy, Kwieki, Skomoruchy, Tararuje, Łagody, Culepy, Dendy i Dece – prawdopodobnie pochodzący od Jadźwingów. Są Mastalerczuki, Kucharczyki, Pytle, Łokcie, Młynarczuki, Stelmachy, Ślusarczuki, Zdunki, Szewczuki. Są Klimczuki, Andrzejczuki, Gregorczuki, Onifaciuki, Szymaniaki, Rusiniaki, Litwińczuki, niewątpliwie niegdyś przybysze ze wschodu. Śród szlachty są panowie Buczyńscy, Dmowscy, Zawadzcy, Dłuscy, Kamińscy, Średniccy, Stelągowscy, Żochowscy, Stokowscy, Żebrowscy, Bujalscy, Ratyńscy, Trzcińscy, Toczyscy, Tchórzniccy. Są Wrzoskowie i Lipkowie pochodzenia tatarskiego. Są Rytelowie, wywodzący się od Rytterów (rycerzy) niemieckich. Są Jagiełłowie, Grzymałowie i Moniuszkowie. Do niedawna byli Kuszllowie i Puchałowie. Są Berowie pochodzenia francuskiego, Szyllery, Rejmanowie pochodzenia niemieckiego10.
Na wiele z tych nazwisk można się do dziś natknąć w okolicy. Niegdyś rodziny wielodzietne były normą, synów więc nie brakowało, a to gwarantowało przekazywanie nazwiska kolejnym pokoleniom i rozrastanie się gałęzi miejscowych rodów. Niektóre z nich są z tą ziemią związane od setek lat. O tych, co byli, i o tych, co nadal tu żyją, przypominają cotygodniowe intencje mszalne. Świat się zmienia, więc parafia ogłasza je na profilu facebookowym, ale nazwiska są w większości te same, powtarzane przez kolejnych księży. Można też pójść na któryś z okolicznych cmentarzy, a tam na tablicach nagrobnych, podobnie jak na tablicy nowoczesnego portalu społecznościowego, ci sami Turosowie, Wilkowie, Steciowe, Kieryłowie, Prokopczukowie, Ratyńscy. Te same nazwiska pojawiają się w dawnych kronikach, dokumentach sądowych, przewijają w opowieściach i wspomnieniach. Po wsiach sami krewni i powinowaci.
Tu trzeba szukać historii właśnie w ludziach, w ich losach. Turysta oczekujący wielkich zabytków może się poczuć nieco zawiedziony. Tego, co było, można się tylko domyślać, szukać między kamieniami, w lesie, przy śródpolnych drogach, w brzmieniu języka i nazwisk. Poza barokowym kościołem i pałacem wiele więcej się tu nie znajdzie – ot, kilka pomników w centrum wsi gminnej, jakieś kapliczki, nieliczne stare chaty. Okolicę można też zwiedzać szlakiem unitów. Chociaż dawne cerkwie ponad wiek temu przejęli rzymscy katolicy, pamięć o grekokatolikach utrwalono w turystycznym Szlaku Unitów Sokołowskich. Ale i ten nie jest szczególnie spektakularny. Unici nie budowali wielkich świątyń; ich kościółki były niewielkie, drewniane.
Nie mamy więc wielkich zabytków, nie mamy atrakcji w postaci diabelskich młynów, baza gastronomiczna też w zasadzie nie istnieje. Noclegi dla bardziej wymagających turystów zapewniał przez jakiś czas pałac, ale interes upadł. Turyści wybierają zresztą miejsca wysunięte dalej na wschód – Puszczę Białowieską, Biebrzę, Świętą Górę Grabarkę, wsie z niebieskimi cerkwiami i kolorowymi okiennicami. Ładniejsze to, ciekawsze i lepiej wygląda na zdjęciach. Do nas nikomu nie jest po drodze.
Po co więc tu przyjeżdżać? Po ciszę, spokój, lasy i rzekę. Dla dróg asfaltowych, bitych, leśnych i polnych ścieżek, które można pokonywać rowerem, nie bojąc się dziesiątek samochodów pędzących na łeb na szyję. Wiosną, latem i jesienią można z tego roweru nie zsiadać. Kolejne dróżki zapraszają, kuszą i pozwalają odkrywać swoje tajemnice z dala od tłumów. A zimą, jeśli spadnie śnieg, można odkrywać nowe szlaki i tropić na biegówkach zwierzęta. Przez cały rok jest co robić.
Według spisu powszechnego z 2011 roku nasza wieś liczyła 199 mieszkańców. Miejscowość zamieszkuje 4,5% mieszkańców gminy. Gminie przybyło dwoje stałych mieszkańców, ale coraz więcej okolicznych domów wypełnia się ludzkim oddechem tylko latem. Obecny podział administracyjny, sytuujący nas w Mazowieckiem, sprawia, że dziś już mało kto patrzy na wschód. Zachód stał się marzeniem i celem. Młodzi wyjeżdżają właśnie tam i Warszawa nie zawsze jest ich ostatnim przystankiem. Świat stanął przed nimi otworem. Okolica wyraźnie się wyludnia, a wyjazd do stolicy to żadna wyprawa. Dwie i pół godziny – i już się jest w innym świecie.
Nieliczni jednak zostają, niektórzy wracają po latach, inni przybywają i zasiedlają nadbużańską ziemię rozpiętą pomiędzy światami, pomiędzy geografią a historią. Cisza i spokój nie są dla każdego. A i historia, nawet tak ciekawa, nie każdego obchodzi tak jak obchodzi mnie. Interesuje mnie nie tylko to, gdzie jestem, ale i to, co się wydarzało, nim się tu zjawiłam.
Zanim jednak zajmę się wydarzeniami z przeszłości, przyjrzę się jeszcze samemu miejscu. Bo z tym Podlasiem to nie do końca wiadomo, co zrobić. Dla niektórych Podlasie to niemal połowa tej części Polski, która leży na wschód od Wisły. Urzeczeni magią Podlasia chwalą się fotografiami zrobionymi gdzieś nad jeziorem Hańcza czy w Sejnach i Suwałkach. Wtedy podnoszą się głosy oburzonych, że to nie Podlasie, tylko województwo podlaskie – a to nie to samo. Mają rację. Ale czy ci oburzeni mają również rację, gdy mówią o weekendzie na Podlasiu, który spędzili w Kruszynianach i Krynkach? Toż to Grodzieńszczyzna, a nie żadne Podlasie. A Łomża, Zambrów? Z drugiej strony mało kto traktuje leżące nad Liwcem miasteczko Węgrów jako podlaskie.
Tymczasem historyczne Podlasie zajmowało tylko część obszaru, który zwykło się dziś uznawać za Podlasie. Granice powstałego na początku XVI wieku województwa podlaskiego w 1566 roku uległy zmianie – ostatecznie złożyły się nań ziemie brzeska, mielnicka, bielska i drohicka. Nasza wieś i okolica jako część ziemi drohickiej, leżącej u zbiegu szlaków, którymi przed wiekami wędrowali kupcy i zbrojni, ma pełne prawa do nazwania się podlaską, a my tu mieszkający słusznie mówimy: „U nas na Podlasiu”.
Ta książka to opowieść o miejscu nie do końca określonym, leżącym na pograniczu pogranicza. Dziś cichym i spokojnym, ale nie wiadomo, czy tak będzie zawsze. W końcu tu wszystko się zmienia – jak pory roku. I wszystko płynie – jak Bug.
Siedlisko bociana przy domu, zarówno chłopka, jak pana, to charakterystyczne znamię naszej słowiańskiej zagrody. Bocian to prawdziwy przyjaciel domu […]. Lud mniema, że piorun nie uderza w strzechę, na której gnieżdżą się bociany, że grad nie pada na ich gniazdo, że bocian przeczuwa wojnę i rok głodu. Mazur utrzymuje, że Chrystus jakiegoś obmówcę zamienił w bociana i kazał mu za karę świat boży z plugastwa oczyszczać. Bocian polski, jakby odczuwając przyjazne względem niego pojęcia ludzi, garnie się chętnie do strzech wieśniaczych, a lud zowie go rozmaicie: boćkiem, wojtkiem i wojtusiem. Dzieci wiejskie, upatrując bociany pławiące się kręgiem na wyżynach błękitnego nieba, wołają do nich: „Wojtek w koło! Wojtek w koło!”.
Zygmunt Gloger, Dolinami rzek
Wciąż brak kolorów. Na łąkach cisza. Wszystko jak martwe. Wiatr zrzuca kaptur z głowy, a przytrzymujące go dłonie, chociaż w grubych rękawiczkach, grabieją. Dzień wyraźnie się wydłuża. Słońce częściej wygląda zza chmur i coraz później schodzi za horyzont. Codziennie po południu wychodzę na łąki i wyglądam bocianów. Szukam śladów zieleni na skostniałych gałęziach, świeżej trawy pośród uschniętych źdźbeł. Spoglądam w niebo, szukając skowronka na siwobłękitnym niebie. Gdzieś pod lasem zaczynają się drzeć żurawie.
W marcu tamtego roku mój świat zamknął się w sadzie, na łące, w lesie. Poznałam każdy kamień, każde źdźbło trawy, każdą strugę. Sarny witałam jak dobre znajome. Znałam kryjówki bażantów. Wiedziałam, gdzie krogulec ma gniazdo. Każdy element tego niewielkiego krajobrazu wdrukowałam w pamięć. A jednak codziennie patrzyłam nań jak na coś widzianego po raz pierwszy. Każdego dnia światło i cień rysowały mi wszystko od początku.
Pierwsze bociany pojawiają się tu około 20 marca. Tamtego roku właśnie w ten dzień, w moje urodziny, zobaczyłam na łące za domem pierwszego biało-czarnego ptasiora na czerwonych nogach, z równie czerwonym długaśnym dziobem – arcypolski symbol wiosny przynoszący nadzieję i radość, że skoro przetrwało się zimę, to życie się jeszcze nie kończy. Cała okolica żywi chyba podobne uczucia. Wypytujemy się z sąsiadami: czy ktoś już widział? Czy już są? Czy siadają na gniazdach? Które zajęte jako pierwsze? Wieś, nieszczególnie wrażliwa na los zwierząt, przylotem bocianów interesuje się bardzo. Bo bocian to wiosna. Przylot tych ptaków to sygnał, że czas zaczynać kolejny cykl życia. Nawet jeśli pogoda nadal byle jaka, bo i śniegiem może sypnąć, i mróz może chwycić, to wszyscy jesteśmy już myślami przy wiosennych pracach, które mają nam potem przynieść plony: warzywa, owoce i zioła.
We wsi jest sporo gniazd, najwyraźniej cała okolica bardzo bocianom odpowiada. Rozległe łąki to dla nich idealny teren do życia. Szczęśliwie uprawa kukurydzy i rzepaku nie zajmuje jeszcze całego obszaru, a pola są raczej niewielkie. Bociany przylatują tu więc co roku licznie i z sukcesem wychowują kolejne pokolenia. Na rozległych łąkach pożywienia nie brakuje. W maju, gdy tylko rozpoczyna się koszenie – zbyt wczesne dla innych ptaków i drobnych ssaków – bociany tłumnie kroczą za ciągnikami, wykorzystując okazję do napchania dziobów.
Tymczasem w marcu powoli nadchodzi wiosna i zaczyna się czas intensywnych porządków. Po przylocie gniazda trzeba naprawić, rozbudować, ulepszyć. W tym okresie bociany zaglądają do naszego sadu. Zbierają zeszłoroczne siano, które, podobnie jak gałęzie przyciętych drzew, zostawiamy w niewielkich kupkach, by małe zwierzęta mogły w nich przezimować. Wiosną porządki pomagają mi robić ptaki. Poza bocianami materiał na gniazda zbierają sroki, grzywacze, szpaki i mazurki.
Bocianów ciągle dużo, ale liczebność innych gatunków nie jest niestety powodem do optymizmu. Chociaż i w tej kwestii tamtego roku było jakoś inaczej. Przed laty wiosną łąki zalewała woda, zamieniając je w płytkie, ale rozległe jeziora. Bardzo to odpowiadało czajkom i rycykom. Nie brakowało kszyków, pod niebem śmigały jaskółki. Po mokrych trawach z godnością przechadzały się żurawie i bociany. Potem łąki zaczęły schnąć. Czajki i rycyki zniknęły na wiele lat. Aż tamtego roku nagle pojawiło się więcej ptaków. Po długiej przerwie na łące pod lasem znów spotkałam rycyki, ledwie kilka, ale były. Pojawiły się też spore stada czajek. Przyleciały kuliki, których sylwetek i nerwowego krzyku nie da się z niczym pomylić. Na łąki zalatywała para bocianów czarnych. Często spotykałam też czaple – białe i siwe. Żurawie zadomowiły się na dobre. Któregoś ranka jak zwykle wyszłam do sadu i zobaczyłam, jak za żywopłotem ze zdziczałych wiśni i śliw przechadzały się cztery gęgawy. Zaroiło się jakoś i zrobiło gwarno, chociaż łąki wciąż były suche.
Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – ta odwieczna prawda zmaterializowała się także w moim przypadku. Gdy zamieszkałam we wsi, przybliżył się wschód, a Warszawa stała się odległym punktem, miejscem, do którego od czasu do czasu wzywają mnie obowiązki. Wschód stał się domem, a nie miejscem, w które przyjeżdżam na weekendy i specjalne okazje. Miałam taki zwyczaj, że na kilka dni wokół moich urodzin wyjeżdżałam na odludzie. Moje urodziny wypadają w dniu, kiedy północna półkula znów chyli się ku Słońcu. Zaczyna się wiosna. Przylatują nie tylko bociany. Nad polami wydzierają się skowronki, a na zamarzniętych jeszcze polach odpoczywają stada żurawi i gęsi. I na obserwacje tychże gęsi wybierałam się co roku o tej samej porze nad Biebrzę – w miejsce, które, jak się potem dowiedziałam, wcale nie znajdowało się na Podlasiu. Ale to akurat szczegół bez znaczenia. Ważny był tamten czas – kilka dni tuż nad rzeką w małym drewnianym domku ogrzewanym kominkiem. Pod dom podchodziły łosie i sarny, a nad naszymi głowami przelatywały tysiące ptaków. Tysiące – dosłownie, nie wyolbrzymiam.
Tamtego roku nie pojechaliśmy. Nikt wtedy nigdzie nie jeździł. Okazało się jednak, że nie muszę się ruszać z domu, bo gęsi przyleciały do mnie. Skala nieporównywalnie mniejsza, ale wystarczająca, by cieszyć się z corocznego rytuału. Nad Biebrzę wróciliśmy niecałe dwa lata później, kilka tygodni wcześniej niż zwykle. Dokładnie pamiętam ten dzień. 26 lutego, sobota. Po dwóch dobach nieustannego śledzenia wiadomości z Ukrainy potrzebowaliśmy resetu. I znów monotonne szarobrązowe pola i wypłowiałe nadrzeczne łąki stały się doskonałym miejscem na ucieczkę od świata. Zawsze będę tam wracać. Dobrze mi robią te pustacie, te ciche wioski, ta rzeka. Ale mój wschód znacznie poszerzył swoje granice, więc i Biebrza musi się trochę przesunąć, by zrobić miejsce innym rzekom – Narwi, a przede wszystkim Bugowi, którego oba brzegi zaczęłam na nowo odkrywać.
Ponowne odkrywanie zaczęło się od Grabarki. Byłam tam kiedyś, bardzo dawno temu, co uświadomiłam sobie, przechadzając się pośród wotywnych krzyży w zimny dzień majowego święta. Upływ czasu jest w tym świętym miejscu niezauważalny, ale następują momenty, gdy doświadcza się go z dotkliwą wyrazistością. Najczęściej gdy spotykamy ludzi po długiej przerwie – innych, zmienionych. Albo dawno niewidziane dzieci, które stały się już niemal dorosłe, chociaż gdy widzieliśmy je poprzednim razem, ledwo sięgały stołu. Uświadamiamy sobie wówczas, że czas zmienia też nas. Na Świętej Górze nie spotkałam nikogo znajomego – ani z dziećmi, ani bez – ale zobaczyłam mnogość krzyży. Przez te wszystkie lata ten swoisty las wyraźnie zgęstniał.
Krótka przejażdżka i powrót po latach do miejsca, które zapisało się jako trwałe wspomnienie, były moją pierwszą wycieczką po wielu miesiącach w pewnym stopniu przymusowego, a w pewnym dobrowolnego oddalenia od ludzi. W to późne popołudnie, w ostatni dzień długiego weekendu, chłodny niczym w środku marca i zapowiadający kolejny zimny maj, nie było tam tłumów. Idealne warunki do kontemplowania przemijania i wieczności. Dzwony biły na nabożeństwo, siostry nadbiegały z różnych stron i znikały w ciemnym wnętrzu cerkwi. Identyczne sceny obserwowałam w rumuńskich monasterach. Zakonnica w czarnym habicie biegnąca do cerkwi obudziła tęsknotę, a jednocześnie stała się doskonałą ilustracją jedności wschodu – tu na Podlasiu i gdzieś na Bukowinie czy w Neamț podobne do siebie siostry zmierzają o wyznaczonych godzinach do cerkwi, by oddać hołd temu samemu Bogu i tym samym świętym przedstawionym na podobnych, a czasem takich samych ikonach. Wśród krzyży wotywnych wypatrzyłam jeden postawiony na Świętej Górze przez pielgrzymów z Mołdawii.
Kilka miesięcy później, już w innym miejscu, przyszło mi do głowy jeszcze jedno bardzo wyraźne skojarzenie z Rumunią – niebieski cmentarz. Jest taka rumuńska wieś, bardzo modna, odwiedzana przez rzesze turystów. Tym, co ich przyciąga, jest właśnie najsłynniejszy rumuński cmentarz z niebieskimi nagrobkami. Cimitirul Vesel din Săpânța – Wesoły Cmentarz w Săpânțy. Cmentarz nie może być wesoły – mógłby ktoś od razu zaprotestować. W końcu to miejsce wiecznego spoczynku, smutku, wspomnień dawnego życia, może wcale nie takiego wesołego. A jednak w tej maramureskiej wsi nastrój jest zgoła odmienny. Nie tylko trudno się nie uśmiechnąć – czasem trudno nie zaśmiać się w głos. Kto był i widział, wie, co może wywołać tę wesołość. Kto nie był, bez trudu znajdzie liczne fotografie w nieskończonych zasobach internetu.
Mały cmentarz w Dubiczach Cerkiewnych taki wesoły może już nie jest. Ale nie jest też smutny. Za to jest niebieski – jak ten w wiosce Săpânța. I właśnie ten kolor oraz rzędy niemal identycznych w kształcie nagrobków skrytych w sosnowym zagajniku natychmiast przypomniały mi rumuńską wioskę. Niebieski to kolor Podlasia. Wiele tutejszych cerkwi jest niebieskich, jak te w Koterce, Narwi czy w Bielsku Podlaskim. A albastru, czyli niebieski, to także kolor Rumunii. Wszystko jest bliższe, niż myślimy – wystarczy tylko w odpowiedniej chwili przywołać właściwe skojarzenie.
Tamtego majowego popołudnia z Grabarki pojechaliśmy jeszcze do Mielnika. Spojrzenie na nurt rzeki z góry zamkowej przesądziło sprawę. Od tej chwili Bug stał się moim przewodnikiem i główną osią, wokół której obracałam się przez wiele kolejnych miesięcy. Odwiedzałam znane miejsca i zabierałam tam przyjaciół, którzy wreszcie zaczęli przyjeżdżać po miesiącach niewidzenia się twarzą w twarz. Każde odwiedziny wiązały się z obowiązkową wycieczką do Drohiczyna, Mielnika, Grabarki. A ja sama zrozumiałam, że przynajmniej raz w tygodniu muszę się porządnie napatrzeć na rzekę. I odkrywać nowe miejsca. Albo stare na nowo. W ten sposób ten niezbyt szczęśliwy rok okazał się jednocześnie naprawdę dobrym rokiem nad Bugiem. Nowym otwarciem i początkiem mojej przygody z Podlasiem.
W pałacu pochodzącym z XVII wieku sypano zboże, kilkadziesiąt portretów królów i królowych polskich oraz rodziny właścicieli […] gryzły myszy, kilkaset listów królewskich Marii Ludwiki razem z papierami Jana Kazimierza szły pod placki.
Ludwik Górski, Notatki do życiorysu
Jadąc od Sokołowa na prawo od drogi krajowej, w samym centrum wsi gminnej znajduje się kościół pod wezwaniem św. Anny. Jego jasne wyniosłe wieże widać z daleka. Włócząc się pieszo i rowerem po okolicy, lubię patrzeć na nie z różnych perspektyw. Wieże mogą z powodzeniem zostać uznane za symbol wsi Sterdyń, w której z dumą przechowuje się pamięć o tym, że kiedyś była miasteczkiem. I chociaż status miejski straciła już dawno, rozmiary świątyni i układ przestrzenny miejscowości nieustannie przypominają o przeszłości. Nasza wieś gminna jako jedyna w okolicy może się poszczycić tym, że ma kościół starszy niż z XIX wieku. Nawet Kosów Lacki, cieszący się swoją miejskością, ma zupełnie nowy kościół. To prawda, że zbudowany według projektu słynnego Józefa Piusa Dziekońskiego, ale za to o wiele młodszy od naszej barokowej świątyni, bo raptem z pierwszego dwudziestolecia XX wieku. A neogotyk to jednak nie to samo, co fantazyjny barok, nawet jeśli tynk z fasady odpada wielkimi płatami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Zygmunt Gloger, Dolinami rzek. Opisy podróży wzdłuż Niemna, Wisły, Bugu i Biebrzy, Warszawa 1903, s. 104. [wróć]
2. Wiktoryn Kuczyński, Pamiętnik 1668–1737, opracowanie zbiorowe pod kierunkiem Józefa Maroszka, zespół red. Jarosław Kloza et al., Białystok 1999, s. 57. [wróć]
3. Zygmunt Gloger, op. cit., s. 121. [wróć]
4. Ibidem. [wróć]
5. Idem, Geografia historyczna ziem dawnej Polski, Kraków 1980. [wróć]
6. Gmina Sterdyń. Od czasów najdawniejszych. Publikacja informacyjna o gminie Sterdyń, oprac. Zespół redakcyjny, Sterdyń 2012, s. 13. [wróć]
7. „Na tym niewielkim po względem terytorium ziemi drohickiej ścierały się wpływy osadnicze Mazowsza, Litwy i Rusi. […] osady ruskie były dosyć gęste w okolicy Gródka, Sterdyni, Sokołowa i Drohiczyna, jednak w większości rządzono się tutaj prawem polskim. Rozgraniczenie między ludnością polską a ruską biegło po lewej stronie Bugu: pod Seroczyn, Sabnie, Repki, ogólnie na linii Cetyni wpadającej do Bugu. Stąd też granica między Mazowszem a ziemią drohicką na odcinku między Bugiem a Liwcem biegła na rzeczce Cetyni. Jest to prawdopodobnie pierwotna, naturalna granica między Mazowszem a ziemią drohicką. Spotykało się tutaj miejscowości o mieszanej ludności mazowiecko-ruskiej, np. Rogowo (Rogów), Granne, Ceranowo (Ceranów), Łazowo (Łazów)”. Zob. ibidem, s. 129. [wróć]
8. Adam Jarosiński, Szkice z nadbużańskiego Podlasia, Warszawa 1925, s. 6. [wróć]
9. Zob. Józef Milik, Mój pamiętnik, wstęp i opracowanie Mariusz Bechta, Artur Ziontek, wyd. 2, Kosów Lacki 2019, s. 23. [wróć]
10. Adam Jarosiński, op. cit., s. 16. [wróć]
11. Hasło „Patrząc na Wschód” nie jest moim autorskim pomysłem. To nazwa festiwalu, który odbywa się co roku w sierpniu w Budzie Ruskiej, zob. https://www.facebook.com/festiwalpatrzacnawschod [dostęp: 27.11.2023]. [wróć]