Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy pierwszy raz pojechałam do Rumunii, nie przeczuwałam nawet, że to początek wielkiej, wspaniałej przygody. Przygoda ta trwa do dziś i mam nadzieję, że wraz z tą książką wchodzi w nowy etap. Rumunii nie da się poznać, a tym bardziej zrozumieć, jeśli nie poświęci się jej dość czasu i uwagi. Bo Rumunia to cała Europa. Kontynent odbija się tu jak w lustrze, tylko troszkę popękanym, zlepionym z różnych fragmentów – z zachodu i wschodu. Jest trochę turecko i węgiersko, odrobinę niemiecko i nieco słowiańsko. Mistycyzm wschodniego chrześcijaństwa miesza się z surowym protestantyzmem. Swoje ślady pozostawili Dakowie. W języku pobrzmiewa starożytny Rzym. W architekturze dostrzec można historię całego starego kontynentu. Rumunia to fascynująca mieszanka wszystkiego, co przytrafiło się Europie na przestrzeni niemal dwóch tysięcy lat.
Książka ta to trochę dziennik, trochę pamiętnik, zapis podróży – próba zachowania w pamięci tego, co ulotne, chwil spędzonych w Rumunii, spotkań i wrażeń. Nie ma tu obiektywnej oceny, zimnej relacji. To jak najbardziej osobiste spostrzeżenia i uwagi pisane na marginesie kolejnych podróży rzeczywistych i wyobrażonych, trwających nieprzerwanie od kilkunastu lat.
W trakcie pracy miałam wiele wątpliwości. Wszak tyle już o Rumunii napisano. Jednak wielokrotnie przekonywałam się, że ciągle jest wiele do zrobienia, bo krzywdzące, niesprawiedliwe stereotypy mają się aż nazbyt dobrze. Chciałabym pokazać Rumunię taką, jaką jest. Niewolną od problemów, mocno zanurzoną w burzliwej przeszłości, ale odważnie patrzącą w przyszłość i mającą wiele do zaoferowania.
DOROTA FILIPIAK
O AUTORCE
Dorota Filipiak – warszawianka z urodzenia, studiowała historię na Uniwersytecie Warszawskim. Od ponad dekady zawodowo związana z Wydawnictwem Czarne, w którym zajmuje się promocją. Interesuje się historią Europy Środkowej. Najchętniej podróżuje na Słowację, Węgry, do Rumunii i na Bałkany. Współpracuje z internetowym magazynem Magyazyn, gdzie publikuje artykuły o węgierskiej kulturze, historii i literaturze. Mieszka w Warszawie i we wsi nad Bugiem.
FRAGMENTY KSIĄŻKI
Rumunia jest jak łacińskie słowo – czwarta forma czasownika, zupełnie niepodobna do formy podstawowej. Jest jak teksty, których nie da się tak po prostu wrzucić do translatora i przetłumaczyć. Kolejne ludy, które przychodziły na te ziemie, dodawały swoje słowa i swoje znaczenia do słów zastanych. Rumunia to wielka księga, którą zaczęto pisać przed wiekami w języku Daków. Potem przyszli Rzymianie ze swoją łaciną. Ich język przyswoiła kultura chrześcijańska. Humanizm i oświecenie przyniosły języki narodowe, odtwarzane czy wręcz tworzone na nowo w dziewiętnastym wieku. Po drodze pojawili się jeszcze Turcy i Grecy. I wielu innych, o których nie warto wspominać, bo ich wpływ nie był tak znaczący, chociaż czasem można usłyszeć słowo brzmiące dziwnie znajomo.
Rumunię można opisać kolorami. Błękitem z malowanych monasterów bukowińskich. Spłowiałym brązem gontów wież kościołów w Maramureszu. Wypaloną żółcią traw Dobrudży. Zielenią wody Morza Czarnego oglądanego z plaży w Vama Veche. Wymykającymi się opisowi odcieniami Dunaju. Oślepiającą bielą murów siedmiogrodzkich kościołów warownych. Pastelowymi barwami kamienic w Sybinie. Białą już czernią ścian braszowskiego kościoła. Tęczowym niebem tuż przed zmierzchem w Ceahlău. Kolorowe jest tu wszystko – architektura, przyroda i ludzie.
Niezależnie od tego, za pomocą jakich zmysłów poznaje się Rumunię, trudno o niej myśleć jako o spójnym, jednorodnym organizmie. To kilka różnych krajów. Historia ich wspólnego trwania jest zbyt krótka, a nazwa Rumunia zbyt młoda, by o poszczególnych częściach pisać jak o czymś nierozerwalnym. Można więc pisać Siedmiogrodzie, gdzie za murami miast niemiecki rozbrzmiewał kiedyś częściej niż rumuński. O Mołdawii, gdzie powstały unikatowe malowane monastery, w których modlono się w języku wschodnich chrześcijan. O Wołoszczyźnie, krainie oddzielonej od reszty świata potężnym Dunajem i skrytej za wyniosłymi Karpatami, gdzie dotarli Rzymianie. O Dobrudży, która daje przedsmak orientu i hipnotyzuje nieskończoną, idealnie płaską przestrzenią, a z minaretów rozlega się wołanie muezina. I o Maramureszu, nad który wynoszą się absurdalnie wysokie wieże tamtejszych drewnianych cerkwi, jakby chciały sięgnąć nieba.
Rumunów i Węgrów, czy tego chcą, czy nie, poza wspólną historią łączy coś jeszcze, na co rzadko zwraca się uwagę. Są inni. Otacza ich morze słowiańszczyzny, na tle którego stają się odmieńcami. Węgrzy sami swą odrębność podkreślają, ale przecież także Rumuni mówią w języku, którego żaden Słowianin nie zrozumie, może poza pojedynczymi słowami. Rumuński jest językiem niezwykle oryginalnym. Konotacje łacińskie są nie tyle słyszalne, bo melodia tej mowy jest inna niż pozostałych języków romańskich, ile widoczne. Zapisane słowa często wprost przywodzą na myśl ich łacińskie odpowiedniki. Gdy doda się do tego wpływy tureckie, węgierskie i greckie, powstaje język jedyny w swoim rodzaju. A jakby tego urozmaicenia było mało, w tym wielojęzycznym gwarze rozbrzmiewał kiedyś, i to nader często, niemiecki. Nie sposób pominąć jego wpływu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 282
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Jak dojmujące lektury, prawdziwa podróż stała się aktem sprzeciwu wobec szaleństw epoki elektronicznej i wobec wszystkich dołujących nas zmartwień przez tę epokę zrodzonych. Dobra książka zasługuje na to, by przeczytać ją do końca, podobnie jak zapadający w pamięć krajobraz pragnie, by zobaczyć go raz jeszcze i dokładnie zbadać. Domagając się nieustannego skupienia, podróż i poważna lektura psują szyki okresom bezmyślnej nieuwagi, które szpecą czas, jaki spędzamy na tej ziemi”.
Robert D. Kaplan, W cieniu Europy. Dwie zimne wojny i trzydziestoletnia podróż przez Rumunię, a nawet dalej
To było gdzieś między Klużem a Mediaș. Mniej więcej. Szosa biegła przez góry podobne do naszego Beskidu Niskiego. Wzgórza nie imponowały wysokością, ale droga była – jak na góry przystało – wąska i kręta. Zjeżdżaliśmy z przełęczy. Z jednej strony asfalt dochodził do niemal pionowego zbocza zarośniętego gęstym bukowym lasem. Po drugiej stał spory hotel z widokiem na rozległą dolinę. Na parterze budynku znajdowała się restauracja.
Była niedziela, pora obiadowa. W knajpie tłum. Przejechaliśmy obok bardzo powoli, bo przez jezdnię co chwila ktoś przechodził, piesi kręcili się po ciasnym poboczu. Trzeba było uważać, bo ci, najwyraźniej w leniwych nastrojach, najedzeni i opici, nie wykazywali szczególnej czujności i snuli się niczym muchy w miodzie.
Wreszcie minęliśmy budynek i naszym oczom ukazał się wielki, czarny, terenowy samochód zaparkowany pod boczną ścianą hotelu, niemal o nią oparty, skryty w chłodnym cieniu. Wóz płonął. Spod maski w górę strzelały płomienie. Wyglądało na to, że za chwilę nie będzie już czego ratować.
Nikt z hotelowych gości nie interesował się tym pożarem. Samochód płonął sobie spokojnie, a ludzie siedzieli w knajpie za ścianą i jedli obiad. Ci, którzy szli do swoich pojazdów, nie widzieli terenówki, bo parking znajdował się z drugiej strony hotelu. Poza nami chyba nikt się nie zorientował, co się dzieje.
Jeszcze przez wiele kilometrów, gdy zjeżdżaliśmy w dolinę, widziałam wysoki słup czarnego dymu.
Byliśmy w Rumunii. Znowu.
***
Zbieram śmieci. Z każdej podróży poza mającymi stanowić swego rodzaju pamiątkę z podróży pocztówkami, których nigdy nikomu nie wysyłam, przywożę paragony, bilety parkingowe, bilety wstępu do muzeów, ulotki, rachunki za nocleg, za kawę, kwity za toaletę i całą masę innych papierów, papierzysk, papierków, które potem, czasem po latach, wypadają z książki, do której trafiły w charakterze zakładki. Śmieć uruchamia wspomnienia. Pojedynczy, czasem bardzo niepozorny świstek przywołuje konkretne miejsce, moment, sytuację, konkretnych ludzi. Dlatego znaleziony przypadkiem wraca tam, skąd wypadł. Po to, by po latach znów stać się swoistym memento.
Kolekcja śmieci rośnie. Jeżdżę i zbieram nowe. Pozwalam, by zbiór powiększał się w najlepsze.
Gdybym podobną scenę – płonący na poboczu ogromny, czarny samochód terenowy – ujrzała ponad dziesięć lat temu, gdy w wyniku różnych zbiegów okoliczności, pod wpływem fantazji i pewnego pociągu do ryzyka po raz pierwszy przekroczyliśmy granicę węgiersko-rumuńską, nie wykluczam, że nastąpiłby szybki zwrot w kierunku odwrotnym od planowanego. Taki samochód – duża czarna terenówka z ciemnymi szybami – w dwudziestym pierwszym wieku kojarzy się bowiem dość jednoznacznie. A samochód radośnie płonący jeszcze bardziej umacnia te skojarzenia. To mogą być wyłącznie mafijne porachunki. A że to blok wschodni, wiadomo, kto za tym stoi. Lepiej trzymać się z daleka.
P. mógłby zatem gwałtownie wyhamować, aż opony zapiszczałyby na asfalcie, pozostawiając na nim czarny ślad, i pomknąć z powrotem ku granicy węgierskiej, gdzie panują prawo, porządek, ład i cywilizacja prawie zachodnioeuropejska.
Ale za pierwszym razem nic nie wzbudziło naszego niepokoju. Żadnych znaków, ostrzeżeń, sygnałów. Była niedziela. Jechaliśmy przez Satu Mare i dalej, a na drodze nie działo się nic. Był pochmurny dzień, z nieba siąpił deszcz. Do samego Klużu pusto i spokojnie. Dopiero bliżej miasta z krzaków wyłoniła się jakaś psina i chociaż budziła współczucie swą zmokłością i chudością, to jeszcze do nas nie docierało, czego jest zwiastunem. Do chwili meldowania się w hotelu Melody nie spotkaliśmy żadnego człowieka. Hotel mieścił się przy głównym placu, na którym dominowała sylweta wielkiego gotyckiego kościoła z wieżami sięgającymi, jak na ten styl przystało, samego nieba.
W środku ani śladu średniowiecza. Więcej tam atmosfery komuny niż dawnych monarchii. Co najwyżej zostało nieco ck kurzu, gdzieś pod samym sufitem. Cała reszta to spadek po epoce Geniusza Karpat. Epoce minionej, ale niedającej o sobie zapomnieć. Jej relikty, także ludzkie, trzymały się nieźle. Panie kelnerki w charakterystycznym obuwiu, trwale zaondulowane, były również odpowiednio opryskliwe, by gość w sekundę poczuł się jak przeniesiony w przeszłość. Pan kelner, raczej pilnujący gości niż zajmujący się serwowaniem śniadania, był tak posunięty w latach, że z pewnością mógłby uraczyć niejedną historią z własnego życia pod dyktaturą – jeśli oczywiście ktoś zechciałby zapytać. Niewykluczone, że przed laty równie pilnie pilnował hotelowych gości, by potem skrupulatnie przekazać zdobyte przy śniadaniu informacje komu trzeba. A może to na niego donoszono. A może i jedno, i drugie.
Od tego deszczowego niedzielnego popołudnia w Klużu upłynęła ponad dekada. Rumunia bardzo się przez ten czas zmieniła, pan kelner pewnie nie żyje, panie bufetowe mogą być już na emeryturze, a plac, przy którym stoi hotel – a stoi nadal – przeszedł gruntowną renowację i dziś, otoczony kawiarniami, restauracjami i pubami pełnymi ludzi mówiących w rozmaitych językach, jest głównym miejscem spotkań i celem wycieczek. Jak na prawdziwie europejskie miasto przystało. Jest to też miejsce, w którym od czasu do czasu odbywają się antyrządowe demonstracje. Plac zdaje się do tego stworzony. Bardzo efektownie wypada na zdjęciach, szczególnie nocnych, bo jest wspaniale oświetlony. To pewien paradoks – Rumuni w państwie rumuńskim gromadzą się pod okiem węgierskiego króla i wokół kościoła obrządku łacińskiego, a nie pod cerkwią wokół pomnika Avrama Iancu. Do tych paradoksów jeszcze wrócę.
Ponad dziesięć lat. Niektórzy poświęcili temu krajowi dużo więcej czasu. Kaplan w książce W cieniu Europy podsumował ponad trzy dekady swoich rumuńskich doświadczeń. Ja jednak odczuwam pewną przewagę nad tym Amerykaninem, gdyż z Rumunami dzielę przynajmniej częściową wspólnotę doświadczeń. Człowiek z Zachodu nigdy do końca nie zrozumie człowieka Wschodu. Nawet jeśli posiądzie wiedzę, przeczyta setki książek, jest to doświadczenie głównie intelektualne. Nawet jeśli dochodzą do tego emocje, sympatia, sentyment, to brak mu pewnego zmysłowego pierwiastka, który bierze się z osobistego przeżycia, doświadczenia, intuicji. Można to sprowadzić do prostego powiedzenia: syty głodnego nie zrozumie. Dlatego tak często mam wrażenie, że najsprytniejsi politycy, najwięksi brytyjscy czy amerykańscy intelektualiści nigdy nie rozumieli ludzi z naszej części świata i często zwyczajnie dawali się robić w konia. To, co stało się po zakończeniu drugiej wojny światowej, naznaczyło zbyt mocno nas – ludzi za żelazną kurtyną – a jednocześnie bardzo skutecznie i trwale oddzieliło nas od zachodniego myślenia. Muszą minąć jeszcze długie lata, by różnice, które z tego wynikają, zostały zniwelowane, żebyśmy zapomnieli o tym, że jesteśmy inni. Pod warunkiem że nie wydarzy się nic takiego, co znowu zmieni nasz świat.
Dlatego wolę czytać Bogumiła Lufta, Andrzeja Stasiuka czy Krzysztofa Vargę, bo wiem, że czujemy podobnie. Że kiedy oni piszą o rumuńskim czy węgierskim komunizmie i okresie transformacji, to używają kodu wspólnego dla ludzi stąd. Dlatego ich opisanie tamtejszych realiów jest mi bliższe, nawet jeśli nie zgadzam się z interpretacją czy diagnozą. A jeszcze lepiej czytać tych, którzy się tam urodzili, wychowali i przeżyli na własnej skórze. Luciana Boię, Hertę Müller, Andreę Tompę, Filipa Floriana, Eginalda Schlattnera. I Polacy, i inni mieszkańcy tamtych regionów (nie mogę napisać, że Rumuni! Dlaczego? O tym dalej) mają piąty zmysł wyczulony na szczegóły, szerszy kontekst opisują skrótami myślowymi i nie dają się nabierać na sztuczki propagandowe. I jeśli piszą, że tak właśnie było, to można im wierzyć.
Andrzej Stasiuk słusznie zauważył, że wszyscy tu niesiemy jeden bagaż: wyniesioną ze szkoły przymusową znajomość języka rosyjskiego – pod warunkiem że urodziliśmy się odpowiednio wcześnie, by na ten przymus się załapać i by nie były nam obce takie obserwacje:
[…] ci biedni ludzie Zachodu błąkający się ze swoim angielskim w otchłaniach byłego imperium. Na przykład w pamirskim Murgobie w przydrożnym hotelu. Chodzili boso po zielonym linoleum, którym wyłożona była stołowaja, i zaczepiali kucharki w chustkach: beer, potatoes, beer, potatoes… Kobiety obrzucały ich nieufnymi spojrzeniami. Litościwie tłumaczyłem im, że wysocy blondyni chcą pojeść kartofli i napić się piwa1.
Język to ciekawe narzędzie, bo niekoniecznie trzeba rozumieć znaczenie słów, by ulegać bardzo konkretnym emocjom. Włoski rozleniwia. Czegokolwiek by w tym języku nie mówiono, natychmiast czuję ochotę, by rozwalić się na kanapie albo jeszcze lepiej: na leżaku pod drzewem, zjeść coś dobrego i popić winem. Francuski wzbudza pewną nonszalancję i znowu – ochotę na wino, ale już bez jedzenia, no może odrobina sera byłaby nie od rzeczy. Niemiecki każe natychmiast się wyprostować, poprawić ubranie i rozejrzeć się, czy wszystko wokół jest w należytym porządku. Za to czeski pomaga się odprężyć, najlepiej z kufelkiem piwa, i z czułością spojrzeć na świat. Angielski każdemu, nawet głupiutkiemu serialowi dodaje pewnej intelektualnej głębi. Rosyjski zaś wywołuje chęć do wychylenia flaszki czystej wódki, a potem już tylko smętne pieśni i rozważania o sensie, a raczej braku sensu życia. Ci, którzy zostali dotknięci rosyjskością, nawet tylko powierzchownie, do końca życia będą patrzeć na świat z podejrzliwym fatalizmem.
Należy dodać, że tak jak nas nie rozumieją ci z Zachodu, tak i my nie rozumiemy ich. Dlatego chociażby mechanizmy demokratyczne czy stosunek do własności wyglądają u nas, jak wyglądają. Kulawa demokracja jest wciąż przesycona duchem tego, co już się skończyło, co miało się skończyć w 1989 czy 1990 roku, i sprowadza się do tego, że kto głosuje inaczej, to wróg, a własność jest święta wtedy, kiedy jest naszą własnością. To typ myślenia wspólny dla całego regionu. Wojny polsko-polskie, węgiersko-węgierskie, rumuńsko-rumuńskie pochłaniają energię społeczeństw, spowalniając przejście do prawdziwej demokracji. Takiej, w której rozmawia się, a nawet kłóci z politycznymi oponentami, ale jednak szanuje się fakt, że ktoś ma inne poglądy, a wspólne wyjście na wódkę z kolegą z innej partii czy wyborcą innej opcji jest możliwe. W naszych krajach opóźnił nas zarówno komunizm, jak i bolesny okres transformacji.
Może być tak, że prawdziwa demokracja już nas ominęła. Świat idzie teraz w zupełnie innym kierunku, zastane porządki właśnie przeżywają poważne kryzysy i znów widać, że organizacje w rodzaju Unii Europejskiej nie są wieczne. Spóźniliśmy się i my, i Rumuni. Spóźnił się cały region. Może więc wszyscy powinniśmy szukać własnych, zupełnie innych dróg? O ile i na to nie jest za późno. Widać bowiem wyraźnie, że wojny domowe mogą zyskać nowe znaczenie. Wojna rumuńsko-węgierska może rozegrać się w granicach jednego państwa. A właściwie trwa już od dawna.
Tylko dziesięć lat z okładem minęło od momentu, kiedy postanowiłam zobaczyć na własne oczy ten dziwny kraj z prozy Stasiuka. Rumunia była jeszcze starą Rumunią, tą z Jadąc do Babadag, ale już się zmieniała, już goniła Europę. Czarna terenówka jechała tą samą drogą, co stary wóz ciągnięty przez chudą szkapinę. Terenówka spychała jednak wóz do rowu, a wielki tir, nie zwalniając na zakrętach, omijał idącą środkiem drogi krowę.
Od tego pierwszego razu Rumunia stała mi się bardzo bliska, a od początku jawiła się jako intrygująca i pociągająca. Nowy dla mnie wówczas kraj, kolejny etap poznawania Europy uświadomił mi, że najbardziej pociągające jest to, co bliskie w sensie geograficznym, ale przede wszystkim niematerialnym. Wspólnota doświadczeń przy jednoczesnej odmienności pozwala spojrzeć także na historię kraju, z którego się pochodzi, i lepiej zrozumieć, kim się jest. Dla mnie to właśnie Rumunia okazała się takim fenomenalnym punktem odniesienia.
Tam wszystko się skoncentrowało – jak w żadnym innym kraju tak zwanej Europy Środkowej czy Środkowo-Wschodniej w Rumunii widać historię. Widać, czym jest i jak wpływa na życie ludzi oraz los miejsc. Na zmienność i trwanie. Spostrzeżenie, że wpływa na estetykę, jest banałem, ale fakt, że wpływa na codzienność ludzi żyjących w tym miejscu teraz, nawet wtedy, gdy zajmują się najzwyczajniejszymi sprawami i o historii nie myślą wcale – to już coś, co głęboko mnie interesuje. W takim miejscu jak Rumunia łatwiej zrozumieć, jak wykluwa się stereotyp. Zderzenie odmienności i emocjonalne postrzeganie przeszłości rodzą potrzebę nazywania, przypisywania rzeczy i ludzi do konkretnej grupy. Potem pozostają już tylko forma i miano, bez korzeni i treści, które stały u ich podstaw, tworząc maleńki zaczątek wielkich konfliktów. Jak w słowie „cygan”, które nie tylko nie musi mieć nic wspólnego z bogatą, wielowiekową kulturą, ale użyte z premedytacją staje się obelgą.
Nie ma miejsca, które lepiej by się nadawało do badań terenowych nad historią niż obszar byłych Austro-Węgier, a Rumunii w szczególności. Chociaż całej Rumunii austro-węgierskość nie dotyczy, to dziś jest ona taką ck monarchią w pigułce, córką dynastyczną o krwi zmieszanej przez przodków, a wydanej za syna, którego protoplaści również przez wieki łączyli się, krzyżowali, mieszali. Bałkańskość jej nie dotyczy, ale jednak bywa bałkańska. Nie jest niemiecka, ale ma w sobie germański pierwiastek. Do Włoch jej daleko, ale czuje się związana z Italią. Węgrów nie cierpi, ale nie może się ich wyprzeć i odrzucić ich dorobku. Jest na wskroś europejska, ale Wschód też tkwi w niej głęboko. Materialnie ciąży ku Zachodowi, ale ducha ma skądinąd.
Jest najdoskonalszym europejskim mieszańcem. Z jednej strony wielowiekowa zależność od imperium osmańskiego, która wpłynęła na charakter ludności zamieszkującej Mołdawię i Wołoszczyznę. Z drugiej obecność Węgrów w Siedmiogrodzie i pycha ich elit, która kazała traktować Rumunów jak upośledzone dzieci niezdolne do samodzielności – szczególnie w okresie, kiedy Rumunia wykluwała się jako niezależne państwo, nowe królestwo na mapie Europy i kiedy na całym kontynencie rodziły się nacjonalizmy, które najpierw wszystko skomplikowały, a potem unicestwiły stary porządek.
Ten porządek nie był idealny. Rumuni i Słowacy mają prawo twierdzić, że miał więcej wad niż zalet, był wszakże źródłem opresji i upokorzeń. Kiedy się jednak skończył, wielu uznało, że lepszy własny, dobrze znany bałagan niż to, co go zastąpiło. I z tęsknoty za Najjaśniejszym Panem wzdychali w rytmie Marsza Radetzkiego. Tych wzdychających jest całkiem sporo także dziś. Żeby daleko nie szukać, wystarczy wycieczka do Krakowa, a z całą pewnością wpadniemy na jakiś portret Franciszka Józefa. Ba! Znam jedno takie miejsce w Warszawie, która z ck monarchią nigdy nie miała nic wspólnego. Najjaśniejszy Pan jak żywy łagodnie spogląda z portretu. Postać naturalnej wielkości. To już nie tylko stereotyp – to legenda, która dalece przerosła rzeczywistość.
Jak bardzo wzdychali i ile łez wylali siedmiogrodzcy Węgrzy, trudno mi sobie nawet wyobrazić. Sierot po monarchii zostało dobre kilka milionów. I trwają w swym sieroctwie do dziś.
Tylko Rumuni z Transylwanii mieli swoje powody do radości. Umarł Najjaśniejszy Pan, monarchię diabli wzięli, a oni wreszcie doczekali się swojej România Mare, czyli Wielkiej Rumunii, którą rządził ich własny Najjaśniejszy Pan. Wreszcie to oni mówili, co w kraju wolno, a czego nie. Ale chociaż próbowali zatrzeć pamięć o przeszłości – tej nieodległej – ona nie dawała o sobie zapomnieć. Rumunia pozostała krajem patchworkiem złożonym z kawałków imperium osmańskiego, Rosji, ck monarchii – czyli de facto Węgier jako przyczółka monarchii – na dodatek pod silnym wpływem pierwiastka niemieckiego, a ulegając po trosze im wszystkim.
Dziś dociera tu wreszcie tak zwana kultura zachodnia, czyli europejski postliberalizm, postmodernizm dwudziestego pierwszego wieku. I postprawda, która w krajach byłego bloku wschodniego rośnie na wyjątkowo żyznym gruncie. To wszystko składa się na współczesną Rumunię, która jest jak lustro odbijające wszystko, co w Europie najciekawsze.
Trudno było zlepić te wszystkie kawałki w 1918 roku. Te pęknięcia, dziury, luki, grube szwy, szczeliny, do których wpada wszystko po trochu – wszystko, co decyduje o niepowtarzalności Rumunii – widać bardzo wyraźnie i dziś. Mimo to kraj trwa, rozwija się i ma to, czego możemy mu pozazdrościć i dla czego tam jeździmy. Niebywałe krajobrazy. Przyrodę, na której Rumunia mogłaby zarabiać krocie. Ale w tym państwie nic nie może być takie proste i oczywiste, wszystko trzeba skomplikować. Z jednej strony więc turystyka, zarówno wewnętrzna jak i zewnętrzna, doskonale się rozwija, z drugiej zaś tego, co jest dla jej dobrego prosperowania niezbędne, czyli przyrody, nie szanuje się, eksploatując ją bez umiaru i szpecąc wszechobecnym śmietnikiem.
***
Jeszcze w Londynie odwiedziłem w wolnej chwili Muzeum Brytyjskie i przejrzałem dostępne tam książki oraz mapy odnoszące się do Transylwanii; przyszło mi do głowy, że pewna znajomość terenu będzie mi pomocna w kontaktach z przedstawicielami miejscowej arystokracji. Odkryłem, że wskazany przez niego region leży na samym wschodzie kraju, dokładnie na granicy trzech państw – Transylwanii, Mołdawii i Bukowiny, w samym sercu Karpat; jest to jeden z najdzikszych i najmniej zbadanych zakątków Europy. Nie trafiłem na żadną mapę ani zapis podające dokładne umiejscowienie zamku Dracula, albowiem tamtejsze mapy regionu pozostawiają wiele do życzenia w porównaniu do naszych. Ustaliłem jednak, że Bystrzyca, wspomniane przez hrabiego miasto z głównym urzędem pocztowym, to dosyć znane miejsce2.
Tak pisał Jonathan Harker, gdy wybierał się w drogę do Draculi. Nie wiedział, co go tam czeka. Zupełnie jak ja, gdy jechałam tam po raz pierwszy. Myślałam wtedy, że będzie to jeden wyjazd. Zobaczymy, co warto zobaczyć, a następne lato spędzimy już zupełnie gdzie indziej. Przed podróżą miałam tylko mgliste pojęcie o tym, jak duży, a przede wszystkim jak różnorodny jest ten kraj. To, że w rzeczywistości nie jest to jeden kraj, okazało się już na miejscu. Ale przecież Polska też nie jest monolitem, my również mamy rozmaite nazwy geograficzne dla poszczególnych regionów, myślałam. Banat, Transylwania, Dobrudża czy Bukowina to coś takiego jak Kaszuby, Kujawy, Podlasie czy Podkarpacie. Na pewno różnią się tradycjami, kuchnią, ale przecież to wszystko jedna i ta sama Rumunia. Mamy Europę Regionów, ale te regiony mieszczą się jednak w jakichś państwach, tworzą całość.
Z takim właśnie naiwnym nastawieniem wyruszałam wtedy w drogę. Nabyłam stosowny przewodnik, jeden na całą podróż, poczytałam coś w internecie, wtedy jeszcze nie tak bogatym w informacje. Mówiąc krótko: przygotowałam się. Z wyższością patrzyłam na znajomych – a pracowałam wtedy w korporacji – którzy pytali, gdzie zamierzam spędzić urlop. Hiszpania, Włochy, może Francja? – pytali. Kiedy odpowiadałam, że w Rumunii, patrzyli jakoś dziwnie i na tym zazwyczaj rozmowa się kończyła. A jeśli padały dodatkowe pytania, dotyczyły zazwyczaj tego, czy nie boję się Cyganów. Wtedy patrzyłam na nich z jeszcze większym pobłażaniem. Nie znają świata poza Europą Zachodnią i Śródziemnomorzem. Chorwacja to dla nich już lekki obciach. Nie wiedzą, co to przygoda, złorzeczyłam w duchu.
O tym, że moja wiedza wcale nie była tak imponująca, przekonywałam się przez kolejne lata.
Ruszyliśmy zgodnie z planem. Przygoda przygodą, ale plan, chociażby ogólny, trzeba jednak mieć. Miasta: Kluż, Sybin, Sighișoara, Braszów. Góry ze słynną drogą przez Fogarasze i rzut oka na kilka innych pasm z krótką wycieczką w głąb Alp Rodniańskich. Koniecznie delta Dunaju, szczęśliwie uratowany przed szaleństwem wariata prawdziwy cud natury; Morze Czarne, bo jakaś woda, w której można się zanurzyć, zawsze się przyda; i kilka osobliwości z wesołym cmentarzem na czele. A po drodze jeszcze parę spektakularnych miejsc, takich jak wąwóz Bicaz czy monastery w Neamţ, w których życie klasztorne odrodziło się po upadku dyktatury Ceauşescu.
Kilkanaście dni przez zmieniające się krajobrazy. Zawrót głowy. Wtedy jeszcze miałam zwyczaj zaznaczania trasy na mapie. I dobrze. Inaczej wszystko by się pomieszało. Tę mapę mam do dziś. Czerwone strzałki, którymi zaznaczyłam nasz szlak, wywołują z pamięci migawki, fragmentaryczne wspomnienia, niedokończone wątki. Bez zdjęć i tej dziurawej mapy pozostałaby tylko gęsta mgła, zza której prześwitywałyby zaledwie urywki wrażeń. Z większości nie pozostałby żaden ślad.
238 391 kilometrów kwadratowych, które zamierzaliśmy objąć w ogólnym zarysie, to co prawda mniej niż powierzchnia Polski, ale wszechobecne góry, te wysokie i te niskie, spowalniają podróż samochodem. Przez to ma się wrażenie, że podróżuje się po dużo większym kraju i dużo dalej niż po płaskich, równych drogach na nizinach. Szczególnie kiedy wjedzie się tam wprost z węgierskiej puszty3. Kilometry nie mają znaczenia, stosunek czasu i przestrzeni podlega tam innym prawom. Planując drogę z punktu A do punktu B, nigdy nie ma się pewności, o której godzinie dotrze się w wyznaczone miejsce. Sama odległość wymierzona w kilometrach to pewna wskazówka, ale zawsze mogą się pojawić niespodzianki. Za sprawą ludzi, żywiołów i zwierząt. Prosta równinna matematyka w Rumunii się nie sprawdza, począwszy od godziny ukradzionej na przejściu granicznym.
Kolejnym czynnikiem, który sprawia, że ma się wrażenie dalekiej podróży, jest różnorodność – suma wielu odrębnych bytów, krain z wieloma językami, krajobrazami i kulturami. Wrażeń i impulsów jest tyle, że wieczorem trudno zasnąć, bo ciągle ma się pod powiekami wszystko to, co zobaczyło się w ciągu dnia. Wspomnienia się mieszają, zaplatają, śnią, tworząc nową opowieść.
Chociaż wydawało nam się, że widzieliśmy wszystko, co warto zobaczyć, po powrocie okazało się, że właściwie nie zobaczyliśmy zbyt wiele, a już na pewno rozumiemy znacznie mniej niż przed wyjazdem. Z czasem zorientowałam się, że właściwie nie rozumieliśmy wtedy niczego. Miotaliśmy się po całym kraju z gębami rozdziawionymi raz z zachwytu, innym razem ze zdumienia, szoku albo zgorszenia. Pokazywaliśmy sobie palcami dwujęzyczne tablice przy wjazdach do miejscowości. Dziwiliśmy się zmieniającej się ciągle architekturze. Tu średniowieczne miasto, tu imponujący barok, zaraz przesycone wschodnim mistycyzmem cerkwie czy drewniane świątynie z przedziwnymi wysokimi wieżami. W Konstancy gapiliśmy się na faceta, który gonił wóz, pędząc środkiem torów tramwajowych, bo najwyraźniej koń nawiał mu i nie chciał dać się złapać.
Gdzieś w górach zdarzył się nam nieprzewidziany postój. Zatrzymaliśmy się, cierpliwie czekając, aż przez drogę przejdzie ogromne stado owiec i kóz. Innym razem jechaliśmy główną drogą krajową dwadzieścia kilometrów na godzinę, bo środkiem spacerowała sobie krowa. I robiliśmy zdjęcia. Byliśmy jak japońscy turyści. Jeden dzień tu, drugi tam, obowiązkowe fotografie wszystkiego. Każde z tych miejsc było warte zapamiętania. Każde było inne i pełne treści ukrytych przed przybyszami z zewnątrz. Pamięć ma jednak ograniczoną pojemność, mózg działa według własnych zasad i zapamiętuje, co chce, więc fotografie bardzo nam się potem przydały. Mogliśmy wracać, przypominać sobie czy wręcz zauważać to, co umknęło oczom, gdy tam byliśmy. Mogliśmy też, patrząc na zdjęcia, szukać odpowiedzi, próbować zrozumieć więcej.
Jednego byliśmy pewni. Że wrócimy. Kraj bez wątpienia nas zafascynował, a pierwotny plan okazał się zbyt ogólny.
„Mango, zdaje się, wyjechał z panią redaktor do Albanii, czy do innej Rumunii, śladami magicznych i kultowych książek laureata Nagrody Nike Andrzeja Stasiuka”.
Marcin Świetlicki, Dwanaście
Wszystko zaczęło się od Stasiuka. A właściwie od Jadąc do Babadag. Ale nie, nie pomknęłam z książką pod pachą do tytułowej mieściny na wschodnich krańcach Rumunii, chociaż jak wielu czytelników dałam się uwieść hipnotyzującej Stasiukowej frazie. Książka została przełożona na rumuński i trafiła do Babadag. Służy czasami jako swoisty gadżet promocyjny. Mieszkańcy Babadag są dumni, że polski pisarz napisał książkę z nazwą ich miasteczka w tytule. Trudno się dziwić, bo wzrost ruchu turystycznego, jaki dzięki niej odnotowano, musiał wynieść kilkaset procent.
W Polsce popularność Stasiuka była jednak większa od popularności Babadag. Położenie miasteczka jest niefortunne, na uboczu, po drodze donikąd, a sama miejscowość nie oferuje niczego specjalnego do obejrzenia. Wszyscy, których przywiało w tamtą okolicę, gnają do Tulczy i dalej w stronę delty, a przewodniki nie zalecają skrupulatnym kolekcjonerom miejsc, „które trzeba zobaczyć”, wyprawy do Babadag. Wymagałoby to bowiem zjechania z trasy „Śladami Draculi” albo „Malowanych monasterów” czy „Warownych kościołów”. Tak było do czasu, kiedy zaczęli pojawiać się tam ci, którzy przeczytali Stasiuka. Babadag stało się celem samym w sobie.
My przez Babadag tylko przejechaliśmy. Jechaliśmy od strony delty, która pozostawiła po sobie niezatarte wrażenie i długo pozostawała bezkonkurencyjna – nawet jak na Rumunię, w której co rusz trafia się na coś unikatowego. Delta do dziś znajduje się w absolutnej czołówce moich ulubionych miejsc. Nie byliśmy więc szczególnie zainteresowani Babadag. Ot, rzut okiem z okna samochodu, tak by nie tracić czasu i wieczorem być już w Vama Veche, gdzie skierował nas pewien rumuński przewodnik. Poznaliśmy go na kempingu w Murighiol. Kiedy dowiedział się, w której z nadmorskich miejscowości chcemy spędzić kilka najbliższych dni, złapał się za głowę i tak długo opowiadał o tym miejscu, aż skutecznie nas wystraszył i przekonał do zmiany planów. Tak trafiliśmy do Vama, za co będę mu dozgonnie wdzięczna, bo gdyby nie on, najprawdopodobniej moje spotkanie z Morzem Czarnym skończyłoby się tak jak w Bułgarii – czyli wielką ucieczką.
Nie należę do tych czytelników, którzy podążają tropem bohaterów czy autorów powieści. Ale Jadąc do Babadag to książka, która w ogóle zmieniła moje myślenie o podróży, zachęciła do wyruszenia tam, dokąd nie jeżdżą inni. Pod jej wpływem postanowiliśmy z P. rzucić w diabły plany podróży po Europie Zachodniej. P. zauważył, że co stoi u Niemców czy Francuzów, to jeszcze postoi, i zawsze zdążymy tam pojechać, a w naszej części Europy zmiany zachodzą zbyt szybko. Wtedy może nie do końca się z tym zgadzałam, ale przekonał mnie argument, że trzeba jeździć tam, gdzie nie ma przesadnie dużo ludzi. Nie jestem nadmiernie towarzyska, więc daliśmy sobie spokój z zachodnioeuropejskimi zabytkami i „miejscami, które trzeba zobaczyć”.
I ruszyliśmy, ale nie do Rumunii. Na Rumunię przyszedł czas potem, była naturalną konsekwencją łazęgi po Beskidzie Niskim. Łazęgi na własnych nogach ze wszystkim, co potrzebne, spakowanym do dwóch dużych plecaków. Dużo wtedy chodziliśmy po cmentarzach, nekropoliach z okresu pierwszej wojny. To pamiątki wielkiej bitwy gorlickiej. Autorem koncepcji był słowacki architekt Dušan Jurkovič, który inspirował się łemkowskim folklorem. Udało mu się stworzyć miejsca, które przywodzą na myśl pogańskie magiczne kręgi. Wrażenie bardzo dojmujące, gdy stoi się pośród grobów w środku lasu, w absolutnej ciszy, wokół nikogo, a jednak czuje się czyjąś intensywną obecność. Czyją, skoro wokół tylko umarli i zwierzęta skrywające się gdzieś między drzewami?
Na tamtych cmentarzach pochowani są poddani Franciszka Józefa. Na krzyżach nazwiska ze wszystkich krajów monarchii. Wtedy zajmowały mnie jednak krwawe konflikty, intrygi polityczne, zdrady i podstępy starożytnych Greków i Rzymian. Ekscytowałam się wyprawami krzyżowymi i kobietami u władzy – Alienor Akwitańską, Katarzyną Medycejską czy Elżbietą I Tudor. W pogardzie miałam wszystko, co wydarzyło się później niż w XVII wieku. Chodziłam więc po tych cmentarzach, owszem, pod wrażeniem atmosfery, ale nie snując żadnych szczególnych refleksji o zdarzeniach z 1915 roku, kiedy ginęli tysiącami różni Szwejkowie pochowani potem na Beskidku czy na Przełęczy Małastowskiej. Nieco się nawet nudziłam, ale rekompensatą była sama wędrówka, wspaniałe lato, bujna przyroda, cisza i pustka. Spotkane po drodze zwierzęta, a wśród nich jarząbki, ptaki, których nie widziałam nigdzie indziej i które do dziś wydają mi się najbardziej tajemniczymi stworzeniami, z jakimi miałam szczęście się zetknąć. Nic w tym zresztą dziwnego, bo jarząbek to gatunek zagrożony i spotkanie z nim mogę zaliczyć do wyjątkowych zdarzeń. Taki był ten Beskid Niski – dziki i cichy.
Szlak wiódł między innymi przez Wołowiec, gdzie mieszka Andrzej Stasiuk. Ominęliśmy wieś, a kiedy schodziliśmy ze szlaku między zabudowania, obszczekały nas dwa wielgachne psy. Domu pisarza nawet nie szukaliśmy. Nie tylko dlatego, że mieszańce zniechęciły nas do plątania się po wiosce. Nie baliśmy się psów, nie aż tak w każdym razie. Nie mieliśmy po prostu potrzeby nachodzenia człowieka. Przeszliśmy krańcem wsi, stwierdzając tylko:
– A, to gdzieś tu mieszka Stasiuk.
I ruszyliśmy dalej. Zjedliśmy śniadanie nad potokiem, a potem znów weszliśmy w las. Tak właśnie zadziałała na nas jego książka. Zaczęliśmy doceniać chodzenie bocznymi drogami, zaglądanie tam, gdzie pozornie nic się nie dzieje. Siadaliśmy pod lokalnym sklepem, w którym poza siedmioma gatunkami piwa niewiele można było kupić, ale za to miejscowi na to piwo przychodzili i gadali o swoich codziennych sprawach. A my patrzyliśmy i słuchaliśmy, chociaż nie zawsze rozumieliśmy, o czym mówią, bo często mówili po swojemu. Tacy Łemkowie na przykład, którzy wciąż tam są, chociaż po drugiej wojnie zrobiono bardzo dużo, by ich nie było.
Siedzenie pod sklepami, na ulicznych ławkach i gapienie się na życie wokół okazało się tak pociągające, że na muzea nie starczało już czasu. Chyba już nie wydawały się nam tak atrakcyjne. A włóczenie się bez przewodników tam, gdzie nie ma turystów, stało się sposobem na poznawanie miejsc, do których przyjeżdżaliśmy. Trafiliśmy w ten sposób dziurawą drogą do niejednej mieściny, obejrzeliśmy niejedno odrapane podwórko i niejedną walącą się chałupę. Ale i niejeden zakątek, fresk, pałac, kościół o pocztówkowej urodzie, niejedną kamienicę i rzeźbę. Czy nie było tam ludzi? Byli. Przecież ludzie są niemal wszędzie. Ale można na nich patrzeć z boku. Nie wchodzą na siebie, nie przekrzykują się, nie pstrykają zdjęć ze sobą na pierwszym planie. Idą za to na niedzielne nabożeństwo jak garstka Sasów z Viscri czy liczne grupy wiernych z doliny Izy w Maramureszu. I tu, i tam w niedzielę obowiązuje odświętny strój. Taki sam od dziesięcio-, a może i stuleci. I od stuleci ludzie rozmawiają o codziennych sprawach, plotkują, obgadują się, dzielą problemami i radościami. Żyją sobie tak, jak żyli ich przodkowie.
Robimy dużo zdjęć, ale nie po to, żeby mieć zdjęcia dla zdjęć albo narzędzie tortur dla znajomych. Nie ma nic sensownego w kolekcjonowaniu fotografii dokumentujących, że tu byłam. Tu, tu i tu, i jeszcze tam. Postawiłam stopę, zaliczyłam. Ja z niedźwiedziem, ja z górą, ja z łódką, ja na łódce. O tym, że zdjęcia z wakacji stały się nową formą towarzyskiej opresji, osobiście się przekonałam i nikomu nie życzę takiego doświadczenia. Miałam znajomą, która jeździła po całym świecie i robiła mnóstwo zdjęć, a potem zadręczała nimi kogo popadło. Były ładne, ale nawet najpiękniejsze fotografie w nadmiarze i oglądane pod presją – każdą trzeba pochwalić – męczą. Poza tym poza obrazkiem nie niosły za sobą żadnej historii, co czyniło je niestety niezwykle nudnymi. Bo o ile da się pojechać wszędzie, o tyle poznać wszystko, poznać naprawdę, poznać w pełnym tego słowa znaczeniu – już nie.
Nie wiem, czy lepiej wybrać sobie niewielki fragment tego świata i poświęcić mu wiele lat. Mnie to odpowiada. Zmarli z któregoś z beskidzkich cmentarzy zapisali się w mojej pamięci. Poszłam ich tropem. Wyruszyłam za nimi do ich świata, by dowiedzieć się jak najwięcej o przeszłości i o tym, co dzieje się tam współcześnie. Zobaczyć, jakie owoce przyniosła ich śmierć i co się stało po upadku monarchii, która była domem dla Rumunów, Węgrów, Słowaków, Serbów, Polaków, Żydów i wielu, wielu innych.
Tak kończy się czytanie książek i tak jedno zdarzenie uruchamia kolejne.
No to ileż razy można jeździć w to samo miejsce? Wciąż słyszałam: co, znowu jedziesz do tej Rumunii? A mnie się wydaje, że fascynacja i ciekawość to chyba wystarczające powody, by wracać. Ale nie jedyne, bo Rumunia to kraj nieskończonych możliwości. Wielbiciel gór może spędzić tu całe życie. Morze Czarne zadowoli miłośników kąpieli w wodzie cieplejszej niż w Bałtyku. Amatorzy dzikiej przyrody na pierwszym miejscu postawią deltę Dunaju, gdzie można przepaść na długie tygodnie. Zainteresowani historią, religią, malowniczymi krajobrazami – każdy będzie usatysfakcjonowany. Mnogość pomysłów przyprawia o zawrót głowy. Tak właśnie czuliśmy się po powrocie z Rumunii w 2008 roku. Oszołomieni. I zafascynowani. Nie wiedzieliśmy, co podobało nam się bardziej. Czy rejs dziurawą łodzią po kanałach delty, czy średniowieczna architektura saskich miast, czy długie szlaki w Rodnianach.
Żeby z powrotu do Rumunii mieć jakiś pożytek, trzeba było zaplanować go bardziej sensownie, po kawałku, wolniej, metodycznie. Tak się zaczęło jeżdżenie według kolejnych kluczy, wokół kolejnych motywów. Nie tylko widokowych, chociaż akurat krajobrazy dostarczają najbardziej spektakularnych przeżyć. Turystyka krajoznawcza i kolekcjonowanie pejzaży to najprostszy sposób podróżowania. Można zaszyć się gdzieś w górach, lasach, nie spotykać ludzi, nie widzieć, w jakich domach mieszkają, i nie zastanawiać się, dlaczego właśnie w takich, nie słyszeć, jakim językiem mówią, i nie wiedzieć, w jakich kościołach się modlą. Można kontemplować przyrodę, oddychać powietrzem i strzelać setki zdjęć gór, zwierząt, lasów i łąk. No ale w końcu kiedy w drogę wybiera się dwoje historyków, na dłuższą metę tak się nie da. Ciekawość wywabi nawet z najbardziej urzekającego, najzieleńszego matecznika. Jakiś budynek przyciągnie wzrok i skłoni do zjechania z głównej drogi. Drogowskaz z intrygująco brzmiącą nazwą każe nadłożyć kilometrów.
Ulegliśmy tym pokusom i zagłębiliśmy się w przeszłość. Daliśmy się zwabić Węgrom w Siedmiogrodzie, Sasom, którzy przywędrowali do krainy za lasami jeszcze w średniowieczu, Szwabom zachęconym przez Marię Teresę do okiełznania banackich mokradeł, mniszkom z malowanych klasztorów w Bukowinie, Polakom z tamtejszych wiosek i mieszkańcom Maramureszu modlącym się w drewnianych świątyniach ze strzelistymi wieżami. Oraz licznym przedstawicielom wielu innych narodowości, którzy znaleźli swój dom gdzieś w Karpatach albo w Dobrudży, gdy ziemie naszego kraju porastała gęsta puszcza, a ludzie w niej mieszkający nie znali sposobu lub nie mieli potrzeby, by zostawić po sobie trwały ślad.
Tymczasem na terenach dzisiejszej Rumunii Grecy i Rzymianie zakładali obozy oraz osady, których pozostałości odkrywają dziś archeolodzy. Morze Czarne i Dunaj ułatwiały dotarcie w te rejony, z czego Rzym musiał wcześniej czy później skorzystać. Ziemia rumuńska nie stała się jednak centrum starożytnego świata. Wręcz przeciwnie. Oktawian August uznał, że odległość od Rzymu jest wystarczająco duża, by zesłanie tam było dotkliwą i skuteczną karą. Na taki los skazał Owidiusza – poeta został zmuszony do opuszczenia Rzymu i wyjazdu na kraj świata. Tak trafił do Tomi. Dziś w tym miejscu leży Konstanca, dumna z banity. Rumuni, lubiący nawiązywać do rzymskiej przeszłości, wykorzystali ten fakt komercyjnie. Na wszystkim wszakże da się zarobić, nawet na czyimś nieszczęściu, a krzywda rzymskiego poety to nie lada gratka. Uczczono jego pamięć nie tylko pomnikami – w supermarkecie można nabyć łzę Owidiusza zapakowaną w butelkę o pojemności 0,75 litra. Jest łza biała i łza czerwona: Lacrima lui Ovidiu. Wytwarza się ją w rejonie Murfatlar. Miejsce, w którym dojrzewają winogrona, to jedno z tych, w których smutek wydaje się czymś naturalnym. Leżący w Dobrudży, między Medgidią i Konstancą Murfatlar sprzyja upijaniu się na smutno. Nieskończona równina, bezkres, wielkie nic da się znieść tylko przez chwilę. Potem pustka staje się przytłaczająca. Nic, tylko się upić.
Czas płynął, na ziemie rumuńskie przybywały kolejne ludy. Wszyscy coś tu budowali, uprawiali, wydobywali, tworzyli kulturę, przywozili swoje zwyczaje, zakładali miasta i miasteczka, wsie i wioski, winnice. Chociaż współcześni mieszkańcy rzadko są potomkami tych, co stawiali, zakładali, organizowali i uprawiali, miejsca osadnicze nie stały się skansenami. Wszystko wciąż żyje.
Jeździmy więc tak od lat drogami mniej lub bardziej dziurawymi do miast, które odwiedzają hordy turystów, i do miejscowości, w których nie widuje się przybyszów z zewnątrz. Tylko Bukareszt wciąż pozostawiamy na później. Zaglądamy, gdy tamtędy przebiega droga. Krótki rzut oka na dziedzictwo potwora – Pałac Ludu – lub jakże przygnębiające blokowiska oglądane przez samochodową szybę.
Kiedyś pojedziemy do stolicy, ale tymczasem nie jest mi ona do niczego potrzebna, nie pomoże mi zrozumieć rumuńskości. Tak jak Budapeszt nie wyjaśnia Węgier, a Warszawa Polski. Wyjaśnień nie znajduje się w stolicach. Są one odrębnymi organizmami, w których obowiązują zupełnie inne prawa, w których miesza się po trosze wszystko, co w innych miejscach występuje w formie czystej, bardziej wyrazistej i czytelnej. Bukareszt pozostawiam więc na później, a może na nigdy – bo starego Bukaresztu już prawie nie ma. Kto chce go znaleźć i poznać, powinien sięgnąć do książek: monografii historycznych, reportaży i powieści. Kto ciekaw, bez trudu znajdzie Bukareszt: kurz i krew Małgorzaty Rejmer, Dni króla Filipa Floriana czy Paryże innej Europy: Warszawa i Bukareszt, XIX i XX wiek Błażeja Brzostka. Ja zaś ruszam drogami lokalnymi. Czasem dziurawymi, krzywymi, wąskimi, ale zawsze dającymi nadzieję na coś niespodziewanego, odkrycie, zaskoczenie.
„Rok ten [1906] oznaczał potrójne święto. Po pierwsze, rocznicę dwudziestu pięciu lat istnienia królestwa rumuńskiego, które stało się nim w 1881 roku. Po drugie, świętowano wtedy czterdziestą rocznicę założenia dynastii rumuńskiej. Po trzecie, w tym roku przypadało 1800 lat od chwili, gdy rzymski cesarz Trajan podbił Dację i włączył do zachodniej cywilizacji terytorium, które po wiekach miało stać się Rumunią”.
Adrian Cioroianu, Piękna opowieść o historii Rumunów
Ani słowa o tobie, waleczny Decebalu, na darmo się biłeś, myślałam, patrząc na zieloną wodę Dunaju, majaczącą po drugiej stronie rzeki drogę i pędzące nią tiry. Droga znajdowała się w Serbii, bo Dunaj jest w tym miejscu rzeką graniczną. Decebal, legendarny dacki wódz, który przegrał z rzymskim cesarzem nie tylko walkę o wolność, ale także walkę o pamięć, stoi tu na straży. Co prawda od niedawna, ale sprawia wrażenie, jakby miał tu zostać na wieczność. Niektórzy Serbowie patrzący nań ze swojego brzegu nie wiedzą, kto zacz. Ponoć podejrzewają, że ta rzeźba wykuta w żywej skale przedstawia Ceauşescu, bo przecież musi przedstawiać kogoś znacznego, skoro jest taka wielka. O Decebalu najwyraźniej nie słyszeli.
Przywołany powyżej fragment niewielkiej książeczki bardzo popularnego rumuńskiego historyka jest uderzający. Stojące w wielu miastach wilczyce kapitolińskie – lupa capitolina – potwierdzają formacyjne znaczenie najazdu rzymskiego na początku drugiego wieku naszej ery. To fascynujący paradoks. Próba pogodzenia swojskiego, dackiego wodza i jego pogromcy, rzymskiego cesarza. Decebal, stosując naszą współczesną nomenklaturę, bronił ojczyzny przed agresją z zewnątrz. Trajan nie miał żadnej misji cywilizacyjnej.
W istnienie Imperium Romanum był wpisany imperatyw podbijania, rozszerzania i zdobywania nowych terytoriów, z których ściągano podatki, pozyskiwano surowce i niewolników. Istniało rzymskie osadnictwo, owszem, ale po to, by tych zdobyczy pilnować, kontrolować nowe terytoria i eksploatować szlaki. Na tych samych zasadach kilkanaście wieków później funkcjonowało imperium osmańskie. Decebal, świadomy klęski, popełnił samobójstwo. Nie chciał być niewolnikiem, trofeum wystawionym na widok tłumu, pokazywanym podczas zwycięskiego pochodu w Rzymie. Dziś jego pogromcę Trajana wspomina się jako tego, który sprowadził cywilizację zachodnią do Dacji, a tym samym wpłynął na rumuńską tożsamość, włączając ten teren w krąg kultury łacińskiej. To dla Rumunów powód do dumy, a związków języka rumuńskiego z łaciną nie można zakwestionować.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
A. Stasiuk, Kroniki beskidzkie i światowe, Wołowiec 2018, s. 77. [wróć]
B. Stoker, Dracula, przeł. M. Moltzan-Małkowska, Poznań 2011, s. 10. [wróć]
Puszta – bezleśny, trawiasty step na Nizinie Węgierskiej (przyp. red.). [wróć]