Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdziwa miłość trwa wiecznie
Po śmierci nieodżałowanej przyjaciółki hrabiny Florentyny Miecznikowskiej Justyna pogrąża się w nostalgii i zadumie. Jej ukochany przebywa w Afryce na misji medycznej, a ona sama stara się przetrwać dni rozłąki, poświęcając się pracy w antykwariacie. Wszystko się zmienia, gdy pewnego dnia na jej drodze stanie mała dziewczynka. Jaką tym razem tajemnicę odkryje Justyna? Ku czemu ją poprowadzi?
Kazimierz Kiljan – pisarz i dziennikarz, autor wielu zbiorów poezji i powieści. Jest człowiekiem niezwykle wrażliwym na piękno otaczającego go świata, otwartym na ludzi i ich przeżycia duchowe. Te ostatnie absorbują autora w sposób szczególny. Lubi i potrafi pisać o uczuciach, o relacjach zachodzących między ludźmi, o ich troskach i marzeniach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 254
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
opyright © Oficynka & Kazimierz Kiljan, Gdańsk 2024
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2024
Opracowanie redakcyjne: zespół
Skład: Dariusz Piskulak
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka
Zdjęcia na okładce © Irina Bg/shutterstock, © Nadia Stupina/shutterstock
Ilustracja © pixabay.com
ISBN 978-83-67875-58-5
www.oficynka.pl
e-mail:[email protected]
Prawdziwa miłość nie wyczerpuje się nigdy.
Im więcej dajesz, tym więcej ci jej zostaje.
Seneka Młodszy
Prolog
Justyna siedziała za biurkiem w antykwariacie, wpatrzona w niewielkie okno pod sufitem. Była głęboko zamyślona, jej twarz wyrażała smutek. Trudno powiedzieć, co w tym momencie zaprzątało jej myśli: czy lejące się z nieba strugi ulewnego deszczu, czy któreś z bolesnych wspomnień. A może jedno i drugie? W tak ponure i chłodne przedpołudnie łatwo stracić naturalną odporność na wiszącą w powietrzu nostalgię, na zadumę.
Mimo upływu czasu nadal nie radziła sobie z emocjami, z bolesnymi wspomnieniami, które nachodziły ją w najmniej oczekiwanych momentach. Ni stąd, ni zowąd zamierała w bezruchu, zagłębiała w siebie, błądząc myślami po meandrach pamięci. Miała wiele powodów do rozmyślań, do roztrząsania nurtujących ją trosk. Wprawdzie od tamtych traumatycznych zdarzeń minęło blisko osiem miesięcy, które – zdawać by się mogło – powinny stępić ostrość bolesnych przeżyć, to w jej przypadku nic takiego nie miało miejsca. Nie było dnia, aby nie wracała myślami do nieodżałowanej przyjaciółki, z którą połączyło ją coś tak niezwykłego. Dwa lata wspólnego zamieszkania, każdy spędzony razem dzień, niekończące się rozmowy wryły się w serce Justyny tak głęboko, że nic nie było w stanie ich stamtąd usunąć.
Nie można było nie kochać tej uroczej staruszki, najprawdziwszej herbowej hrabiny, której życie było niczym powieść napisana przez samego Dickensa.
Onieobecności Florentyny przypominało jej niemal wszystko, przedmioty leżące tam, gdzie je zostawiła: laska zawieszona na oparciu krzesła, ulubiona filiżanka na kawowym stoliku, naszyjnik z pereł i pierścionki na toaletce…
Bardzo jej Justynie brakowało. Nieraz łapała się na tym, że robiąc śniadanie, szykowała dwie porcje, parzyła herbatę dla dwóch osób, po czym brała do ręki tacę, aby zanieść ją do apartamentu Florentyny.
Nawet teraz mogłaby przysiąc, że w szumie padającego deszczu słyszy dźwięki pianina, na którym z pasją grywała jej nieodżałowana przyjaciółka. „Przyjaciółka”, tak o niej mówiła, tak o niej myślała, tak ją zapamiętała, choć dzieliła je duża różnica wieku.
Justyna poznała Florentynę zupełnie przypadkowo. Wcześniej nawet nie słyszała o jej istnieniu. Pewnego dnia starsza pani przyszła do antykwariatu, aby spotkać się z jego właścicielem – Karolem Bratzkim.
Kiedy weszła do środka, do sutereny, Justyna doznała lekkiego oszołomienia. W progu ujrzała drobniutką, poruszającą się dostojnie z pomocą laski, kruchutką staruszkę, która wyglądała jak bohaterka powieści historycznej.
Była ubrana w ciemne wełniane palto, długie do połowy łydek, szykowne, o kroju, jakiego się już dawna nie nosi. Płaszcz był dopasowany do ciała, wyraźnie wcięty w talii, rozkloszowany u dołu, z karakułowymi mankietami, zapinany na duże granatowe guziki aż pod szyję i ze stójkowym kołnierzem pokrytym takim samym futerkiem. Na głowie miała zgrabny granatowy kapelusik, przewiązany pod brodą czymś w rodzaju koronkowej wstążki. Dłonie skrywały ciemne ażurowe rękawiczki. W jednej z nich trzymała laskę, w drugiej torbę wykonaną z grubej tkaniny, z finezyjnymi zdobieniami i dużym mosiężnym zamknięciem.
Przywołując z pamięci jej wizerunek, mimowolnie uśmiechnęła się do swoich myśli. Na początku nie wiedziała, z kim ma do czynienia, kim jest ta zjawiskowa postać mówiąca słabym, drżącym głosem z wyraźnym kresowym akcentem. Widziała ją po raz pierwszy. Podobnie jak staruszka, przychodząc do antykwariatu, nie zdawała sobie sprawy z tego, że jego właściciel, Karol Bratzki… nie żyje.
Kilka dni później, kiedy Justyna złożyła jej wizytę w parkowej altanie, w której od jakiegoś czasu zamieszkiwała, okazało się, że tajemnicza staruszka to hrabina Miecznikowska. Justyna odkryła z przerażeniem, że kobieta żyje w dramatycznych wręcz warunkach, że pilnie potrzebuje pomocy, choć ona sama nie napomknęła o tym ani słowem. Nie uskarżała się na swój los. Wręcz przeciwnie, zaręczała, że niczego jej nie brakuje, że radzi sobie jak najlepiej. Nie pozwalała jej na to wrodzona godność, duma, szlacheckie pochodzenie.
Kilka dni później Justyna zabrała ją do siebie, do odziedziczonej po Karolu Bratzkim rezydencji. Okazało się bowiem, że antykwariusz był bardzo bliskim znajomym starszej pani.
Na wspomnienie tamtych chwil oczy Justyny powilgotniały. Czas spędzony razem pod jednym dachem sprawił, że zupełnie obce sobie kobiety, które różniło tak wiele, przede wszystkim wiek i pochodzenie, zżyły się ze sobą tak mocno, jakby były ze sobą spokrewnione. A podobno bliskie emocjonalne relacje nie zdarzają się zbyt często, nawet w najlepszych rodzinach.
Wszystko wskazywało na to, że sprawcą ich niezwykłej przyjaźni był ktoś, kogo obie znały i kochały – Karol von Bratzki. Ten sędziwy antykwariusz, akademicki profesor, potomek zacnej i zamożnej rodziny, pojawił się w ich życiu niczym dobry duch, który w stosownym czasie skrzyżował ich drogi. Najpierw obdarował Justynę ogromnym spadkiem, później doprowadził do ich spotkania. Miał na to swoje tajemne sposoby, dzięki którym do dzisiaj uczestniczy w życiu Justyny. Ciągle jest blisko niej, czuwa nad nią, wspiera w trudnych momentach. Mimo że opuścił ziemski padół kilka lat temu, nadal przebywa w swojej rodzinnej rezydencji. Justyna doskonale wie o jego obecności, ba, często z nim rozmawia, prosi o radę, tak jakby to była najnormalniejsza w świecie rzecz. Przyzwyczaiła się do tej niezwykłej sytuacji, do ich relacji i traktuje je jak coś naturalnego. Choć… stara się nie mówić tego nikomu. Od jakiegoś czasu nie wspomina o tym nawet swoim przyjaciółkom, które słysząc jej niewiarygodne opowieści, spoglądały na nią z lękiem. Obawiały się, że z Justyną dzieje się coś niepokojącego.
Cóż, jeśli nie potrafią w to uwierzyć, zaakceptować, ich sprawa – usprawiedliwiała je w myślach, traktując swoje relacje z panem Karolem jak dar niebios. Jej duchowy opiekun niejeden raz służył dobrą radę, wyprowadzał ją z zawiłych sytuacji, zarówno życiowych, jak i biznesowych. I za to także była mu ogromnie wdzięczna. Dzięki jego pomocy dosyć szybko opanowała nieznane jej wcześniej umiejętności, związane z rynkiem antykwarycznym czy numizmatycznym.
Wsłuchując się w szum padającego deszczu, przypomniała sobie pewne zdarzenie, które miało miejsce tuż po śmierci pana Karola. Kiedy porządkowała jego biurko, sortując sterty dokumentów, jedna z kartonowych teczek spadła bez wyraźnej przyczyny na podłogę. To był czas, kiedy Justyna wiedziała już, że nic w tym domu nie dzieje się przypadkowo. Podniosła ją czym prędzej i z zaciekawieniem zajrzała do środka. W ten niezwykły sposób odkryła tajemnicze listy. Ich autorem był mężczyzna, który pisał do nieżyjącej żony pełne bólu wyznania, o swojej rozpaczy, tęsknocie i ogromnej miłości, która nadal przepełniała jego serce. Po przeczytaniu pierwszego z nich Justyna poczuła się trochę nieswojo. Miała wątpliwości, czy ma do tego prawo, czy w ten sposób nie przekracza granic czyjejś prywatności. Jednak poruszona słowami zrozpaczonego mężczyzny nie mogła oprzeć się pokusie, aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku. Kto dzisiaj kocha w ten sposób, kto po śmierci bliskiej osoby pisze tak poruszające listy? Była ciekawa kim jest, dlatego mimo targających nią wątpliwości, przełamała wewnętrzne opory.
Wszystko wskazywało na to, że pan Karol gromadził te listy po to, aby w stosownej chwili pokazać je Justynie. Wprawdzie nie zdążył tego zrobić za życia, ale uczynił to po swojej śmierci. Jak się później okazało, miał ku temu ważne powody. W ten sposób Justyna trafiła na ślad swojej pierwszej miłości, dawno zapomnianego Łukasza.
Podobnie niezwykłych sytuacji było przez te lata wiele, ba, zdarzają się do tej pory. Nawet wówczas, kiedy hrabina zamieszkała w rezydencji, pan Karol krążył po domu, bacząc, aby obydwu paniom żyło się tu jak najlepiej.
Nie ustrzegł ich jednak przed najgorszym, przed bolesnym ostatecznym rozstaniem.
Florentyna miała wprawdzie dziewięćdziesiąt lat, ale była nad wyraz sprawna, niezwykle żywotna. Nic nie wskazywało na to, że wkrótce może się wydarzyć coś tak bolesnego. Poza drobnymi dolegliwościami nie doskwierało jej nic poważniejszego. Przy życiu trzymały ją rozliczne wspomnienia z okresu świetności jej rodu, z lat beztroskiej młodości. Była silnie związana z rodziną, z pałacem pod Grodnem, z jego cudownym otoczeniem. Przez całe życie pielęgnowała w sobie obrazy tamtych lat. Często o nich opowiadała, marząc, aby mogła zobaczyć to wszystko jeszcze raz. Kiedy je w końcu ujrzała, kiedy pielęgnowana w sercu baśń o Miecznikach… nieoczekiwanie legła w gruzach, coś w niej pękło. To, co ujrzała na miejscu, było ogromnym wstrząsem dla tej kruchej, wrażliwej staruszki.
Od tamtej chwili hrabina zmieniła się nie do poznania, zapadła w sobie, przycichła, pogrążyła w destrukcyjnej zadumie. Z każdym dniem słabła na ciele i duszy, jakby straciła wolę życia. Nagabywana przez swoją opiekunkę napomykała coraz częściej o rychłym spotkaniu z ukochaną mamcią i tatkiem.
Mimo starań Justyny, daleko idącej pomocy doktora Mejera, hrabina nie odzyskała dawnej równowagi, niegdysiejszego wigoru i pogody ducha. Jedynym pocieszeniem było dla niej obserwowanie „kruczowłosego doktorka”, tak nazywała swojego kardiologa, jak rozciąga wokół Justyny uczuciowe sieci. Można było odnieść wrażenie, że wszystko idzie ku dobremu. Ta wizja trzymała ją jakiś czas przy życiu. Od początku ich znajomości Florentyna nie mogła pogodzić się z myślą, że jej cudowna, mądra i zamożna opiekunka jest ciągle sama, że nie ma przy niej kochającego mężczyzny.
Justyna czuła się w jakimś sensie wina tego, co się stało z Florentyną. Gdybym nie zawiozła jej na tę nieszczęsną Białoruś, nie pokazała tego, co zostało po majątku Miecznikowskich, być może staruszka żyłaby do dzisiaj. Wyrzucała to sobie niejeden raz.
Tylko skąd mogła wiedzieć, że ich rodowe włości, pałac, jego cudowne otoczenie, stadnina koni, tartak… nie przetrwały wojennej zawieruchy.
Rozdział 1
Deszczowy klient
Być może Justyna tkwiłaby w stanie nostalgicznego zadumania dłużej, gdyby nie odgłos dzwonka zwieszonego nad drzwiami wejściowymi. Siłą rzeczy przebudziła się z letargu, aby, chcąc nie chcąc, wrócić do rzeczywistości.
Pierwszym tego dnia klientem okazał się mężczyzna w podeszłym wieku, który nieco zakłopotany ociekającym parasolem wszedł do środka i próbował postawić go gdzieś przy drzwiach, aby nie narobić szkód w antykwariacie.
– Dzień dobry – wydukał niepewnie, spoglądając zmieszany w kierunku mokrego parasola.
– Proszę się nie przejmować. Poradzimy sobie z tym, to w końcu tylko woda. – Justyna wyszła naprzeciw jego zatroskaniu, rozumiejąc doskonale, że takie są naturalne konsekwencje ulewnego deszczu. – Co pana do mnie sprowadza? – zapytała czym prędzej, aby utwierdzić gościa w przekonaniu, że jego zakłopotanie jest zupełnie nieistotne.
– Bo widzi pani… – zaczął, spoglądając po raz kolejny w kierunku powiększającej się na posadzce kałuży. – Przyszedłem… Chciałem… zapytać, czy byłaby pani zainteresowana kupnem… czegoś takiego. – Po tych słowach sięgnął do teczki, którą trzymał w lewej dłoni, i wyjął z niej pakunek zawinięty w szary papier. Próbował go otworzyć, ale wyraźnie mu to nie wychodziło.
– Proszę położyć to tutaj. – Justyna wskazała wolne miejsce na biurku, dodając z uśmiechem: – Jeśli pan pozwoli, ja się tym zajmę.
– Otak, dziękuję, rzeczywiście. Pani zrobi to fachowo. – Był wyraźnie zadowolony z takiego obrotu sprawy, odstawiając teczkę na podłogę obok barierki.
Justyna, zdejmując ostrożnie kilka warstw papieru, dotarła w końcu do wnętrza. Jej oczom ukazała się dużych rozmiarów księga, w twardej oprawie, dosyć gruba, a przede wszystkim ciężka. Na pierwszy rzut oka dostrzegła drobne ślady zniszczenia, niewielkie otarcia, odbarwienia, szczególnie w naroż nikach i dolnej części. Były w sumie naturalne dla tego rodzaju artefaktu piśmienniczego, który mógł liczyć ładnych kilka wieków. Tom był oprawiony w solidne bordowe okładki wykonane z delikatnej skóry, opatrzone tytułem w formie wypukłego pisma gotyckiego w języku niemieckim. Fronton posiadał bogate zdobienia w postaci motywów roślinnych, wykonanych przy użyciu złotego barwnika. Równie imponujący był jego grzbiet z finezyjnymi złoconymi. Kiedy zajrzała do środka, wprost oniemiała z wrażenia. Manuskrypt, jego grube nieco pożółkłe kartki były wypełnione gotykiem, pisanym ręcznie przez kogoś, kto miał niezwykłe zdolności kaligraficzne. Co kilka stron znajdowały się ryciny, na pierwszy rzut oka drzeworyty, ręcznie kolorowane, przedstawiające sceny z życia jakiegoś władcy, uzbrojonego rycerza, któremu był zapewne poświęcony.
– Mój Boże, skąd pan to ma?! – Justyna nie mogła się powstrzymać od wyrażenia zachwytu, co – prawdę mówiąc – nie było zachowaniem profesjonalnym. Mogło przecież rzutować na cenę ewentualnego zakupu. Cóż, taka już była. Jeśli coś jej się naprawdę podobało, robiło na niej wrażenie, bez zahamowania okazywała swoje emocje.
– Księga jest… była… własnością mojego nieżyjącego już ojca – wyjaśnił niepewnie mężczyzna, co zabrzmiało dosyć wiarygodnie, sądząc po emocjach, jakie temu towarzyszyły. – Była w naszym domu od zawsze, od kiedy pamiętam. Ale, zaraz, zaraz. Pozwoli pani, że się przedstawię. Zaczynam opowiadać historię swojej rodziny, a pani mnie przecież nie zna. Tak się nie godzi… – Przerwał nieoczekiwanie swój wywód i wyciągnął rękę w kierunku Justyny, mówiąc: – Nazywam się Franciszek Głowacki, jestem emerytowanym pracownikiem kolei. – Po czym pochylił się i ucałował dłoń kobiety.
– Miło mi, Justyna Wolak – odwzajemniła prezentację, starając się opanować zaskoczenie.
– Dziękuję, mnie również jest bardzo miło. Wracając do rzeczy… Trzeba pani wiedzieć, że moi rodzice przyjechali do Wrocławia zaraz po wojnie, dosyć szybko, latem, jakoś tak… pod koniec lipca czterdziestego piątego roku. Zamieszkali w poniemieckiej willi. Była opuszczona, wolna, pewnie dlatego, że stała tak trochę na uboczu, z dala od centrum. Widać nie było na nią zbyt wielu chętnych. Ale, czy ja panią przypadkiem nie zanudzam? – zapytał nieco speszony, patrząc Justynie prosto w oczy.
– Nie, ależ skąd. Słucham z wielkim zaciekawieniem – uspokoiła stropionego klienta. – Może się pan rozbierze, zdejmie mokry płaszcz – zaproponowała ku wyraźnemu zaskoczeniu mężczyzny. Wiedziała, że jego wizyta potrwa dłużej. – Tam jest wieszak. Tak czy inaczej zakup tego manuskryptu, jeśli do tego dojdzie, zajmie nam trochę czasu.
– Dobrze, dziękuję. Prawdę mówiąc nigdzie się nie spieszę. W domu nie ma nikogo, żona ciągle w szpitalu… – zawiesił głos, przełykając ze wzruszenia ślinę. – Tak, tak, nigdzie się nie spieszę – dodał, ale do przerwanego wątku nie powrócił.
Słysząc jego słowa, łamiący się głosu, Justyna poczuła nutkę rozczulenia i współczucia.
– Może napije się pan czegoś ciepłego, kawy, herbaty? – zaproponowała nieoczekiwanie, czym zaskoczyła nawet samą siebie. Być może sprawił to dobrze jej znany brzęk filiżanek na zapleczu, a może nieoczekiwana sympatia do tego poczciwego emeryta.
– Agdzież mi tam zawracać pani głowę… o poczęstunek prosić – odpowiedział wymijająco, zdejmując przemoknięty płaszcz.
– Nie ma najmniejszego problemu, naprawdę. Proszę usiąść przy tym okrągłym stoliku, a ja w mig się uwinę. Sama się chętnie napiję. Taki dzisiaj ziąb… Może być herbatka owocowa czy woli pan kawę? – zapytała, wychylając się z zaplecza.
– Co tam pani zrobi, to będzie – odpowiedział na swój skromny sposób.
– Wobec tego zaparzę ziołową – wołała zza ściany. – Leśne owoce mogą być?
Odpowiedzi jednak nie usłyszała. A może jej wcale nie było. Chwilę później wróciła z tacą, na której stały dwie filiżanki, cukierniczka oraz imbryk uwalniający zapach jagód, malin, żurawiny i czegoś tam jeszcze.
– Teraz może pan kontynuować swoją opowieść – zachęciła gościa do dalszych zwierzeń.
– Na czym to ja skończyłem? – zastanawiał się przez chwilę. – A tak, moi rodzice zamieszkali w pięknej willi na Krzykach. Wokół domu znajdował się sad, był też spory warzywniak, gdzie można było coś posadzić. Wie pani, zaraz po wojnie to o żywność było bardzo trudno, a te rabaty ratowały nas przed głodem, znaczy rodziców, bo ja się urodziłem dopiero w czterdziestym szóstym. Czasem to rodzice nawet sąsiadów wspierali, dzielili się tym, co urosło. Takie to były czasy. Nikt nikogo nie pytał o pieniądze, pomagał jeden drugiemu, jak tylko mógł. Ludzie byli jakoś tak… bliżej ze sobą. Ale co ja pani głowę zawracam ogrodem, jakimiś tam warzywami?
– Niczym mi pan głowy nie zawraca, proszę mi wierzyć. Słucham z wielkim zaciekawieniem – zapewniała zniechęcającego się gościa. – To w końcu dotyczy naszego miasta, to jego powojenna historia, o której rzadko można przeczytać w książkach. Tyle ich tu mam, jak pan widzi, ale takich przekazów w nich nie znajdziemy.
– Tak pani mówi? No to mnie pani uspokoiła. – Wziął dwa płytkie łyki gorącej herbaty i po chwili wrócił do zwierzeń. – I tak to, szanowna pani, rodzice przetrwali te pierwsze miesiące. To, o czym opowiadam, znam z ich opowieści. A więc żyliśmy sobie skromnie, z roku na rok coraz lepiej. Niczego nam nie brakowało, ale i potrzeby mieliśmy niewielkie. Kiedy dorosłem, poszedłem do technikum kolejowego, tak jak to sobie tata wymyślił. Szkołę skończyłem z wyróżnieniem, a jakże. Byłem pilnym uczniem. Później poznałem piękną dziewczynę i… ożeniłem się. Ot, naturalna kolej rzeczy. Po ślubie zamieszkaliśmy razem z moimi rodzicami. Dom był duży, piętrowy, dzielnica piękna, spokojna, to czego mieliśmy szukać? Dwa lata później urodził nam się syn, Stefan. Mieszka teraz na wybrzeżu, w Gdańsku, tam szuka swojego miejsca na ziemi. Młodzi to teraz żyją inaczej niż my, ciągle dokądś pędzą. – Mężczyzna zadumał się nad wyborami swojego jedynaka. – A ja przez te wszystkie lata pracowałem na kolei. – Wziął kolejny łyk herbaty, delektując się przez chwilę jej aromatem. – Po ukończeniu szkoły znalazłem dobrą posadę… – wrócił do wcześniejszych lat swojego życia – …wdyrekcji okręgowej, na Joannitów. Miałem ciekawe zajęcie, zajmowałem się zabezpieczeniami na szlakach kolejowych. Wie pani, sygnalizacja, rozjazdy, semafory… I tak, w jako takim zdrowiu, doczekałem godnej emerytury. Nie jest tego zbyt wiele, ale na życie, na opłaty zawsze nam wystarczało. Żonie było trudniej, nie miała szkoły. Kim ona nie była?! Praczką, bufetową na dworcu, sprzątaczką w szkole… Łapała, jak to się mówi, co się dało. A teraz… – zatroskany zawiesił głos. – Moja Jadźwinia… zaniemogła. Przyplątało się jakieś choróbsku na stare lata i lekarze nie mogą sobie z tym poradzić. Trzeba szukać specjalistów, jeździć od gabinetu do gabinetu, a to, jak wiadomo, kosztuje. Wszystko, co mieliśmy odłożone, rozeszło się nie wiadomo kiedy. Leczenie, wbrew temu, co się nam mówi, kosztuje. Żaden dobry specjalista nie pochyli się nad człowiekiem, jeśli nie zobaczy koperty. Wie pani, co mam na myśli. Trzeba smarować… i to nieźle. – Widać było, że emocje wywołane bolesnymi doświadczeniami sięgają zenitu. Chwila milczenia i kolejny łyk herbaty pozwoliły mężczyźnie opanować rozbudzone emocje. – I dlatego dzisiaj zajrzałem do pani. Słyszałem gdzieś… Nie pamiętam już od kogo… A może czytałem o pani w gazecie… W każdym razie dowiedziałem się, że kupuje pani stare książki. Pomyślałem, że nie ma na co czekać, trzeba żonę ratować. Choć ona odradzała mi to. Zaczekaj, prosiła, może mi się polepszy, pieniądze mogą być potrzebne na coś innego, choćby dla Stefanka. Ale ja tam wiem swoje… Stefanek jest młody, da sobie radę. A my starzy jesteśmy, przeżyliśmy razem kilkadziesiąt lat i teraz co, mamy sobie żałować na leczenie? Nie, mówię, pojadę i zapytam, ile to może być warte. Dowiem się, czy z tego może być jaki grosz. Toż to stara poniemiecka księga. Po co to trzymać w domu bez potrzeby? A może ona nie ma wartości, a człowiek się tylko łudzi. Tak i jestem.
– Isłusznie. Trafił pan pod właściwy adres, panie Franciszku. Proszę mi jednak wybaczyć, ciągle nie wiem, jak pański ojciec wszedł w posiadanie tego manuskryptu.
– No tak, rzeczywiście. Powiedziałem o wszystkim, tylko nie o tym, co trzeba – żachnął się z nutą zawstydzenia. – Bo wie pani, moja głowa już nie taka jak dawniej, coraz częściej zakrada się chaos. Jest w niej… tak dużo różnych myśli, tyle wspomnień, że czasem same próbują wydostać się na świat.
– To może warto je spisywać? – zauważyła Justyna w nadziei, że mężczyzna znajdzie sposób na zabicie czasu. – Ma pan dar opowiadania, proszę spróbować przelewać to na papier, choćby po to, aby nie zaprzepaścić tego wszystkiego. Może z tego powstać, jeśli nie książka, to przynajmniej zeszyt pionierskich wspomnień.
– Gdzie mi tam do pisania, ręka już nie ta, ale… jakby ktoś chciał, to ja bym chętnie opowiadał – spojrzał z nadzieją w oczy na Justynę.
– Onie, nie. Na mnie niech pan nie liczy, panie Franciszku. Mam tak wiele zajęć, że nie wiem, jak się z tym wszystkim uporać. Wróćmy może do tematu.
– Sama pani widzi, paplam, aby paplać… Ale do rzeczy. – Uniósł nieco teatralnie głowę do góry, przymrużył oczy, zagłębiając się w myślach. – Samego momentu znalezienia tej księgi nie widziałem, bo mnie na świecie nie było. Dowiedziałam się o tym dużo później. Rodzice trzymali to przede mną w tajemnicy, być może w obawie, że się wygadam, choćby przed kolegami, a oni… wiadomo. Dopiero po latach przyznali, że coś tam kiedyś znaleźli. Tato, montując mamie półki w piwnicy, wbijał haki w ścianę. I wtedy usłyszał dziwny odgłos, jakby pod tynkiem była pusta przestrzeń. Obstukał ścianę ze wszystkich stron i doszedł do wniosku, że w tym jednym miejscu słyszy coś dziwnego. Okazało się, że miał rację. Kiedy rozkuł ścianę, odkrył sporej wielkości wnękę, wypełnioną klamotami. Mama to go nawet ostrzegała, żeby tego nie ruszał, że to może być jakaś bomba. Jak to kobieta, wie pani. Ale tato dobrze się temu przyjrzał i stwierdził, że to musi być schowek, w którym właściciele domu ukryli coś, czego nie mogli zabrać, uciekając w głąb Niemiec. Były tam przeróżne rzeczy: porcelanowa zastawa, komplet sztućców, świeczniki, jakieś tam misy, tace… wszystko ze srebra. Była tam również ta księga, zapakowana w specjalny papier, żeby nie zawilgotniała. Na początku to ona była dla rodziców najmniej wartościowa. Być może dlatego przeleżała w naszym domu do obecnych czasów. Srebra rodzice posprzedawali. Ot i cała historia, droga pani – zakończył swoje zwierzenia, wzdychając z wyraźną ulgą.
– Interesująca opowieść – przyznała Justyna. – Teraz kolej na mnie, jeżeli nadal podtrzymuje pan wolę sprzedaży tego tomu.
– Raczej tak, po to się tutaj tarabaniłem z Krzyków – potwierdził z wyczuwalną nutą zastanowienia, jakby nie był już tego tak pewien, jak na początku. Być może była to swego rodzaju asekuracja przed zaproponowaną ceną, a może odezwały się w nim rodzinne sentymenty.
– Pytam o to dlatego, że teraz będę musiała zająć się wyceną tego manuskryptu, sprawdzić kilka innych ważnych rzeczy, a to zajmie mi trochę czasu – wyjaśniła, obserwując reakcję klienta.
– Dobrze, dobrze, rozumiem. – Wydał się bardziej zdecydowanym. – Jak powiedziałem, nigdzie się nie spieszę.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ