Burn - Helen Hardt - ebook + audiobook + książka

Burn ebook

Helen Hardt

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Porywająca ucieczka w świat mrocznej tajemnicy i pikantnego romansu”.

Jonah Steel z całych sił stara się rozwikłać tajemnicę otaczającą jego rodzinę i wyjaśnić zagadkę porwania brata, ale pojawienie się najlepszego przyjaciela komplikuje sytuację… choć nie tak bardzo jak zauroczenie terapeutką brata. Cicha i pokorna blond piękność oczarowała go z niezwykłą mocą. Zapłonął dla niej jak nigdy dotąd dla żadnej kobiety.

Melanie Carmichael skrycie odwzajemniła to uczucie, ale obawia się, że może nigdy nie będzie mogła wyznać mu miłości, upomniały się o nią bowiem demony jej przeszłości.

Kobieta może nie wyjść z tego żywa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 283

Oceny
3,7 (9 ocen)
2
3
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MSP79

Całkiem niezła

Trochę się ciągnie, a męskie postacie są takie nijakie.
00
melchoria

Z braku laku…

I znów w " połowie zdania ". Litości !
00
Mkrynia65

Całkiem niezła

Książka trochę nijaka i beznadziejna lektorka, z tym głosem to powinna czytać mniej mroczne książki.
00

Popularność




Ostrzeżenie

Ta książka zawiera sytu­acje i sceny prze­zna­czone dla doro­słych, w tym remi­ni­scen­cje fizycz­nej i sek­su­al­nej prze­mocy wobec nie­let­nich, które mogą wywo­ły­wać nega­tywne reak­cje. Prze­zna­czona jest dla czy­tel­ni­ków doro­słych, zgod­nie z wymo­gami prawa w kraju, w któ­rym doko­nano jej zakupu.

Prze­cho­wuj książki i e-booki bez­piecz­nie, poza zasię­giem młod­szych czy­tel­ni­ków.

Dla moich sio­strze­nic Lau­ren i Anny Staab. Cio­cia Sissy Was kocha!

Prolog

Mela­nie

Nie wie­dzia­łam, od kiedy byłam w tym pokoju. Ubrany na czarno męż­czy­zna przy­niósł mi jedze­nie tylko raz. Zja­dłam, choć nie czu­łam się głodna. Prze­szu­ka­łam pomiesz­cze­nie cen­ty­metr po cen­ty­metrze, pró­bu­jąc zna­leźć moż­li­wość ucieczki, ale nic nie odkry­łam. Gdy byłam spra­gniona, piłam z umy­walki w małej łazience. Zasta­na­wia­łam się, co ze mną będzie.

Jakby w odpo­wie­dzi na moje wąt­pli­wo­ści drzwi się otwo­rzyły i męż­czy­zna w czerni wszedł do środka.

– Dobry dzio­nek, pani dok­tor.

Czy to zna­czy, że jest już ranek? Nie mia­łam poję­cia. Spa­łam… tak mi się wyda­wało. A może wła­śnie ponow­nie prze­ży­wa­łam sesje z Giną w jakimś pół­hip­no­tycz­nym letargu?

– Dziś jest twój szczę­śliwy dzień – powie­dział. – W końcu opu­ścisz to miej­sce.

Choć ta myśl powinna wpra­wić mnie w unie­sie­nie, na­dal byłam w ponu­rym nastroju. Ponow­nie naszło mnie otu­ma­nia­jące wspo­mnie­nie sesji Giny – naprawdę wola­ła­bym umrzeć. Czy prze­ga­pi­łam jej woła­nie o pomoc? Nic nie wska­zy­wało na to, by mogła mieć myśli samo­bój­cze. Miała pracę, dzia­łała jako wolon­ta­riuszka w lokal­nym schro­ni­sku dla dzieci… była w znacz­nie lep­szej for­mie niż Talon Steel, gdy przy­szedł do mnie po raz pierw­szy, a on nie miał skłon­no­ści samo­bój­czych. Wręcz prze­ciw­nie, jego prze­można wola prze­trwa­nia cał­ko­wi­cie prze­wa­żała nad pra­gnie­niem śmierci.

Męż­czy­zna w czerni prze­rwał moje roz­my­śla­nia, ścią­ga­jąc mnie z łóżka i odwra­ca­jąc twa­rzą do ściany. Unie­ru­cho­mił mi ręce za ple­cami, tym razem taśmą kle­jącą.

– Nie mogę dopu­ścić do tego, żeby przy­szło ci do głowy zro­bić coś głu­piego – oznaj­mił.

Coś głu­piego? Tak jakby to było moż­liwe. W pokoju nie było niczego, co nada­wa­łoby się na broń, a ten czło­wiek już udo­wod­nił, że jest znacz­nie sil­niej­szy ode mnie.

– Nie chcesz wie­dzieć, dokąd idziesz?

– Nie­spe­cjal­nie – odpo­wie­dzia­łam.

– Jak wolisz.

Wyszli­śmy z pokoju i wtedy zda­łam sobie sprawę, że jestem w jakimś domu. To małe pomiesz­cze­nie bez okien mie­ściło się w sute­re­nie. Męż­czy­zna popro­wa­dził mnie po scho­dach aż do pralni. Z lewej strony znaj­do­wała się kuch­nia. My skrę­ci­li­śmy w prawo. Do garażu. Bar­dzo dużego garażu, który mógł pomie­ścić trzy samo­chody.

Ale teraz stał tam tylko jeden stary pojazd.

– To bar­dzo wyjąt­kowy samo­chód, dok­tor Car­mi­chael.

Była to ogromna odpi­co­wana bryka sprzed kilku dekad.

– Dla mnie nie wygląda to jakoś szcze­gól­nie. Raczej jak kupa złomu.

Zaśmiał się.

– Tak, masz rację. Nale­żał do kogoś, kogo zna­łaś, a naj­lep­sze jest wła­śnie to, że jest prze­sta­rzały. Mogę go uru­cho­mić, a następ­nie zablo­ko­wać, aby nikt nie mógł dostać się do środka, gdy sil­nik pra­cuje.

– No i?

I wtedy to do mnie dotarło.

– Nie! – Pró­bo­wa­łam się od niego odsu­nąć.

– Więc już to poję­łaś?

Wepchnął mnie do garażu, oparł o samo­chód, a potem potrzą­snął mi przed nosem pękiem klu­czy.

– Bez nich nie będziesz w sta­nie otwo­rzyć drzwi i wyłą­czyć zapłonu. I wiesz co? Zamknę je w środku samo­chodu.

Serce mi waliło, a w żyłach pul­so­wał zimny strach.

– Puść mnie! Puść mnie!

– Oba­wiam się, że to nie­moż­liwe, pani dok­tor. Umrze pani. W tym garażu, zdana na łaskę tego samo­chodu. Tak samo jak Gina Cates.

Rozdział pierwszy

Jonah

Larry wciąż był zwró­cony w stronę Bryce’a. Wykrzy­wił usta w oble­śnym pół­u­śmie­chu, a spoj­rze­nie jego nie­bie­skich oczu w nie­sa­mo­wity spo­sób kie­ro­wało się ku mnie, choć wcale nie poru­szył głową.

– Szu­kaj dalej, jeśli chcesz, dzie­ciaku, ale pozwól, że dam ci radę. Prawda jest prze­re­kla­mo­wana. Kiedy raz wej­dziesz do tego ciem­nego pokoju, bar­dzo trudno będzie ci się stam­tąd wydo­stać.

Prze­szył mnie zimny dreszcz. Larry mówił do Bryce’a, ale tylko ja wie­dzia­łem, o co mu cho­dzi.

O prawdę.

Prawdę o tym, że ojciec Bryce’a był jed­nym z ludzi, któ­rych szu­ka­li­śmy.

Prawda była rze­czy­wi­ście ciem­nym poko­jem i wie­dzia­łem, kto będzie musiał otwo­rzyć jej drzwi dla Bryce’a. I tym kimś nie był Larry.

On wciąż sta­now­czo odma­wiał wska­za­nia pozo­sta­łych dwóch spraw­ców. Ale teraz bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej byłem pewien tego, co już wywnio­sko­wa­łem ze słów Larry’ego. Bryce znał jed­nego z pory­wa­czy.

Tym kimś był jego wła­sny ojciec.

– Powiedz mi jedną rzecz, wujku – popro­si­łem. – Uwa­żasz, że Bryce zna jed­nego z pory­wa­czy. Dla­czego nie oszczę­dzisz jemu i mojemu bratu dal­szego cier­pie­nia i nie zdra­dzisz nam teraz, kto to jest?

Moje żąda­nie nie wyni­kało z altru­istycz­nych pobu­dek i mia­łem tego świa­do­mość. Gdyby Larry powie­dział Bryce’owi o jego ojcu, ja nie musiał­bym tego robić. Ale on zacho­wał kamienną twarz.

– Nic takiego nie mówi­łem.

– Może nie wprost – odpar­łem. – Ale z pew­no­ścią to suge­ro­wa­łeś.

– Powta­rzam, nic takiego nie mówi­łem.

Bryce sie­dział obok mnie z bladą, pełną napię­cia twa­rzą. Dotarły do niego słowa Larry’ego.

– Więc po co to całe pie­prze­nie o tym, że prawda to ciemny pokój? – Wpa­try­wa­łem się w nie­bie­skie oczy wujka.

– Naprawdę myślisz, że pora­dzisz sobie z prawdą? – Tym razem Larry spoj­rzał pro­sto na mnie, a nie na Bryce’a, który patrzył przed sie­bie.

– Odkąd skoń­czy­łem trzy­na­ście lat, musia­łem radzić sobie z rze­czami, z któ­rymi żaden czło­wiek nie powi­nien mieć do czy­nie­nia. – Zaci­sną­łem zęby. – Pora­dzę sobie ze wszyst­kim, co mi rzu­cisz pod nogi.

Zwłasz­cza że wie­dzia­łem już, o jakiej „praw­dzie” mówił.

Larry na­dal wpa­try­wał się we mnie.

– A twój przy­ja­ciel? Świeżo upie­czony ojciec? Myślisz, że pora­dzi sobie z prawdą?

Te słowa wyrwały Bryce’a z odrę­twie­nia, rumieńce wró­ciły mu na policzki.

– Zniosę wszystko, co mi zaser­wu­jesz.

– Zasta­nów się dobrze, zanim w to wej­dziesz, dzie­ciaku – powie­dział Larry, kie­ru­jąc znowu swój wzrok na Bryce’a.

– Dam sobie radę – powtó­rzył Bryce przez zaci­śnięte zęby.

– Jeste­śmy doro­słymi męż­czy­znami, wujku, mimo że lubisz nazy­wać nas dziećmi. A teraz zrób nam wszyst­kim trzem przy­sługę i powiedz tę cho­lerną prawdę. Kim byli ci dwaj pozo­stali męż­czyźni?

Larry potrzą­snął głową, recho­cząc. Odwró­cił się do sto­ją­cego obok straż­nika.

– Skoń­czy­li­śmy na dzi­siaj.

Bryce wstał, zaci­ska­jąc dło­nie w pię­ści.

– Jesz­cze daleko nam do tego. Powiesz Joe i mnie, kto upro­wa­dził jego brata i kto zabił mojego kuzyna. Natych­miast.

Larry rów­nież wstał, uśmie­cha­jąc się pół­gęb­kiem. Przy­po­mi­nał mi jado­wi­tego węża.

– Nie słu­cha­cie mnie. Nie zamie­rzam nikogo wsy­pać. To się ni­gdy nie zmieni.

Straż­nik wypro­wa­dził Larry’ego.

Bladą twarz Bryce’a okrył rumie­niec. Był wście­kły.

– Cho­lera – powie­dział. – Ni­gdy nie dowiemy się prawdy.

Prawdy. Część prawdy już zna­łem. Wie­dzia­łem też coś jesz­cze.

Następ­nym razem przy­jadę do wujka sam.

***

– A tak w ogóle, to kto tutaj mieszka?

Wje­cha­łem na miej­sce par­kin­gowe nie­da­leko budynku, w któ­rym znaj­do­wało się miesz­ka­nie Mela­nie.

Do tej pory powie­dzia­łem Bryce’owi tylko tyle, że muszę spraw­dzić, co sły­chać u mojej przy­ja­ciółki.

Przy­ja­ciółki.

Boże, ona była kimś wię­cej niż moją przy­ja­ciółką, a ja byłem gotów ją porzu­cić. Ale teraz już nie. Zmie­ni­łem zda­nie. Chcia­łem być przy niej, a przy­naj­mniej spró­bo­wać. W mojej gło­wie pano­wał taki bała­gan, że nie mia­łem pew­no­ści, czy jestem dla niej wystar­cza­jąco dobry, ale z pew­no­ścią sama moja obec­ność mogłaby jej pomóc. Nie chcia­łem okła­my­wać Bryce’a. Już i tak wiele przed nim ukry­wa­łem.

– Moja przy­ja­ciółka jest… psy­cho­te­ra­peutką. To dok­tor Mela­nie Car­mi­chael.

– Czy to nie jest…

– Tak – przy­tak­ną­łem. – To tera­peutka Talona.

– Więc jest twoją przy­ja­ciółką?

– Tak. Tak jakby. To zna­czy…

– Chry­ste. Pie­przysz ją.

Potrzą­sną­łem głową z cichym śmie­chem. Jakim cudem Bryce, choć nie widzie­li­śmy się tak długo, wciąż wie­dział, co myślę?

– To nie twoja sprawa.

Bryce uśmiech­nął się sze­roko.

– Joe, znam cię całe twoje cho­lerne życie. Nic nie ukry­jesz przede mną. Potra­fię czy­tać z cie­bie jak z otwar­tej księgi.

Fak­tycz­nie chyba potra­fił, co nie­ko­niecz­nie było dla mnie dobre. Nie chcia­łem, żeby domy­ślił się moich podej­rzeń doty­czą­cych jego ojca, dopóki nie będę miał moc­niej­szych dowo­dów. Kiedy je znajdę, będę musiał powie­dzieć o tym naj­pierw Bryce’owi, zanim zwrócę się z tym do Talona. Przy­naj­mniej tyle byłem winien przy­ja­cie­lowi. W końcu cho­dziło o jego ojca. Wcale nie cie­szyła mnie ta per­spek­tywa.

– Dobra – powie­dzia­łem. – Przy­ła­pa­łeś mnie. Zaba­wi­li­śmy się kilka razy, ale tak naprawdę jeste­śmy tylko przy­ja­ciółmi.

– Tak? To dla­czego przy­jeż­dżamy tutaj, żeby spraw­dzić, co się u niej dzieje? Dla­czego do niej po pro­stu nie zadzwo­nisz?

– Ponie­waż nie odbiera moich tele­fo­nów.

Po tym, jak Mela­nie wymknęła się z mojego domu kilka dni wcze­śniej, kiedy Talon i Jade zna­leźli nas pły­wa­ją­cych nago w moim base­nie, byłem na nią zły. Kiedy zadzwo­niła do mnie kilka godzin póź­niej, nie ode­bra­łem. A jak w końcu ja spró­bo­wa­łem do niej zadzwo­nić, potrak­to­wała mnie tak samo. Zasłu­ży­łem na to, ale teraz zaczy­na­łem się mar­twić. Mela­nie nie była typem osoby, która chowa urazę. Była dobrą osobą – taką, która się nie obraża na długo, która pomaga innym.

– Czy wzią­łeś pod uwagę, że ona może nie chcieć z tobą roz­ma­wiać?

– Tak. Może fak­tycz­nie nie chce. Ale minęło już kilka dni.

– Czy mię­dzy wami wszystko było w porządku?

Wes­tchną­łem.

– Nie­stety nie. Przez chwilę byłem na nią zły. Ale już mi prze­szło.

– A co ona zro­biła?

– To długa i nudna histo­ria. Cho­dziło o to, że Talon i Jade przy­szli do nas, gdy kąpa­li­śmy się nago w moim base­nie. Mela­nie poczuła się skrę­po­wana i zamiast zostać, tak jak chcia­łem, ubrała się i wymknęła, nie mówiąc mi o tym.

Wysia­dłem z samo­chodu. Bryce poszedł za mną.

– Ładny budy­nek.

– Ona ma tu świetny mały loft. Na czwar­tym pię­trze.

– Chcesz, żebym pocze­kał na cie­bie?

– Tak, jeśli nie masz nic prze­ciwko temu.

– Nie. Po dru­giej stro­nie ulicy jest bar. Po roz­mo­wie z Lar­rym mam ochotę na piwo.

– Dobry pomysł. Zoba­czę, co u niej, a potem spo­tkamy się w barze.

Bryce poma­chał mi na poże­gna­nie i poszedł w stronę baru. To tyle, jeśli cho­dzi o czy­ta­nie ze mnie jak z otwar­tej księgi. Dobrze wie­dzia­łem, że jeśli Mela­nie jest w domu, to za kilka minut nie spo­tkam się z moim przy­ja­cie­lem w barze.

Bo będę pie­przył tę sek­sowną kobietę aż do nie­przy­tom­no­ści.

Rozdział drugi

Mela­nie

Byłam cała odrę­twiała. Nie. To nie dzieje się naprawdę. „Użyj głowy, Mela­nie. Musi być jakieś wyj­ście. Możesz otwo­rzyć okno samo­chodu. Nie będzie z tym pro­blemu”.

Jak dotąd nie zwią­zał mi kostek. Jeśli odwrócę jego uwagę, może zapo­mni.

„Niech mówi. Niech dalej mówi”.

– Czy to rze­czy­wi­ście samo­chód, któ­rego Gina użyła, by popeł­nić samo­bój­stwo? – Nie chcia­łam znać odpo­wie­dzi, ale pró­bo­wa­łam prze­cią­gać to tak długo, jak tylko mogłam. W tym momen­cie liczyła się każda sekunda. Musia­łam go jakoś wytrą­cić z rów­no­wagi.

– Naprawdę cię to obcho­dzi?

Czy naprawdę? Nie­za­leż­nie od tego, czy ten samo­chód zabił Ginę, czy nie, na pewno mógł zabić mnie.

– Oczy­wi­ście, że mnie to obcho­dzi. Była moją pacjentką. Zależy mi na wszyst­kich moich pacjen­tach.

– Naprawdę, pani dok­tor? To dla­czego pozwo­li­łaś jej umrzeć?

Rów­nie dobrze mógł roz­ciąć moje wnętrz­no­ści ostrym nożem.

– Nie pozwo­li­łam jej umrzeć. Sama się zabiła.

– Ponie­waż jej nie pomo­głaś.

Czu­łam palący ból w nad­garst­kach, kiedy przy­kle­jał do nich kolejną war­stwę taśmy. Nogi wciąż mia­łam wolne. A co, jeśli… Odwró­ci­łam się szybko, by spoj­rzeć mu w twarz. Pisto­let u jego pasa bły­snął na mnie czar­nym okiem. Mógłby go łatwo chwy­cić i zabić mnie, zanim zdą­ży­ła­bym cokol­wiek zro­bić. Ale musia­łam spró­bo­wać. Przy­się­głam sobie, że wydo­stanę się z tego bagna, wrócę do Jonaha i wyznam mu miłość. Wzię­łam głę­boki oddech i szybko kop­nę­łam go w kro­cze. Prze­wró­cił się z gło­śnym sap­nię­ciem.

Ponow­nie unio­słam nogę, by wymie­rzyć mu kop­niaka w plecy, ale on szybko się odwró­cił i zła­pał mnie za kostkę. Prze­szył mnie ból, gdy wykrę­cił deli­katny staw. Krzyk­nę­łam.

– Ty głu­pia suko! Mam na tyle rozumu, aby nosić kami­zelkę ochronną, kiedy pra­cuję. Dla­czego, do cho­lery, to zro­bi­łaś?

Kop­nął mnie w bolącą kostkę, a mnie prze­szył kolejny dreszcz bólu. Zaci­snę­łam oczy, pró­bu­jąc powstrzy­mać łzy. Ale byłam zbyt słaba, zarówno na umy­śle, jak i na ciele. Nie mia­łam poję­cia, jak długo tu jestem, i cho­ciaż dosta­łam coś do jedze­nia, nie było tego zbyt wiele. Ile jesz­cze będę musiała znieść? Może jed­nak lepiej zacze­kać, aż uru­chomi samo­chód?

Nie. Musia­łam wyko­rzy­stać każdą szansę. Nie­stety ostat­nia nie wypa­liła, a teraz dodat­kowo bolała mnie kostka. Mogłam nią ruszać, więc przy­naj­mniej jej nie zła­mał. Ale praw­do­po­dob­nie była poważ­nie skrę­cona.

– Głu­pia pizda. Powi­nie­nem cię zabić i mieć to z głowy. Ale nie taki jest plan.

– A jaki jest plan? – zapy­ta­łam. – Kto cię przy­słał, żebyś mi to zro­bił?

– Nie mogę powie­dzieć.

– Rod­ney Cates? Ojciec Giny? – Na pewno nie jej matka. Wciąż była w szpi­talu.

– Nie mogę powie­dzieć.

– Dla­czego trzy­ma­łeś mnie tu tak długo? Dla­czego po pro­stu mnie nie zabi­łeś, kiedy zabra­łeś mnie z domu?

– Nie taki był plan.

– Pie­przę cho­lerny plan! – Kostka pul­so­wała bólem. – Po pro­stu powiedz mi, czego chcesz. Pie­nię­dzy? Zdo­będę je dla cie­bie.

– Mam ich mnó­stwo. W mojej branży pobie­ram wyso­kie hono­ra­ria.

Zakasz­la­łam. Więc ten czło­wiek nie był moim wro­giem. Był po pro­stu wyna­ję­tym zabójcą. Kimś zatrud­nio­nym przez Rod­neya Catesa. Ale Rod­ney Cates był prze­cież pro­fe­so­rem w col­lege’u. Nie był bogaty. Gina mówiła, że została wycho­wana w skrom­nych warun­kach. A wyna­ję­cie cyn­gla nie było tanie, przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało.

– Kto cię wyna­jął? – jęk­nę­łam, krzy­wiąc się z powodu bólu kostki.

– Mam dość two­jego gada­nia. Zamknij się albo zakleję ci te pie­przone usta!

Zaci­snę­łam wargi. Nie, nie mógł zabrać mi moż­li­wo­ści krzy­cze­nia. Chcia­łam móc krzy­czeć. To może być moje jedyne narzę­dzie, kiedy przyj­dzie co do czego.

Do zwią­za­nia kostek użył liny zamiast taśmy kle­ją­cej, a ja skrzy­wi­łam się i ponow­nie jęk­nę­łam z bólu.

– Boli, co? To twoja cho­lerna wina.

Chcia­łam wrza­snąć na niego, ale przy­po­mnia­łam sobie jego groźbę doty­czącą taśmy kle­ją­cej. Nie mogłam dopu­ścić, by mi zakleił usta.

– Zabawna rzecz. W dzi­siej­szych cza­sach w tych nowo­cze­snych samo­cho­dach taka śmierć zaję­łaby cho­ler­nie dużo czasu. Te wypa­sione kata­li­za­tory znacz­nie zmniej­szają emi­sję tlenku węgla. Ale to stary grat… Nie będziesz miała tyle szczę­ścia.

To był duży garaż, co dawało mi jakąś nadzieję. Będę musiała tylko zna­leźć się na tyle wysoko, na ile to będzie moż­liwe, by mieć dostęp do czyst­szego powie­trza. Poza jaki­miś sta­rymi meta­lo­wymi pół­kami pomiesz­cze­nie było puste. Gdyby jakoś udało mi się uwol­nić, mogła­bym na nich sta­nąć. Oby tylko moja kostka mnie nie zawio­dła.

A nawet jeśli nie uda­łoby mi się uwol­nić z wię­zów, wciąż mia­łam głowę. Z pew­no­ścią była wystar­cza­jąco twarda, by roz­bić szybę. Ale gdy­bym ude­rzyła się zbyt mocno, stra­ci­ła­bym przy­tom­ność, co też skoń­czy­łoby się moją śmier­cią.

Męż­czy­zna skoń­czył wią­zać mi kostki.

– Czas ucieka, pani dok­tor.

– Jak dużo czasu to zaj­mie? – zapy­ta­łam. – Mam na myśli umie­ra­nie. – Oczy­wi­ście jako lekarka zna­łam odpo­wiedź. Ale musia­łam grać na zwłokę.

– Każdy przy­pa­dek jest inny. Jak myślisz, jak długo Gina Cates umie­rała?

Znów ten ból niby dźgnię­cie nożem, jak za każ­dym razem, gdy ktoś wspo­mi­nał o Ginie. Za każ­dym cho­ler­nym razem.

– Nie wiem. – I fak­tycz­nie nie wie­dzia­łam, cho­ciaż mogłam się tego domy­ślać.

– Teraz to już nie ma zna­cze­nia. Ona nie żyje. Jest cho­ler­nym tru­pem… przez cie­bie.

– Zna­łeś ją?

– Kurwa, nie, nie zna­łem jej.

– Więc dla­czego to ma dla cie­bie zna­cze­nie? – Oczy­wi­ście wie­dzia­łam dla­czego. Pie­nią­dze. Ale roz­ma­wiał ze mną, a o to mi cho­dziło.

– Nie twoja sprawa.

– Bez względu na to, ile ci płacą, zapłacę podwój­nie.

– Przy­kro mi.

– Twier­dzisz, że jesteś nie do kupie­nia?

To go roz­śmie­szyło.

– Chyba sama wiesz. Ale nie utrzy­mał­bym się długo w biz­ne­sie, gdy­bym wykrę­cał się od pracy tylko dla­tego, że ktoś mi wię­cej zapłaci. Nikt by mi nie zaufał.

Najem­nik z zasa­dami. Inte­re­su­jące.

– Poza tym – kon­ty­nu­ował – nie masz żad­nych pie­nię­dzy. Ble­fu­jesz.

Ble­fo­wa­łam. Dobrze zara­bia­łam i mia­łam zało­żone dobre konto eme­ry­talne, ale z pew­no­ścią nie mia­łam takich pie­nię­dzy, jakich on mógł chcieć.

Ale Jonah Steel miał.

Czy dałby mi je, aby zapew­nić mi bez­pie­czeń­stwo? Z pew­no­ścią był na mnie zły za to, że wtedy ucie­kłam. Naprawdę chciał, żebym została.

Wyda­łam z sie­bie gło­śne wes­tchnie­nie. Nie mia­łam jak skon­tak­to­wać się z Jona­hem. Zapi­sa­łam jego numer w tele­fo­nie, ale go nie pamię­ta­łam. Nie mogła­bym do niego zadzwo­nić, nawet gdyby poja­wiła się taka moż­li­wość. Zama­sko­wany męż­czy­zna z pew­no­ścią by mi w tym nie pomógł.

Byłam sama.

Cał­kiem sama.

Tak jak Gina, kiedy była małą dziew­czynką. Tak jak Talon w tam­tej ciem­nej, zim­nej piw­nicy.

Zama­sko­wany męż­czy­zna otwo­rzył drzwi samo­chodu i uru­cho­mił sil­nik. Instynk­tow­nie wzię­łam głę­boki wdech – ostatni wdech czy­stego powie­trza.

Się­gnął do drzwi pasa­żera, zamknął je, a następ­nie wstał, zamknął drzwi od strony kie­rowcy.

– Czas się skoń­czył, pani dok­tor. – Popchnął mnie w stronę samo­chodu.

Nie dałam rady utrzy­mać się na nogach i upa­dłam na drzwi kie­rowcy. Zsu­nę­łam się w dół, klamka wbiła mi się w plecy i wylą­do­wa­łam na pod­ło­dze, z pie­kącą od bólu kostką.

Spoj­rzał na mnie, sto­jąc przy drzwiach pro­wa­dzą­cych do domu.

– Wszystko jest zamknięte. Do widze­nia. Do zoba­cze­nia w pie­kle.

Drzwi zamknęły się z cichym klik­nię­ciem.

Zamknę­łam oczy i wzię­łam kolejny wdech, wra­ca­jąc do esen­cji samego życia… do oddy­cha­nia i…

Nie! To był jedyny raz, kiedy esen­cja życia mi nie pomoże. Im wię­cej będzie wde­chów, tym szyb­ciej stracę przy­tom­ność z powodu tlenku węgla.

Drża­łam, wciąż leżąc na beto­no­wej pod­ło­dze obok samo­chodu. Nie było czasu na panikę. Musia­łam dzia­łać, i to szybko. Kostka wciąż pul­so­wała, więc prze­su­nę­łam się na tyłku w kie­runku pó­łek po dru­giej stro­nie garażu.

I wtedy to zoba­czy­łam.

Rozdział trzeci

Jonah

– Co się, kurwa, dzieje?

Prze­szedł mnie dreszcz. Drzwi Mela­nie były zabez­pie­czone taśmą poli­cyjną i zamknięte na kłódkę. Co jest, do cho­lery? Wła­mano się do jej domu? Mia­łem nadzieję, że nic wię­cej. Z pew­no­ścią wszystko z nią w porządku. Szybko naci­sną­łem dzwo­nek do drzwi.

Brak odpo­wie­dzi.

„Nie pani­kuj, Joe”. To nie musiało niczego ozna­czać. Mogła być w pracy. Jej biuro nie było zbyt daleko stąd. Nie, nie było jej w pracy. Prze­cież wzięła trzy­ty­go­dniowy urlop. Ale mogła wyjść zała­twić jakieś sprawy. Albo…

Poczu­łem, że zazdrość prze­nika mnie na wskroś. Mogła być z Oli­ve­rem Twi­stem.

Potrzą­sną­łem głową. Boże, tak, wolał­bym, żeby była z nim niż w jakichś tara­pa­tach. Cho­ciaż trudno było mi się z tym pogo­dzić, taśma poli­cyjna z pew­no­ścią ozna­czała kło­poty. Czy była ranna? Czy to dla­tego nie odpo­wia­dała na moje tele­fony?

Myśla­łem, że karze mnie za to, że nie oddzwo­ni­łem do niej od razu. Czego się spo­dzie­wała, kiedy wymknęła się z mojego domu po tym, jak zapro­si­łem ją do sie­bie? Do dia­bła, chcia­łem, żeby została. Wzią­łem głę­boki wdech i zaczą­łem walić w drzwi. Nikt nie odpo­wie­dział, ale nagle otwo­rzyły się inne drzwi, odda­lone o kilka kro­ków.

– Co to za hałasy? – W wej­ściu stała młoda kobieta z krót­kimi wło­sami, ubrana w dżinsy i koszulkę z napi­sem „Daj buziaka, jestem Irlandką”.

– Prze­pra­szam za kło­pot. Szu­kam Mela­nie Car­mi­chael. Wiesz, co tu się dzieje? Dla­czego jej drzwi zakle­jono taśmą? Co się z nią stało? Czy wszystko z nią w porządku? Widzia­łaś ją może?

– Powoli… Nie, nie widzia­łam jej nie­stety. Nie było jej tutaj, kiedy przy­je­chała poli­cja.

Poczu­łem przy­spie­szone bicie serca. Okej, czyli nie jest tak źle. Praw­do­po­dob­nie doszło do zwy­kłego wła­ma­nia, a Mela­nie nic się nie stało. Tylko gdzie ona się podziewa?

– Co się stało? Dla­czego przy­je­chała poli­cja?

– Nie jestem pewna. Wtar­gnęli siłą, a potem zabez­pie­czyli wszystko taśmą. Byłam w pobliżu i kiedy usły­sza­łam hałas, wyszłam na zewnątrz, ale nie mogłam się zorien­to­wać, o co cho­dzi. Nie zaba­wili tu długo. Wtedy pomy­śla­łam, że może włą­czył się jej alarm czy coś takiego.

Młoda kobieta była, cóż, po pro­stu młoda. Miała na sobie uro­czą koszulkę. Wyglą­dała na Irlandkę. Z rudo­blond wło­sami i nie­bie­skimi oczami. I nie mogła mi w niczym pomóc.

– Kiedy przy­je­chała poli­cja?

– Dwa dni temu.

– Dwa dni temu? – Tego wie­czora Talon i ja poje­cha­li­śmy do Denver. – Widzia­łaś ją od tam­tej pory?

– Nie, ale ona i ja nie do końca mamy ten sam rytm dobowy. Nie obra­camy się w tych samych śro­do­wi­skach.

Cho­lera. Prze­cież zadzwo­ni­łaby, gdyby potrze­bo­wała mojej pomocy, prawda?

Cały czas to sobie powta­rza­łem.

– Jeśli ją spo­tkasz, prze­ka­żesz jej, że jej szu­kam?

Młoda kobieta znów się uśmiech­nęła.

– Jasne, nie ma sprawy. Ale naj­pierw musisz mi powie­dzieć, kim jesteś.

– Och, no tak. – Wycią­gną­łem port­fel z tyl­nej kie­szeni spodni, otwo­rzy­łem go i wyją­łem jedną z moich wizy­tó­wek. – Jonah Steel. – Poda­łem jej wizy­tówkę.

– Ona będzie wie­działa, o co cho­dzi?

Przy­tak­ną­łem.

Kobieta wycią­gnęła rękę.

– Jestem Lisa O’Toole. Miło cię poznać.

– Mnie rów­nież. – Szybko uści­sną­łem jej dłoń i się odwró­ci­łem.

– Dla­czego tak się spie­szysz?

Spoj­rza­łem na nią ponow­nie, uśmie­chała się, prze­chy­la­jąc bio­dra w uwo­dzi­ciel­skiej pozie. Naprawdę? Zamie­rzała ze mną flir­to­wać?

Teraz?

– Mój przy­ja­ciel czeka na mnie w barze po dru­giej stro­nie ulicy. Pro­szę, powiedz Mela­nie, że jej szu­kam. I że się o nią mar­twię. Muszę się dowie­dzieć, czy u niej wszystko w porządku.

– Umowa stoi, Jonah Steel. – Lisa puściła do mnie oczko.

Musiała żyć z majątku rodzi­ców, skoro miesz­kała w tym samym budynku co Mela­nie. A może jed­nak była star­sza, niż na początku mi się wyda­wało, i miała jakąś pracę.

Nale­ża­łem do tych, któ­rzy roz­ma­wiali o pie­nią­dzach. Moi bra­cia, sio­stra i ja ni­gdy nie musie­li­śmy się o nie mar­twić. Mimo to ciężko pra­co­wa­li­śmy, pro­wa­dząc ran­czo. Gdy­by­śmy tylko zechcieli, mogli­by­śmy je sprze­dać i zgar­nąć wystar­cza­jąco dużo pie­nię­dzy, by utrzy­mać kilka następ­nych poko­leń naszej rodziny. Ale gdy­by­śmy to zro­bili, zarówno mój dzia­dek, jak i ojciec bez wąt­pie­nia prze­wró­ci­liby się w gro­bach.

Więc wła­mano się do jej miesz­ka­nia. Pew­nie poje­chała do hotelu. Gdyby naprawdę chciała, zadzwo­ni­łaby do mnie, a przy­naj­mniej ode­bra­łaby mój tele­fon. Naj­wy­raź­niej jej wymknię­cie się z mojego domu było wia­do­mo­ścią. Nie chciała mnie.

Prze­żyję to.

Musia­łem.

Wciąż jed­nak czu­łem łasko­ta­nie w karku – takie dziwne uczu­cie, że coś jest nie tak.

Mach­ną­łem na nie ręką. W końcu nie jest to nic takiego, na co nie mogłoby pomóc mar­tini. Wsia­dłem do windy, zje­cha­łem na par­ter i ruszy­łem na spo­tka­nie z Bryce’em. Od razu go zauwa­ży­łem – sie­dział przy barze z piwem w dłoni. Przy pustym stołku stało mar­tini. Dobry czło­wiek. Dosia­dłem się do niego.

– I jak poszło? – zapy­tał.

Upi­łem nieco drinka. Nie było to CapRock, ale i tak nie­złe.

– Nijak. Nie było jej w domu, a drzwi były zakle­jone poli­cyjną taśmą.

– Co? – Bryce odsta­wił piwo, nie bio­rąc nawet łyka. – Nic jej nie jest?

– Na tyle, na ile mogę powie­dzieć… Roz­ma­wia­łem z jej sąsiadką. Mela­nie nie było w domu, gdy przy­je­chała poli­cja, więc praw­do­po­dob­nie wła­mano się do jej miesz­ka­nia. Dla­czego jed­nak do mnie nie zadzwo­niła?

– Ale czy nie mówi­łeś, że wymknęła się z two­jego domu kilka dni temu? Może…?

– Dokończ tę myśl. Może po pro­stu nie chciała do mnie dzwo­nić. – Wzią­łem długi łyk mar­tini. – Kurwa, dam sobie z tym radę. – Nie byłem jed­nak pewien, czy sam wie­rzę we wła­sne słowa.

– Cóż, dzwoń do niej dalej. W końcu prze­cież musi ode­brać. Chyba.

– Po pro­stu nie mogę pozbyć się wra­że­nia, że coś jest nie tak.

– Więc nie ma jej w domu. Pew­nie jest w pracy.

– Nie, nie jest. Wzięła urlop.

– Naprawdę? Dla­czego?

– Nie znam wszyst­kich szcze­gó­łów.

Zna­łem je, ale nie mia­łem ochoty ujaw­niać spraw Mela­nie. Nie zno­si­łem okła­my­wać Bryce’a. Ale ostat­nio zro­bi­łem się w tym cho­ler­nie dobry. Sie­dzia­łem obok niego, choć w myślach wyda­łem już wyrok na jego ojca, i nawet nie zająk­ną­łem się naj­lep­szemu przy­ja­cie­lowi o moich podej­rze­niach. Potrze­bo­wa­łem bar­dziej nama­cal­nego dowodu, zanim będę mógł dzia­łać dalej.

– Ja bym się tym nie przej­mo­wał – powie­dział Bryce. – Pew­nie wyszła na zakupy.

Mela­nie zupeł­nie nie koja­rzyła mi się z zaku­pami. Swoje beżowe baweł­niane majtki mogła kupić wszę­dzie. I choć jej ubra­nia były ładne, były zara­zem prze­my­ślane i pro­fe­sjo­nalne. Na niej sek­sowne jak dia­bli, ale nie było to nic, czego nie mogłaby kupić w skle­pie inter­ne­to­wym.

Oczy­wi­ście musiała też coś jeść. Może więc po pro­stu poszła do sklepu spo­żyw­czego.

– Praw­do­po­dob­nie masz rację.

Szkoda, że nie byłem w sta­nie uwie­rzyć sobie nawet przez chwilę. Może naprawdę nie chciała ze mną roz­ma­wiać. Gdyby rze­czy­wi­ście tak było, musiał­bym z tym się pogo­dzić. Cóż mógł­bym innego zro­bić?

– Więc co myślisz o dzi­siaj? – zapy­tał Bryce.

– O co ci cho­dzi?

– O naszą wizytę u Larry’ego.

Jasne. Tak bar­dzo zamar­twia­łem się o Mela­nie, że omal nie zapo­mnia­łem o naszej wizy­cie u wujka.

– Nie jestem pewien, czy dowie­dzie­li­śmy się cze­goś nowego.

– Na­dal uwa­żasz, że znam jed­nego z napast­ni­ków?

Żało­wa­łem, że nie przed­sta­wi­łem Bryce’owi tej teo­rii po naszej pierw­szej wizy­cie u Larry’ego, ale byli­śmy u niego wcze­śniej, zanim dowie­dzia­łem się o poten­cjal­nym zaan­ga­żo­wa­niu jego ojca w tę sprawę.

– Nie wiem, stary. Nie jestem pewien, czy w tej chwili wiem cokol­wiek o czym­kol­wiek.

– Ale możesz mieć rację. Jego słowa chyba na to też wska­zy­wały. Ja po pro­stu nie wiem, kto to może być. Nie znam nikogo takiego.

Otwo­rzy­łem usta, choć nie wie­dzia­łem, co z nich wyj­dzie, ale w tej chwili zabrzę­czała moja komórka. Ten dzwo­nek mnie dosłow­nie ura­to­wał. Zer­k­ną­łem na wyświe­tlacz.

– Mogę ode­brać? To Mar­jo­rie.

– Śmiało.

Przy­ło­ży­łem tele­fon do ucha.

– Hej, Jorie.

– Joe, natych­miast wra­caj do domu – ode­zwała się wyso­kim, prze­ni­kli­wym gło­sem. Coś się stało. – Muszę z tobą poroz­ma­wiać.

– Co się dzieje? Wszystko w porządku?

– Nic mi nie jest. Tak myślę. – Teraz jej głos zadrżał. – Coś dzi­siaj widzia­łam.

– Co?

– Wolę nie mówić o tym przez tele­fon.

– Nie możesz poroz­ma­wiać z Talo­nem i Ryanem?

– Ryan jest zbyt zajęty, by ode­rwać się choćby na moment od tego swo­jego wina. Nie mogę go zapy­tać. A Talon… Nie, nie mogę o tym roz­ma­wiać z Talo­nem. Nie teraz. Jesz­cze… nie.

– Gdzie jest Jade?

– W pracy.

– Ja jestem w mie­ście, Jorie. Bryce i ja…

– O Boże. Bryce

– O co cho­dzi? Bryce jest ze mną. Wszystko z nim w porządku.

– Bryce jest z tobą?

– Tak. Wpa­dli­śmy na drinka.

– Więc gdzie jest Henry?

– Chyba ze swo­imi dziad­kami.

– O Boże…

– Jorie, powiedz mi, co się dzieje!

– Zapy­taj Bryce’a, czy dziecko jest z jego matką. Teraz.

– Jorie…

– Teraz. Pro­szę.

Zer­k­ną­łem na przy­ja­ciela.

– Henry jest z twoją mamą, prawda?

– Tak. – Bryce ski­nął głową.

Ponow­nie pod­nio­słem tele­fon.

– Henry jest z Eve­lyn. Nic mu nie jest.

Do moich uszu dotarło cięż­kie wes­tchnie­nie.

– Dzięki Bogu…

– Jorie, co się dzieje, do cho­lery?

– Po pro­stu wróć do domu. Będę na cie­bie cze­kać.

Te słowa wzbu­dziły mój nie­po­kój. A fakt, że mar­twiła się o Henry’ego, mógł ozna­czać tylko jedno. Zakoń­czy­łem połą­cze­nie, wypi­łem resztę mar­tini jed­nym hau­stem i zwró­ci­łem się do Bryce’a.

– Muszę wra­cać do domu.

Rozdział czwarty

Mela­nie

Mię­dzy pod­stawą szafki a ścianą tkwił kawa­łek bia­łej rury PCV. Gdyby rura była w środku pusta – a rury zwy­kle takie są – i gdyby udało mi się zna­leźć jakąś małą szcze­linkę gdzieś w tym pozor­nie szczel­nie zamknię­tym garażu, mogła­bym przez nią oddy­chać i dzięki temu prze­żyć. A co waż­niej­sze, mogła­bym wybić nią szybę w samo­cho­dzie i wyłą­czyć sil­nik. W star­szych mode­lach aut – a to do takich nale­żało – nie było szyb odpor­nych na stłu­cze­nie. Przy­naj­mniej mia­łam taką nadzieję.

Pozo­sta­wał pro­blem, jak wycią­gnąć tę rurę. W moim obec­nym sta­nie mogłam tylko ska­kać na jed­nej nodze, zno­sząc pul­su­jący ból dru­giej, i musia­łam korzy­stać z rąk.

Adre­na­lina buzo­wała w moim ciele, poczu­łam nagły przy­pływ ener­gii. Bałam się jak ni­gdy dotąd, ale musia­łam dzia­łać szybko. Ska­ka­łam wzdłuż ściany garażu, bada­jąc ją tak dokład­nie, jak to było moż­liwe, i spraw­dza­jąc każdą szcze­linę. Potrze­bo­wa­łam cze­goś – cze­go­kol­wiek – co pomo­głoby mi się uwol­nić. Niczym jastrząb polo­wa­łam na jaką­kol­wiek dziurę w kon­struk­cji, przez którą mogła­bym zaczerp­nąć świe­żego powie­trza. Kiedy dotar­łam do tyl­nej ściany, przyj­rza­łam się drzwiom pro­wa­dzą­cym na zewnątrz. Były z litego drewna, bez okien i oczy­wi­ście zamknięte na głu­cho. Nie było szans na ucieczkę, chyba że mia­ła­bym sie­kierę i wolne ręce, by jej użyć.

Poska­ka­łam do tej ściany garażu, w któ­rej znaj­do­wały się drzwi wio­dące do wnę­trza domu. Wie­dzia­łam, że też są zamknięte. I tak nie mogła­bym pod­jąć próby ich otwar­cia, mając zwią­zane ręce. Prze­cze­sy­wa­łam wzro­kiem ścianę naj­wy­żej, jak mogłam. Tam musiało coś być. Musiało się zna­leźć coś, co pozwoli mi stąd uciec.

Wciąż nic.

Ruszy­łam teraz ku przo­dowi, gdzie znaj­do­wała się brama garażu. Poma­lo­wano ją na biało i wyglą­dała naprawdę solid­nie. Z tego, co udało mi się usta­lić, to był stary dom. Brama wyglą­dała na drew­nianą, a nie alu­mi­niową. Przy­naj­mniej tak mi się wyda­wało. Przyj­rza­łam się jej ze wszyst­kich stron, szu­ka­jąc jakich­kol­wiek uszko­dzeń czy pęk­nięć, przez które mogła­bym wdy­chać tlen. Nie zna­la­złam żad­nej, nawet naj­mniej­szej szcze­liny.

W grę wcho­dziła uszczelka znaj­du­jąca się w dol­nej czę­ści bramy. Gdyby tylko udało mi się ją zdjąć, w garażu byłoby wię­cej powie­trza. Ale ręce mia­łam zwią­zane. Opa­dłam na pod­łogę, ple­cami opar­łam się o bramę i spró­bo­wa­łam chwy­cić uszczelkę.

Cho­lera!

Muszę mieć wolne ręce.

Zaczę­łam znowu przy­glą­dać się bra­mie. Coś w niej było nie tak. W trzech czwar­tych jej wyso­ko­ści kolor zmie­niał się nie­znacz­nie z bia­łego na jesz­cze biel­szy. Przyj­rza­łam się bli­żej i…

Szkło! Cała wewnętrzna strona bramy była poma­lo­wana na biało, żeby mnie zmy­lić, ale ta drew­niana brama miała okna ze szkła.

Szkła, które mogłam roz­bić, by wpu­ścić świeże powie­trze! Zaczy­nała mnie już boleć głowa. Nie­długo przyjdą zawroty i nud­no­ści, a potem dez­orien­ta­cja, sen­ność i…

Musiał być jakiś spo­sób wydo­sta­nia się stąd.

Adre­na­lina wciąż we mnie buzo­wała, a ja zmu­si­łam swój umysł do pracy, a synapsy do aktyw­no­ści. Jak się uwol­nić i roz­bić to szkło?

Prze­do­sta­łam się pod­sko­kami pod drugą ścianę garażu i opar­łam się o nią.

Coś dźgnęło mnie w ramię.

Co jest, do cho­lery? Odwró­ci­łam się i…

To był gwóźdź, nie dłuż­szy niż ćwierć cala.

Zama­lo­wany i pra­wie nie­wi­doczny gołym okiem. Nie­wi­doczny dla każ­dego, kto prze­cho­dził przez ten garaż. Ja też nie dostrze­głam go na początku i dalej bym go nie widziała, gdy­bym nie oparła się o ścianę w odpo­wied­nim miej­scu i nie poczuła ukłu­cia.

Szybko odwró­ci­łam się i zaczę­łam pocie­rać nad­garst­kami o gwóźdź. Gdyby tylko był skie­ro­wany ostrym koń­cem na zewnątrz! Nie, to mało praw­do­po­dobne. Kto wbi­jałby gwóźdź po złej stro­nie ściany?

Co za głu­pia myśl! Zaczy­nało mi się mącić w gło­wie.

Taśma, którą skrę­po­wano mi ręce, była wytrzy­mała i nie wyda­rzyło się nic poza tym, że poobi­ja­łam sobie nad­garstki.

Cho­lera.

Znowu spoj­rza­łam na szafkę sto­jącą obok mnie. Skła­dała się ze sta­rych, tanich, meta­lo­wych pó­łek, które – jak teraz jasno to widzia­łam – ni­gdy nie utrzy­ma­łyby mojego cię­żaru, nawet gdyby udało mi się na nie wspiąć.

Zwie­si­łam ramiona. Co ja sobie wyobra­ża­łam?

Ni­gdy nie wyjdę stąd żywa.

Ni­gdy nie powiem Jona­howi, jak bar­dzo go kocham, jak wiele dla mnie zna­czy.

Ogar­nęło mnie odrę­twie­nie. Osu­nę­łam się na pod­łogę, w obo­la­łej kostce czu­łam igiełki bólu, aż… „Auć!”

Coś ukłuło mnie w ramię przez szary polar bluzy. Odwró­ci­łam się jesz­cze raz w stronę półki. Jej wyszczer­biona kra­wędź wbiła się we mnie na tyle mocno, że roz­darła mate­riał.

Jeśli mogła prze­bić mate­riał…

Igno­ru­jąc ból w kostce, sta­nę­łam na nogi i odwró­ci­łam się ple­cami do ostrej kra­wę­dzi. Zaczę­łam spiesz­nie trzeć o nią taśmą. Nie­wiele z tego wyni­kało, pomi­ja­jąc nowe rany na nad­garst­kach. Ale w moim dąże­niu ku wol­no­ści nie czu­łam bólu. Dzięki Bogu za adre­na­linę!

Przy­ci­snę­łam zwią­zane ręce do kra­wę­dzi szafki i prze­bi­łam taśmę na wylot. Tak! Mogłam robić małe dziurki jedna po dru­giej, w ten spo­sób ją prze­ci­na­jąc.

Cho­ciaż półki były przy­bite do ściany, nie były zbyt sta­bilne. Trzeba było dzia­łać szybko i ostroż­nie. To się musiało udać. Musiało. Lekko opu­ści­łam nad­garstki, wybi­ja­jąc kolejną dziurę. Musia­łam robić je naj­szyb­ciej, jak się dało. Serce wyska­ki­wało mi z piersi. „No dalej, dalej…”

Zbyt długo to trwało. W pośpie­chu zaczę­łam pocie­rać taśmą w górę i w dół, tak jak na początku. Przy­no­siło to teraz lep­sze efekty, gdy taśma była już tro­chę podziu­ra­wiona. Nie widzia­łam, co robię, więc zra­ni­łam się wiele razy, czemu towa­rzy­szyły moje roz­pacz­liwe okrzyki. Ale po począt­ko­wym szoku prze­sta­łam czuć ból, tylko adre­na­lina pły­nęła w moich żyłach, zmu­sza­jąca mnie do coraz cięż­szej pracy, by się uwol­nić.

Spoj­rza­łam przez ramię. Srebr­no­szare półki popla­mione były moją krwią. Ale nic mnie to nie obcho­dziło. Zatru­cie tlen­kiem węgla mnie zabije. Kilka ska­le­czeń nie. Będę potrze­bo­wać zastrzyku prze­ciw­tęż­co­wego, ale było to o wiele lep­sze niż śmierć tutaj.

Coraz szyb­ciej tar­łam o metal. „No dalej, do cho­lery! No dalej!” Z całej siły roz­chy­li­łam nad­garstki i wyda­łam trium­falny okrzyk. Ale to wciąż nie był koniec. Taśma na­dal była połą­czona powy­żej. Gorącz­kowo tar­łam dalej, raniąc i tak już zakrwa­wione dło­nie i przed­ra­miona.

Ogar­nęła mnie sza­lona radość. Udało mi się zro­bić pierw­szy krok! Ramiona mia­łam napięte, gotowe do wyrwa­nia się na wol­ność, gdy…

Zoba­czy­łam wła­sne nad­garstki przed sobą! Szybko usu­nę­łam z nich taśmę, a następ­nie usia­dłam na pod­ło­dze i zaczę­łam pra­co­wać nad kost­kami. Nie, waż­niej­sze jest zaczerp­nię­cie świe­żego powie­trza. Sta­nę­łam ponow­nie i…

O rany. Aż opar­łam się o ścianę. Zakrę­ciło mi się w gło­wie, ból był jak ude­rze­nie młota pneu­ma­tycz­nego. Nie zauwa­ży­łam tego wcze­śniej, kiedy pró­bo­wa­łam uwol­nić nad­garstki.

„Muszę się o coś oprzeć… o cokol­wiek…

Nie! Muszę wró­cić do Jonaha. Nie liczy się nic poza powro­tem do Jonaha”.

Spoj­rza­łam na samo­chód. Jego nie­bie­ski kolor wyda­wał mi się roz­myty. Teraz trzeba wybić szybę od strony kie­rowcy.

Zachwia­łam się i zmie­ni­łam zda­nie. Waż­niej­sze jest wybi­cie szyby w garażu i zaczerp­nię­cie świe­żego powie­trza. Zaj­mie to mniej czasu niż wybi­cie szyby w aucie. Nad­garstki mia­łam już całe we krwi. Prze­mie­ści­łam się sko­kami do szafki i chwy­ci­łam zakli­no­wany pod nią kawa­łek rury PCV. Następ­nie w pod­sko­kach wró­ci­łam do bramy garażu i zaczę­łam walić w jedno z okien.

Wło­ży­łam całą swoją siłę w ude­rze­nie. W końcu odrzu­ci­łam rurę i wali­łam zakrwa­wio­nymi pię­ściami w białe szkło.

Aż usły­sza­łam trzask.

Tak! Małe pęk­nię­cie, ledwo widoczne pod farbą. Ponow­nie pod­nio­słam rurę i napar­łam nią na szkło, aż w końcu pękło tak, że mogłam ją wypchnąć na zewnątrz.

– Pomocy! Pomocy! Niech ktoś mi pomoże!

W oko­licy nie było widać żad­nych domów. Albo byłam na wsi, albo gdzieś na przed­mie­ściach, gdzie rosło dużo zie­leni. Wysta­wi­łam głowę przez wybity otwór i ode­tchnę­łam świe­żym powie­trzem. Ale kto wie, ile czasu zaj­mie mi spro­wa­dze­nie pomocy.

Wzię­łam jesz­cze kilka dużych łyków świe­żego powie­trza, a następ­nie zabra­łam się do uwal­nia­nia stóp. Skrę­cona kostka wciąż mnie bolała w miej­scu, gdzie kop­nął ten facet. Gdy ska­ka­łam po garażu w poszu­ki­wa­niu drogi ucieczki, nie zwra­ca­łam uwagi na ból.

Z pew­no­ścią byłam jesz­cze w przy­sło­wio­wym lesie. Męż­czy­zna zawią­zał na sto­pach mocny węzeł, a moje ręce pul­so­wały bólem od ska­le­czeń, ale byłam naprawdę zde­ter­mi­no­wana. Ponow­nie spoj­rza­łam na nie­wy­raźny samo­chód, jego obraz mi się roz­my­wał. Powin­nam wybić szybę… Wyłą­czyć auto… Do dia­bła ze sto­pami.

Ale moje ręce na­dal pra­co­wały i w ciągu kilku następ­nych minut byłam wolna i mogłam swo­bod­nie się poru­szać.

Pode­szłam do auta i zaczę­łam ude­rzać w okno od strony kie­rowcy rurą i gołymi rękami. W końcu szyba pękła, a ja wypchnę­łam szkło na sie­dze­nie. Odblo­ko­wa­łam drzwi, otwo­rzy­łam je i szybko wyłą­czy­łam sil­nik, wycią­ga­jąc klu­czyk.

Następ­nie pobie­głam z powro­tem do drzwi garażu i wzię­łam jesz­cze kilka głę­bo­kich odde­chów przez wybity otwór.

Cho­lera, moja głowa. Wszystko wyda­wało mi się nie­wy­raźne. Tylko trawa, brud i szar­łaty toczące się po ziemi, pchane wia­trem. Mimo że mia­łam teraz dopływ świe­żego powie­trza, a sil­nik już nie pra­co­wał, garaż na­dal był pełen tru­ją­cego gazu. Przy­naj­mniej nie będzie go już przy­by­wać.

Wzię­łam jesz­cze kilka głę­bo­kich wde­chów przez wybitą szybę i spró­bo­wa­łam się pod­cią­gnąć, by przez nią przejść. Ręce mia­łam bar­dzo poka­le­czone, kostka bolała, ale musia­łam spró­bo­wać. Z krzy­kiem bólu sko­czy­łam i zła­pa­łam za dolną część otworu. Nie udało mi się jed­nak dłu­żej utrzy­mać.

Znowu usia­dłam, a łzy napły­nęły mi do oczu. Udało mi się osią­gnąć tylko tyle, że ręce mia­łam jesz­cze bar­dziej poka­le­czone. Spoj­rza­łam w stronę drzwi w tyl­nej ścia­nie. Roz­ma­zany nie­bie­ski samo­chód – czyżby teraz się poru­szał? – zasła­niał mi widok. I wtedy gło­śno się roześmia­łam.

Rozdział piąty

Jonah

Nieco ponad godzinę póź­niej byłem z powro­tem w domu. Jorie sie­działa przy kuchen­nym stole, Lucy leżała u jej stóp. Moja sio­stra była wyraź­nie roz­trzę­siona. Przed nią stała niska szklanka wypeł­niona czymś, co wyglą­dało jak bour­bon lub szkocka. Jorie zwy­kle nie piła zbyt dużo.

– Dzięki Bogu, że już jesteś. – Zerwała się na mój widok, pra­wie prze­wra­ca­jąc krze­sło, i rzu­ciła mi się w ramiona.

Pokle­pa­łem ją po ple­cach.

– Już wszystko w porządku. Jestem tutaj.

– A dziecko? Nic mu nie jest?

– Jest okej. Gdyby było ina­czej, Bryce dałby mi znać. Pod­rzu­ci­łem go i w drzwiach zoba­czy­łem Eve­lyn z Hen­rym na rękach.

– Dzięki Bogu. – Zachli­pała w moją koszulę.

Odsu­ną­łem ją od sie­bie, by spoj­rzeć jej w twarz.

– Co cię tak zde­ner­wo­wało?

Potrzą­snęła głową.

– Joe, to po pro­stu zbyt straszne, by wyra­zić to sło­wami. Nie mogę sobie nawet wyobra­zić…

– Chodź. – Zapro­wa­dzi­łem ją z powro­tem do stołu. – Usiądź. Napij się… cokol­wiek to jest.

– Szkocka.

– Od kiedy pijasz szkocką?

– Odkąd wyda­rzyła się ta cała pie­przona sprawa. – Moja sio­stra wzięła duży łyk.

Wes­tchną­łem. To musiało być szcze­gól­nie trudne dla Jorie. W końcu reszta z nas wie­działa o tym, co działo się z Talo­nem przez dwa­dzie­ścia pięć lat. Ukry­wa­li­śmy prawdę przed naszą młod­szą sio­strą, pró­bu­jąc ją chro­nić, aż mniej wię­cej mie­siąc temu Talon zde­cy­do­wał, że nad­szedł czas, aby jej o wszyst­kim opo­wie­dzieć. Czę­sto zasta­na­wia­łem się, czy przy­pad­kiem nie popeł­ni­li­śmy błędu. Ponie­waż to Talo­nowi przy­tra­fiła się ta straszna tra­ge­dia, Ryan i ja zawsze podą­ża­li­śmy za nim w radze­niu sobie z tym. Gdy jed­nak patrzy­łem teraz na moją młod­szą sio­strę, wolał­bym, żeby na­dal nic o tym nie wie­działa.

Ale było już za późno. Rze­czy­wi­stość została jej narzu­cona w taki sam spo­sób, w jaki spa­dła na nas dekady temu. Nie zasłu­żyła na to, ale nikt z nas na to nie zasłu­żył. Przede wszyst­kim Talon.

– Napij się jesz­cze.

Posłu­chała mnie.

– W porządku. Teraz spójrz na mnie i powiedz mi, co się stało.

Poma­so­wała się po karku.

– Poszłam dziś do siłowni.

– A więc poszłaś do siłowni? To dobrze.

– Chcia­łam wró­cić do aero­biku. W siłowni pro­wa­dzą teraz nowe ćwi­cze­nia na ste­pie i chcia­łam spró­bo­wać. Więc poszłam tam dzi­siaj i odno­wi­łam swoje człon­ko­stwo.

– No i?

– Spóź­ni­łam się na zaję­cia, na które chcia­łam pójść, więc posta­no­wi­łam poćwi­czyć na orbi­treku.

– Aha.

– Ćwi­czy­łam czter­dzie­ści pięć minut, nie­źle się spo­ci­łam… – Wzięła głę­boki oddech.

– Spo­koj­nie, kocha­nie. Jestem tutaj.

– Kiedy zeszłam z orbi­treka, poszłam po ręcz­nik, żeby wytrzeć twarz, a tam stał jakiś facet, odwró­cony do mnie ple­cami. Miał siwe włosy.

– Okej.

– Pod­niósł rękę i zoba­czy­łam…

– Co zoba­czy­łaś?

Jorie zaka­słała.

– Zna­mię. W kształ­cie Tek­sasu. Jak to, które opi­sał nam Talon. Po wewnętrz­nej stro­nie ramie­nia. Dokład­nie takie, jak mówił.

Zimny dreszcz mnie prze­biegł.

– Kto to był, Mar­jo­rie?

Ale ja i tak już to wie­dzia­łem.

– To był bur­mistrz, Joe. Ojciec Bryce’a.

Serce waliło mi w piersi. Mia­łem wszyst­kie dowody, któ­rych potrze­bo­wa­łem. Szu­ka­łem spo­sobu, by zmu­sić Toma Simp­sona do powie­dze­nia mi, gdzie jest jego zna­mię, bez alar­mo­wa­nia Bryce’a, a moja nie­winna sio­strzyczka nie­chcący je odkryła.

I cho­ciaż mar­twił mnie wpływ, jaki to na nią wywarło, byłem zado­wo­lony, że się o tym dowie­dzia­łem.

– Uspo­kój się, kocha­nie – popro­si­łem.

– To on, Joe. I Bryce tam mieszka… z tym małym dziec­kiem.

– Bryce szuka dla sie­bie miesz­ka­nia. Mówił mi o tym. I nie będzie tam miesz­kał zbyt długo, o ile ja mam coś do powie­dze­nia w tej spra­wie.

– Zamie­rzasz mu powie­dzieć?

Odchrząk­ną­łem.

– Nikomu z was tego nie mówi­łem, ale już od jakie­goś czasu podej­rze­wa­łem bur­mi­strza.

– O Boże! Dla­czego nie powie­dzia­łeś Talo­nowi? I Bryce’owi? Prze­cież on tam mieszka ze swoim dziec­kiem!

– Spo­koj­nie. Henry’emu nic nie jest. Do tej pory nie mia­łem żad­nych praw­dzi­wych dowo­dów. Wie­dzia­łem, że Tom ma takie zna­mię, ale nie wie­dzia­łem gdzie. Dzięki tobie teraz już wiem.

– Ale nawet samo podej­rze­nie… Musimy zabrać stam­tąd dziecko.

– Bryce tam dora­stał i nic mu się nie stało. I mieszka tam też jego matka. Ale nie martw się. Powiem Bryce’owi.

– I musimy powie­dzieć Talo­nowi.

Przy­tak­ną­łem.

– Jorie, naj­pierw muszę powie­dzieć Bryce’owi.

– Dla­czego?

– Ponie­waż jest moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem i mieszka tam ze swoim małym syn­kiem. A to jest jego ojciec.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki