Surrender - Helen Hardt - ebook + audiobook + książka

Surrender ebook

Helen Hardt

4,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Porywająca ucieczka w świat mrocznej tajemnicy i pikantnego romansu”.

Jonah Steel zakochał się w Melanie Carmichael, ale nie chce się angażować w ten związek, dopóki nie rozwiąże zagadki przeszłości swojej rodziny. Do tego pojawiło się nowe zagrożenie, które musi wyeliminować.

Melanie również darzy Jonah miłością, ale nie poddała się jeszcze całkowicie jego potrzebom. Mimo to pragnie deklaracji, której on nadal nie może złożyć.

Chociaż wciąż krążą wokół niej duchy jej przeszłości, wspiera ukochanego w misji rozwikłania tajemnicy rodziny Steelów. Razem przysięgają odkryć prawdę.

Ale im więcej się dowiadują, tym większe grozi im niebezpieczeństwo…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 296

Oceny
4,8 (6 ocen)
5
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Madzik083

Nie oderwiesz się od lektury

polecam ❤️‍🔥
00
Patryk_Majewski

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Prolog

Dwie godziny póź­niej dotar­łem do małego mia­steczka nie­da­leko gra­nicy z Nowym Mek­sy­kiem. Adres nie poja­wił się na nawi­ga­cji GPS, więc musia­łem jechać przez mia­sto, aż zna­la­złem to, czego szu­ka­łem. Był to nie­wielki domek poło­żony na obrze­żach mia­sta. Obok niego znaj­do­wał się wol­no­sto­jący garaż na jeden samo­chód.

Kry­jówka Toma Simp­sona.

Zapar­ko­wa­łem prze­cznicę dalej, aby ukryć samo­chód, a następ­nie nie­po­strze­że­nie zbli­ży­łem się do małego domu.

Nie zawra­ca­łem sobie głowy puka­niem, tylko prze­krę­ci­łem gałkę w drzwiach.

O dziwo, były otwarte. Wsze­dłem do środka. Cał­kiem ładny domek, skrom­nie ume­blo­wany.

– Tom? Chodź tu, ty chory sukin­synu!

Żad­nej odpo­wie­dzi. Nie żebym spo­dzie­wał się, że zastanę go w domu. Prze­sze­dłem przez salon i kory­tarz, zaj­rza­łem do kilku sypialni. Jed­nej z nich wyraź­nie uży­wano, ale tam też nikogo nie było. Drzwi do łazienki były zamknięte. Otwo­rzy­łem je i wsze­dłem do środka, nie przej­mu­jąc się tym, że mogę przy­ła­pać Toma Simp­sona w trak­cie sra­nia. Jed­nak to pomiesz­cze­nie rów­nież było puste.

Po dru­giej stro­nie sypialni znaj­do­wała się nie­wielka kuch­nia. Dobrze zaopa­trzona w pro­wiant. Jesz­cze jedne drzwi. Otwo­rzy­łem je. Pro­wa­dziły do wil­got­nej piw­nicy z ciem­nymi beto­no­wymi ścia­nami. Kiedy scho­dzi­łem po scho­dach, mia­łem wra­że­nie, że muskają mnie jakieś nie­sa­mo­wite palce.

Stop­nie. Ściany.

Wzią­łem wdech, pra­wie się krztu­sząc. Odchody. Nie wie­dzia­łem, ludz­kie czy zwie­rzęce.

Gdy zsze­dłem na sam dół, rozej­rza­łem się.

Serce pra­wie prze­stało mi bić. Wyglą­dało tu dokład­nie tak, jak opi­sał to Talon. Nie­mal widzia­łem feniksa na ciem­no­sza­rych ścia­nach, który z niego szy­dził.

Zna­la­złem się w przy­po­mi­na­ją­cej jaski­nię piw­nicy, w któ­rej mój brat miesz­kał przez dwa mie­siące, gdy miał dzie­sięć lat.

Cały się spią­łem. Z tru­dem łapa­łem oddech. Czy w tym miej­scu nie było tlenu?

Stłu­mi­łem strach naj­le­piej, jak potra­fi­łem, i rozej­rza­łem się dookoła. O dziwo, pomiesz­cze­nie nie miało okien i było w nim cał­ko­wi­cie ciemno. Pocze­ka­łem, aż moje oczy przy­zwy­czają się do mroku, maca­jąc ścianę, żeby się zorien­to­wać, dokąd idę, i zaczą­łem badać pomiesz­cze­nie. Chro­po­wate beto­nowe ściany były szorst­kie… Nagle odsko­czy­łem.

Z rogu dobiegł mnie jęk. Powoli posu­wa­łem się do przodu, aż w polu widze­nia poja­wiła się sterta koców.

Kolejny jęk.

Ktoś tu był. Ktoś był w tej piw­nicy, gdzie tych trzech psy­choli trzy­mało mojego brata.

Nie mia­łem odwagi się ode­zwać. Powoli i cicho pod­sze­dłem do przy­kry­tej kocem ciem­nej bryły leżą­cej na pod­ło­dze i ścią­gną­łem z niej brudne przy­kry­cie.

Jakieś ciało, zwią­zane i zakne­blo­wane, cof­nęło się, skom­ląc.

Mój Boże.

Ono żyło.

– Hej – wyszep­ta­łem. – Nie zro­bię ci krzywdy.

To był męż­czy­zna. Nagi, jego kości­ste ciało było pokryte krwią i bru­dem. Głowę miał ogo­loną.

– Chcę ci pomóc. Jestem przy­ja­cie­lem. Zdejmę ci kne­bel, ale nie krzycz. W porządku?

Męż­czy­zna jęk­nął i ski­nął głową.

Ostroż­nie zdją­łem mu kne­bel.

– Kim jesteś?

Jęk­nął, mam­ro­cząc nie­zro­zu­miałe słowa.

– W porządku. Nie musisz nic mówić. Wycią­gnę cię stąd. – Roz­wią­za­łem jego kostki i nad­garstki naj­szyb­ciej, jak mogłem.

Nagle ku mojemu zdzi­wie­niu gdzieś na górze roz­legł się dźwięk przy­po­mi­na­jący skrzy­pie­nie deski. Widocz­nie wró­cił Tom. Narzu­ci­łem brudny koc na cho­rego męż­czy­znę.

– Bądź cicho – powie­dzia­łem. – Niech się nie dowie, że cię roz­wią­za­łem. Zajmę się nim. Jeśli nie wrócę po cie­bie w ciągu pół godziny, znajdź coś, co posłuży ci za broń. I spier­da­laj stąd.

Ciężko było mi go tam zosta­wiać, ale przy­naj­mniej będzie bez­pieczny, gdy ja znajdę się na górze. Powie­dzia­łem mu, żeby ucie­kał, jeśli nie wrócę, ale był tak kości­sty i chory, że się zasta­na­wia­łem, czy w ogóle da radę wejść po scho­dach.

Ale może da radę. Po tych samych scho­dach wszedł Talon.

– Wrócę po cie­bie. Obie­cuję.

Mia­łem nadzieję, że będę w sta­nie dotrzy­mać tej obiet­nicy.

Ruszy­łem w stronę scho­dów, a ciemne ściany zda­wały się pul­so­wać i zbli­żać się ku sobie.

Mój Boże, jak Talon to prze­żył?

I kim był ten męż­czy­zna w piw­nicy?

Zebra­łem się w sobie i powoli wsze­dłem na górę.

Przy­sze­dłem tu sam i bez broni. Nie pomy­śla­łem, by się zabez­pie­czyć. Mógł­bym sko­pać dupę Tomowi Simp­so­nowi samym spoj­rze­niem, a nawet gdyby miał nóż, z łatwo­ścią mógł­bym go roz­broić. Ale jeśli on miał broń…

Ten czło­wiek był zabójcą. Potra­fił zamor­do­wać z zimną krwią. I Bóg jeden wie­dział, co zro­bił temu bie­da­kowi w piw­nicy.

Żółć pode­szła mi do gar­dła. Bzdura. Świet­nie wie­dzia­łem, co mu zro­bił. To samo, co mojemu bratu.

Cicho zamkną­łem drzwi do piw­nicy i prze­sze­dłem przez małą kuch­nię. Gałka od drzwi wej­ścio­wych obró­ciła się powoli.

Wszedł męż­czy­zna, nio­sąc torbę z zaku­pami. O ile mogłem stwier­dzić, był nie­uzbro­jony. Włosy na gło­wie miał ufar­bo­wane na ciemny brąz.

Ale oczy…

Na mojej twa­rzy poja­wił się mania­kalny uśmiech. Dopa­dłem go.

Wresz­cie.

Wresz­cie pomsz­czę mojego brata.

Mój uśmiech stał się szer­szy.

– Witaj, Tom.

Rozdział pierwszy

Mela­nie

Posta­no­wi­łam odzy­skać swoje życie. Odzy­skać sie­bie. Ani przez chwilę nie myśla­łam, że mię­dzy Jona­hem i mną wszystko jest już skoń­czone. Mogłam mu wyba­czyć, że zigno­ro­wał mój tele­fon tam­tej nocy. W końcu to ja go zosta­wi­łam, wymknę­łam się pota­jem­nie z jego domu, ponie­waż czu­łam się zbyt zawsty­dzona, by zostać i poroz­ma­wiać z Talo­nem i Jade po tym, jak nakryli nas nago przy base­nie Jonaha.

Ale jedno wie­dzia­łam na pewno: nie mogłam już pole­gać na Jonahu, jeśli cho­dzi o moje bez­pie­czeń­stwo, o moją ochronę. Musia­łam dojść do ładu z wła­snymi duchami prze­szło­ści, by mnie już nie ści­gały i prze­stały nawie­dzać.

Poje­cha­łam do swo­jego miesz­ka­nia w mie­ście. Wcze­śniej otrzy­ma­łam wia­do­mość gło­sową od agenta ubez­pie­cze­nio­wego, że poli­cja zebrała wszyst­kie potrzebne dowody i że mogę wejść do domu, aby wziąć wszystko, czego potrze­buję, bez eskorty poli­cji. I teraz zamie­rza­łam to zro­bić. A kiedy firma ubez­pie­cze­niowa wypłaci odszko­do­wa­nie, zro­bię remont w miesz­ka­niu i je sprze­dam. Tak, chcia­łam odzy­skać swoje życie, ale wie­dzia­łam, że nie uda mi się tego zro­bić na tym pod­da­szu. Za dużo tam się wyda­rzyło. Zacznę od nowa gdzie indziej.

Zapar­ko­wa­łam na swoim miej­scu par­kin­go­wym i weszłam do budynku. Wje­cha­łam windą na czwarte pię­tro i pode­szłam do drzwi. Taśma poli­cyjna znik­nęła, a w drzwiach zain­sta­lo­wano nowy zamek. Był to zamek doty­kowy, a poli­cja dała mi kod i instruk­cje, jak go zmie­nić. Wpro­wa­dzi­łam cztery cyfry i otwo­rzy­łam drzwi.

– Dok­tor Car­mi­chael?

Zer­k­nę­łam przez ramię. Ruby Lee, poli­cjantka, którą pozna­łam pod­czas pobytu w szpi­talu i z którą kilka razy roz­ma­wia­łam, szła od strony windy w moim kie­runku. Pra­wie jej nie pozna­łam, bo nie była w mun­du­rze. Miała na sobie spodnie w kolo­rze khaki i białą koszulę zapiętą pra­wie pod szyję. Jej gład­kie ciemne włosy dalej były zacze­sane do tyłu i spięte w kok. Miała piękne rysy twa­rzy i prze­ni­kliwe nie­bie­skie oczy, ale nawet gdy nie była w mun­du­rze, ubie­rała się jak męż­czy­zna. Dla każ­dego coś dobrego.

– Pani ofi­cer, co pani tu robi?

Uśmiech­nęła się sze­roko.

– Teraz detek­tyw Lee.

– Gra­tu­la­cje. Zasta­na­wia­łam się, dla­czego nie jest pani w mun­du­rze.

– Nie spo­dzie­wa­łam się pani tutaj – stwier­dziła.

– Ja też tego nie pla­no­wa­łam. Ale przy­je­cha­łam. Nie ma co tego wszyst­kiego odkła­dać na póź­niej. To w niczym nie pomoże.

– Cóż, pro­szę się mną nie przej­mo­wać. Chcia­łam się tylko rozej­rzeć. Spraw­dzić, czy mun­du­rowi i pozo­stali niczego nie prze­oczyli.

– Coś nowego w spra­wie? Ma pani jakieś poszlaki?

– Oba­wiam się, że nie. Roz­ma­wia­łam z pra­wie wszyst­kimi, z któ­rymi mogłam, mimo że ofi­cjal­nie nie jest to już moja sprawa. Prawdę mówiąc, praw­do­po­dob­nie w ogóle nie powin­nam tu przy­cho­dzić. Jestem po służ­bie. Ale coś w tej spra­wie jest…

– Co takiego? – zdzi­wi­łam się.

Potrzą­snęła głową.

– Jest w tym dla mnie coś… oso­bi­stego. Na razie zostańmy przy tym.

Byłam psy­cho­te­ra­peutką. Nie mogłam zosta­wić niczego „na razie”.

– Pro­szę czuć się jak u sie­bie w domu. Jeśli chce pani mi pomóc, to oczy­wi­ście zapra­szam.

– Dzię­kuję. To miłe z pani strony. – Weszła za mną do miesz­ka­nia.

Miesz­ka­nie wciąż było w opła­ka­nym sta­nie. Nic dziw­nego. Prze­cież poli­cja nie miała obo­wiązku zatrud­niać firmy sprzą­ta­ją­cej do zro­bie­nia porząd­ków po prze­stępcy – ani tym bar­dziej po sobie. Spoj­rza­łam na salon. Sofa była roz­pruta. Leżała na niej książka, pra­wie nie­wi­doczna pod ście­reczką do kurzu. Pod­nio­słam ją i odwró­ci­łam, by zoba­czyć okładkę.

Lód zmro­ził moje serce. Ktoś napi­sał na niej czar­nym mar­ke­rem: „Suka”.

– Przy­kro mi, że musiała pani to zoba­czyć – powie­działa Lee, odbie­ra­jąc mi książkę.

– W porządku, pani ofi­cer. To zna­czy pani detek­tyw.

Uśmiech­nęła się.

– Co pani powie na Ruby?

Odwza­jem­ni­łam jej uśmiech.

– Więc mów mi Mela­nie.

Wycią­gnęła rękę.

– Zgoda. To powinno być zabrane jako dowód. Cho­lera. I nie mam ręka­wi­czek.

– Domy­ślam się, że teraz są na niej zarówno twoje, jak i moje odci­ski. Prze­pra­szam.

– Nie ma za co. To nie twoja wina. Chło­paki od tej sprawy usły­szą ode mnie kilka gorz­kich słów. – Potrzą­snęła głową. – Dur­nie.

Spoj­rza­łam w jej stronę.

– Prze­pra­szam. Są prze­pra­co­wani tak jak my wszy­scy. A ponie­waż udało ci się uciec i nie jesteś ani ciężko ranna, ani mar­twa, twoja sprawa nie jest prio­ry­te­tem. Chcia­ła­bym, żeby tak było, ale nie­stety nasze zasoby są ogra­ni­czone.

Wes­tchnę­łam. To samo przez całe życie. Ni­gdy nie jestem prio­ry­te­tem.

„Prze­stań!”

Zło­ży­łam sobie solenną obiet­nicę, że prze­stanę uwa­żać sie­bie za prze­ciętną i, do cho­lery, zamie­rza­łam jej dotrzy­mać, bez względu na to, jak zanie­dby­wali mnie rodzice i jak teraz zanie­dby­wała mnie poli­cja.

– Szkoda, że moja sprawa nie jest prio­ry­te­tem, ale chyba to rozu­miem. – Ponow­nie rozej­rza­łam się po pokoju. – Nie sądzę, bym cokol­wiek z tego jesz­cze chciała. Dostanę pie­nią­dze z ubez­pie­cze­nia za to, co zostało znisz­czone. Za nie kupię nowe rze­czy. Myślę, że zadzwo­nię do orga­ni­za­cji cha­ry­ta­tyw­nej, żeby zabrała resztę tego badzie­wia. – Wyję­łam komórkę i szybko wyszu­ka­łam numer do Armii Zba­wie­nia.

– Zacze­kaj – powie­działa Ruby. – Chcia­ła­bym tu jesz­cze tro­chę poszpe­rać, jeśli pozwo­lisz. To zna­czy, zanim wyrzu­cisz te wszyst­kie rze­czy.

– Myśla­łam, że poli­cja i detek­tywi mają już wszystko, czego potrze­bują – odpar­łam. – Dla­tego mogłam tu przyjść.

– Tak powie­dzieli, ale książkę prze­ga­pili. – Wycią­gnęła ją ku mnie. – Jak już mówi­łam, jestem po służ­bie. Ta sprawa jest dla mnie… oso­bi­sta.

Powie­działa to już drugi raz. Z pew­no­ścią nie liczyła na to, że ja jako tera­peutka odpusz­czę.

– Wybacz moje pyta­nie – zaczę­łam – ale dla­czego? Dla­czego to sprawa oso­bi­sta?

– Naprawdę nie chcę o tym roz­ma­wiać.

– Sama otwo­rzy­łaś te drzwi, Ruby. To moje miesz­ka­nie, a ty nie jesteś tu ofi­cjal­nie. Jeśli to, co znaj­dziesz, pomoże w szu­ka­niu sza­leńca, który mnie porwał, odu­rzył i pró­bo­wał zabić, to jak naj­bar­dziej jestem za. Ale muszę wie­dzieć, o co cho­dzi.

Wes­tchnęła i się rozej­rzała.

– Nie bar­dzo mamy gdzie usiąść, co?

– Nie­stety nie. Przy­naj­mniej nie tutaj. Możemy sko­rzy­stać z łóżka w dru­gim pokoju. Albo z pod­łogi. – Wska­za­łam gestem.

– Mnie pasuje. – Ruby usia­dła ze skrzy­żo­wa­nymi nogami.

Spo­czę­łam na pod­ło­dze naprze­ciwko niej.

– Słu­chaj, nie musisz mówić o tym, czego nie chcesz, ale potrze­buję jakie­goś wyja­śnie­nia, dla­czego trak­tu­jesz to tak oso­bi­ście.

– W porządku. – Odchrząk­nęła. – Już zaczy­nam. Ist­nieje powód, dla któ­rego zosta­łam odsu­nięta od tej sprawy po awan­sie.

– Tak?

– Trudno mi o tym mówić. To sza­lony zbieg oko­licz­no­ści, pra­wie nie­moż­liwy.

Serce zaczęło mi bić szyb­ciej. Do czego ona zmie­rza?

– Od pięt­na­stego roku życia nie mam kon­taktu z rodziną. Ucie­kłam z domu i ni­gdy już nie wró­ci­łam.

Nasto­latki zwy­kle nie ucie­kają, chyba że mają bar­dzo dobry powód.

– Co się stało? Dla­czego to zro­bi­łaś?

– Ucie­kłam od ojca.

– A co z twoją matką?

– Nie żyje. Przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Zawsze mi mówił, że ona nie żyje, ale jakoś ni­gdy nie byłam tego do końca pewna.

Ski­nę­łam głową.

– Co to wszystko ma wspól­nego z moją sprawą?

Wzięła głę­boki wdech i wypu­ściła powoli powie­trze, zamy­ka­jąc na chwilę oczy. Kiedy je otwo­rzyła, zapło­nęły jasnym błę­ki­tem.

– Wiem o two­jej histo­rii z Giną Cates i o jej wujku, który się nad nią znę­cał.

Wszyst­kie te infor­ma­cje prze­ka­za­łam funk­cjo­na­riu­szom poli­cji pod­czas prze­słu­cha­nia i na pewno usły­szeli je rów­nież od dok­tora Rod­neya Catesa, ojca Giny, ponie­waż był on głów­nym podej­rza­nym o moje upro­wa­dze­nie, dopóki nie oczysz­czono go z zarzu­tów dzięki jego żela­znemu alibi.

– Z pew­no­ścią wiesz, że nie mogę z tobą o tym roz­ma­wiać. Nawet jeśli Gina nie żyje, jej notatki z psy­cho­te­ra­pii są na­dal chro­nione przez HIPAA.

– Tak, rozu­miem to wszystko. Nie zamie­rzam wypy­ty­wać cię o infor­ma­cje na temat Giny. Wiem o niej wszystko, co muszę wie­dzieć. Kie­dyś były­śmy sobie bli­skie. Dawno temu.

– Tak?

– Tak. To moja kuzynka. Męż­czy­zna, który ją zgwał­cił, jest moim ojcem.

Rozdział drugi

Jonah

Tom pozo­stał nie­wzru­szony. Nie otwo­rzył sze­rzej oczu. Twarz mu nie zbla­dła. Był jak lód. Tak, czło­wiek lodo­wiec. Ale ja widzia­łem to, co kryło się pod powierzch­nią. Na jego czole poja­wiły się kro­pelki potu. Ręce mu się trzę­sły. Tylko nie­znacz­nie, ale wystar­cza­jąco, bym mógł to dostrzec.

– To miło z two­jej strony, że przy­nio­słeś zakupy. Czy to dla two­jego gościa w piw­nicy? – Wsta­łem i pod­sze­dłem do niego. Nie zapa­no­wał nad drżą­cymi rękami i upu­ścił torbę z zaku­pami. Jabłka zaczęły toczyć się w moją stronę, pod­czas gdy on rzu­cił się do ucieczki.

Do dia­bła, nie.

Pobie­głem za nim i z impe­tem powa­li­łem go na traw­nik. Gdyby to był beton, mógł­bym psy­cho­lowi zro­bić krzywdę.

– Ty skur­wy­synu!

– Kim jesteś? – krzyk­nął. – Dopa­dłeś nie tego faceta!

– Chcesz mi powie­dzieć, że nie jesteś Tomem Simp­so­nem? Pier­do­lo­nym bur­mi­strzem Snow Creek? Jed­nym z tych, któ­rzy zgwał­cili mojego brata? Ta kiep­ska farba nie ukryje two­jej toż­sa­mo­ści.

– Puść mnie!

Poło­ży­łem się na nim i zaci­sną­łem dłoń na jego ustach.

– Roz­po­znał­bym te oczy wszę­dzie. Mój naj­lep­szy przy­ja­ciel ma takie same, podob­nie jak jego synek. A jeśli kie­dy­kol­wiek dowiem się, że dotkną­łeś choćby jed­nego wło­ska na gło­wie tego dziecka… Kurwa!

Szybko zabra­łem rękę. Skur­wiel ugryzł mnie do krwi.

Poru­szał się szybko, ale ja byłem więk­szy i sil­niej­szy. W mgnie­niu oka poło­ży­łem rękę z powro­tem na jego ustach, nie zwa­ża­jąc na ból. Pły­nąca ze mnie krew roz­ma­zała się na jego policz­kach.

– Myślisz, że mi uciek­niesz, głupi skur­wy­synu? Nie jestem dzie­się­cio­let­nim chłop­cem. Jestem doro­słym męż­czy­zną i mogę cię znisz­czyć. – Roz­sia­dłem się na jego udach, przy­trzy­mu­jąc jego nogi, a drugą ręką ści­sną­łem mu szyję. Rozej­rza­łem się szybko. Dzięki Bogu byli­śmy na tyle odosob­nieni, że nikt nie mógł nas zoba­czyć. – Mógł­bym ci skrę­cić kark. Wła­śnie teraz, gdy tu leżysz, pró­bu­jąc się uwol­nić. Mógł­bym skrę­cić ci kark, Tom.

Mam­ro­tał coś nie­zro­zu­miale, wbi­ja­jąc twarz w moją dłoń.

– Dla­czego to zro­bi­łeś? Jesteś aż tak chory? A może ktoś ci zapła­cił? Dla­czego porwa­łeś mojego brata? Chcia­łeś się ode­grać za coś na moim ojcu? Powiesz mi, kurwa! Kiedy wej­dziemy do domu, skleję ci pie­przone ręce i nogi taśmą, a ty zaczniesz mówić.

Jego usta poru­szyły się pod moją dło­nią, a ja zaci­sną­łem ręce jesz­cze moc­niej.

– Koniec z gry­zie­niem, bo będzie gorzej. – Ści­sną­łem sil­niej jego szyję. – Czy my się rozu­miemy, Tom?

Krzyk­nął coś, jego głos wibro­wał w mojej dłoni.

– Na to pyta­nie można odpo­wie­dzieć „tak” lub „nie”. Kiw­nij lub pokręć głową. Rozu­miemy się?

Wyda­wało mi się, że jego oczy się uspo­ka­jają. Co jest, kurwa?

Powoli, nie pusz­cza­jąc jego ust, roz­luź­ni­łem swoje uda wokół jego. Bły­ska­wicz­nie zerwa­łem się na równe nogi i usko­czy­łem, pocią­ga­jąc go za sobą i nie zwal­nia­jąc uści­sku. Zapro­wa­dzi­łem go z powro­tem do domu i rzu­ci­łem na krze­sło.

Spoj­rza­łem na roz­sy­pane jabłka i inne arty­kuły spo­żyw­cze i ku swej rado­ści zoba­czy­łem wśród nich rolkę taśmy kle­ją­cej.

Pod­nio­słem ją.

– Dużo tego uży­wasz, prawda, Tom?

Chrząk­nął w odpo­wie­dzi, pocie­ra­jąc kark.

Szybko roz­wi­ną­łem taśmę, po czym zwią­za­łem mu nad­garstki i kostki.

– Teraz mamy pew­ność, że ni­gdzie nie pój­dziesz.

– Kim ty jesteś? – zapy­tał.

Roze­śmia­łem się gło­śno.

– Naprawdę chcesz się w to bawić? Odgry­wać scenkę pod tytu­łem „Zła­pa­łeś nie tego faceta”?

– Pomocy! Pomocy! – Jego głos był stłu­miony i nie­zbyt gło­śny.

– Kto cię, do cho­lery, usły­szy? Ten bie­dak, któ­rego zwią­za­łeś na dole? Jest tak słaby, że ledwo może się ruszać. I dla­czego miałby ci pomóc? Wyko­rzy­sta­łeś go i znę­ca­łeś się nad nim tak samo jak nad moim bra­tem, tak samo jak nad wła­snym sio­strzeń­cem. Tak samo jak nad tymi wszyst­kimi innymi dziećmi… i Bóg wie nad kim jesz­cze.

Otwo­rzył usta, a potem je zamknął.

– Masz coś jesz­cze do powie­dze­nia?

– Joe…

– Więc wiesz, kim jestem. Zadzi­wia­jące!

– Joe, nic nie rozu­miesz.

– Myślę, że rozu­miem to bar­dzo dobrze. Ty i twoi psy­cho­pa­tyczni przy­ja­ciele robi­cie to od dłuż­szego czasu. Od dzi­siaj z tym koniec. Zła­pa­li­śmy Larry’ego Wade’a, a teraz mamy cie­bie. Ale zanim wezwę tu gliny, żeby zawle­kły twój tyłek do wię­zie­nia, chciał­bym cię o coś zapy­tać. Kim, do cho­lery, jest ten trzeci facet, który porwał mojego brata?

Tom zaci­snął usta.

– Zupeł­nie jak Larry. Nic nie mówisz. Co ten facet ma na was dwóch?

Dalej mil­czał.

– Wiesz, nie byłem w Mari­nes tak jak Talon. Nie mam żad­nego doświad­cze­nia w tor­tu­ro­wa­niu ludzi. Ale mam bar­dzo bujną wyobraź­nię. Założę się, że mógł­bym zmu­sić cię do mówie­nia.

Potrzą­snął głową, wciąż zaci­ska­jąc usta.

Ble­fo­wa­łem. Nie mia­łem poję­cia, czy w tym małym domu znajdę cokol­wiek, czym mógł­bym go tor­tu­ro­wać, i tak naprawdę nie podo­bał mi się pomysł zro­bie­nia cze­go­kol­wiek innego poza spusz­cze­niem mu łomotu. Ale musia­łem coś wymy­ślić. Zna­leźć coś, co spra­wi­łoby mu ból na tyle, by zaczął mówić.

– Byłeś kie­dyś ruchany w dupę, Tom?

Tom zesztyw­niał. Sta­rał się zacho­wać spo­kój, ale to był celny strzał. Wyraź­nie to widzia­łem. Po twa­rzy spły­nęły mu kro­pelki potu i oddy­chał szybko.

– Nie eks­cy­tuj się zbyt­nio. Nie mam zamiaru zro­bić tego oso­bi­ście. W prze­ci­wień­stwie do cie­bie mogę mieć wzwód tylko przy kobie­tach, do któ­rych coś czuję. Nie w obec­no­ści jakiejś bied­nej duszyczki w piw­nicy, a już na pewno nie w obec­no­ści małych chłop­ców i dziew­czy­nek. A już na mur nie w two­jej. Ale założę się, że znajdę tu coś, co mógł­bym wepchnąć w twój cia­sny dzie­wi­czy tyłek. Coś dużego. Coś, co sprawi, że poczu­jesz to, co czuł mój brat przez ten cały czas.

– Joe, pro­szę… – Tom naprę­żył się pod taśmą kle­jącą.

– Co sły­szę? Bła­ga­nie? Naprawdę? Ty? Kwin­te­sen­cja czło­wieka lodowca? – Krą­ży­łem po salo­nie w poszu­ki­wa­niu cze­goś dłu­giego i gru­bego. – Naprawdę myślisz, że mnie to, kurwa, obcho­dzi? Masz uro­je­nia. Ile razy Talon cię bła­gał? Ile razy, Tom? A Luke? A co z tym bie­da­kiem w piw­nicy?

Znów otwo­rzył usta, ale wymie­rzy­łem mu prawy sier­powy.

– Nie obcho­dzi mnie to. Powiedzmy, że każde twoje otwo­rze­nie ust sprawi, że będę cię dłu­żej tor­tu­ro­wał.

– Ni­gdy nie mógł­byś nikogo tor­tu­ro­wać, Joe. – Uniósł kącik ust w pół­u­śmie­chu. Jego twarz przy­brała sto­icki wyraz. Czło­wiek lodo­wiec. – Nie masz tego cze­goś w sobie.

Wzbie­rał we mnie gniew.

– Nie masz poję­cia, jak bar­dzo jestem podły. Część mnie umarła tam­tego dnia, kiedy porwa­łeś mojego brata. Część mojego czło­wie­czeń­stwa… i ni­gdy, kurwa, się nie odro­dziła.

To było kłam­stwo. Mela­nie pie­lę­gno­wała we mnie to, czego tak bar­dzo mi bra­ko­wało, a ja byłem na dro­dze do ponow­nego sta­nia się cało­ścią.

Ale teraz jej już nie było.

A ja nie czu­łem się już praw­dzi­wym czło­wie­kiem. Przede mną sie­dział jeden z potwo­rów tor­tu­ru­ją­cych mojego brata.

Czas na zemstę.

Wsze­dłem do kuchni i dostrze­głem starą mio­tłę sto­jącą w rogu. Jej trzo­nek nie był wystar­cza­jąco gruby, ale musiała mi wystar­czyć. Zła­ma­łem go na kola­nie i przyj­rza­łem się jego roz­sz­cze­pio­nym koń­com.

Tak. To się nada.

Z bro­nią w ręce wró­ci­łem do salonu. Tym­cza­sem Tomowi udało się pod­sko­kami dostać do drzwi. Zła­pa­łem go za ramię i pocią­gną­łem z powro­tem na kanapę.

Pod­nio­słem odła­many kawa­łek trzonka mio­tły.

– Jak myślisz, co mogę z tym zro­bić?

Jego oczy się roz­sze­rzyły. Tylko nie­znacz­nie, ale zauwa­ży­łem to. Potem jego tęczówki prze­su­nęły się w prawo i z powro­tem. Czło­wiek lodo­wiec znów się topił.

– Widzę, że rozu­miesz. Ale naj­pierw… – Zebra­łem w sobie całą siłę i ude­rzy­łem Toma kijem w poli­czek.

Stęk­nął, ale jego twarz była na­dal nie­wzru­szona.

– Podoba ci się to? Dopiero zaczy­namy. – Ude­rzy­łem go ponow­nie, tym razem w ramię.

Znowu stęk­nął.

– Nie zro­bisz tego, Joe.

– Co ja mówi­łem o pysko­wa­niu? Wła­śnie prze­dłu­ży­łeś czas swo­ich tor­tur, dupku. Ale ty lubisz zabawę. Prze­cież to zabawne, co robisz innym. Tym wszyst­kim nie­win­nym dzie­ciom. Ina­czej po co byś to robił?

Nic nie odpo­wie­dział.

Pod­nio­słem rękę, by jesz­cze raz go ude­rzyć, a wtedy drzwi się otwo­rzyły.

Odru­chowo odwró­ci­łem się w stronę, skąd dobiegł mnie hałas. Stał tam męż­czy­zna ubrany na czarno, w masce nar­ciar­skiej, celu­jąc we mnie z glocka. Spoj­rzał na mnie lodo­wato nie­bie­skimi oczami.

– Nie ruszaj się, bo odstrzelę ci łeb.

Rozdział trzeci

Mela­nie

Zamar­łam. Czy ja dobrze usły­sza­łam słowa pani detek­tyw?

– Wujek Giny jest twoim ojcem?

Przy­tak­nęła.

– Nie jestem z tego dumna. Nawet nie zna­łam go w dzie­ciń­stwie.

– Więc nie dora­sta­łaś z nim?

– Nie. – Potrzą­snęła głową. – Moja mama była sama. Zmarła, gdy mia­łam czter­na­ście lat. Przy­naj­mniej tak mi powie­dziano. Choć ni­gdy nie zoba­czy­łam jej ciała. Nie miała żad­nej rodziny, o któ­rej byłoby mi wia­domo i którą można byłoby odna­leźć, więc sąd wysłał mnie do męż­czy­zny wpi­sa­nego w moim akcie uro­dze­nia. Do mojego ojca.

– A jak on się nazy­wał?

– Mój ojciec? Kto wie, jak się teraz nazywa? Miał wiele róż­nych imion. Jego praw­dziwe imię to The­odore Mathias. Czyli Theo, kiedy uży­wał tego imie­nia.

Przy­po­mnia­łam sobie sesję z Giną.

– Jak on się nazy­wał? Jak go nazy­wałaś?

– Nazy­wa­łam go Tio.

– Dla­czego chciał, żebyś go tak nazy­wała?

– Nie wiem.

– To po hisz­pań­sku „wujek”. Czy twój wujek był Hisz­pa­nem?

– Nie. Był bra­tem mojej matki. Oboje uro­dzili się tutaj.

Czy Gina mogła mieć na myśli Theo? Miała osiem lat, gdy zaczął ją mole­sto­wać, była nieco młod­sza, gdy zaczął się z nią zaprzy­jaź­niać. Być może dla niej Theo brzmiało jak Tio.

– Kiedy ostatni raz widzia­łaś swo­jego ojca? – spy­ta­łam.

– Nie widzia­łam go, odkąd wyje­cha­łam z domu. Ni­gdy mnie nie szu­kał. Ale kilka mie­sięcy temu zadzwo­nił do mnie. Nie jestem pewna, dla­czego zgo­dzi­łam się z nim zoba­czyć. Chyba mam zadatki na męczen­nicę. – Zaśmiała się ner­wowo. – Może myśla­łam, że coś z niego wycią­gnę. W każ­dym razie przy­je­chał do mia­sta z dziew­czyną. Jakąś byłą super­mo­delką, która spi­jała z jego ust każde słowo. To było dość obrzy­dliwe.

Poczu­łam skurcz w żołądku.

– O mój Boże. – Czyżby Talon miał rację?

– Co się stało?

– Ta modelka. Nazy­wała się Bro­oke Bailey?

– Tak. To była ona. Wspa­niała, ale, Boże, taka zapa­trzona w sie­bie.

Tak, to była Bro­oke Bailey co do joty.

– Opo­wia­dała w kółko o moich wyso­kich kościach policz­ko­wych i deli­kat­nych rysach twa­rzy, a także o tym, że chcia­łaby zro­bić mi maki­jaż, ubrać mnie w jakieś przy­zwo­ite ciu­chy, które pod­kre­śli­łyby moją syl­wetkę, zro­bić coś z moimi wło­sami. Aż chciało mi się wymio­to­wać. – Ruby prze­wró­ciła oczami.

Ja też byłam bli­ska zwy­mio­to­wa­nia, ale nie dla­tego, że Bro­oke chciała prze­ro­bić Ruby na gwiazdę. To było jakieś sza­leń­stwo. W końcu sprawa zaczy­nała się wyja­śniać. Talon miał rację. Oka­zało się, że nie bez powodu to wszystko było tak bli­sko sie­bie. Ruby cał­kiem nie­świa­do­mie wła­śnie dała mi dowód, któ­rego potrze­bo­wa­łam. Dowód na to, że wujek Giny naj­praw­do­po­dob­niej był jed­nym z tych, któ­rzy porwali Talona. Trze­cim męż­czy­zną. Tym, który do tej pory był nie­uchwytny. Nie byłam pewna, ile mogę teraz powie­dzieć Ruby. To wciąż pozo­sta­wało w sfe­rze domy­słów. Wie­dzia­łam jedy­nie, że chło­pak Bro­oke Bailey, Nico Kostas, jest ojcem Ruby i czło­wie­kiem, który znę­cał się nad Giną. Wciąż nie było dowodu na to, że upro­wa­dził Talona, poza poszlaką, że nie­jaki Milo San­chez – kolejny pseu­do­nim, któ­rego uży­wał The­odore Mathias według Rod­neya Catesa – miał dokład­nie taki sam tatuaż jak Nico Kostas i jeden z pory­wa­czy Talona.

– Czy twój ojciec ma tatuaż?

– Tak, ma ich kilka.

– Czy może jeden z nich jest na jego przed­ra­mie­niu?

– Tak – przy­tak­nęła. – Chyba na lewym.

Bingo.

– Niech zgadnę. To feniks.

– Skąd wiesz?!

Wła­śnie ziden­ty­fi­ko­wa­łam trze­ciego pory­wa­cza. Prze­łknę­łam ślinę, by nie zwy­mio­to­wać.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała Ruby.

Przy­tak­nę­łam.

– Prze­pra­szam. Przez chwilę mia­łam goni­twę myśli.

– Nie odpo­wie­dzia­łaś na moje pyta­nie. Skąd wie­dzia­łaś, że mój ojciec ma tatuaż feniksa na przed­ra­mie­niu?

– Nie mogę ci jesz­cze powie­dzieć. – Mia­łam cichą nadzieję, że to kupi. Była poli­cjantką. Rozu­miała zna­cze­nie utrzy­my­wa­nia pew­nych rze­czy w tajem­nicy. – Więc nie widzia­łaś swo­jego ojca od kilku mie­sięcy?

– Nie. – Potrzą­snęła głową. – I powiem ci, że nie mam ochoty go wię­cej widzieć.

– Dla­czego?

– Jak myślisz dla­czego? Jest obrzy­dliwą namiastką czło­wieka. Zgwał­cił i mole­sto­wał moją kuzynkę, co dopro­wa­dziło do jej samo­bój­stwa. – Wypu­ściła gło­śno powie­trze. – Pozwól, że sfor­mu­łuję to nieco ina­czej. Chcę go znowu zoba­czyć, ale za krat­kami.

Czy nie było jesz­cze za wcze­śnie, abym zdra­dziła jej swoją teo­rię, że Gina nie popeł­niła samo­bój­stwa, ale została zamor­do­wana? Chyba tak. Nie mogę tego zro­bić, zanim nie poroz­ma­wiam z Jona­hem i Talo­nem. I na pewno nie mogłam powie­dzieć Ruby, o co jesz­cze podej­rze­wa­łam jej ojca, a wła­ści­wie, co o nim wie­dzia­łam. Że był jed­nym z trzech ludzi, któ­rzy upro­wa­dzili i mole­sto­wali Talona Ste­ela.

– Ruby, czy on…?

Wes­tchnęła.

– Nie. Raz pró­bo­wał, ale ucie­kłam. Dla­tego ucie­kłam od niego, gdy mia­łam pięt­na­ście lat.

Serce mi się kra­jało, a ukryta we mnie tera­peutka chciała dowie­dzieć się wszyst­kiego i jej pomóc.

– Co zro­bi­łaś? Dokąd poszłaś?

Wstała.

– Masz tu jakiś alko­hol? Skoro mamy wyru­szyć w prze­szłość, to muszę się napić.

Ja też mia­łam na to ochotę.

– Może mam gdzieś butelkę wina. Albo tro­chę ginu. Nie piję zbyt dużo.

– Ja też nie – stwier­dziła Ruby. – Ale jeśli mam roz­ma­wiać o dro­gim, sta­rym tacie, nie obej­dzie się bez tego.

Prze­trzą­snę­łam kuch­nię i zna­la­złam butelkę pinot noir. Wyję­łam kor­ko­ciąg, szybko otwo­rzy­łam i nala­łam wina do dwóch kie­lisz­ków. Poda­łam jeden Ruby.

– Szkoda, że nie mamy żad­nego przy­zwo­itego miej­sce do sie­dze­nia.

– Daj spo­kój. Pod­łoga jest w porządku. – Usia­dła z powro­tem ze skrzy­żo­wa­nymi nogami.

– Naprawdę mi przy­kro z powodu tego, przez co prze­szłaś ze swoim ojcem – powie­dzia­łam.

Ruby wzięła długi łyk wina.

– Nie jest złe. Wino to mój ulu­biony alko­hol, choć aku­rat nie jestem wielką fanką pinot noir. Chcia­ła­bym kie­dyś dowie­dzieć się wię­cej o winie.

Przy­szedł mi do głowy Ryan Steel. To był czło­wiek, który znał się na winie. Spoj­rza­łam na Ruby. Miała piękną twarz, a jej włosy, choć zacze­sane do tyłu, były wyraź­nie gęste i bujne, ciem­no­brą­zowe, pra­wie czarne. Zaska­ku­jąco nie­bie­skie oczy. Uśmiech­nę­łam się wbrew sobie. O takiej kobie­cie musiała marzyć Bro­oke Bailey. Puste płótno, na któ­rym mogła pra­co­wać nad swoją magią meta­mor­fozy.

Z pew­no­ścią nie była w typie Ryana Ste­ela. Ale co ja mogłam wie­dzieć o jego typie? Pra­wie go nie zna­łam. Ostat­nio nie brał udziału w rodzin­nych spra­wach, pochła­niała go wytę­żona praca w winiarni. Ale Ryan wyglą­dał wspa­niale. Mode­lowo przy­stojny, a Ruby Lee daleko było do modelki. Gdyby jed­nak ją tro­chę ulep­szyć…

Prze­rwa­łam tę myśl. Była jak myśli Bro­oke Bailey. Ucho­waj Boże.

– Ja też lubię wino. Przede wszyst­kim czer­wone.

– Tak, ja też wolę czer­wone. Ma o wiele bogat­szy bukiet niż białe.

Tak naprawdę nie inte­re­so­wała mnie roz­mowa o winie, ale to był spo­sób na otwar­cie Ruby.

– Jakie jest twoje ulu­bione? Mam na myśli czer­wone wino.

– Nie­ła­two odpo­wie­dzieć. Uwiel­biam dobre rocz­niki bor­de­aux, ale cza­sami dobre wino sto­łowe bar­bera z Włoch jest dosko­nałe. Zależy od mojego nastroju, wiesz.

Naj­wy­raź­niej wie­działa o winie znacz­nie wię­cej niż ja. Ni­gdy nie sły­sza­łam o tym gatunku. Będę musiała pod­py­tać Ryana.

– Tak, rozu­miem.

– Pyta­łaś o mojego ojca.

– Tak. Nie chcę być wścib­ska, ale wiesz już, że Gina była moją pacjentką. Wszystko, co możesz mi powie­dzieć, a co mogłoby rzu­cić świa­tło na jej sytu­ację, nawet jeśli ona już nie żyje, będzie pomocne.

– Nie wiem o moim ojcu zbyt wiele. A raczej nie wiem zbyt wiele o tym, czym się zaj­muje. W prze­szło­ści wystę­po­wał pod wie­loma nazwi­skami. To oczy­wi­ste, że mole­stuje dzieci, i nawet nie potra­fię sobie wyobra­zić, za jakie inne rze­czy może być odpo­wie­dzialny. Dla­tego potrze­buje tych wszyst­kich pseu­do­ni­mów. – Wzięła kolejny łyk wina.

Przyj­rza­łam się jej. Ruby odno­siła się do tej sprawy non­sza­lancko. Zbyt non­sza­lancko. To była fasada. Twarz miała spiętą. Chcia­łam jej powie­dzieć, że przy mnie może być sobą. Może być zła, jeśli tego potrze­buje. Że ją rozu­miem. Ale na to było za wcze­śnie. Ledwo się zna­ły­śmy, więc nie mogłam jesz­cze przejść w tryb tera­peutki.

– Czy wiesz, jakiego pseu­do­nimu uży­wał, gdy widzia­łaś go ostat­nio? Kiedy spo­tka­łaś Bro­oke?

– Nazwała go Nico. To był nowy pseu­do­nim. Ni­gdy wcze­śniej nie sły­sza­łam, żeby tak kazał do sie­bie mówić.

– Skąd wiesz o wszyst­kich innych?

– Przez lata mia­łam go na oku. – Potrzą­snęła głową. – Szcze­rze mówiąc, to sza­leń­stwo. Nie wiem, jak ucho­dzi mu na sucho to całe gówno, które robi. Ni­gdy nie został nawet aresz­to­wany.

– Jakie były jego rela­cje z twoją matką?

– Nie ist­niały. Nie wie­dzia­łam nawet, kim on jest, dopóki moja mama nie ode­szła. – Odchrząk­nęła. – Ni­gdy nie powie­działa mi nic o ojcu. Zawsze odma­wiała roz­mowy, gdy o niego pyta­łam. A potem, kiedy znik­nęła, wycią­gnięto mój akt uro­dze­nia, a tam były jego dane.

– Więc ni­gdy się nie dowie­dzia­łaś, co się wyda­rzyło mię­dzy nimi?

– Nie. Według ojca to była jed­no­nocna przy­goda, z któ­rej nic nie wyszło.

– Tak mi przy­kro.

– Nie­po­trzeb­nie. Ten facet to psy­cho­pata. Wola­ła­bym nie mieć jego genów, ale nie mam wyboru.

– Więc co się stało? Po tym, jak ucie­kłaś? Czy twój ojciec cię szu­kał?

– Żar­tu­jesz sobie? Ni­gdy mnie nie chciał. Jasne, byłam wystar­cza­jąco dobra, żeby mnie bzy­kać, ale to, jak obie wiemy, mógł łatwo zna­leźć sobie gdzie indziej.

– Dokąd poje­cha­łaś?

– Kiedy ucie­kłam, było lato i przez kilka tygo­dni miesz­ka­łam na ulicy. To nie było takie trudne. Moja mama i ja były­śmy dość biedne i nie­raz musia­łam kraść, żeby­śmy mogły coś zjeść. Nie było to więc dla mnie nic nowego, choć sta­ra­łam się uni­kać kra­dzieży tak bar­dzo, jak tylko mogłam. Nie chcia­łam zostać aresz­to­wana i ode­słana do domu. Gdy nade­szła jesień, wie­dzia­łam, że muszę zna­leźć inne roz­wią­za­nie. Bałam się pójść do opieki spo­łecz­nej ze stra­chu, że ode­ślą mnie z powro­tem do niego. Zna­la­złam więc pracę jako kel­nerka na fał­szy­wym dowo­dzie oso­bi­stym i w ciągu kilku tygo­dni zebra­łam wystar­cza­jąco dużo forsy, by prze­pro­wa­dzić się do naprawdę gów­nia­nego miej­sca po złej stro­nie mia­sta. Ale trzy­ma­łam się na ubo­czu, poza zasię­giem radaru, i pozo­sta­łam bez­pieczna przez następne trzy lata, aż do moich osiem­na­stych uro­dzin. Poszłam też na poli­cję i zło­ży­łam skargę na mojego ojca. A potem zło­ży­łam poda­nie o przy­ję­cie mnie do aka­de­mii poli­cyj­nej.

– Nie­źle.

– Ale szczę­śliwe zakoń­cze­nie jesz­cze nie nastą­piło. Dowie­dzia­łam się, że abym mogła być przy­jęta do aka­de­mii poli­cyj­nej, muszę mieć dwa­dzie­ścia jeden lat i ukoń­czoną szkołę śred­nią. Potrze­bo­wa­łam więc nowego planu. W małej knajpce, w któ­rej pra­co­wa­łam jako kel­nerka, udało mi się awan­so­wać na kie­row­niczkę noc­nej zmiany, więc zacho­wa­łam tę pracę, prze­pro­wa­dzi­łam się w nieco lep­sze miej­sce, zda­łam maturę i cze­ka­łam kolejne trzy lata. W tym cza­sie poli­cja ni­gdy nie zro­biła nic w spra­wie mojego ojca. Przez jakiś czas kon­tak­to­wa­łam się z nimi co tydzień. Potem się pod­da­łam.

– Nie­źle – powie­dzia­łam ponow­nie.

– W tym momen­cie nie chcia­łam zosta­wiać niczego przy­pad­kowi, więc zaczę­łam inten­syw­nie ćwi­czyć. Byłam zde­ter­mi­no­wana, by w ciągu trzech lat dostać się do aka­de­mii i stać się jak naj­lep­szą funk­cjo­na­riuszką poli­cji. Chcia­łam wsa­dzać do pudła ludzi takich jak mój ojciec.

– Więc dla­czego tego nie zro­bi­łaś? To zna­czy, dla­czego nie zapusz­ko­wa­łaś ojca?

– Ponie­waż ten brudny drań ni­gdy nie zosta­wia śla­dów. Ni­gdy nie mia­łam dosta­tecz­nych dowo­dów, by go aresz­to­wać, nie mówiąc już o czymś, co można by było wyko­rzy­stać w pro­ce­sie i go ska­zać.

– Naprawdę? A co z Giną?

– Odmó­wiła wnie­sie­nia oskar­że­nia. Po jakimś cza­sie prze­sta­łam ją drę­czyć. I tak było jej wystar­cza­jąco ciężko.

– I nie zna­la­złaś niczego wię­cej?

Ruby potrzą­snęła głową.

– To sprytny i prze­bie­gły skur­wy­syn. Ale kie­dyś się potknie, a wtedy ja już tam będę z kaj­dan­kami w ręce.

Jej nie­bie­skie oczy pło­nęły jak ogień. Nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że tak się sta­nie. Nie mia­łam też wąt­pli­wo­ści, że w przy­szło­ści zoba­czy swo­jego ojca za krat­kami. W nie­da­le­kiej przy­szło­ści, jeśli Ste­elo­wie i ja będziemy mieli coś do powie­dze­nia w tej spra­wie.

Rozdział czwarty

Jonah

W głębi duszy zawsze zasta­na­wia­łem się, co bym zro­bił, gdy­bym musiał spoj­rzeć w lufę pisto­letu. Ludzie zawsze mówili, że prze­la­tuje im przed oczami całe życie. U mnie tak się nie stało.

Może, gdy­bym na­dal miał Mela­nie lub gdy­bym na­dal czuł się potrzebny rodzi­nie, bał­bym się o swoje życie.

Ale to już prze­szłość.

Mela­nie ode­szła, bo ją zdra­dzi­łem. Zawio­dłem ją. A Talon miał teraz Jade. Dzięki Mela­nie wyzdro­wiał, a on i Jade mają przed sobą piękne życie.

Żadne z nich już mnie nie potrze­bo­wało.

Nikt mnie nie potrze­bo­wał.

Z wyjąt­kiem…

Męż­czy­zny w piw­nicy.

Nie mogłem go zosta­wić na pastwę tych dwóch dege­ne­ra­tów.

Posta­no­wi­łem więc zable­fo­wać.

– Myślisz, że boję się two­jej pie­przo­nej broni? Pięć minut temu zadzwo­ni­łem na poli­cję. Będą tu lada chwila. Więc, pro­szę bar­dzo, zabij mnie, jeśli chcesz, ale ten bie­dak z dołu wsy­pie cię, jeśli mnie tu nie będzie. Już go tu nie ma. Pozwo­li­łem mu odejść. – Spoj­rza­łem na Toma. – On zna twoje imię, Tom. Powie­dzia­łem mu wszystko. A nawet jeśli będzie zbyt słaby, by mówić? Larry Wade wyznał mi wszystko. Wyro­lo­wał was, dwóch cho­rych skur­wieli, i w końcu was znajdą.

Wie­dzia­łem od Talona, że trzeci pory­wacz miał brą­zowe oczy, a nie nie­bie­skie, jak ten zama­sko­wany męż­czy­zna, ale o dziwo, moja odpo­wiedź przy­cią­gnęła jego uwagę. Jego nie­bie­skie tęczówki zwę­ziły się lekko, a ja sku­pi­łem na nich wzrok.

Coś zło­wiesz­czego cza­iło się za nimi. Były zimne. Surowe. Nie­re­alne.

– Nie­złe wyczu­cie czasu – ode­zwał się Tom, jego głos był lodo­waty i wywa­żony. Widzia­łem jed­nak, że udaje. Z wło­sów spły­wały mu kro­ple potu.

– Zauwa­ży­łem jego samo­chód. Zapar­ko­wał swoją beem­wicę prze­cznicę dalej. To mnie zaalar­mo­wało. Dla­tego zało­ży­łem maskę. A ty co zro­bi­łeś? Wsze­dłeś tutaj bez maski, bez broni? Bez spraw­dze­nia oto­cze­nia? Twoja zbyt­nia pew­ność sie­bie dopro­wa­dzi cię do śmierci. Głupi chuj. – Męż­czy­zna w czerni odwró­cił się do mnie. – Co mówi­łeś o Lar­rym Wadzie?

– Nie słu­chaj go – wtrą­cił się Tom. – Larry ni­gdy by nas nie wydał. Już ja o to zadba­łem.

– Naprawdę? – zaśmia­łem się. – To jak myślisz, skąd wie­dzia­łem, gdzie jesteś?

Kolejny blef, ale zadzia­łał.

Tom uniósł brwi.

Odwró­ci­łem się do męż­czy­zny w masce, który wciąż trzy­mał broń, co w końcu zaczęło wzbu­dzać mój strach. „Musisz się trzy­mać, Joe”.

– A ty… Jak mam cię nazy­wać? Masz tyle róż­nych imion.

– Ble­fu­jesz – powie­dział zama­sko­wany męż­czy­zna.

Sta­łem na swoim miej­scu z roz­pacz­liwą nadzieją, że się nie posi­kam.

– Chcesz zary­zy­ko­wać? Będą tu, zanim zdą­żysz mnie zabić i zła­pać tego faceta z piw­nicy. Więc śmiało. Strze­laj. Potem zosta­niesz aresz­to­wany za mor­der­stwo, a także za wszyst­kie inne podłe gówna, które zro­bi­łeś.

– Cho­lera. – Męż­czy­zna odwró­cił się do Toma. – Spa­dam stąd.

Tom pró­bo­wał wstać, ale upadł z powro­tem na sofę.

– Zamie­rzasz mnie tu, kurwa, zosta­wić? Aby mnie zła­pali? Po tych wszyst­kich latach? Po wszyst­kim, co dla cie­bie zro­bi­łem?

– Jezu, kurwa, Chry­ste. – Pode­rwał Toma z sofy. – Wska­kuj do samo­chodu, na miłość boską. Spier­da­lajmy stąd.

Po chwili już ich nie było.

Prze­łkną­łem z ulgą, gdy nie­bie­ski mustang pomknął po żwi­rze, uwo­żąc Toma i zama­sko­wa­nego męż­czy­znę.

Poczu­łem nagłe mdło­ści.

Wła­śnie wymkną­łem się kostu­sze.

Cho­lera, musia­łem się wysrać.

Ale naj­pierw trzeba zadzwo­nić na poli­cję. Tym razem naprawdę. Wycią­gną­łem komórkę z tyl­nej kie­szeni spodni i wtedy usły­sza­łem za sobą jakieś szu­ra­nie.

Odwró­ci­łem się.

Bie­dak z dołu wspiął się po scho­dach i teraz na kola­nach prze­su­wał się w moją stronę.

Wło­ży­łem tele­fon z powro­tem do kie­szeni i pod­bie­głem do niego.

– Mój Boże. Tutaj. – Pod­nio­słem go (ważył nie wię­cej niż Mela­nie) i poło­ży­łem na kana­pie. – Przy­niosę ci wody.

Pobie­głem do kuchni, zna­la­złem kubek, szybko go napeł­ni­łem i wró­ci­łem do pokoju. Pod­ło­ży­łem mu pod głowę poduszkę, aby mógł ją unieść. Pod­nio­słem kubek do jego ust. – Nie pij za dużo na początku. Twój orga­nizm musi się przy­zwy­czaić.

Gdy upił kilka łyków, odsta­wi­łem kubek na sto­lik.

– Możesz mi powie­dzieć, kim jesteś?

– Kahh… – Głos się zała­mał i prze­szedł w szept.

– W porządku. Powiesz mi, gdy odzy­skasz siły. – Pobie­głem do sypialni i zna­la­złem spodnie od dresu. Przy­nio­słem je i pomo­głem mu się ubrać. Teraz przy­naj­mniej nie musiał się wsty­dzić swo­jej nago­ści.

Nie­stety wciąż czu­łem odór nie­czy­sto­ści ota­cza­jący mło­dego męż­czy­znę. Bar­dzo by mu się przy­dał prysz­nic, ale w tej chwili nie byłem pewien, czy ma na to siłę. Ale mogłem przy­naj­mniej wziąć jakąś szmatkę i wytrzeć mu twarz i ręce.

– Pocze­kaj. Zaraz wra­cam. – Szybko ruszy­łem do kuchni i namo­czy­łem ścierkę w cie­płej wodzie. Wró­ci­łem i prze­tar­łem nią jego twarz i ręce.

– Możesz mi coś powie­dzieć?

– Kahh… – wyszep­tał ponow­nie.

– Tak, zaraz zadzwo­nię na poli­cję. – Gdy wyj­mo­wa­łem ponow­nie tele­fon z kie­szeni, męż­czy­zna dotknął mojego przed­ra­mie­nia. Spoj­rza­łem mu w oczy. Były zie­lon­ka­wo­brą­zowe.

– Kah­h­lin.

Rozdział piąty

Mela­nie

Mia­łam milion pytań do Ruby – o imiona, któ­rych uży­wał jej ojciec, o to, co powie­działa jej Gina, o to, jak ona sama ucie­kła – ale nie byłam pewna, od czego zacząć.

Tym­cza­sem ona pod­nio­sła butelkę wina sto­jącą obok nas na pod­ło­dze.

– Nie masz nic prze­ciwko?

– Pro­szę, czę­stuj się. – Pod­su­nę­łam też swój kie­li­szek.

Upiła łyk.

– Mela­nie…

– Tak?

– Była­bym wdzięczna, gdy­byś… nikomu nie mówiła, że tu jestem. Wiesz, ponie­waż tech­nicz­nie nie jest to już moja sprawa i jestem tu po godzi­nach.

– Oczy­wi­ście. Ale chcia­ła­bym cię popro­sić o pozwo­le­nie na roz­mowę o tym z moim… – Z kim? Kim teraz był dla mnie Jonah? Dopóki się nie upew­nię i dopóki nie mia­łam zgody jego i Talona na omó­wie­nie ich sytu­acji z Ruby, lepiej było zacho­wać mil­cze­nie. – Nie­ważne.

– Chcesz poroz­ma­wiać o tym z kimś innym?

– Tym­cza­sem nie.

– W porządku. Ale jeśli o mnie cho­dzi, nie uwa­żam tego za tajem­nicę. Nie chcę chro­nić mojego ojca.

Pocią­gnę­łam łyk wina.

– W takim razie jest kilka osób, z któ­rymi będę chciała o tym poroz­ma­wiać, ale jesz­cze nie wiem kiedy. A tym­cza­sem możemy pomó­wić teraz tro­chę o Ginie?

– Tak. Pogo­dzi­łam się już z tym, co się stało. Naj­le­piej, jak potra­fi­łam.

– Co masz na myśli?

– Pamię­taj, że nie zna­łam Giny, dopóki nie pozna­łam mojego ojca. Była ode mnie młod­sza o jakieś osiem lat. Mam teraz trzy­dzie­ści dwa lata, jeśli chcesz wie­dzieć. – Ruby się uśmiech­nęła. – Nie należę do tych kobiet, które mają pro­blemy z mówie­niem innym o swoim wieku.

– Ja też nie. Ja mam czter­dzie­ści.

– Wyglą­dasz świet­nie.

Zaśmia­łam się.

– Ty też. – Była to prawda. Jej skóra była nie­ska­zi­telna. Nawet bez maki­jażu cera miała piękny, natu­ralny odcień. Nie wie­dzia­łam, dla­czego nie przy­wią­zy­wała wagi do swo­jego wyglądu, choć mia­łam pewne podej­rze­nia.

– Dzięki. W każ­dym razie kiedy ucie­kłam, mia­łam pięt­na­ście lat, a Gina sie­dem. Dopiero jako doro­sła osoba powie­działa mi, co zro­bił jej mój ojciec. Zawsze czu­łam się z tego powodu winna. Gdy­bym nie wyje­chała, zro­biłby to mnie i być może jej zosta­łoby to oszczę­dzone.

Poczu­cie winy. Ema­no­wało od Ruby jak czarna aura.

Wyglą­dało na to, że wszy­scy, któ­rych ostat­nio spo­tka­łam, cier­pieli z powodu poczu­cia winy… Włą­cza­jąc w to mnie samą.

– Nie możesz brać tego na swoje barki – powie­dzia­łam. – To twój ojciec odpo­wiada za to, co zro­bił Ginie. I nikt inny.

– Tak, wiem to wszystko. I wiem, że jesteś łapidu… O Boże. Prze­pra­szam.

Zaśmia­łam się.

– W porządku. W naszym zawo­dzie jeste­śmy do tego przy­zwy­cza­jeni.

– To dobrze. Tak sądzę. W każ­dym razie wiem o tym. Mia­łam kilka sesji tera­peu­tycz­nych w pracy. Ale trudno się pozbie­rać, wiesz?

Skąd ja to zna­łam?

– Uwierz mi, rozu­miem. Przez ostat­nie sześć mie­sięcy wciąż się zasta­na­wia­łam, gdzie popeł­ni­łam błąd z Giną. Jeśli miała myśli samo­bój­cze, dla­czego nie zauwa­ży­łam niczego pod­czas naszych sesji? – Potrzą­snę­łam głową. – Cza­sami samo poczu­cie winy wystar­czy, by nas zabić.

– To prawda – przy­tak­nęła. – Ale jeśli o to cho­dzi, nie winię cię za śmierć Giny.

– Dzię­kuję. To dla mnie wiele zna­czy. Nie­stety jej rodzice już mnie obwi­niają. Zło­żyli skargę na mnie w komi­sji lekar­skiej, a teraz pozy­wają mnie rów­nież za błędy w sztuce.

– Żar­tu­jesz sobie.

Znowu upi­łam łyk wina.

– Nie.

– Trzeba mieć dużo tupetu, żeby to zro­bić. – Ruby potrzą­snęła głową.

– Dla­czego tak mówisz?

Zaśmiała się sar­ka­stycz­nie.

– Ponie­waż oboje dokład­nie wie­dzieli, do czego zdolny jest mój ojciec.

Rozdział szósty

Jonah

Colin?

– Chyba nie jesteś Coli­nem Morse’em?

Ski­nął głową.

Colina Morse’a, byłego narze­czo­nego Jade, widzia­łem tylko raz. Pew­nego wie­czoru gro­zi­łem mu, ponie­waż on wygra­żał Talo­nowi. Byłem wście­kły jak dia­bli, ale dzięki Bogu nie posu­ną­łem się do ręko­czy­nów. Colin był dość sym­pa­tycz­nie wyglą­da­ją­cym mło­dym męż­czy­zną o ciem­no­blond wło­sach i brą­zo­wo­zie­lo­nych oczach. Teraz jego głowa była ogo­lona na zero, ważył co naj­mniej trzy­dzie­ści fun­tów mniej i wyglą­dał na wyczer­pa­nego.

Chyba mnie nie pozna­wał.

Co oni mu zro­bili? I dla­czego?

Świet­nie wie­dzia­łem, co mu zro­bili, a wyja­śnie­nie dla­czego mogło być jedno: byli kurew­sko pier­dol­nięci. Ale dla­czego wła­śnie Colin?

Znik­nął nie­długo po naszym ostat­nim spo­tka­niu. Jego ojciec szu­kał go już od kilku mie­sięcy.

Czy był tu przez cały ten czas?

– Jak długo tu jesteś? – zapy­ta­łem.

– Nie wiem – wykrztu­sił.

– Kto cię tu przy­wiózł?

– Nie wiem – powtó­rzył.

– Czy w ogóle coś pamię­tasz?

Potrzą­snął głową.

– Prze­pra­szam. Posta­raj się nic nie mówić. Zadzwo­nię na poli­cję i po karetkę. Na pewno jesteś głodny, ale trzeba zabrać cię do szpi­tala. Jesteś ewi­dent­nie odwod­niony i nie­do­ży­wiony.

Oraz wyko­rzy­stany fizycz­nie, emo­cjo­nal­nie i sek­su­al­nie, ale nie musia­łem o tym wspo­mi­nać. Wie­dział to rów­nie dobrze jak ja. Na całym ciele miał stłu­cze­nia i siniaki, więc naj­praw­do­po­dob­niej go rów­nież bito.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki