Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Długo oczekiwany ostatni tom cyklu Terra Ignota Jest rok 2454 Przywódcy Pasiek – państw pozbawionych określonego terytorium, będących obecnie podstawową formą organizacji ludzkich społeczeństw na Ziemi – potajemnie dopuścili się straszliwych czynów, starając się zachować pozory utopijnej stabilności. Ale fasada nie może utrzymywać się bez końca. Łatwość podróżowania po całym globie oraz powszechny dostatek mogły wywrzeć łagodzący wpływ na mroczniejsze tendencje ludzkości. Niemniej konflikt pozostaje głęboko zakorzeniony w ludzkiej psychice. Katalizator, którym stał się niezwykły chłopiec, wystarczył, by na nowo obudzić tłumiony od pół tysiąclecia chaos. Wojna szerzy się na całym globie, niszczy dawne sojusze i budzi uśpione nienawiści. Zagrożone są wszystkie systemy transportu. Powrót tyranii odległości podważa spójność od dawna zjednoczonego świata, zagrażając wszystkiemu, co stworzył system Pasiek- Superzbrodniarz Mycroft Canner zaginął bez śladu, a jego następca, Dziewiąte Anonim, musi nie tylko prowadzić kronikę wojny, lecz również podjąć próbę przywrócenia porządku na świecie niepowstrzymanie zmierzającym ku katastrofie. Los społeczeństwa wisi na włosku. Czy rozwiązaniem będzie pozostać na Ziemi, czy raczej nadal próbować dotrzeć do gwiazd?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1316
Rozdział pierwszy
ŚWIATOWA WOJNA DOMOWA
Napisane 15 września roku 2454Romanova
Ta wojna musi trwać krótko. Wszyscy to sobie powtarzamy. Utopianie kupili nam sześć miesięcy, nim zacznie się prawdziwe piekło. Czas, gdy nikt nie ma bomb jądrowych, superzarazków, broni sterowanych komputerowo albo ich innych, równie apokaliptycznych odpowiedników, wspólnie określanych słowem „zwiastuny”. W ciągu tych sześciu miesięcy nie możemy zniszczyć świata. Dla osiągnięcia tego celu poświęcili swą nieśmiertelność, wyrzekli się zdystansowanej neutralności, która do tej pory strzegła Utopii, jedynej Pasieki, nieponoszącej winy za działający od stuleci system skrytobójczych zamachów, znany jako OS, ani nie ucierpiała z jego powodu. Nie, tu chodzi o coś ważniejszego. O zdystansowaną neutralność płynącą z dosłownego oddzielenia się od świata. Stolice pozostałych Pasiek znajdują się na Ziemi, ich stolica leży natomiast na odległym, spokojnym Księżycu. Mogli po prostu przeczekać wojnę. Nawet jeśli Luna City nie pomieści wszystkich, pozostali mogli się ukryć w odległych, niegościnnych zakątkach Ziemi. Kosmiczna technologia pozwoliłaby im tam przetrwać. Być może jest czczym fantazjowaniem wyobrażanie sobie, że mogą posiadać tak zaawansowaną technologię, ale nie jest myśleniem powiedzenie, że wyłącznie oni byliby w stanie zapewnić, że przeżyje wystarczająco wielu z nich, by mogli stworzyć lepszy świat, który ma powstać z popiołów naszego. Teraz nikt już nie wie, czy wojna oszczędzi kogokolwiek z nielicznej, obcej mniejszości, która zaatakowała pierwsza podczas przedolimpijskiego rozejmu i w ten sposób uczyniła z siebie kozła ofiarnego jeszcze bardziej oczywistego niż OS. Apollo było gotowe zniszczyć ten świat, żeby uratować lepszy, ale większość Utopian była innego zdania i zagłosowała za narażeniem na ryzyko Wielkiego Projektu, by na sześć miesięcy nałożyć więzy pokoju na nasze zwiastuny. Ta wojna musi trwać krótko. Wystarczająco krótko, by wykorzystać ich poświęcenie i nie pozwolić, by kije, miecze i karabiny w naszych rękach zmieniły się w Wielki Czerwony Guzik.
Jak jednak mogłaby się skończyć po zaledwie sześciu miesiącach? To jest światowa wojna domowa. Linie podziału biegną przez wszystkie miasta, wszystkie ulice. Nikt nie ma rodzinnej ziemi, na którą mógłby się wycofać, nie istnieją „nasza strona” i „wasza strona”, które mogłyby zawrzeć ze sobą rozejm. Jeśli historia uczy nas czegoś o wojnach światowych i wojnach domowych, to z pewnością tego, że dają one początek powszechnym, wielostronnym wendetom. Wojna Kościołów potrzebowała piętnastu lat, by wymazać z powierzchni Ziemi państwa narodowe, a choć kłótliwi historycy mogą się spierać o to, czy pierwsza wojna światowa skończyła się w roku 1945 czy 1989, trwała wystarczająco długo, by Orwell mógł sobie wyobrazić, jak zwarte w nierozstrzygalnej konfrontacji dystopie mogłyby naprawdę osiągnąć wieczną wojnę. Spojrzę jeszcze dalej w przeszłość. Wojna Dwóch Róż, Walczące Królestwa Chin, wojna stuletnia, niekończące się rewolucje po roku 1789, a nawet starcie między Atenami a Spartą – wszystko to były konflikty trwające dziesięciolecia, nie miesiące. Optymizm podpowiadał, że po prostu nie słyszałom o licznych w historii małych wojnach, ale ta wojna nie będzie mała. Zdrowy rozsądek i pobladła twarz Su-Hyeona, gdy codziennie wychodzi z biura cenzora, są jedynymi wyroczniami, jakich potrzebuję.
Mycroft przedstawiłoby wszystko, co się dzieje, jako mniejsze. Albo większe. Jedno i drugie. Uczyniłoby opisywane wydarzenia małymi jak wojny mrówek, ruchy bierek na szachownicy, teatrzyk marionetek grających wyznaczone im role, podczas gdy wielkość należałaby do Autorów, Opatrzności i Wielkiej Rozmowy, w którą wierzyło z tak niezachwianą pewnością. Mnie jej brak. Przez większość czasu wierzę. Gorliwość Mycrofta oraz jego bystra i przekonująca inteligencja nauczyły mnie wiary, gdy działaliśmy w ukryciu i spaliśmy na piętrowych łóżkach. Nadal jednak targają mną wątpliwości. Jadłom przysmaki stworzone przez Bridgera, czułom woń mózgu i krwi w chwili zmartwychwstania Księcia i widziałom, jak Achilles rzuca oszczepem, ale czułom też smak księżycowego pyłu i widziałom, jak tęczowe smoki, stworzone tylko ludzkimi rękami, wzbiły się do lotu nad oszołomionym, pogrążonym w żalu forum. Widziałom, jak Mycroft leciał. Ludzie stworzyli rzeczy, które uznałobym za niemożliwe bez udziału Bridgera. Gdy nadejście snu się opóźnia, moja sceptyczna wyobraźnia tworzy alternatywne wyjaśnienia cudów, Planu i Ingerencji. Moja dawna jaźń uznałaby tę współczesną za szaleńca. Co, jeśli Achilles, Boo i Patroklos Celujący są po prostu u-bestiami? Co, jeśli sami to wszystko stworzyliśmy?
Jednego zawsze jestem pewne: to moje zwątpienie jest szaleństwem, nie moja wiara. Rodzi się ono z paranoi. To tak, jakbyśmy poznali jakąś niewiarygodnie zdumiewającą osobę, która wbrew wszelkim oczekiwaniom uznaje nas za drogiego przyjaciela, uśmiecha się do nas godzinami, latami, ale my znamy zgniliznę i porażkę, które nas wypełniają, i nie potrafimy uwierzyć, że te uśmiechy, uśmiechy tej osoby, mogą naprawdę być przeznaczone dla nas. Nie potrafię uwierzyć, że ta wojna jest szlachetniejsza, niżby się zdawało. Że my jesteśmy szlachetniejsi. Oskarżam nas wszystkich, oskarżam Tulliusa Mardiego, Perry’ego-Kraye’a, Joyce Faust, siebie, wyobrażam sobie, że jesteśmy nieudolnymi autorami nadchodzącej katastrofy. Coś upartego, co kryje się w najczarniejszych głębiach mojego umysłu, nie chce uwierzyć, że zasługujemy na to, by stać się kimś więcej. Ale jesteśmy kimś więcej. Wiem o tym. Jesteśmy instrumentami budującymi drogę od ścian jaskini ku gwiazdom. To my zbudowaliśmy ten świat i zbudujemy inne, lepsze. Jesteśmy wiadomością, która położyła kres dosłownie nieskończonej samotności Istoty tak Dobrej, Prawdomównej i Rzeczywistej jak Ta, Która Odwiedziła Nas w Ciele Nazwanym przez Nas Jehovah Masonem. Kiedyś łatwiej było mi to zrozumieć. Gdy Mycroft było tłumaczem, znajdowałom wielkość w każdej ludzkiej sylabie, ale pod jego nieobecność logika, dowody i doświadczenie nie potrafią przebić się przez zasłonę wątpliwości, spowijającą mnie w mrocznych godzinach. Tylko jedno może tego dokonać: Ono nas Kocha. Tego się trzymam. Istota Lepsza i Łaskawsza niż Nasz Stwórca sięgnęła ku nam z innego wszechświata przez nieprzeniknioną ciemność i dotknęła nas Swą nieskończoną Miłością. Kiedy w to wierzę, nadal potrafię wyobrazić sobie nas między gwiazdami.
Rozdział drugi
BITWA O CIELO DE PÁJAROS
Napisane 15–17 września roku 2454Wydarzenia z 7 wrześniaRomanova
Nie miałom zamiaru opisywać swych doświadczeń z drugiego dnia wojny, były bowiem pełne chaosu, uświadomiłom sobie jednak, że ów chaos był pierwszym atakiem – nie atakiem uczestniczących w wojnie frakcji – Reformistów na Strażników Pasiek, najemców na mitsubishiańskich właścicieli nieruchomości, Pasiek poszkodowanych przez OS na te, które z niego korzystały, ani edukacjonistycznych fanatyków na ludzi, których akurat tego dnia uważali za „skonfigurowanych”. To był atak chaosu na ład, wojny na Ziemię. Zaczął się kilka godzin po Ceremonii Zamknięcia Igrzysk Olimpijskich, ale wtedy nic nie było dla mnie rzeczywiste poza atakiem na Atlantydę i tym, co zniszczył. Tymi, którzy w nim zginęli. W czarnych godzinach przed świtem żałoba skapitulowała wreszcie przed snem, wkrótce jednak obudził mnie głos Księcia, dobiegający z lokalizatora w moim uchu.
– Ludzkość potrzebuje rady Anonima.
Usłyszawszy klarowny, pozbawiony emocji głos Jehovah Masona, poderwałom się odruchowo, nie z poczucia obowiązku, lecz dlatego, że każde słowo, jakie od niego słyszałom, było prawdziwe i ważne. Jego słowa nie są dobrze przemyślane, jak w przypadku Viviena, czy rozsądne, jak słowa Bryar. Są nieskomplikowaną, jasną prawdą, jak to, że dwa plus dwa równa się cztery, coś, co istnieje, nie może jednocześnie nie istnieć, a cierpienie jest złe. Jeśli powiedziało, że ludzkość czegoś potrzebuje, miało na myśli całą ludzkość, od kromaniończyków aż po Marsa. Uruchomiłom soczewki, nim jeszcze do końca zarejestrowałom różnicę między czuwaniem a snem.
Przekaz natychmiast przeniósł mój wzrok do Chile. Był tam dzień, a nad lśniącymi szklanymi dachami Cielo de Pájaros unosiły się smugi dymu – fioletowe, koralowe i ciemnoszare. W innych przekazach ujrzałom ogień oraz ludzi. To były tylko przypadkowe urywki. W jednym dwójka Humanistów w barwach Złotej Drużyny ciskała przedmiotami, które eksplodowały dziwnie monochromatycznym pomarańczowym płomieniem; w drugim gromada ludzi kryła się w jednym z kwietnych rowów między szeregami szklanych dachów. W jeszcze innym ekipa Strażników strzelała z ogłuszaczy. Niektórzy w zaatakowanych grupach nosili niebieskie mundury policji Sojuszu Romanovańskiego, inni zaś kuzynowskie suknie. Zapewne byli to inspektorzy, mający zapobiec niewłaściwemu wykorzystaniu domu i komputerów baszu Saneer-Weeksbooth, które w tej chwili znajdowały się w rękach Sojuszu. Niektórzy Kuzyni pomagali jednak Humanistom. Nie miało to dla mnie sensu, dopóki nie znalazłom kanału, którego oprogramowanie podkreślało godło Strażników Pasiek – tarczę strzelniczą Snipera – widoczne na piersiach wszystkich atakujących. Napastnicy próbowali przejąć kontrolę nad autolotami. Nie mogli posuwać się naprzód po ziemi, ponieważ tarasy Miasta Widokowego czyniły każdy kwietny rów fortecą, a każdą biegnącą po podwyższeniu drogę ziemią niczyją. Dlatego atakujący robili podkopy i wchodzili do domów przez drzwi do piwnic – takie jak drzwi Thisbe. W ten sposób posuwali się w górę – rów po rowie, jeden za drugim. Wypatrywałom śladów oporu mieszkańców – rozwalonych drzwi albo przypalonej trawy – ale Strażnicy Pasiek najwyraźniej nie spotkali się z wrogością z ich strony. Nic w tym dziwnego. Humaniści stanowili siedemdziesiąt jeden procent mieszkańców Cielo de Pájaros.
Nagły rozbłysk. Obraz się zachwiał, ludzie pochylili się, osłaniając głowy, a szklane dachy wokół nich rozprysły się i uleciały w górę niczym drobinki kurzu poruszone oddechem. Na niebie coś się pojawiło. W dół sypały się odłamki i pajęczynowe smugi dymu, w górę zaś wzbiła się kolumna kłębiącego się chaotycznie dymu. Jakby wybuchł wulkan, tyle że tu nie było żadnego wulkanu. Spróbujcie sobie wyobrazić Wezuwiusza zamaskowanego przez gryfią skórę, tak że widzicie tylko dym i ogień unoszące się ku chmurom. Ujrzałom rozmazujące się sylwetki autolotów. Powłoka schodziła z nich jak zdejmowana łyżką piana z cappuccino. Obraz przesunął się w górę i zobaczyłom, że szczyt stożka wznosi się coraz wyżej, puchaty i ogromny. Przez mój umysł przemknęło słowo „grzyb”. Poczułom się jak idiota: zderzenie autolotów. Czytamy o reaktorach pokładowych, o tym, że nawet miasta nie pożerają energii tak szybko jak silniki, mogące nas w kilka sekund zanieść z jednego końca miasta na drugi, ale nie możemy sobie pozwolić na myślenie o znajdującej się tuż obok antymaterii. Gdybyśmy o niej pomyśleli, moglibyśmy już nigdy nie wsiąść do autolotu. Systemy zabezpieczające skierowały ku górze moc wybuchu – energia potężniejsza od tej, która karmi Słońce ogrzewające Ziemię, uwolniona w jednym miejscu, ale skierowana ku górze, dzięki zdolności przewidywania łaskawych inżynierów, którzy w tej chwili wydali się bardziej podobni bogom niż kiedykolwiek dotąd. Do powierzchni dotarła fala uderzeniowa i pojawiła się też czarna plama – pozostałość po spalonym dachu i obróconym w parę autolocie. Przez chmury popiołu przemykały kolejne autoloty – za dużo, zbyt blisko siebie, jak rój szarańczy otaczający miasto zwartą powłoką. Zrozumiałom, dlaczego nie mogliśmy po prostu zalać Cielo de Pájaros siłami pokojowymi, by bronić systemu, którego potrzebowała cała Ziemia. Czy to było przypadkowe zderzenie? Dwa autoloty po prostu za bardzo zbliżyły się do siebie? Czy może wykalkulowane ostrzeżenie tego, kto kierował ich ruchami? A może ktoś odważny próbował zmusić autolot do lądowania, by pomóc bronić serce pompujące życiodajny ruch przez nasz rozległy świat? Kamery znowu skierowały się w dół, pokazując kolejne strzały, grupy posuwające się naprzód przez zarośnięte kwiatami rowy, coraz bliżej centralnego baszobudynku o kluczowym znaczeniu. Zrozumiałom, dlaczego Ziemia potrzebuje Anonima. Na krawędzi moich soczewek mrugało wezwanie na konferencję! Przyłączyłom się do niej.
«Maître!» To słowo zrozumiałom, ale nie strumień gorączkowej francuszczyzny, który nastąpił po nim. Nie włączyłom obrazu, ale nawet bez widoku twarzy w szalonym głosie Dominica słyszało się namiętność silniejszą niż strach. Błaganie?
– Nie wsiadajcie do autolotu, Dominicu! Słyszycie mnie?! Nie wsiadajcie do autolotu!
To był głos Martina, przerywany empatycznym dyszeniem.
– Nie ważcie się rozkazywać swemu przeorowi!
Po angielsku głos Dominica brzmiał jeszcze gwałtowniej niż po francusku.
– Nie dotrzecie ad Dominium nostrum, jeśli zginiecie, rozbijecie się albo znikniecie! – Pod wpływem emocji do słów Martina wkradały się łacińskie frazy. – Nie wiemy, kto odpowiada za zniknięcia. – Każdy autolot na Ziemi może się rozbić w dowolnej chwili!
Przechodzenie na francuski, by wykluczyć Martina z rozmowy, zawsze było ulubioną taktyką Dominica.
Kiedy mówiło do milczącego Księcia, przejrzałom instahistorię oferowaną przez wiadomości. Autoloty się zbuntowały. Tak opisywali to ludzie, jakby były one sojusznikiem, który nas zdradził. Wsiadali do nich jak zwykle i startowali, ale niektórzy już nie lądowali. Nie było żadnych informacji o wypadkach, żadnych słupów dymu. Ich lokalizatory po prostu milkły podczas lotu, a o nich samych więcej nie słyszano. O pierwszych zniknięciach doniesiono dwie godziny po zakończeniu Ceremonii Zamknięcia Igrzysk, ale podczas zamieszania po ataku na Atlantydę potrzeba było więcej czasu, by informacje się rozeszły. W tych godzinach zniknęły tysiące Humanistów. Niewykluczone, że zaginęły dziesiątki tysięcy i mogli wśród nich być również członkowie innych Pasiek. Vivien (muszę się przyzwyczaić do nazywania go prezydentem Humanistów Anceletem) zażądało, by siły Sojuszu pilnujące komputerów Saneer-Weeksboothów pozwoliły policji jego Pasieki zbadać, co się stało z komputerami systemu. Co gorsza, posłużyło się gwałtownymi, pełnymi szowinizmu słowami. Lesley Saneer wezwało do użycia przemocy, a Cielo de Pájaros go posłuchało.
«Non.» Spokój Jehovah Masona sprawił, że na moment poczułom się lepiej, ale zaraz sobie przypomniałom, że zachowałoby spokój, nawet gdyby cały świat płonął. «Je te l’interdis.»
(Kontekst pozwolił mi domyślić się znaczenia tych słów: „Zabraniam wam.”)
«Maître!» sprzeciwiło się Dominic załamującym się głosem.
– Zastanówcie się, Dominicu! – błagało Martin. – Nie mamy pojęcia, którzy nieprzyjaciele kontrolują autoloty. Tłum Strażników Pasiek dzielą od domu tylko trzy rowy, a w ciągu ostatnich dwudziestu minut posunęli się naprzód o cztery!
– Mają plan – wtrąciłom. Mój głos załamywał się, przebijając się przez pozostałości snu. Przed sześcioma miesiącami nie zauważyłobym wzorców w przedstawionych w przekazach starciach, ale Achilles poddało Myrmidonów intensywnemu szkoleniu i teraz potrafiłom dostrzec różnicę między planowanym a nieplanowanym chaosem. – Łatwo było przewidzieć, że tam dojdzie do pierwszych starć. Gdybym mieszkało w okolicach Cielo de Pájaros, miałobym plan.
– Tak jest! – zawołało Martin. – Obecnie autoloty kontroluje nieznany nieprzyjaciel, a za dwadzieścia minut przejdą w ręce znanego nieprzyjaciela, zakładając, że nie zniszczy on całego systemu. Musicie się z tym pogodzić, Dominicu. Tōgenkyō dzieli godzina drogi od Aleksandrii. Jeśli wsiądziecie teraz do autolotu, możecie wylądować pośrodku oceanu, dostać się do niewoli albo zginąć, ale nie dotrzecie ad Dominum na czas!
– Godzina drogi od Aleksandrii – powtórzyło Książę swym klarownym, lecz pozbawionym uczuć głosem.
Martin: Jesteście na wyspie. Skorzystajcie z łodzi.
– Z łodzi! Trzy tygodnie!
W ustach Dominica zabrzmiało to jak przekleństwo.
Znowu Książę: Trzy tygodnie. Godzina. Nie. Odległość rozstała się z czasem. Ci dwaj wrogowie od dawna byli złączeni ze sobą, ale to już się skończyło. Nie dzielą cię ode Mnie dwie godziny, Mój Dominicu, nie dwa dni i nie dwa tygodnie. Dzieli cię ode Mnie pół świata. Nie wiemy już, ile to będzie po przeliczeniu na jednostki czasu.
Wątpię, by dźwięki, które wyrwały się z ust Dominica, były artykułowanym językiem, mogła to jednak być jakaś zniekształcona, bełkotliwa postać francuskiego.
Uruchomiłom Hâte Anonyme. Czuję się mniej swobodnie niż Vivien, korzystając z tego bezpośredniego serwisu informacyjnego. Nadal myślę jak redaktor i napełnia mnie przerażeniem wizja tego, że miliardy ludzi śledzą moje myśli (i literówki) w tej samej chwili, gdy je zapisuję. Niemniej, jeśli w całym okresie, gdy służyłem jako Anonim, jakaś chwila wymagała pośpiechu, to właśnie ta:
<Jeśli od miejsca, gdzie chcecie spędzić wojnę, dzieli was więcej niż dwadzieścia minut lotu, zachowajcie spokój.> (W tej chwili do mojego serwisu podłączyło się już 11 milionów osób.) <Nie możecie dziś podjąć decyzji.> (81 milionów.) <Nie zdążycie dotrzeć na miejsce, nim wasz autolot zawiedzie, nawet jeśli spróbujecie.> (303 miliony.) <Zastanówcie się nad tym, jakich przyjaciół, jakie schronienie i jaką użyteczną pracę możecie znaleźć tam, gdzie obecnie przebywacie.> (Ponad miliard.) <To wasze krótkoterminowe zadanie.>
«Mon chiot Déguisé.» Nawet w chwili kryzysu Książę nie skraca osobliwego Tytułu, jaki mi nadało. Czas jest dla Niego znacznie mniej realny niż słowa. Spokój wewnętrzny, jaki daliście swym czytelnikom może się wydawać mniejszy od zewnętrznej wojny jedynie tym, którzy błędnie wyobrażają sobie, że rozmiary sfery mentalnej ogranicza fizyczny obwód serca albo mózgu.
Minęło kilka chwil, nim mój umysł przetłumaczył te słowa na „dobra robota”. To mną wstrząsnęło. Na tym właśnie polega kłopot z Księciem w codziennym życiu. O wszystkim mówi zbyt szczegółowo. Nie mogłom po prostu przesunąć licznika odbiorców do narożnika pola widzenia i udawać, że wyświetla się w nim parę cyfr mniej. Mój przekaz uspokoił nieco nawet urywany oddech Dominica. To przypomnienie o mojej mocy zwiększyło tylko mój strach, gdy mówiłom dalej, obserwując, jak moje słowa zapisują się w umysłach całego świata.
<Jeśli jednak dzieli was mniej niż dwadzieścia minut lotu od jakiegoś superważnego miejsca, nie mam prawa wam powiedzieć, byście nie próbowali. Postarajcie się, żeby się opłaciło. Jeśli wsiądziecie teraz do autolotu, możecie się rozbić i zginąć, wylądować gdzieś w głuszy i umrzeć z głodu albo mogą was wziąć do niewoli nieznani nieprzyjaciele. To są realne zagrożenia. Skonfrontujcie je z niewielką szansą, że uda się wam dotrzeć do celu. Jeśli uznacie, że warto podjąć to ryzyko, zróbcie to. Natychmiast. Ale tylko pod warunkiem, że macie całkowitą pewność.>
Skończyłom. Oczami wyobraźni widziałom śmierć w płomieniach, twarze wpatrzone w ścianę ognia, dziecko krzyczące na widok słupa dymu wzbijającego się z lasu. Powiedziałom sobie, że dzięki moim ostrzeżeniom mniej ludzi podejmie taką próbę, ale niektórzy i tak to zrobią – paranoja zrodziła w moim umyśle wizję altruistycznego lekarza, próbującego dotrzeć do szpitala – a niektórzy z nich zginą z mojej winy.
Książę mnie uspokoiło.
– Jak wasz gatunek nazwał miejsce, w którym jest teraz wasze ciało, chiot?
Gdzie się znajdowałom? Nie przyszło mi do głowy, by to sprawdzić. Byłom w jakimś określonym miejscu i co, jeśli leżało ono daleko od przyjaciół i bezpieczeństwa? Czułom pod sobą cienki materac i zmięte prześcieradło. Oczyściłom soczewki i zobaczyłom mroczne, ciasne pomieszczenie, raczej schowek niż pokój. Na wszystkich ścianach wisiały półki. Leżały na nich najrozmaitsze przedmioty, wywołujące wrażenie całkowitego chaosu: pudełka, aktówki, plastikowe skrzynki, połowa stojącego wieszaka, kanciaste kanistry podpisane nieczytelnymi bazgrołami, katana, buty i ubrania w przezroczystych workach, papierowe notatniki – cały skład zgromadzony przez maniakalnego chomika. Niektóre przedmioty spadły na podłogę, dołączając do śmieci i bielizny do prania, wypełniających kąty pokoiku. Wgnieciona skrzynia służyła jako stół przy łóżku. Znalazłom na niej torebki ze śniadaniami instant, cukierki kawowe, mandarynki, papierową książkę, kajdanki z żelu Cannera i tanią kopię popiersia brodatego mężczyzny, tak źle wyrzeźbionego, że mogło równie dobrze przedstawiać Darwina, jak i Platona. Na okładce książki napisano Victor Hugo. Pochyliłom się, by się upewnić, że to Holmes.
– Jestem bezpieczne – oznajmiłom. – W biurze Papadeliasa.
Do rozmowy dołączył nowy głos.
«Seigneur?»
«Ma brave Heloïse» odpowiedziało Książę.
Martin: Heloïse! Świetnie. Nie wsiadajcie do autolotu. Gdziekolwiek jesteście, nie…
Heloïse: Jestem teraz w autolocie.
Martin: Słucham?
Heloïse: Lecę. Ciocia Bryar wezwała mnie do…
Martin: To nieważne.
Heloïse: Ale…
Martin: Lądujcie. Natychmiast. Gdziekolwiek jesteście.
Heloïse: Jestem nad Saharą!
Wszystkim nam zaparło dech w piersiach.
– Słucham?
Heloïse: Byłam w Kano. Cudowne spotkanie z przedstawicielami ONZ. Przygotowują się do przyjęcia naszych uchodźców.
Ja: Organizacja Narodów Zjednoczonych…
Wypowiedziałom te słowa szeptem, oszołomione tym podobnym snom przypomnieniem, że zamknięte w swych rezerwatach szczątkowe „państwa narodowe” nadal mają swoje ambasady, szpitale i granice.
Heloïse: Unia Afrykańska jest…
Martin: Później. Musicie natychmiast wylądować.
Heloïse: Wszystko w porządku. Widziałam wiadomość Anonima. Do Casablanki zostało mi niespełna dwadzieścia minut.
Nie ona również. Myśl, że moje słowa zabiły wyimaginowanych lekarzy, była wystarczająco ciężkim ciosem.
Martin: Nie jest w porządku. Ktoś porywa autoloty. Jakie jest najbliższe miasto? Sprawdźcie na mapie i polećcie tam.
Heloïse: Ubari? Jakieś miejsce zwane Ubari…
Ja: Nie. Strażnicy Pasiek mają tam co najmniej osiemdziesiąt procent poparcia. Natychmiast wzięliby was jako zakładnika.
Martin: Skąd o tym wiecie?
Ja: Myślicie, że nie sprawdziliśmy z Su-Hyeonem flag na wszystkich dachach na Ziemi? To ryzykowne, nawet jeśli większość ludzi odleciała do pracy. – Przywołałom mapę. – Sprawdźmy tu. W Illizi większość to Mitsubishianie… te oazowe miasteczka są niebezpiecznie małe, jeśli łańcuchy dostaw zostaną przerwane… nie…
Martin: Czy nie możecie skręcić w stronę wybrzeża? Jakie miasto leży najbliżej Trypolisu?
Heloïse: Trypolis jest niewiele bliżej niż Casablanca. Jeśli…
Ja: Nie podoba mi się stosunek flag w Trypolisie. Nie ma żadnego miasta z reformistyczną większością między Ubari a…
«Alexandrie» dokończyło za mnie Dominic. «Va à l’Alexandrie, Heloïse. Immédiatement.»
Heloïse: Do Aleksandrii jest tak samo daleko, jak do Casablanki.
«Notre Maître est à l’Alexandrie!» warknęło Dominic. «Seul!»
«Seul» powtórzyło Książę, cicho i powoli, jak dziecko w akwarium, obserwujące niezwykłe, poruszające się faliście stworzenie za szkłem i powtarzające na głos jego świeżo poznaną nazwę.
«Seul!» zawołało przerażone Heloïse. Sam! Martinie, czy Nôtre Seigneur naprawdę jest w Aleksandrii sam?
– Nie obawiajcie się – odpowiedziało Martin. – Pałac jest lepiej strzeżony niż jakiekolwiek inne miejsce na Ziemi. Na razie musimy się skupić na waszym bezpieczeństwie. Jeśli zdołacie dolecieć do wybrzeża, będziecie mogli dotrzeć do Aleksandrii łodzią.
Martin wykręcał się od odpowiedzi. Natychmiast wzbudziło to moją czujność.
– Gdzie jesteście, Martinie? – zapytałom.
– Na powierzchni, bezpieczne.
Kolejny unik.
– Nie o to pytałom. Ja jestem w Romanovie, Dominic w Tōgenkyō, a wy?
Przez trzy sekundy słyszeliśmy przyśpieszony oddech Martina. Bał się? Biegł?
– Najpierw Heloïse – upierało się.
Jednemu Pytającemu Martin zawsze musi odpowiedzieć.
– Jak ludzkość nazwała miejsce, w którym jest teraz wasze ciało, Martinie?
– Szpital o wysokim poziomie bezpieczeństwa Klamath Marsh – odrzekło niemal bez chwili wahania.
Groza ukryta w tej odpowiedzi rosła w miarę, jak logika analizowała jej sens. Rzecz jasna, biedne Martin ciężko pracowało, ścigając OS i Perry’ego-Kraye’a, przeczesując szpitalne dywany w poszukiwaniu włosów albo licząc ślady stóp. Ale teraz odległy szpital-więzienie, w którym ścigaliśmy się o to, kto pierwszy dotrze do Cato Weeksbootha, zapowiadał kryzys innego rodzaju. Na Klamath Marsh nie prowadzą żadne drogi. Nie ma tam sąsiadów. To rezerwat w oregońskiej głuszy, ongiś należący do Greenpeace, a obecnie do Mitsubishi, dziki, porośnięty zielenią i pełen niebezpieczeństw. Nawet gdyby Martin zdołało sforsować góry, za nimi czekał na nie tylko bezkresny Pacyfik albo, na wschodzie, pustynie i Wielkie Równiny. Nigdzie nie znajdzie pomocy ani schronienia. Były tam tylko nieliczne baszobudynki, niemal bez wyjątku należące do członków Greenpeace Mitsubishi, a za nimi dumne miasta, gdzie nad wieżowcami powiewała flaga Snipera. Bezkres tej wielkiej, opasłej planety wydawał się aktem złośliwości, jakby Ziemia zaplanowała to wszystko, wiedząc, że żadne mury ani linie frontu nie staną się barierą równie nieprzebytą, jak okrutna szerokość Ameryki.
Znowu spojrzałom na mapę Sahary. Heloïse jeszcze mogliśmy uratować.
– Żadne miejsce, które uznałobym za bezpieczne, nie leży bliżej niż Aleksandria. Nie mogę być pewne, że którekolwiek z nich opowie się po stronie Reformistów albo zachowa neutralność. Aleksandria jest w miarę blisko, teoretycznie w zasięgu.
Raz jeszcze zerknęłom na relację z Cielo de Pájaros, ale dym i pochylone sylwetki posunęły się naprzód tylko o jeden rów. Mieliśmy jeszcze może kilkanaście minut.
– Zatem do Aleksandrii – skonkludowało Martin.
– A co z Casablancą? – nie ustępowało Heloïse. – W tej chwili odległość jest taka sama.
«Il est seul!»
– Wiem – raczej pisnęło, niż odpowiedziało Heloïse. – Ale może dojść do przewrotu!
– Gdzie?
– W Casablance. Dlatego tam leciałam. Cookie zwołało Radę Kuzynów. Wszyscy przywódcy edukacjonistów są na miejscu, a ciocia Kosala mówiło, że nasza przewaga jest bardzo chwiejna. Zwołuję wszystkich, których uda mi się znaleźć, ale mogłabym zdziałać znacznie więcej, gdybym zjawiła się tam osobiście.
W tej chwili uświadomiłom sobie z zawstydzeniem, że cały czas rozmawialiśmy o Heloïse, jakby było nieobecne. Niemniej dopiero teraz, redagując ten zapis, zdałom sobie sprawę, jak daleko się w tym posunęliśmy. Sposób bycia Heloïse zachęca do takiego zachowania, ta toksyczna, wyuczona bezradność, która w dawnych czasach sygnalizowała kobiecość. Wszyscy na wyścigi próbowaliśmy być pomocni, do tego stopnia, że hamowaliśmy je, gdy chciało pomóc sobie samo. Mam nadzieję, że Martin i ja nie wpadlibyśmy tak łatwo w tę pułapkę, gdyby Dominic nie było dla nas przykładem.
«Seul» powtórzyło raz jeszcze Książę.
– Wiem, Seigneur. Pragnę przybyć do Was. Ale prosiliście mnie, bym stała się Waszym głosem wśród Kuzynów. W obecnej sytuacji nie mogę zrobić obu tych rzeczy jednocześnie.
– Zmuszasz Mnie do wyboru – oznajmił bezbarwny głos.
– Nie chcę tego, Seigneur!
– Nie ty, ma chère Heloïse. Mój Gospodarz. Ten, Który Stworzył Odległość, pragnie teraz, bym poczuł smak licznych rodzajów bólu: oddzielenia, bezsilności, niewiedzy i, za pośrednictwem ciebie, ból wyboru między dwoma bólami. Muszę stracić jedną ósmą ludzkości albo ciebie. Zmusza Mnie do wyboru.
Jeśli czyta się słowa Księcia w tej relacji, sprawiają wrażenie niepotrzebnego wtrącenia, straty czasu. Wtedy jednak wyglądało to inaczej. Jego spokój dał mi swobodę, pozwolił pomniejszyć wszystko, jakbym było maleńkim stworzeniem mieszkającym na śnieżnej kuli, a ogromna Istota trzymająca w dłoni mój mały świat próbowała porozumieć się ze mną, sprawić, bym ujrzało Ją na moment i uświadomiło sobie, że cała ta oślepiająca śnieżyca jest tylko mikrokosmosem, a prawdziwe przyczyny, których szukam, leżą poza nią. To pozwoliło mi dostrzec poważniejsze problemy.
– Chwileczkę, czy Bryar grozi niebezpieczeństwo? Czy to przewrót ograniczający się do retoryki, czy taki, który kończy się śmiercią?
– Ciocia Bryar jest w Delhi – odpowiedziało Heloïse. – Rozmawia z przywódcami Greenpeace. Nie może dotrzeć do Casablanki. Dlatego chciało, żebym wróciła jak najszybciej. Wszyscy, którym ufa, rozproszyli się po świecie, walcząc z kryzysami. W Casablance władzę mają edukacjoniści. Nikt poza mną nie ma szans ich powstrzymać.
Delhi? Coś wewnątrz mnie się osunęło, drobinka śniegu dająca początek lawinie. Nic nie wyglądało, jak trzeba. Miała się zacząć partia szachów. Bryar było przewodniczącym Kuzynów i z definicji powinno przebywać w Casablance. Tak był urządzony ten świat. MASON było w Aleksandrii, Joyce Faust w Paryżu, a Heloïse z Księciem. Jeśli Bryar było w Delhi, to gdzie było Vivien? Gdzie byli wszyscy? Su-Hyeon? Achilles? Mycroft? Sprawdziłom wiadomości i znalazłom sześć pochodzących od Viviena. Przebywało w Buenos Aires i z gorączkowym niepokojem pytało, gdzie jestem. Jedna wiadomość od Bryar, zawiadamiająca, że jest bezpieczne w Delhi, jedna od MASONA, z żądaniem, żebym wróciło do Aleksandrii, a także inne, od usługowców, Huxleya Mojave, Patroklosa i Joyce Faust. Nie było wiadomości od Mycrofta. Nagle poczułom pośród wypełniającej sypialnię Papy woni stęchlizny coś, co pachniało jak oliwa z oliwek, i przypomniałom sobie. Mycroft. Łzy nadeszły szybko. Nie potrafiłom ich powstrzymać, nawet o tym nie myślałom, mój umysł i ciało uległy im całkowicie, aż wreszcie nie sposób było odróżnić płaczu od krzyków. Zwierzęca część mojej jaźni wiedziała, że tego potrzebuję, że fizyczna realność płaczu, intensywna jak sprint, wymazuje wszelkie inne myśli. Nie było już obowiązków, dobrych manier, nie było wiadomości i map przed moimi oczami ani czekającego na mnie Księcia. Zostałom samo ze swym żalem i brakiem Mycrofta. Płakałom, aż gardło zapłonęło mi z bólu, mięśnie w moich bokach złapały kurcze, a łkanie przerodziło się w żałosną czkawkę. Drżałom, czując pod swoją twarzą wilgotny bark. Otaczały mnie ramiona, niezgrabne, ale ciepłe. Wtulałom się w nie przez długi czas, nim sobie uświadomiłom, że ramiona i bark oznaczają, że ktoś jest ze mną. Obejmuje mnie. Czułom zapach szamponu i czekolady. Odsunęłom się, by się przyjrzeć, ale drzwi były otwarte, a na zewnątrz było głośno i jasno. Zakręciło mi się w głowie od blasku.
Ramiona opadły.
– Chcecie ciastko czekoladowe? – zabrzmiał łagodny głos. To było Carlyle Foster-Kraye de la Trémoïlle. Włosy miało wilgotne po prysznicu, a szata opadała mu do pasa, odsłaniając tank top i obandażowany bark.
Ciastko czekoladowe. To pytanie sprawiało mi trudności.
– Może napijecie się wody?
Dwukrotnie próbowałom wydać z siebie dźwięk rozpoznawalny jako „tak”, ale w końcu zadowoliłom się skinieniem głowy.
Uśmiechnięte Kuzyn wyprostowało się. Śledziłom je wzrokiem, gdy wyszło do jasnego gabinetu, przedzierając się przez morze śmieci dzielące dwa biurka Papadeliasa.
Moje soczewki były w trybie biernym. Zauważyłom, że konferencja się skończyła, a Książę i jej pozostali uczestnicy zniknęli. Minęły minuty. Ile minut? Matematyka była trudna.
– Bitwa! – zawołałom nagle. – Cielo de Pájaros!
Coś w niebieskich oczach Foster-Kraye sprawiało, że nawet uwidaczniający się w nich ból wydawał się delikatny.
– Doszło do wybuchu. Baszobudynek wyleciał w powietrze razem ze wszystkimi komputerami. Przyczyn jeszcze nie znamy. To było coś wewnętrznego, nie pocisk. Mnóstwo ludzi nagle wypadło na zewnątrz, a potem wszystko przesłonił dym.
– To znaczy, że autoloty przestały działać?
– Nie. Nadal krążą w powietrzu, tylko nie zjawiają się na żądanie ani nie lądują. Nikogo w nich nie ma i nikt nie wie, kto nimi kieruje. Przynajmniej mamy nadzieję, że nikogo w nich nie ma.
Otworzyło drzwi na drugim końcu gabinetu. Głosy dobiegające z głównego gabinetu brzmiały znacznie donośniej niż hałas brzmiący codziennie w kwaterze głównej policji naszej zjednoczonej Ziemi.
Uświadomiłom sobie, że Foster-Kraye poszło po wodę.
– Butelka jest w stojaku na parasole! – zawołałom.
Odwróciło się i zaczęło w nim grzebać.
– To woda z Grecji – dodałom odruchowo. Przypomniałom sobie, jak Papa chwalił się tym przed nami, i ponownie targnęło mną łkanie. Pamiętam, że wydało mi się dziwne, że mam w sobie więcej łez, choć przed chwilą byłom przekonane, że wylałom już wszystkie.
Foster-Kraye wróciło z butelką.
– Moje łupy wojenne w tej chwili ograniczają się do trzech lekko zgniecionych ciastek czekoladowych i tacy z tajemniczymi kostkami sera. Pomożecie mi?
Razem z wodą podało mi chusteczki.
Dzięki porządnemu wydmuchaniu nosa wszystko wydało mi się bardziej realne.
– Łupy wojenne?
– Rozbity wózek dostawczy porzucony przed wejściem. Nie lubię marnotrawstwa.
– Powinnom najpierw pójść do łazienki – odrzekłom.
Dopóki nie spróbowałom wstać, nie zdawałom sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebuję. W biurze Papy była łazienka z prysznicem, z tych samych powodów, dla których na podłodze w magazynie dowodów leżał materac. Było wokatorem. W łazience unosiła się jeszcze para po prysznicu wziętym przez Foster-Kraye i nie widziałom siebie w lustrze. Zostałom samo z wiadomościami i obrazami z lokalizatora przedstawiającymi wybuch: strumień ludzi przedzierających się przez rowy i nagła podziemna eksplozja. Powierzchnia wybrzuszyła się niemal sferycznie, jakby od dołu przebijało się przez nią ogromne jajo. Nie było ognia, tylko czarna ziemia i trzewia budynków, a odłamki szklanych dachów otaczały to wszystko niczym cukier pokrywający crème brûlée. W jednej sekundzie kopuła z gruzu rosła, a w następnej się zapadła. Dopiero wtedy w lukach między jej fragmentami pojawił się ogień, szybko przesłonięty przez czarny dym. Huk nadszedł na samym końcu, jak na źle zsynchronizowanej ścieżce dźwiękowej. Dom, w którym pomagałom Mycroftowi zmazywać zakrętasy ze ścian, zniknął, a wraz z nim ukryte głęboko pod ziemią dziedzictwo Saneer-Weeksboothów, którego matematyczna magia dawała całemu światu lot.
Moją uwagę odwróciły nowe wiadomości. Vivien poczuło wielką ulgę, usłyszawszy, że jestem bezpieczne w Romanovie, i radziło mi trzymać głowę nisko, pomagać Su-Hyeonowi i mieszkać w jego własnym mieszkaniu przy Forum, ponieważ było uwięzione w Buenos Aires i nie miało go potrzebować. Chciałom je poprosić, by pomogło Martinowi uciec z Klamath Marsh, ale znajomość realiów wojny ostrzegła mnie, że prezydent Humanistów nie może już ofiarować neutralnej przyjaźni Familiaris Regni, które było trzecie w linii sukcesji do tronu MASONA. Bryar przysłało mi słowa zachęty z Delhi i powtórzyło uprzejmą wskazówkę Viviena, mówiąc, że mogę chwilowo uważać ich małe mieszkanko w Romanovie za swoje. Heloïse dotarło bezpiecznie do Casablanki i starło się z Cookie w sali posiedzeń. Posłuszne Dominic zostało w Tōgenkyō i zwoływało tymczasowych dyrektorów kierujących mitsubishiańskimi blokami wyborców, podczas gdy prawdziwi dyrektorzy czekali razem z Andō na proces, który mógł się nigdy nie odbyć. Książę Jehovah Mason było samo. Nie dosłownie, ponieważ MASON również przebywał w Aleksandrii, podobnie jak szybkonogi Achilles, ale ojciec i sojusznik nie zastąpią najbliższych przyjaciół, jakich pragną mieć wszystkie myślące istoty – czy to delfiny, małpy, czy Bogowie. Garstka bezcennych mieszkańców tego wszechświata, których Nasze Samotne Gość mogło zwać „Swoimi”, nie mogła do niego przybyć. Heloïse odebrał mu kryzys w Casablance, Dominica Azja, Martina Ameryka, a Mycrofta śmierć. Mnie zaś Romanova. Nie mogłom do Niego wrócić. Ani dotrzeć do żadnego z nich. Pozostało mi tylko siedzieć tu razem z Carlyle Foster-Kraye, zjeść trzy ciastka czekoladowe i patrzeć, jak świat płonie.
– Mamy mleko – oznajmiłom po wyjściu z łazienki.
– Gdzie? – zapytało Carlyle.
Moją uwagę odwróciła relacja z walk ulicznych w Melbourne i uderzyłom się w palec u nogi.
– W minilodówce pod biurkiem Mycrofta. Duży zielony karton, o który opierają się te wszystkie tubki.
Kuzyn przyniosło mleko.
– Nie ma widelców, ale znalazłom łyżkę i pałeczki.
– Mam widelec ze sobą – odparłom.
Zauważyłom pytanie „po co?”, kształtujące się na ustach Kuzyna, które jednak pozostało niewypowiedziane. Carlyle szybko sobie uświadomiło, że każde usługowiec musi być przygotowane do zjedzenia wszystkiego, co ofiaruje mu przypadek bądź leniwe zleceniodawca.
– Wolicie gęste, ciągnące się ciastko, wysokie i puszyste, czy to z czerwonym dżemem między warstwami? – zapytało.
Zawahałom się, zajęte wyciąganiem widelca z kieszeni na udzie. Poczułom na wyschniętej już tkaninie szorstki dotyk morskiej soli. Woda morska, ciała na noszach, śmierć Mycrofta. Płacz powrócił na moment, ale udałom, że to czkawka.
– Po kawałku każdego?
Foster-Kraye oddzieliło łyżką spore kawałki dwóch pierwszych ciastek, ale zatrzymało się przy trzecim. Jego lokalizator, podobnie jak mój, z pewnością przekazał wiadomość, że rada miejska Odessy wydała rozkaz aresztowania wszystkich Mitsubishian w mieście. Być może Humanistów również. Informacje były sprzeczne.
– Czy przedtem też było tak źle? – zapytałom. – Zanim… się uspokoiłom? Czy złe wiadomości napływały tak szybko?
Nim Kuzyn zdążyło mi odpowiedzieć, usłyszeliśmy, że „zorganizowana milicja” zbliża się do kilku baszobudynków w Limpopo.
– Od chwili, gdy autoloty przestały działać – odpowiedziało. – Ludzie chyba już wiedzą, że nikt ich nie powstrzyma. Ani multiprawo, ani siły Sojuszu, ani Romanova. Wszyscy, którzy mieli plan, wcielają go w życie.
– Tak wiele planów – odpowiedziałom, zwracając się w równym stopniu do ciastka, jak i do towarzysza.
Casimir Perry-Kraye uwzględniło to w swoich zamysłach. Perry-Kraye, które zniszczyło rezerwową stację kierujących autolotami komputerów, by uczynić to wszystko jeszcze bardziej bolesnym dla świata. Zadałom sobie pytanie, czy istniały jeszcze dalsze rezerwy? I czy je również zniszczyło?
– Każde miasto tworzy własne prawo.
Foster-Kraye przeciągnęło się, spoglądając na mnie. Jesteśmy w mieście. Nie musiało mówić tego na głos. Ta myśl, ten strach były wypisane na jego twarzy. Czułom się uwięzione w przeszywającym spojrzeniu jego przesadnie niebieskich oczu. Danaë i prezydent Ganymede nauczyli mnie bać się tego koloru. Mój umysł wrócił do pałacu La Trimouille z jego łożami o pozłacanych ramach i do śmiechu Perry’ego-Kraye’a w płomieniach w Brukseli.
– Nadal jesteśmy w stanie zrobić coś dobrego – oznajmiło nagle Carlyle.
Spojrzałom na nie ze zdumieniem.
– Słucham?
Pochyliło się ku mnie.
– Nawet jeśli część tego, co doprowadziło Ziemię do tego kryzysu, jest naszą winą, waszą i moją, to jeszcze nie znaczy, że nie możemy zrobić nic dobrego. Jesteśmy tutaj. Żyjemy. Posiadamy zdolność działania, dokonywania wyborów i osiągania celów. To prawda. Nawet jeśli wydaje się nam, że dawne błędy umniejszają nasze możliwości, suma tych błędów nie jest liczbą ujemną, którą trzeba odjąć od dobra, jakie uczynimy teraz, nie jesteśmy w głębokiej czeluści, z której musimy się wygramolić na powierzchnię, by móc zacząć od zera. Możemy czynić dobro, a nasza przeszłość nie odbiera nam tej możliwości, dopóki żyjemy i oddychamy. I próbujemy.
Gapiłom się na nie. Widelec sterczał mi bezwładnie z ust. To było jak mentalne smagnięcie biczem, surrealistyczna chwila, w której szalejący wokół nas kryzys przerodził się nagle w sesję senseisty. Byłego senseisty? Nie byłom pewne, czy Foster-Kraye nadal jest senseistą. Poszukałom wzrokiem senseistycznej szarfy. Miało ją. Czarno-biały pas materiału otaczał je w talii, podtrzymując i pomagając utrzymać szatę na biodrach. Znałom to wrażenie, gdy metafizyka atakuje nas niespodziewanie pośród normalności. W moim umyśle pojawiła się fraza: „Spędziliście zbyt wiele czasu w towarzystwie Księcia Masona”. Uświadomiłom sobie, że ja i Foster-Kraye jesteśmy tu sami, obaj zaliczamy się do wtajemniczonych i nie musimy niczego ukrywać.
– Czy czcicie teraz Księcia? – zapytałom.
Na twarzy Kuzyna wykwitł uśmiech promienny niczym słońce.
– Daję mojemu Stwórcy drugą szansę. Tego wymaga sprawiedliwość. Ono mi ją dało.
Poczułom, że czoło mi się marszczy. Głos Kuzyna brzmiał szczerze i był słodki jak wiosna, ale coś zagotowało się we mnie, gdy go usłyszałom. Coś toksycznego i znajomego, jak smak kwasu żołądkowego na już podrażnionym gardle. Kiedy da drugą szansę Mycroftowi, ja również będę się tak uśmiechało. Nie wiem, na jak długo unieruchomiła mnie ta paląca nienawiść, ale nadal gapiliśmy się na siebie nawzajem, gdy gliniarze wpadli do środka tak gwałtownie, że poderwałom się, złapałom ciężką rurę leżącą pod biurkiem Papy i stanęłom w obronnej pozycji, nim jeszcze się zorientowałom, że się poruszyłom.
– …gdzieś w biurku Papy… – mówiło jedno z nich, gdy wchodzili. Wszyscy zatrzymali się nagle na nasz widok. Cztery osoby w szarych romanovańskich mundurach wymiętych po całonocnej służbie. Ich oczy błyszczały od czynności soczewek.
– Co tu robicie? To chroniony obszar! – zawołało jedno z nich.
Poznałom je – było wysokie, o klasycznej południowoazjatyckiej urodzie, przepasane szarfą Bezpasiekowego Białoprawowca. Nie mogłom sobie przypomnieć jego nazwiska.
Foster-Kraye wstało, roztropnie trzymając ręce w widocznym miejscu.
– Jestem informator specjalny Carlyle Foster.
– Wiem, kim jesteście. – Wzniosło oczy ku niebu, potępiając albo zbyt wyrozumiałe traktowanie informatorów przez Papę, albo tego konkretnie Kuzyna. – Czy rozkazano wam tu przebywać?
– Ostatni rozkaz, jaki otrzymałom od Papy, brzmiał: „Schowajcie się gdzieś i nie dajcie się zlinczować”. Ale nie mam tego na piśmie. Papa kazało mi pilnować [Anonima].
Spojrzenie policjanta stało się jeszcze bardziej podejrzliwe, gdy skierował je na mnie.
– Uciekliście z noclegowni? I to podczas stanu wyjątkowego!
– To nie była ucieczka – odpowiedziałom. – Papa pozwoliło mi tu zostać.
Policjant odepchnęło Foster-Kraye na bok i spojrzało na mnie.
– Wy też pewnie nie macie tego na piśmie?
Wreszcie poznałom jego mundur – szary ze złotą lamówką i iskrzącym się niebieskim holograficznym obszyciem, którego nie potrafią skopiować domowe drukarki, taki sam jak mundur Papy, tylko bez skrzyżowanych spiral. Zastępca komisarza generalnego. Tytuł przywołał nazwisko. Bo Chowdhury.
– Pracuję – nie ustępowałom.
– W ściśle chronionym biurze? Co tu robicie?
Prawda była tajna i mogłom ją wypowiedzieć tylko w myślach. Jestem cholernym Anonimem!
Chowdhury wykorzystało moje wahanie.
– Odłóżcie broń, usługowcu. Nie chcielibyście mieć w kartotece stawiania zbrojnego oporu.
Znieruchomiałom. Czułom się jak widz, obserwujące się z przerażeniem i obrzucające się przekleństwami. Odłóż tę rurę, idioto! Grożenie zastępcy komisarza generalnego? Co ci strzeliło do łba? Ale moje ciało ani drgnęło.
Chowdhury skinęło głową na pozostałych, nakazując im ruszyć w moją stronę.
– Zabierzcie usługowca do celi.
Foster-Kraye podeszło bliżej.
– Nie ma takiej potrzeby. – Nie potrafiłom określić, czy słodycz w jego głosie jest fałszywa, czy po prostu nieodparta. – Odprowadzę [Anonima] do najbliższej noclegowni.
Spojrzenie Chowdhury’ego było twarde jak kamień.
– Do celi. Natychmiast. Jeśli wtrącicie się jeszcze raz, zamknę was razem z nim, Kuzynie.
– Czarnoprawowcu – poprawiło go Foster-Kraye, prostując się, by czarna szarfa wyłoniła się z fałd szaty niczym dyndające nogi śpiącego kota. Jego postura zmieniła się nagle, wyrażając celowość, której nie mogłom do końca nazwać groźbą. Zapomniałom, że Foster-Kraye podążyło za przykładem Dominica aż tak daleko.
– Połączcie się z Papą – odpowiedziało ze spokojem. – Ono wyjaśni to nieporozumienie.
Stojący z tyłu policjanci wymienili niepewne spojrzenia.
– Odłóżcie rurę, usługowcu – powtórzyło Chowdhury. – Natychmiast.
Zaciskałom dłoń na swej broni tak mocno, że zbielały mi kostki.
– Gdzie jest Papa? – zapytałom.
Niepewne spojrzenia przeszły w bolesne grymasy.
– Nie będę już dłużej prosiło.
Zastępca komisarza generalnego wyciągnęło ogłuszacz. Dwójka policjantów podążyła za jego przykładem, ale czwarte zbliżyło się z uśmiechem i delikatnie wyciągnęło rękę po rurę. Poznałom je. Miało rude włosy i było grubokościste jak kariatyda. Kilka razy robiłom mu kawę i więź zrodzona z dzielenia się chlebem – albo ciastkami – uspokoiła mnie w stopniu wystarczającym, bym mogło rozluźnić palce, gdy zabierało mi rurę. Cofnęłom się z ulgą prosto w otwarte ramiona Foster-Kraye.
– [Anonim] jest w szoku. – Czarnoprawowiec uścisnęło mój bark. – Całą noc spędziło w porcie. Straciło…
– Swojego Króla Żebraków? – Chowdhury zauważyło, że się skrzywiłom. – Wydaje się wam, że Papa nie miało otwartych oczu? Że nie znamy tożsamości pozostałych dowódców prywatnej armii Mycrofta Cannera? – Skinęło głową do swych ludzi. – Zabierzcie obu do cel. Zajmę się nimi, gdy trochę się uspokoi.
Nagle pochwyciły mnie liczne ręce.
– Stójcie! – zawołało Foster-Kraye. – Nie możecie…
– Jesteście Czarnoprawowcem – przypomniało mu Chowdhury. – Mogę was zamknąć w skrzyni i wyrzucić klucz.
Foster-Kraye nie mogło temu zaprzeczyć.
– Nie macie powodu…
– Jesteście szpiegami.
– Nie – wyrwało mi się, nim zdążyłom się zastanowić.
Rzeczywiście nimi byliśmy. Od dawna. Szpiegowałom dla Księcia, Mycrofta, Achillesa, Viviena i Martina, a Foster-Kraye dawniej pracowało dla Julii, a następnie dla Papy, Dominica i również dla Księcia. W mojej głowie buzowały myśli zbyt skomplikowane, by wyrazić je pełnymi zdaniami. Nie byłom w stanie powiedzieć nic więcej. Wyprowadzono nas. Dwie ręce trzymały mnie za ramiona, a trzecia naciskała na moją głowę, zmuszając mnie do pochylenia się i prowadząc do przodu, ku drzwiom wyjściowym, nonsensownemu więzieniu, inercji, marnotrawieniu godzin, marnotrawieniu mnie, bezsensownemu uwięzieniu już pierwszego dnia wojny. Przypominająca sen absurdalność tej sytuacji uniemożliwiła mi opór. Mój oszołomiony mózg upierał się, że jedyne wyjście to się obudzić. Odsiecz?
– Stać. Aresztujcie zastępcę komisarza Chowdhury’ego.
Trzymające mnie ręce rozluźniły się. Imperialna purpura wypełniła drzwi przed nami swym lśniącym autorytetem. A może powinnom raczej powiedzieć „republikańska purpura”? W starożytnym Rzymie jedynie nieliczni, najwyżsi rangą urzędnicy mogli nosić togi tej charakterystycznej ciemnej barwy. Obecnie ów kolor przysługuje tylko jednemu urzędowi. Urzędowi cenzora. Serce zabiło mi szybciej na myśl o Vivienie, ale oczywiście ta spokojna, niska, lekko zdyszana osoba to było Jung Su-Hyeon Ancelet Kosala, odziane w nowy piękny mundur cenzora. Towarzyszyła mu Straż Cenzora. Su-Hyeon uśmiechnęło się i spojrzało mi w oczy. W jego uśmiechu dostrzegłom blask nadziei na bezpieczne schronienie. Pod wpływem ulgi moje oczy znowu wypełniły łzy. A to jeszcze nie był koniec. Razem z Su-Hyeonem pośpieszyły mi na ratunek dwa Filary Ziemi. Trzymały się blisko, na wypadek gdyby młode, niedoświadczone cenzor nie nauczyło się jeszcze wymuszać posłuszeństwa. Po jego lewej stronie stało maleńkie mówca Senatu Jin Im-Jin, wpatrujące się w wysokich policjantów ze sprawiedliwą pogardą godną baprapradziadka, po prawej zaś barczyste, spokojne i brodate jak rozłożysty dąb senator Charlemagne Guildbreaker Senior. Ich milczące spojrzenia pytały rozdziawiających usta zdumionych policjantów, czy odważą się nie wykonać rozkazu.
– Słyszeliście mnie. Aresztujcie zastępcę komisarza Chowdhury’ego.
– Ale…
– Ono pracuje dla Joyce Faust D’Arouet – oznajmiło Su-Hyeon z całkowitym spokojem.
Sześć prostych słów tłumaczyło wszystko: osobliwą wrogość Chowdhury’ego, jego dziwnie szczegółową wiedzę o mnie, Mycrofcie i Myrmidonach, pogardę wobec Carlyle Foster-Kraye i to bezsensowne aresztowanie. Mało brakowało, by pojmali naszą dwójkę dla Madame.
Nagłe westchnienie Chowdhury’ego zadało kłam jego zaprzeczeniom.
– Słucham? Nie… to nie…
Su-Hyeon nie musiało podnosić głosu.
– Tylko w tym roku odwiedziliście paryski burdel prowadzony przez „Madame” siedemdziesiąt sześć razy. Mam wrażenie, że zwykle świadczy wam tam usługi osoba o imieniu Dolmancé?
Moje serce zabiło radośnie na widok oszołomionego spojrzenia Chowdhury’ego. Wyobraziłom sobie, że przebywające daleko stąd Madame ma taką samą minę. Zadałom sobie pytanie, jaki los czekałby mnie w rękach tej despotycznej królowej. Czy Madame spróbowałoby podporządkować Anonima swym rozkazom? A może wykorzystałoby mnie jako zakładnika, by szantażować Anceleta? A Foster-Kraye? Czy „bękarcie dziecko spłodzone w porywach namiętności” nadal byłoby skuteczną bronią przeciwko Danaë? A może to była już zgrana karta i byłe Kuzyn byłoby użyteczne jedynie do prowokowania Dominica bądź jako zabawka dla sługi, które danego dnia najlepiej przysłużyło się swojej pani? Młode cenzor nie musiało nawet kiwać głową, by policjanci wypuścili mnie i zatrzymali zastępcę komisarza generalnego.
– Nie! Nic nie rozumiecie! – wołało Chowdhury. – To nie jest tak, jak wam się zdaje! Te wizyty nie są… Nie macie uprawnień, by to zrobić! Pod nieobecność Papy jestem…
Niemal nie słyszałom jego kłamstw. Było po wszystkim. Było po wszystkim już w chwili, gdy padło sześć pierwszych słów. Mówiąc: „Ono pracuje dla Joyce Faust D’Arouet”, Su-Hyeon w praktyce poderżnęło zdradzieckie gardło Chowdhury’ego. Pozostali policjanci odprowadzili protestującego głośno Białoprawowca, mijając liczne biurka w zewnętrznym biurze. Dżungla ekranów i głosów umilkła. Zapadła triumfalna cisza. Tego drugiego dnia wojny przynajmniej jedno zwycięstwo przyszło nam łatwo.
– Hej, wy, trzecie z lewej! – zawołało nagle mówca Jin Im-Jin, przerywając ciszę. – Tak, wy, w żółtej szacie. Co jest napisane na biurku? O’Callaghan. Jesteście O’Callaghan?
– Tak.
Blade, wiercące się nerwowo Kuzyn podniosło się zza jednego z większych biurek.
– Wybierzcie jakąś liczbę między jeden a siedem.
– S… słucham? Hmm… trzy?
Nim skończyło mówić, mówca Jin uderzyło notatnikiem o blat biurka, produkując dźwięk, jakiego nie mogłoby uzyskać, pstrykając palcami chudymi jak u szkieletu. Wielu się poderwało, ale tylko O’Callaghan pisnęło głośno.
– Je również aresztujcie. – Mówca Jin wskazało palcem. – Jest w to zamieszane. Aha, i to w kącie też, to w zielonym. Meksykańskie Humanista. Je także. Naprawdę nie powinniście tak często zerkać na współspiskowców. To całkowity brak subtelności. Cała trójka ma bardzo niskie liczby w czwartym i piątym, to interesujące… 3-7-7… bardzo charakterystyczne…
Wszyscy gapiliśmy się na mówcę, które pogrążyło się w niezrozumiałym brillistycznym monologu. Jedynym wyjątkiem było senator Charlemagne Guildbreaker, zapewne przyzwyczajone do tego po wielu dziesięcioleciach współpracy z Jin Im-Jin.
– Czy tę dwójkę też mamy aresztować, cenzorze? – zapytało ze spokojem Mason.
– Hmm, tak! – opowiedziało Su-Hyeon, wyrywając się z zamyślenia. – Tak, je również aresztujcie. Chwileczkę, najpierw… – Strażnicy i więźniowie zamarli w bezruchu. – Chowdhury, i każde z was, jeśli chcecie otrzymać łaskę, powiedzcie, co zrobiliście z Papadeliasem.
Spojrzenia, które wymienili, wyrażały zdziwienie, nie winę.
– Wiem tyle samo, co inni, przysięgam! Papa wsiadło do autolotu o piątej pięćdziesiąt cztery rano i od tej pory się nie odezwało. Nie wiem nic więcej.
Ta informacja docierała do mnie powoli. To było niemożliwe. Po katastrofie siedziałom z Papą w tym pomieszczeniu. Obejmowaliśmy się, opłakując razem Mycrofta, gdy tsunami już minęło i wszystko wróciło do normy. Cisza po burzy. Byliśmy bezpieczni, nic nam nie groziło. Jak mogło zniknąć? Papa, które rozumiało, które, jak ja… jeżeli jakieś człowiek poza mną kochało Mycrofta… zniknęło?
Su-Hyeon drżało tylko przez chwilę.
– Wyprowadźcie ich. A potem jak najszybciej sprowadźcie tu tylu policjantów, ilu tylko znajdziecie. Dopilnujcie, żeby był co najmniej jeden z każdego biura albo wydziału. Mam przewidywania liczebności frakcji w każdym mieście. Nie chciałom dzielić się nimi, dopóki mieliśmy tu szpiegów. W tych pierwszych godzinach kluczowe znaczenie ma to, żebyśmy skupili się na miastach, w których siły są wyrównane i wybuch przemocy jest najbardziej prawdopodobny, a także na tych, gdzie któraś ze stron ma przygniatającą przewagę i może dojść do natychmiastowych ataków na mniejszości. Mam krótką listę, podzieloną na typy przewidywanych problemów. Chcę, żebyście wszyscy współpracowali z mówcą Jin w sprawie przydziału odpowiednich list. W kwestiach dotyczących samej Romanovy rozmawiajcie z senatorem Guildbreakerem. Jeśli znacie jakichś funkcjonariuszy policji albo innych godnych zaufania urzędników Sojuszu, którzy przebywają w Romanovie, przekażcie dane… komuś… Ktoś zgłasza się na ochotnika? – Uniosła się jedna ręka. – W porządku. Zbierzcie nazwiska, skontaktujcie się ze wszystkimi i zawiadomcie ich, że wkrótce ich wezwiemy. Liczą się nawet sekundy. Do roboty!
Eksplodował hałas, ale bardziej radosny niż przedtem, przepojony poczuciem celu.
Su-Hyeon odwróciło się błyskawicznie.
– Carlyle Foster, sprawiacie wrażenie kogoś, kto mógłby przekonać Konklawe Senseistów do użyczenia nam swojej straży.
Byłe Kuzyn rozpromieniło się wyraźnie.
– Myślę, że sobie z tym poradzę.
– Znakomicie. Czy zgodzicie się współpracować z senatorem Guildbreakerem w wyprowadzeniu tej straży na ulice, by broniła porządku w okolicach Forum? Jeśli ludzie mogą w obecnej chwili uznać kogoś za neutralnego, to z pewnością ich.
– Da się zrobić.
– Dziękuję. – Su-Hyeon zwróciło się w moją stronę i zarzuciło mi na ramiona coś miękkiego, ciepłego i przypominającego kokon. Coś purpurowego. To była jego stara marynarka wicecenzora. Pochyliło się ku mnie. – Będziecie to nosić przez cały czas, jasne? W tym stroju nikt nie ośmieli się was tknąć. Nie chodźcie po ulicach bez tej marynarki, wyglądając jak bezbronne usługowiec. To zbyt ryzykowne. Rozumiecie? Obiecajcie mi.
– Mmhm – wymamrotałom przez łzy.
Moje uczucia odbiły się na jego wyrazistej twarzy niczym w lustrze. Uściskało mnie.
– Bardzo mi przykro.
Ściskało mnie tak mocno, że aż jęknęłom. Su-Hyeon było ze mną. Przeszył mnie dreszcz, od którego poczułom się lepiej. Nikt nigdy nie był ze mną tak blisko, niczyj dotyk nie był tak rzeczywisty i pewny. Ten uścisk był odwzajemniony. Nie byliśmy sami. To było nowe wrażenie, ale nic w tym dziwnego. Nie byliśmy sami, ale po raz pierwszy w życiu musieliśmy się liczyć z taką możliwością. Bardzo liczni ludzie zostali teraz skazani na samotność. Książę. Papa. A nade wszystko Mycroft.
– Wpisałom do rejestru, że do odwołania jesteście na stałe przydzieleni do mojego urzędu. Macie czas potrzebny, by wykonywać swą pracę, i nikt nie będzie zadawał wam pytań ani się wtrącał. Możecie tu na razie zostać, żeby odpocząć. Pomagajcie innym, jeśli chcecie, albo wróćcie do swojej pracy, wkrótce będziecie mogli wrócić ze mną do urzędu, bezpiecznie i bez przeszkód. W porządku?
Poczułom, że wszystko rzeczywiście jest w porządku. Sprawy nie wróciły do normy, nie było dobrze, ani nawet lepiej, ale obecność Su-Hyeona dała mi to niezbędne minimum stabilności, którego rozpaczliwie potrzebowałom. Półkę skalną mogącą uratować kogoś ześlizgującego się z urwiska. To rozproszyło nieco mgłę, na spółkę z poziomem cukru we krwi podniesionym przez czekoladę. Wysłałom wiadomości do Viviena, Bryar, Achillesa i MASONA, zapewniając je, że nic mi nie grozi. Następnie uspokoiłom ludzkość, prosząc wszystkich o umiarkowanie za pośrednictwem Hâte Anonyme. W pierwszej kolejności zwracałom się do miast, w których sytuacja była najgorsza. Następnie napisałom esej „O fanatyzmie” (oparty na Dictionnaire philosophique portatif Voltaire’a), w którym twierdziłom, że okrucieństwa wojny rodzą się nie w jakiejś nieludzkiej militarnej machinie, lecz w ludzkich sercach, gdy pozwalamy, by nasze przekonania przerodziły się w fanatyzm. Wszyscy mogliśmy zginąć w tej wojnie, lecz zagrażała nam również możliwość stania się sprawcami okrucieństw. Tego pierwszego niebezpieczeństwa nie mogliśmy uniknąć, ale poradzenie sobie z drugim z pewnością leżało w naszej mocy. Każde z nas samo decydowało, czy pozwoli, by jego serce zaraził fanatyzm, czy otworzy je przed Rozumem, Rozsądkiem i Człowieczeństwem. Myślę, że ten esej uspokoił nieco sześć miliardów moich czytelników, choćby tylko dlatego, że regularne komunikaty Anonima przypominały im o normalności. Miałom nadzieję, że moje osobiste doświadczenie jako osoby, która sama dopuściła się okrutnego czynu, doda esejowi autentyzmu, mógł to jednak być nadmierny optymizm. Skończyłom pisać, znowu sprawdziłom, co u Księcia. Po raz kolejny ja i wszystkie moje kłopoty staliśmy się jedynie kroplą w morzu jego Nieskończonej, Dobrej Filozofii. Prosiło mnie o zdefiniowanie słowa „gdzie”. Dlaczego? Dlatego że próbowało zrozumieć, jak to możliwe, że ta z pozoru prosta myśl-słowo-rzecz mogła służyć do sformułowania zupełnie różnych pytań, takich jak: „Gdzie jest Mój Dominic?” i „Gdzie jest Mój Mycroft?”.
Rozdział trzeci
TERAZ JESTEM W MIEJSCU
Napisane 19–22 września roku 2454Wydarzenia z 8–22 wrześniaRomanova
Nigdy przedtem nie byłom w żadnym miejscu. Żadne z nas nie było, nie naprawdę, nie tak, jak obecnie. Zawsze mogliśmy polecieć, dokąd tylko chcieliśmy, i dotrzeć tam po chwili albo za godzinę. A teraz jestem w Romanovie. Jutro i pojutrze również tu będę. Będę chodziło po tych ulicach, nie po żadnych innych, spało na tej kanapie, jadło żywność kupioną w tych sklepach, a gdy zapasy się skończą… Mycroft miało rację, to będzie tak, jakbyśmy rozbili się na Księżycu.
Minęły już dwa tygodnie wojny. Autoloty nie były winne, to natychmiast stało się oczywiste. Mam na myśli to, że potwierdziliśmy, iż ktoś kieruje ich szalonymi lotami po niebie. Dlatego już ich nie przeklinamy, jak czasami zdarza się nam przeklinać korzeń albo porzuconą na ziemi torbę, o które się potkniemy. Skupiają się nad miastami, krążąc nad nimi z wielką prędkością, by zablokować miejską przestrzeń powietrzną. Niezamieszkane obszary i morza są czyste. To nie może być przypadkowa awaria. To jest plan. A wina sięga znacznie głębiej. Rekonstrukcjoniści i majsterkowicze bardzo szybko zbudowali zastępcze machiny: balony, samoloty, sterowce i helikoptery. Tutaj, na Sardynii, mieliśmy mały hydroplan z dwoma grubymi pływakami, który próbował polecieć do Włoch. Strącił go autolot, podobnie jak wszystkie pozostałe. Zderzenie i dobrze już nam znany słup dymu. Utopianie również próbowali. Przenieśli autoloty ze swego niezależnego systemu na trasy położone wyżej bądź niżej, ale maszyny Saneer-Weeksboothów są szybsze od utopiańskich i dogoniły wszystkie. Przysięgam, że przez jeden straszliwy dzień częściej widziałom na utopiańskich płaszczach zakłócenia niż nieistniejące miejsca.
Niebo jest przed nami zamknięte. Nienawiść oskarża OS, Strażników Pasiek, Humanistów, Kuzynów, którzy jako ostatni kontrolowali system, Mitsubishian, którzy pomogli go stworzyć przed wszystkimi tymi laty, Perry’ego-Kraye’a, Joyce Faust, a przede wszystkim skonfigurowanych. Oskarża się też „półskonfigurowanych”, pozbawionych sumienia, stworzonych przez Joyce Faust, basz Mardi, Utopię albo Mycrofta, „moralne automaty, jak Eureka Weeksbooth i Sidney Koons”. Jaskrawe barwy edukacjonistów zaczęli nosić ludzie, którzy nie są Kuzynami. Doszło do zamieszek w Hajdarabadzie, Durbanie, Shenzhen, Hongkongu (zabito tam Sung Myunga, twórcę rosettańskich skonfigurowanych), a przede wszystkim w Székesfehérvár, gdzie wychowywanie skonfigurowanych jest – było – prawdziwym przemysłem. Przemoc dotarła aż do Budapesztu, gdzie z trudem udało się ją powstrzymać dzięki pełnemu pasji apelowi króla Hiszpanii. Antymitsubishiańskie rozruchy nie wygasły tak szybko. W ich przypadku tłumy są mniej liczne, ale wielu skierowało swą agresję przeciwko właścicielom nieruchomości i ich pechowym sąsiadom we wszystkich miastach, w których mała chińska albo japońska dzielnica była narażona na atak (koreańskie dzielnice na razie oszczędzono). Najgorzej było w Dubaju, gdzie wściekłość tłumów skierowała się przeciwko nielicznej mniejszości Mitsubishian. To dziwne, że czuliśmy się zaskoczeni. Liczby Viviena – czy raczej liczby Kohaku Mardiego – już dawno temu przewidziały, że gdy w rękach Mitsubishian znajdzie się sześćdziesiąt siedem procent powierzchni lądów, cały świat stanie w płomieniach. Jednakże ta przemoc wydawała się nam zupełnie bezsensowna, całkowicie pozbawiona związku z Joyce Faust, Księciem i stronami, które tak usilnie starało się stworzyć. Niemniej Pasieka Mitsubishi korzysta z usług skonfigurowanych, była jednym z beneficjentów OS i stworzyła Urządzenie Cannera, a w dodatku tymczasowi dyrektorzy nadal utrzymują, że postępowali słusznie, uciekając się do takich metod, by bronić interesów członków Pasieki kosztem innych. Podejrzewam, że dla każdego baszu, który od lat cierpiał z powodu wysokich czynszów, okazało się to wystarczającą prowokacją.
Zamieszki i chaos były tak męczące, że poczuliśmy szczerą ulgę, gdy strony wojny zaczęły wyglądać tak, jak przewidywały podręczniki.
MASON ogłosiło stan wojny w posępnej ceremonii odprawionej o świcie na szczycie zigguratu w Aleksandrii. Urząd pater patratus wysłał kopię deklaracji do Charlemagne, które mówi, że po łacinie brzmi ona pięć razy groźniej. Jej sens sprowadza się jednak do „poskromienia i sprowadzenia na właściwą drogę” wszystkich nieprzyjaciół, którzy zagrażają IMPERIUM i jego ciągłości (w tym przypadku słowo „ciągłość” oznacza Księcia, ponieważ nadal nie wolno wspominać o Imperator Destinatus). Przed upływem godziny od zakończenia ceremonii masońskie siły wyszły ze swoich miast, podobnie jak satelity wystrzelone w ściśniętej postaci rozkładają na orbicie skrzydła, kable i automatyczne kończyny. Dżipy pierwsze wyruszyły w drogę, wznoszono fortyfikacje i wieże, z portów wypłynęły łodzie, spychacze i walce budowały drogi dla ciężarówek, motocykli oraz nieuniknionych, jak zapowiadające zły los komety, czołgów. W mieszanych miastach wznoszono umocnienia wokół masońskich dzielnic, tam zaś, gdzie Imperium miało znaczną przewagę liczebną, powstały wokół nich fosy z dróg i betonu. Trypolis, Kair, Ankara, Stambuł, Konstanca, Kraków, Antoniopolis, Kazań, Baku, Samarkanda, Labokla, Caedeculmin, Kalkuta – jeśli połączycie ze sobą te punkty na mapie, odniesiecie wrażenie, że wróciła era państw geograficznych. MASON jest w stanie je połączyć, ponieważ Rezerwat Lewantyński i jego sojusznicy w Azji Wewnętrznej – zawsze zaprzyjaźnieni z Masonami – przyznali Imperium wyłączne prawo przejścia przez ich terytoria.
Mitsubishianie wyruszyli na morze. Tego pierwszego poranka znikąd pojawiły się tysiące okrętów, ukrytych dotąd w magazynach albo zmontowanych błyskawicznie. Nocami oceany są teraz usiane ruchomymi światłami, niezliczonymi jak gwiazdy – od wysp Japonii poprzez Seul, Szanghaj i wybrzeża Wietnamu aż po indonezyjski archipelag. Dubaj i samotne Hawaje również mają swe małe roje mitsubishiańskich świetlików, można też zobaczyć niewielkie skupiska wokół subkontynentu indyjskiego, zwłaszcza przy brzegach w okolicach Madrasu. Wszystkie płyną pod banderami z mitshubishiańskim trójliściem i flagami niektórych grup narodowych (Japonii na razie się nie widzi, a choć większość regionalnych flag Chin spotyka się często, Dongbei rzuca się w oczy swą nieobecnością. To samo dotyczy wielu podgrup Indii), ale obecne są też znaki mitshubishiańskich bloków. Najwyraźniej każdy z nich ma własną flotę. Chorągwie Greenpeace widzi się często – zarówno na okrętach, jak i na dachach – zwłaszcza w okolicach Kuala Lumpur i Bombaju, a także we flocie, która 12 września zbliżyła się do Nowej Zelandii. Wciąż pojawiają się nowe okręty. Na razie niczego nie zaatakowały, unoszą się tylko na wodzie jak stada przerośniętych gęsi i testują swe działa w okolicach Brisbane, Manili i Tajwanu.
Europa jest najlepsza, jeśli chodzi o podstawy wojny, a przynajmniej grupy narodowe są najlepsze, ponieważ ich obecność najwyraźniej przynosi korzyść również Mitsubishi. Mają już mundury, flagi i stopnie wojskowe, znalezione w ich historycznych książkach, ale autentyczne, mają podręczniki, procedury, broszury szkoleniowe, pensje aktualizowane od niepamiętnych czasów oraz plakaty werbunkowe z patriotycznymi sloganami, które nadal chwytają za serce. Nawet ja otrzymałom zaproszenie od Helleńskiej Marynarki Wojennej. Wszystkie grupy w Unii Europejskiej powołały w każdym mieście placówki zajmujące się ich członkami, zapewniające schronienie tym, którzy znaleźli się daleko od domów, werbujące żołnierzy i zapewniające swym rodakom pomoc, której mogą zaufać. Ich niewielkie armie ograniczają się na razie do urządzania parad, rozwieszania plakatów i dodawania ludziom odwagi. Pół rekonstrukcjonizm, pół wojna. Nadaje to obecnym wydarzeniom pozory normalności, ale wyczuwa się też mroczniejsze nuty. Nad niektórymi biurami werbunkowymi – na przykład filipińskim i flamandzkim za Kolumną Carlyle’a – powiewają tylko ich własne flagi – albo ich własne i UE – ale inne, jak nasze, greckie przy Circus Max, wywiesiły już V z V Reformistów, choć nie jest to jeszcze legalne. W sobotę w życie wejdą poprawki do europejskiej konstytucji. Król Hiszpanii Isabel Carlos II zostanie koronowane na cesarza Europy, Isabel Carlosa I. Gdy po południu tego dnia cesarz poślubi Joyce Faust D’Arouet, Jehovah Epicurus Mason nagle stanie się następcą europejskiego tronu. Jednakże cesarstwo powołane przez króla Hiszpanii, z prowizorycznym parlamentem, jest monarchią konstytucyjną, posiadającą mechanizmy kontroli i równowagi, daleką od absolutnego poddania się, którego żąda Książę. Duch Europy jest ochoczy, związki, które łączyły grupy narodowe z krwiożerczym Perrym, wstrząsnęły nimi tak bardzo, że są gotowe dać dobremu, kochającemu życie Księciu wolną rękę pod hasłem „Nowa konstytucja”. Jednakże król Hiszpanii nie złamie prawa. Dlatego wiele instytucji Unii Europejskiej nadal debatuje nad tym, czy mają uprawnienia przyznać komukolwiek nieograniczoną władzę, nawet jeśli lud się tego domaga. Dopóki nie podejmą decyzji, europejskie placówki nie mogą wywieszać V z V. Ale niektóre i tak to robią.
Kuzyni nie prowadzą wojny. Pracują dla pokoju. Ich jadłodajnie i centra pomocy uchodźcom są pełne ruchu. Rzadko widzi się na ulicy Kuzyna, który nie nosiłby znaku Czerwonego Kryształu, często z czapką pielęgniarską i fartuchem do kompletu. Założyli noclegownie, gdzie mogą się zatrzymać ci, którzy znaleźli się daleko od domu, i organizują pomoc humanitarną w ramach Czerwonego Kryształu. Kuzyni i Czerwony Kryształ uchodzą wręcz za synonimy, więc ochotnicy z innych Pasiek noszą teraz czerwone wersje swych godeł obok czerwonych kryształów, by oznajmić: „Nie jestem Kuzynem!”. Jest w tym ironia, ponieważ (sprawdzałom to) sam symbol czerwonego kryształu – czerwony romb z mniejszym, białym w środku – przyjął się jako atrybut neutralności pod koniec dwudziestego pierwszego wieku, gdy pierwsze zapowiedzi wojny Kościołów sprawiły, że dawne emblematy czerwonego krzyża i czerwonego półksiężyca stały się źródłem konfliktów.
Bryar opuściło Delhi i dotarło do Bombaju, gdzie otaczają je Kuzyni i członkowie Greenpeace Mitsubishi, wszyscy sprzeciwiający się zniszczeniu Ziemi. Bryar już podjęło próby skłonienia przywódców do negocjacji, codziennie zgłasza nowe inicjatywy, zalewa publiczne kanały uspokajającymi oświadczeniami dotyczącymi logistyki – jak znaleźć centra pomocy uchodźcom, jakie gadżety i sprzęty gospodarstwa domowego można przekazać na potrzeby pomocy (kto by pomyślał, że stary manometr próżniowy może mieć tak wiele zastosowań w medycynie!), a przede wszystkim propaguje swój Program Wymiany Broni. Kuzyni stworzyli ośrodki, w których można wymienić śmiercionośną broń – nową albo używaną, nowoczesną bądź archaiczną – i otrzymać w zamian nowiuteńki „pistolet osłabiający” – stworzony przez ich Pasiekę dalekozasięgowy ogłuszacz, zatwierdzony jako bezpieczny dla zdrowia. To jest ich wielki plan mający spowodować, że walki okażą się bezkrwawe, armie będą brały nieprzyjaciół do niewoli, zamiast ich zabijać, i zmienią światową wojnę domową w światową domową zabawę w berka. Życzę im szczęścia. Mieli zamiar rozdać setki tysięcy pistoletów osłabiających walczącym armiom, ale transport przestał działać i tysiące skrzyń wypełnionych tą bronią leżą bezużyteczne w fabrykach albo płyną na statkach.
Mogę was z radością poinformować, że z Casablanki dociera do nas znacznie więcej informacji o Heloïse niż o Lorelei Cook. Heloïse nie kieruje Czerwonym Kryształem, ale jest jego ludzką twarzą, nieustannie produkuje filmiki instruktażowe uczące rozpoznawania odwodnienia albo wiązania bandaży. Są też jednak inne, nieoficjalne materiały produkowane przez edukacjonistów, uczące ludzi, jak „humanitarnie” uporać się ze skonfigurowanym (jak najskuteczniej schwytać takie „stworzenie” i trzymać je w bezpiecznym zamknięciu, jakie zagrożenie stwarzają konkretne „gatunki”, brr). Obok znanych rodzajów, jak kartezjańscy czy stratfordzcy skonfigurowani, pojawiły się nowe kategorie. Skonfigurowani D’Arouet i nacechowani płciowo to najwyraźniej synonimy, są też skonfigurowani z Alba Longa (to znaczy Mycroft, Tullius i reszta baszu Mardi). Skonfigurowani z OS, skonfigurowani Andō (Toshi, Masami itd.) i, co najbardziej przerażające, utopiańscy.
Pierwszym ruchem, jaki wykonała Utopia podczas tej wojny, było danie całemu światu rowerów. Nasze drukarki i tak by je wyprodukowały, by wspomóc systemy komunikacji miejskiej, nieprzystosowane do świata pozbawionego autolotów, ale oni opublikowali (za darmo) plany modelu wymagającego pięć razy mniej surowców niż najlżejszy znany do tej pory. Dzięki temu Ziemia zaoszczędziła około pięciu miliardów kilogramów materiału do drukarek, który będzie można wykorzystać do produkcji bandaży bądź ubrań. Albo do bardziej przygnębiających celów. Nie potrafię ocenić, czy ten dar złagodził wrogość sprawiającą, że wielu pochwala atak na Atlantydę, ale przynajmniej jak dotąd Shuilian, Liliput i Paititi uniknęły ataków. W mieszanych miastach Utopianie trzymają się swoich dzielnic, a ich bram strzegą najbardziej przerażające u-bestie. Czasami jednak niewielkie oddziały maszerują głównymi ulicami. Towarzyszą im potwory, a delijskie słońca lśnią oślepiającym blaskiem. Krążą pogłoski o tłumach próbujących się zbliżyć do utopiańskich dzielnic, ale odstraszają je smoki, dinozaury i roboty o stalowych sercach.
Gordianie siedzą cicho, ale są pomocni. Basz mózgowców i Instytut Brilla potępiły OS i wszystkie „zbrodnicze” próby zamachów na „Donatiena D’Arouet”. Potwierdzili też, że ich Pasieka nie akceptuje kary śmierci, tortur ani przemocy, śmiercionośnej broni oraz celowych zabójstw we wszystkich sytuacjach, w tym również podczas wojny. Tylko nieliczni Brilliści przyłączają się do zamieszek, a tych, którzy to robią, natychmiast aresztuje pasiekowa policja, jeśli tylko znajdują się w zasięgu jazdy rowerem od jej najbliższego posterunku. Tymczasem do biura Su-Hyeona wciąż napływają pomocne informacje z tego czy tamtego miasta, w którym jakiś Brillista wyczytał z twarzy ludzi na ulicach, że wkrótce dojdzie tam do wybuchu przemocy. Według naszych ocen pomogło to ograniczyć liczbę ofiar na całym świecie w równym stopniu, jak całe siły Romanovy.
Jedyna militarna akcja, jaką podjęli (jeśli można to tak nazwać), polegała na tym, że w niektórych brillistycznych dzielnicach ustawiono przy wejściu biurka i siedzący za nimi urzędnicy uprzejmie zaczepiali wybranych przechodniów, prosząc ich o oddanie ukrytej broni na przechowanie (zawsze zgadywali trafnie). Cieszyłom się tą chwilą spokoju, ale zgadzałom się z Su-Hyeonem, że nie będą mogli bez końca trzymać się pacyfizmu Brilla.
Chwila największego napięcia nastała, gdy Vivien – prezydent Ancelet – weszło na mównicę, by odczytać (mówiło po hiszpańsku dość kiepsko, z silnym akcentem) odpowiedź Humanistów na groźbę wojny, wygłoszoną przez MASONA.
– Tylko w ciągu ostatniej doby zginęło wskutek przemocy więcej ludzi, niż zabiło ich OS przez całą swą historię. Pasieka Humanistów nadal jest zdecydowana znaleźć alternatywę dla systemu OS, ale po ostatnim orzeczeniu sądu w sprawie terra ignota nie możemy potępić Lesley i Ockhama Saneerów, byłego prezydenta Ganymede’a de la Trémoïlle ani innych urzędników naszej Pasieki, którzy uratowali miliony ludzkich istnień za pomocą środków, których nie zabraniały prawa Humanistów ani Sojuszu. MASON zagroziło, że podporządkuje sobie siłą wszystkie pozostałe Pasieki i inne ludzkie instytucje, w tym również Sojusz, które nie potępią i nie skażą na wygnanie Ojiro Snipera oraz jego zwolenników. Pasieka Humanistów nie popiera zamachu na Epicuro Masona, ale noszenie tarczy strzelniczej i szanowanie wszystkiego, co reprezentuje Ojiro Sniper jest korzystaniem z prawa do wolności sumienia i opinii, które są niezbędne dla poszanowania godności człowieka. W związku z tym rekomenduję, by dzisiaj, ósmego września roku dwa tysiące czterysta pięćdziesiątego czwartego, Pasieka Humanistów uznała, że jest w stanie wojny z Masonami oraz innymi Pasiekami i ludzkimi instytucjami, które powołują się na hasła sprawiedliwości i reformy, by ukryć systemową, interesowną przemoc, zagrażającą naszemu życiu, naszym prawom, Pasiece i godności człowieka, a także Uniwersalnemu Wolnemu Sojuszowi, który umożliwił nadejście tej najlepszej i najśmielszej epoki w dziejach. W związku z tym wzywam wszystkich członków naszej Pasieki, by zagłosowali nad pytaniem, czy mamy odrzucić moją rekomendację i stawić czoło temu kryzysowi wyłącznie pokojowymi środkami, czy uznać stan wojny i upoważnić mnie jako prezydenta do użycia wszystkich sił i środków Pasieki Humanistów w defensywnych i ofensywnych działaniach wojennych.
Siedemdziesiąt dwa procent zagłosowało za wojną. To oznacza, że dwadzieścia osiem procent było przeciw. Wskazuje to na prawdziwą rewolucję, którą przypadkowo ukryłom, pisząc o kolejnych Pasiekach: Drugie Wielkie Zerwanie Więzów. W ostatnich dwóch tygodniach ponad pół miliarda ludzi wystąpiło ze swoich Pasiek, jeden członek na dwudziestu. Te liczby skoczyły gwałtownie w górę zaraz po wypowiedzeniu wojny przez MASONA i Viviena. Mnóstwo ludzi zostało Szaroprawowcami, ale wielu z tych, którzy noszą tarcze strzelnicze, porzuciło swoje Pasieki, by przyłączyć się do Humanistów, natomiast ci, którzy najgłośniej domagali się krwi Snipera, przechodzą do MASONA albo do Europejczyków, wierząc, że słodkie król Hiszpanii zaprowadzi sprawiedliwość bez potrzeby uciekania się do zemsty. Zwiększył się też napływ do grup narodowych. Basze i indywidualne osoby, którym do tej pory było wszystko jedno, czy są Grekami, Austriakami czy Gruzinami, nagle zapragnęły mieć rodaków. Głowę uniósł też prawdziwy, staromodny rasizm, a przynajmniej strach przed nim. Wiele milionów ludzi przyłączyło się do Kuzynów i do Czerwonego Kryształu. Uznałobym to za altruizm, gdyby nie fakt, że wielu z nich to ludzie o widocznie wschodnioazjatyckim pochodzeniu uwięzieni w masońskich i europejskich stolicach albo nie-Mitsubishianie o ewidentnie innym pochodzeniu, którzy znaleźli się w miastach zdominowanych przez Pasiekę Mitsubishi albo po prostu na dalekim wschodzie. Kuzynowska szata i opaska Czerwonego Kryształu na ramieniu są tarczą i zbroją dla tych, którzy liczą twarze wokół siebie, różniące się od ich twarzy, i boją się, że chrapanie tej śpiącej od dawna bestii, większości, staje się coraz płytsze. Błagam, błagam, niech się okaże, że te obawy nie mają podstaw.
Wszystko to jednak dzieje się daleko ode mnie. Oglądam to przez swoje soczewki jak film fabularny albo zawody sportowe. Po upadku Cielo de Pájaros wszystko podzieliło się na bezpośrednie otoczenie – ten pokój, to miasto – i resztę świata. Wiem, że to, co dzieje się poza Romanovą, nadal jest realne. Docierają do mnie obrazy, głosy i liczby. Nadal wpływam na ludzi swymi słowami wzywającymi do zachowania spokoju, ale ich rzeczywistość jest dla mnie niedostępna, jak świat przedstawiony w jakiejś grze albo na utopiańskim płaszczu. Natomiast to, co widzę na ulicach, wydaje mi się dziesięć razy bardziej rzeczywiste niż przedtem. Różnica między oknem a ekranem nagle stała się ważna.
Pierwsze ten podział podważyło Carlyle Foster-Kraye, pytaniem tak skomplikowanym, że patrol uliczny odprowadził je w górę hierarchii dowodzenia, najpierw do wartowników pod naszymi drzwiami, później do najbliższych urzędników, a wreszcie, pomieszczenie za pomieszczeniem, do pogrążonej w chaosie sali głównej, gdzie resztka najlepszych ludzi Papy, Su-Hyeon, ja, Straż Cenzora i pozostali w mieście senatorzy staraliśmy się jakoś kierować Romanovą. Wszyscy unieśli wzrok, gdy Carlyle weszło do środka. Ci, którzy czytali historię Mycrofta, wiedzą stanowczo zbyt wiele o tej niezwykłej, słodkiej i złamanej osobie – szpiegu, utajnionym genotypie, bękarcie diuka i deistycznym senseiście. Dlatego przyciąga spojrzenia wszystkich.
– Wytłumaczcie raz jeszcze, o co wam chodzi, Kuzynie Foster – zachęciło strażnik.
Wyrozumiałe Carlyle Foster-Kraye dotknęło szarfy Czarnoprawowca, którą miało na biodrach, ale nie poprawiło strażnika.
– Pilnie potrzebuję materiałów budowlanych i robotników, by odbudować wejście do centrum dla gości w Konklawe dla senseistów. Sześć budynków w innych dzielnicach również może posłużyć jako centra aktywności. Potrzebujemy wartowników w mundurach Sojuszu, by nadali sprawie oficjalny charakter, budżetu, powiedzmy pięć milionów na miesiąc, dostępu do oficjalnego globalnego systemu pilnych komunikatów, by ludzie poważnie traktowali moje oświadczenia, a także mnóstwa ochotników. Najlepiej by było, gdyby znaleźli się wśród nich niektórzy z was. Aha, i jeszcze tyle jabłek i miodu, ile tylko zdołamy zgromadzić.
Senator Charlemagne Guildbreaker wstało zza pobliskiego biurka z uśmiechem na ustach.
– Niezła lista. I wszystko to dla Konklawe?
Carlyle skinęło głową.
– W czwartek zaczyna się Rosz ha-Szana.