Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wzruszająca historia o powojennych losach dwóch rodzin – polskiej i niemieckiej, którym przyszło żyć pod jednym dachem.
Kobieca siła i determinacja w budowaniu nowego życia. Próba zrozumienia tych, którzy wydają się obcy.
II wojna światowa dobiegła końca. Choć rany nie zdążyły się jeszcze zabliźnić, nadzieja na lepsze jutro rośnie z każdym oddechem. Polacy przesiedlają się na zachód, by znaleźć własny kąt w opuszczonych domach. Niemcy natomiast muszą zrezygnować z tego, co oni i ich przodkowie tworzyli przez wiele pokoleń.
Dorka i jej mąż pochodzą z podhalańskiej wioski. To oni, jako jedni z pierwszych, zdecydują się przenieść na tak zwane Ziemie Odzyskane. Poręba ma być ich bezpieczną przystanią – z dala od biedy i dramatycznych wspomnień. Na miejscu okazuje się jednak, że nie będą jedynymi lokatorami w przydzielonym im domu.
Eva i Peter nie musieli walczyć o przetrwanie, choć wojna dotknęła także ich rodzinę. Wiodą dostatnie życie wraz z dziećmi we wsi, która jeszcze do niedawna nazywała się Lichtenwalde. Ich niezachwiana dotąd równowaga rozpłynie się, gdy w okolicy zacznie pojawiać się coraz więcej Polaków, a do ich domu wprowadzi się nieznajome małżeństwo.
Z nieufności, niechęci i z trudem ukrywanej wrogości dwie kobiety usiłują budować codzienność pod jednym dachem.
Wojna nie ma w sobie nic z kobiety – te słowa, będące tytułem pamiętnego reportażu Swietłany Aleksijewicz, przyszły mi do głowy przy lekturze „Całego piękna świata” Dominiki Buczak. Dorota, Polka z Podhala i Eva, Niemka ze wsi pod Kłodzkiem muszą po wojnie dzielić dom, w którym jak w soczewce skupia się wszystko to, czego doświadczyli ich rodacy i czego byli sprawcami. „Całe piękno świata” to rwąca jak górski potok, niezwykle emocjonalna i dogłębnie kobieca historia o okrucieństwie i bezsensie wojny, wewnętrznych zniszczeniach, jakich ona dokonuje i możliwości odrodzenia.
Joanna Bator
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 404
DORKA
Tylko Józio dorósł do wielkości ziarna grochu.
Po nim pojawili się jeszcze Ela, Bartuś i Krysia – każde mniejsze od brata o połowę. Pod zamkniętymi powiekami Dorota ustawiała swoje maluchy w rządku i wymyślała im kolory oczu, włosów oraz cechy charakteru. Najstarszy był zuchem, najmłodsza wchodziła ojcu na głowę. Córeczka tatusia.
Płeć nadała dzieciom sama. Imiona również. Wybrała te, które uważała za najładniejsze, nie musiała ich uzgadniać ze Stachem. Nie spieszyło im się z opuszczeniem jej ciała. Droga na zewnątrz trwała kilka godzin, a w przypadku Eli – nawet parę dni. Kiedy brzuch Dorki napinał się i rozluźniał w takt następujących po sobie fal bólu i ulgi, gdy krew znaczyła jej ubrania ciepłymi plamami, miała czas na wsłuchiwanie się w odgłosy płynące z ciasnych korytarzy wewnątrz. Był to moment, w którym dowiadywała się, z kim przychodzi jej się żegnać tym razem. Nudy nie było: chłopczyk, dziewczynka, chłopczyk, dziewczynka. Rodzina jak z obrazka. Do pełni szczęścia brakowało tylko tego, żeby dzieci zechciały poczekać w niej dłużej, zanim wypłyną na zewnątrz. Żeby mogły poznać jej głos, żeby wtuliły się marmurkowymi ciałkami w brzuch, żeby mogły spojrzeć na matkę szarymi, oślepionymi życiem, oczami. Żeby w ogóle miały oczy zdolne do patrzenia, uszy zdolne do słuchania i skórę, która oddziela ich wnętrze od świata.
Wróciły do mamy po kolei: i Józio, i Ela, i Bartuś, i Krysia. Pałętają się po jej głowie, spać nie dają, choć wszystkie razem oraz łzy po nich zostały w czasie przeszłym.
W czasie teraźniejszym Dorce jest przede wszystkim niewygodnie. Niełatwo znaleźć odpowiednią pozycję, bo oprócz niej i Stacha na brudnej podłodze wagonu rozsiadło się jeszcze osiem innych osób. Pomiędzy kolanami, łydkami, stopami, biodrami, przygarbionymi plecami poniewierają się walizki i pakunki. Dorota się wierci. Próbuje rozprostować zdrętwiałe nogi.
Minęły już czasy, w których ludzie przewozili na Zachód cały dobytek. Większość spośród tych, którym zabrano mieszkania, plany na życie, alejki w parku, więzi z ludźmi, dojechała na miejsce miesiące temu. Ze swoich domów na Wschodzie brali, co się dało: krowy, toaletki z witrażami, książki, garnki i święte obrazy. To, co najcenniejsze. To, co udało się zapakować i wnieść do wagonów bez dachów. Radzieckim rodzinom, które w progach przebierały już niecierpliwie nogami, starali się zostawić jak najmniej. Ruszali na Zachód, by zająć mieszkania i domy w pośpiechu opuszczane przez Niemców zmuszanych do porzucenia swoich ryneczków, szkół i przyjaciół. Ale nimi akurat nikt się nie przejmował. Zasiali wiatr, to zbierali burzę.
Teraz na Zachód jadą inni ludzie. Raczej ci, którzy chcą, niż tacy, którzy muszą. Nikt ich nie wygonił, nikt nie oddzielił przemocą od ulubionych sąsiadów. Wybrali się w tę podróż dobrowolnie. Nie taszczą ze sobą talerzy, nie przewożą koni czy szaf, ale i bez tego w wagonie jest duszno i ciasno. Czyjaś kanciasta waliza właśnie wbija się Dorocie w plecy.
W tej całej niewygodzie trudno się uspokoić: z zewnątrz przeszkadzają dobiegające odgłosy, stękania i rozmowy oraz marudzenie niemowlęcia, które nie może zasnąć w zaduchu. Od wewnątrz – nadmiar wspomnień i oczekiwań. Ludzie przed czymś uciekają. Ludzie dokądś dążą. Ludzie czegoś pragną. Ludzie wierzą, że będzie lepiej, niż było. Dorka chętnie by się zdrzemnęła, żeby mieć siłę na spotkanie ze swoim nowym życiem, ale myśli nie dają spokoju również i jej. Wszyscy – dziesięć osób w wagonie, cały skład pociągu pełen takich jak oni, podróżni w innych pociągach zmierzających w tym samym kierunku – zastanawiają się, jak będzie wyglądała ich przyszłość w nieznanym. Na horyzoncie czeka obiecany dobrobyt. Na mecie majaczą nowe domy, pola, stanowiska oraz możliwości. Po latach strachu i ciemności ludzie zmierzają w kierunku spokoju. Dorka i Stach również. Będą budować swoje szczęście w pocie czoła. Ku chwale ojczyzny.
Przed nimi wspaniały czas przyszły.
W rytmie spokojnego stukotu kół coraz bardziej i bardziej oddalają się od rodzinnej wioski. Zostawili w niej dzieci. Zostawili Józia, który miałby już ze dwa lata, gdyby był, a także jego siostry i brata, którzy pojawiali się po nim w regularnych odstępach. Zostawili też krew, śmierć i przemarsz wojsk, które przyniosły wolność i słońce. Przyniosły też lęk wypełniający szczelnie czas między wojną a pokojem.
Dobrych zbawicieli wyprzedzała zła sława. Echo tego, jak świętują oni po ciężkiej pracy, która polegała na przelewaniu własnej, czerwonej jak gwiazda krwi, by uwolnić świat z hitlerowskiego jarzma, niosło się po Polsce, jak długa i szeroka. Stara i nowa. Ze wschodnimi kresami i zachodnimi pradawnymi ziemiami pierwszych Piastów, które wróciły wreszcie do macierzy, do jej łona, i zostaną już w nim na zawsze. Nie to co Józio, Ela, Bartuś i najmłodsza, Krysia, córeczka tatusia. Brzuch Polski jest dla swoich dzieci bardziej przytulny niż brzuch Doroty.
Nikt nie nazywał głośno, po imieniu, ulubionego sportu dzielnych żołnierzy. Najwyżej szeptem, na ucho, po kątach. Ale w mijanych przez nich wsiach, miastach i miasteczkach bały się go wszystkie kobiety, staruszki, dziewczyny i dziewczynki. Przerażał ich mężów, ojców i synów. Przerażał Dorkę, jej siostry, matkę. Przerażał wszystkie koleżanki – i te, z którymi chodziła do szkoły, i te, które mieszkały za płotem. Żadna z nich nie umiała opowiedzieć głośno o tym, czego się boją. Próbowały mówić, ale nie potrafiły. Smutek ze środka nie płynął na zewnątrz. Strach nie ubierał się w słowa. Z rozmów wychodziły im głuche telefony, ciuciubabki, na kogo wypadnie na tego bęc.
– Czego się boisz?
– Pomidor!
– Co ci zrobił żołnierz?
– Pomidor!
– Gdzie twoja siostrzyczka?
– Pomidor!
– Czemu ojciec ma oczy szalone, a matka czerwone?
– Pomidor!
– Czyje jest twoje ciało?
– Pomidor!
– Kogo obchodzi, co czujesz?
– Pomidor!
Takie tam dziewczyńskie wyliczanki. Kto by się nimi przejmował, gdy w okopach na Wschodzie i na Zachodzie leje się prawdziwa krew. Czerwona jak gwiazda.
Czasami się rozumiały. Najlepiej wtedy, kiedy siedziały blisko siebie, dostrajały serca i głowy. Wszystkie razem – i Anula z czarnymi włosami, i wysoka Iza, i inne dziewuchy ze wsi. Nawet Grażyna, która zwykle traktowała Dorkę jak powietrze, odwracała się do niej tyłem albo bokiem, i co najwyżej prezentowała ładny profil, w takich chwilach wydawała się bliska.
Z mózgu do mózgu płynęły całe opowieści bez słów. Usta milczały, ale uda napinały się w tych samych momentach, solidarnie. Wystarczyło, że w jednej z głów pojawiał się gieroj z bratniego kraju, albo przybyły z gór swojski harnaś, któremu po robocie też należała się przecież nagroda. Ciała natychmiast zmieniały się w kamienie. Bolały brzuchy panienek i żon, ciężarne i puste, rozkwitające i przekwitłe. A im ciszej się o tym szeptało, tylko w kobiecym gronie i nigdy wprost, tym strach bardziej pęczniał. Zdarzały się dni, w których przesłaniał całą radość z końca wojny.
Ale i on należał już do dawnego świata. Trafił tam razem z żołnierzami radzieckimi i polskimi, tymi z prawa, tymi z lewa i tymi z gór. Razem z niemieckimi okupantami. Razem z Józiem, Elą, Bartusiem i Krysią. Razem z Grażyną i jej rodziną, która zajmowała największy dom w całej wsi. Razem ze starym Muchą, ojcem Grażyny, młynarzem, który przed laty był twardym i pracowitym góralem, ale wojna odebrała mu i siłę, i chęć do roboty. Razem z Muchową, która miała kiedyś najpiękniejsze włosy i była najcieńsza w pasie ze wszystkich kobiet we wsi. Dzieci narodziła tyle, że i gruby warkocz, i wąska talia pozostałyby tylko wspomnieniami, gdyby nie Grażyna, która od starej Muchowej dostała to, co najlepsze. Włosy miała czarne jak smoła i pas, który każdy chłop mógłby objąć dłońmi, gdyby tylko chciał. Ale od kilku lat chętnych do obejmowania Grażyny nie było wielu. Ostatnio tylko mały Kuba dreptał za nią krok w krok i wtulał zasmarkany nos w spódnicę, gdy wiejskie chłopaki nie chciały z nim gonić po podwórku.
Dorka jechała pociągiem na Zachód. Jechała, żeby o nich wszystkich zapomnieć.
Dwie poprzednie doby wypełnione miała od północy po północ. Co prawda niewielkie walizki i tobołek opatulony szarym papierem spakowali już tydzień wcześniej, ale im bliżej było godziny wyjazdu, im bardziej realna stawała się podróż bryczką do Nowego Targu, a potem dalej do Krakowa, tym więcej myśli atakowało głowę Dorki.
Stach namawiał ją na wyjazd od dawna, wytrwale i nieustępliwie. W końcu uległa. Na początku była przestraszona wizją wyprowadzki daleko od rodzinnego domu, od rodzinnej wsi. Z czasem zaczęła się nią cieszyć. Przez ostatnie tygodnie codziennie odtwarzała w głowie film, w którym główne role odgrywali ona i Stach. Akcja toczyła się w przyszłym domu. Ich domu. Bez ojca, matki, sióstr Doroty. Bez sąsiadów, którzy znają ich, od kiedy biegali po podwórku z gołymi tyłkami. Bez ciotek, wujków i kuzynów. Będą sami. Będą mieli swoje królestwo, gdzie ona, Dorka, będzie królową, a Stach – królem całego świata, który dla siebie stworzą. A jak już się umeblują i urządzą, to pojawią się królewiątka, tym razem rumiane, tłuściutkie, uśmiechnięte i żywe. Będą żyli długo i szczęśliwie, jak to w bajkach.
Dwa dni przed wyjazdem film w głowie Dorki stanął. Nie chciał się odtwarzać. Nastał czas pożegnania. Uważnie, jak nigdy wcześniej, patrzyła na dom. Chciała zapamiętać każdy szczegół życia, które właśnie mijało. Świerkowe gonty na dachu, bele, z których dziadek i jego ojciec zbudowali ściany, okienka zamarzające każdej zimy. Zwykłą góralską chałupę, jedyny dom, jaki znała. Widok z okna, pokrzykiwania dzieciaków na podwórku sąsiadów, woń, którą zaciągała się już od sieni i która czasami ją uspokajała, a czasami ściskała żołądek. Zapach rodzinnego gniazda: drewno, gotowane ziemniaki, wiatr wnoszony przez domowników. Czasami i mdły smrodek psa, którego ojciec wpuszczał do chałupy, kiedy lało, choć matka pomstowała na to pod nosem.
Dorka chciała zapamiętać smak czerwonych jabłek z sadu za chałupą. W całej wsi nie było tak soczystych. Chropowatą fakturę podłogi, po której latem biegała na bosaka. Każdą drzazgę wyciągniętą ze stopy przez mamę. Ulotne chwile spokoju, kiedy przymglone słońce świeciło na podwórko i można było wygrzewać twarz w jego promieniach. Majową zieleń pól przy głównej drodze. Śnieg, który padał i padał, padał dniami i nocami, tak długo, że za płotem widać było ludzi tylko od pasa w górę. Głos nauczycielki tak miły, tak dźwięczny, jak żaden ze słyszanych przez Dorkę dotąd. Starała się mówić jak panna Małgosia nie tylko w szkole, ale i w domu. Uczyła się języka polskiego jak obcego – słownictwo, akcent, wymowa, pisownia. Powtarzała w myślach nowe, eleganckie wyrażenia. Chłonęła panią Małgosię – jej opowieści, sposób poruszania się, wyrozumiałość. Z każdym miesiącem bardziej chciała być podobna do smukłej, delikatnej kobiety, która przyjechała aż z Krakowa, żeby w wiejskiej szkółce pokazać Dorce, że można mówić inaczej niż wszyscy wokół. Że można inaczej żyć.
Wspominała też rodzinne kolacje wigilijne i śniadania wielkanocne. Siostry zaglądające pod ściereczkę, czy baby drożdżowe rosną, by chwilę później uciekać przed matką wymachującą ręką i krzyczącą, że przeziębią ciasto. Trzy nosy i trzy komplety palców przywarte do lodowatych szyb oraz trzy pary szarych oczu wypatrujące na drodze kolędników chodzących od domu do domu. Odświętną mamę, codziennego ojca. Jajka gotowane w łupinach cebuli i zdobione ostrym nożykiem. Któregoś roku Michał wydrapał na jednym ich mały domek z Dorką stojącą przed bramą. Tak jej się podobał ten obrazek, że chciała go zachować na zawsze, ale Kaśka huknęła, jak to ona, że nie wolno marnować jedzenia, obrała pisankę i wrzuciła jajo do świątecznego żuru. Dorka płakała wtedy głośno i długo, aż ubrany w czyściutką koszulę ojciec zbeształ ją, żeby już – kruca fuks! – dała spokój, bo on się wnerwi.
Podczas tych ostatnich dni w domu przez głowę Dorki przewijały się wyłącznie dobre wspomnienia. Podczas nocy także. Przyglądała się uważnie wszystkiemu, co ją otacza, i co ją ukształtowało. Przetwarzała, zapamiętywała, zapisywała. Spać się przez to nie dało.
Nadchodzące dni z pewnością wypełnią kolejne dygoty serca, warto by mieć na nie siłę, ale w ciemnym wagonie nie sposób zmrużyć oczu. Dorka próbuje umościć sobie siedzisko w pierzynie, którą przed wyjazdem starannie zawinęła w szary papier i obwiązała konopnym sznurkiem. Otoczona nią próbuje, na tyle, na ile to możliwe, odizolować się od otoczenia – od zapachów, odgłosów, dotyku ludzi. Stach już od godziny rozmawia z jakimś mężczyzną, a ona wolałaby nie widzieć i nie słyszeć towarzyszy podróży. Choćby niemowlaka, który to zasypia zmęczony płaczem, to budzi się i wrzeszczy, niespokojny. Ani jego matki, która ciągle przeprasza i na zmianę to kołysze dziecko, to karmi je piersią. Nic jednak na dłużej nie pomaga, więc sama już wygląda tak, jakby się miała rozpłakać. Ma brudne czoło, mokre od potu włosy i nie więcej niż dwadzieścia lat. Otoczyli ją specjaliści od opieki nad niemowlętami, ci sami, co zawsze. I ich dobre rady, wieczne jak trawa.
– Pobujaj go, przecież widać, że potrzebuje! Bujał się w brzuchu przez dziewięć miesięcy, to teraz tęskni – mówi kobieta z chustką na głowie. Jedna z tych, które w życiu nie miały ani jednej wątpliwości, wszystko robią jak należy. Dziecko nigdy im się nie budziło w nocy, spało jak złoto od północy po świt, niczego się nie domagając, usuwało się z życia matki, żeby jej nie przeszkadzać.
– Pewnie narobił w pieluchę – dodaje łysy mężczyzna około pięćdziesiątki. Przewijanie niemowląt studiował na uniwersytecie. Piątka z teorii.
– Kawałek cukru mu trzeba dać.
– Albo mleko! Głodny przecież.
Przeprowadzają naprędce badania porównawcze na temat jakości macierzyństwa w przekroju historycznym.
– Kiedyś to matka wiedziała, jak ululać dzieciaka. Na rękę brała, przystawiała do piersi i już był spokój. Teraz wszystko nerwowe, przestraszone jakieś, to jak mały ma spać.
Dziewczyna z niemowlakiem wbija wzrok w podłogę, nic nie mówi. Nie poprawiła bluzki po ostatniej próbie zatkania dziecku buzi sobą. Jej pierś odcina się od ciemności.
Dorka zamyka oczy, pod powiekami od razu pojawiają się wspomnienia z niedawnej przeszłości. Zrozumiała, że klamka zapadła, kiedy Stach wrócił z urzędu z decyzją o przesiedleniu. To była ich przepustka na Zachód. Patrzyła wtedy na swojego męża, przystojnego, z roziskrzonymi niebieskimi oczami, wymachującego z daleka plikiem kartek, uśmiechniętego od ucha do ucha. Sama też się śmiała. Do tej pory istniały plany, ale raczej dość odległe i stale przesuwane. Bilety nadały im kształt. Z trudem przychodziło Dorce wyobrażenie sobie tego, jak będzie wyglądał świat, w którym się znajdą, ale chciała odnaleźć w nim coś znanego, co zawsze przynosiło jej ukojenie.
– Żebyśmy choć góry z okna widzieli, Stasiu – powiedziała cicho do męża, kiedy kilka nocy wcześniej leżeli spoceni i wtuleni w siebie, a Krysia, która dopiero co skleiła się z kawałka Dorki i kawałka Stacha, maleńka, maluteńka, dzielnie płynęła przed siebie.
– A morza nie chciałabyś zobaczyć? – pytał Stach i całował Dorkę w czubek głowy. Powieki im ciążyły po całym dniu dyskusji o wyjeździe i całym wieczorze tarzania się na łóżku.
– Nie, Stasiu – odpowiedziała. Morza nigdy dotąd nie widziała, to góry były tłem wszystkiego, co przeżyła, każdej chwili. Do nowego życia chciała zabrać coś swojskiego i bliskiego, skoro miało zabraknąć w nim jabłek z przydomowego sadu i kolędników znanych od urodzenia.
– A może jeziora? Na północy są Mazury z wielkimi jeziorami i lasami. Ale płaskie.
– Chcę mieszkać w górach.
Następnego dnia Stach wstał z samego rana i napisał podanie o skierowanie ich w okolice Kłodzka. Sąsiad opowiadał, że to ładne miejsce. Pojechał tam na tydzień i przywiózł dwa rowery, maszynę do szycia i komplet garnków z niemieckimi literami na dnie. Pokazał im łupy i zapewnił, że okolicę też zdążył zwiedzić.
Jechali zatem w góry.