Całując Ul - Jonathan Carroll - ebook + książka

Całując Ul ebook

Jonathan Carroll

4,1

Opis

Niektórych zagadek lepiej nie rozwiązywać…

Sam Bayer – główny bohater tej książki – jest autorem popularnych powieści. Próbuje napisać nową, ale kolejny rozwód i znudzenie rutyną powoduje, że nie może przelać na papier żadnych pomysłów. Dopiero wizyta w rodzinnym Crane’s View uruchamia jego wyobraźnię. Wkrótce Sam pogrąża się w nierozwiązanej zagadce kryminalnej sprzed trzydziestu lat: śmierci Pauline, najpiękniejszej dziewczyny w miasteczku. Wtedy wybucha jego gwałtowny romans z tajemniczą Veronicą Lake i niespodziewanie ujawnia się morderca Pauline. Osaczony ze wszystkich stron Sam przekonuje się, że tylko sobie może ufać w tej przerażającej sprawie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (18 ocen)
7
8
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sitri84

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra powieść, pierwsza część trylogii Crane's View. Nie znajdziecie tutaj tylu elementów fantastyki, ile zazwyczaj występuje u Carrolla. Jest to raczej kryminał - wciągający, napisany świetnym językiem i z humorem. szczerze polecam!
10

Popularność




Patowi Conroyowi

Stephenowi Kingowi

Michaelowi Moorcockowi

Paulowi Westowi

PRZYJACIOŁOM, MISTRZOM, CZARODZIEJOM

Jeśli nie wiesz, kim jestem

a ja nie wiem, kim jesteś ty

światem rządzić będą prawa

stworzone przez innych

a my sami, podążając za niewłaściwym bogiem,

możemy zgubić naszą gwiazdę.

Rytuał do odczytania innym

William Stafford

CZĘŚĆ PIERWSZA

Nie lubię samotnych posiłków i między innymi dlatego właśnie stałem się sławny. W osobach, które jadają w miejscach publicznych bez towarzystwa, jest coś żałosnego i mało pociągającego. Lepiej już chyba zostać w domu przed telewizorem, popijać zupę pomarańczową z puszki i chrupać krakersy, niż siedzieć samotnie na widoku publicznym w oczekiwaniu na ten jeden smętny posiłek.

Uczyniłem to spostrzeżenie akurat w trakcie lunchu z moją agentką, Patricią Chase. Patricia, wysoka i piękna, jest prawdziwą kobietą ze stali. Spojrzała na mnie tak, jak to często robiła w ciągu tych ponad dwudziestu lat, odkąd się znamy – a w jej wzroku była wyjątkowa mieszanka rozbawienia, rozpaczy i gniewu.

– Skąd takie pomysły, Sam? Nie ma nic przyjemniejszego niż samotny posiłek! Bierzesz jakąś książkę lub ulubione pismo, nie musisz nic mówić ani być duszą towarzystwa, sam sobie narzucasz tempo jedzenia… Uwielbiam jadać samotnie.

Zignorowałem ją i kontynuowałem:

– Z drugiej jednak strony najwspanialszy w życiu jest obiad w restauracji z nową kobietą. Składasz zamówienie, a potem zaczynasz tę pierwszą rozmowę. Dotąd tylko sobie gawędziliście. Jest to coś czarodziejskiego: siedzieć z tą nową istotą w twoim życiu w jakiejś miłej restauracji…

Uśmiechnęła się i wzięła bułkę z koszyka.

– No cóż, mój chłopcze, pojadłeś sobie z różnymi nowymi kobietami przez te wszystkie lata. A co mówią najświeższe doniesienia o Irene?

– Wydzwania bez ustanku i zadręcza mnie, że wynajęła jednego z najlepszych w mieście adwokatów od spraw rozwodowych. A potem chichocze i mówi, ile ode mnie zażąda w sądzie.

– Ale przecież ustaliliście coś chyba przed ślubem?

– To funkcjonuje tylko wtedy, gdy się żenisz, ale gdy przychodzi do rozwodu, to i tak wszystko psu na budę.

– Irene była twoją trzecią żoną. Mój Boże, całkiem niezła liczba.

– Jeśli dostajesz furii z powodu pcheł, to nie rzucasz do ognia całego koca, prawda? A kto powiedział, że optymizm to taka dobra rzecz?

– Coś mi się zdaje, że biorąc pod uwagę te pieniądze, które płacisz dwóm pierwszym, powinieneś uznać Irene za swój ostatni wybryk i poprzestać na przyjaciółkach. Właśnie, à propos pieniędzy, co tam słychać z twoją nową powieścią?

Odchrząknąłem, ponieważ nie chciałem wychrypieć następnego zdania.

– Nic, Patricio. Nici. Kredens jest pusty. Wypstrykałem się.

– To kiepsko. Niedawno dzwonił Parma i pytał, co się z tobą dzieje. Wiesz, jak lubi sobie pogadać. Odnosi wrażenie, że się przed nim ukrywasz.

– Bo tak jest. Zresztą Parma jest rozpieszczony. W ciągu ośmiu lat dostał ode mnie pięć książek i zarobił na tym mnóstwo pieniędzy. Czego jeszcze ode mnie chce?

Potrząsnęła głową.

– To nie tak. Dał ci pokaźną zaliczkę a conto tej nowej książki i ma prawo wiedzieć, co się dzieje. Spójrz na to z jego punktu widzenia.

– Nie potrafię. Nawet gdy chodzi o moje życie, nie mogę sobie na to pozwolić. W tej książce wszystko jest totalną bzdurą, bohaterowie utknęli w pół kroku i całość nie trzyma się kupy.

– Streszczenie wyglądało nieźle.

– To żadna sztuka napisać streszczenie. – Wzruszyłem ramionami. – Dziesięć stron czystej sztampy.

– Więc co zamierzasz zrobić?

– Może znów powinienem się ożenić. To by mi pozwoliło oderwać się trochę od wszystkiego na pewien czas.

Odchyliła się na krześle i wybuchnęła głośnym śmiechem. Zrobiło mi się przyjemnie, bo już od dawna nikogo nie rozśmieszyłem. A zwłaszcza siebie.

Przez pozostałą część spotkania mój pesymizm zmagał się z optymizmem. Patricia znała mnie bardzo dobrze i doskonale wiedziała, kiedy udaję. Wyczuwałem, że ta rozmowa z moim wydawcą, Aureliem Parmą, nie należała do najprzyjemniejszych, ponieważ rzadko otrzymywałem od Patricii wezwanie na taki urzędowy lunch. Zazwyczaj rozmawialiśmy przez telefon raz lub dwa razy w miesiącu, a potem umawialiśmy się na uroczystą kolację w dniu przekazania manuskryptu.

– W którym jesteś miejscu?

– Jak facet opuszcza żonę i jest z tą dziewczyną.

– Sam, to było na pierwszej stronie streszczenia!

– Wiem. Ale właśnie to ci mówiłem.

– No dobra, ale co z… – Postukała palcem w stół.

– Daj sobie z tym spokój, naprawdę przemyślałem już wszystkie „ale co z”. Zacząłem pisać jakieś opowiadanie, ale było tak smętne, że nawet moje pióro się porzygało. To fatalne, wierz mi. To nie jest zwykła blokada twórcza, lecz twórcza susza. Moja mózgownica przypomina ostatnimi czasy Etiopię.

– Masz szczęście, że to się zdarza po raz pierwszy. Wydałeś dziewięć książek. Całkiem sporo. Wygląda na to, że się wypisałeś.

– Nie jest to najlepszy moment na takie zjawisko. Zwłaszcza że Irene cały czas czeka i ostrzy sobie pazury.

Rozmawialiśmy o różnych innych rzeczach, ale przez cały czas moje milczenie w związku z pewną sprawą wisiało nad nami jak smog nad Mexico City. Gdy już zaczęliśmy się zbierać do wyjścia, Patricia zaproponowała, żebym się wybrał na wakacje.

– Nienawidzę wakacji! Po ślubie z Michelle pojechaliśmy do Europy, ale ja najchętniej siadłbym sobie przed telewizorem i oglądał CNN.

– Lubiłam Michelle.

– Ja też, dopóki się z nią nie ożeniłem. Uważała, że gdybym tylko się postarał, mógłbym zostać wielkim pisarzem. A niby co ja robiłem przez cały ten czas przy biurku, może przygotowywałem sushi?

Patricia spojrzała na mnie swoim sowio mądrym wzrokiem.

– Co byś wolał: pisać wielkie książki czy takie, które dobrze idą?

– Już dawno temu zrezygnowałem z prób zadziwiania ludzi. Jest takie rosyjskie przysłowie: „Prawda jest jak pszczoła – żądli prosto w oczy”. Jedna z prawd na mój temat jest taka, że piszę książki, które z założenia mają bawić, ale żadna z nich nie pretenduje do tego, aby być wielką. To mi wystarcza. Należę do tej nielicznej grupy ludzi, którzy odczuwają szczerą wdzięczność za to, co im zostało dane. Kiedyś na lotnisku zobaczyłem trzech ludzi, którzy czytali moje książki. Nawet nie wiesz, jak byłem szczęśliwy.

Wydawało mi się, że temat jest skończony, lecz Patricia powiedziała:

– Konieczność sprawia, że płaczesz, śpiewasz lub skaczesz.

– Że co?

– Ja też znam te rosyjskie przysłowia, przecież sama dałam ci tę książkę. Do diabła! Zadowolenie z tego, co się robi, jest jak najbardziej słuszne, pod warunkiem że idąc spać, czujemy się dobrze. Ale z tobą już tak nie jest. Pisałeś dreszczowce, które podobały się ludziom, i byłeś szczęśliwy. Teraz nie możesz pisać, jesteś pusty i smutny. Może nadszedł czas napisać wielką książkę. Spróbuj. Może jakoś wygrzebiesz się z tej koleiny.

Nastąpiła długa przerwa, podczas której mierzyliśmy się wzrokiem.

– Naprawdę nie wiem, czy jak tak mówisz, to jesteś suką czy guru.

– Suką. Suką, która chce cię zmusić do powrotu do pracy, żebyś mógł wykarmić wszystkie swoje eksmałżonki.

Ironia całej tej sytuacji polegała na tym, że na ów dzień przewidziana była pierwotnie mała uroczystość. Właśnie wydano moją najświeższą powieść, Śniadanie magika, i przyjechałem do Nowego Jorku, żeby podpisywać książki w księgarni należącej do mojego przyjaciela, Hansa Lachnera.

Lubię podpisywać książki, ponieważ jest to jedna z tych nielicznych okazji, gdy mogę stanąć twarzą w twarz z ludźmi, którzy dzielą ze mną tę najważniejszą część mojego życia – czas, kiedy raczę ich opowieściami. Jasne, że niekiedy zdarza się jakiś świr, który chce, żeby podpisać mu ręcznik, albo typ, obok którego nie odważyłbym się usiąść w metrze, ale ogólnie rzecz biorąc, są to przyjemne chwile, a słuchanie komplementów na temat moich książek też nie jest dla mnie specjalnie przykre. Na początku byłem przerażony, gdyż zdawało mi się, że nikt się nie zjawi. Do końca życia nie zapomnę tej chwili, kiedy wchodziłem na pierwsze spotkanie autorskie i zobaczyłem tłum ludzi czekających na moje przybycie. Oszalałem.

W przeszłości Hans Lachner pracował jako redaktor w pewnym słynnym wydawnictwie, ale znużyła go polityka i intrygi. Po śmierci rodziców przejął spadek i przeznaczył go na Cover Up. Był to sklep wprawdzie niewielki, lecz za to przytulny i doskonale zaprojektowany, a Hans wyśmienicie znał się na książkach. Gdy wstąpiłem tam pewnego razu, ujrzałem go zatopionego w rozmowie z Gabrielem Márquezem. Później, gdy powiedziałem mu, że nie wiedziałem, iż zna hiszpański, Hans odparł:

– Nie znam. Ale tego dnia się nauczyłem.

To właśnie on dał moją trzecią powieść – Wytatuowane miasto – pewnemu hollywoodzkiemu producentowi, który zdecydował się na jej kupno i w końcu zrobił z niej film. Byłem mu ogromnie zobowiązany i czyniłem wszystko, żeby mu się jakoś odpłacić.

Gdy wszedłem do jego sklepu po lunchu z Patricią, niewątpliwie wyglądałem jak Peter Lorre w M1, bo Hans zaraz podszedł do mnie i powiedział, że wyglądam jak gówno.

– Psie czy ludzkie? To nie wszystko jedno.

– Co jest grane?

– Właśnie wracam z lunchu z moją agentką, która przepuściła mnie przez maszynkę.

– Pan Bayer?

Odwróciłem się na pięcie, produkując jednocześnie mój natychmiastowy szeroki uśmiech, i powitał mnie błysk flesza. Gdy zgasł oślepiający blask odbity w mojej siatkówce, dostrzegłem jakąś pulchną kobietę w czapce baseballowej z napisem „Timberland” i dużych okularach w srebrnej oprawie.

– Bądź tak dobry, Hans – z tymi słowy wepchnęła mu aparat do ręki i podeszła do mnie. Potem wzięła mnie pod ramię. Hans policzył do trzech i znów błysnął, zupełnie mnie oślepiając.

– Jestem Tanya. Gdy będzie pan podpisywał moje książki, proszę pamiętać, że mam na imię Tanya.

– Dobrze.

Odebrała swój aparat i ruszyła gdzieś zaaferowana.

Hans objął mnie i zaprowadził na tył sklepu, gdzie czekał na nas stół i krzesła.

– Tanya zawsze kupuje dwa egzemplarze twoich książek. Drugi daje siostrze.

– Niech ją Bóg błogosławi.

Usiadłem i zaraz podeszli do mnie pierwsi ludzie, choć uczynili to z wahaniem, jakby się bali mi przeszkodzić. Starałem się być równie miły jak zawsze, pytając o imiona i wpisując coś osobistego, żeby mogli się później uśmiechnąć przy lekturze. „Śniadanie z Charlesem. Bardzo mi miło, że dzieliłeś ze mną ten posiłek”. „Czarodziej wita Jennifer”. „Dla Tanyi, która zawsze kupuje dwie i zasługuje na podwójne podziękowanie za to poparcie”. Czas mijał, a ja podpisywałem książki i oddawałem się czczym pogaduszkom.

– Jestem Veronica. Mam tu z sobą cały zbiór i byłoby mi miło, gdyby zechciał pan je wszystkie podpisać i… no wie pan, po prostu podpisać.

Nie spojrzałem na nią, gdy podeszła, ponieważ akurat wtedy Hans podawał mi szklankę z colą. Postawiłem ją na stoliku i nagle spostrzegłem książkę na samym wierzchu pokaźnego stosu – było to niemieckie wydanie mojej pierwszej powieści.

– O Boże, a gdzież pani to dostała? – Uśmiechnąłem się, podniosłem na nią wzrok i osłupiałem. Przede mną stała tleniona blondynka z falami włosów opadających na ramiona. Cerę miała tak lśniącą i delikatną, że wręcz trudno sobie wyobrazić, by człowiek przebywający przez jakiś czas w jej towarzystwie nie miał poważnych kłopotów z rękami. W jej wielkich, zielonych oczach wyczuwało się przyjazne nastawienie, a zarazem wyraźną głębię i inteligencję. Zauważyłem, że taksuje mnie. Jej usta były pełne i niemal szkarłatne, choć nie było na nich ani śladu szminki. Były to usta dekadenckie, aż zbyt dekadenckie przy tak radosnej twarzy. Nie byłem pewien, czy do końca podoba mi się ta sprzeczność. Podniecało mnie to, ale nie miałem pewności, czy mi się to podoba.

– Kupiłam ją podczas pobytu w Niemczech. Usiłuję zgromadzić wszystkie wydania pańskich dzieł, ale to nie takie proste.

– Jest pani zbieraczką?

– Niezupełnie. Po prostu uwielbiam pańskie książki.

Otworzyłem jedną z nich na stronie tytułowej.

– Pani się nazywa…

– Veronica. Veronica Lake.

Moje pióro zamarło.

– Jak?

Roześmiała się głębokim, niemal męskim głosem.

– Tak, tak właśnie się nazywam2. Moja matka miała chyba w sobie coś z sadystki.

– A pani tak bardzo ją przypomina. To zupełnie tak, jakby ktoś nazwał syna Clark Gable.

– Cóż, dzieciakom w Ameryce Południowej dają na imię Jezus.

– Tak, i gdy umierają, idą prosto do nieba. Kiedy pani umrze, Veronico, pójdzie pani do Hollywood.

Podpisałem książkę i sięgnąłem po następną. Wydanie japońskie. Potem hiszpańskie. Taką kolekcję widziałem dotychczas jedynie na mojej półce.

– Gdybym tylko potrafiła, pisałabym dokładnie takie książki jak pan. Tak dobrze je rozumiem.

– Czy wyjdzie pani za mnie?

– Przecież jest pan żonaty – odrzekła, uroczo wydymając wargi.

Wróciłem do podpisywania.

– To już końcówka.

Zanim zdołałem cokolwiek powiedzieć, poczułem na ramieniu czyjąś dłoń, a w powietrzu rozszedł się oszałamiający zapach wody toaletowej mojego oszałamiającego wydawcy, Aurelia Parmy.

– Faraon Samuel III Blagier. A gdzie jest twój orszak?

Od razu zrobiłem się czujny i zesztywniałem.

– Blagier? Co chciałeś przez to powiedzieć, Aurelio?

– Nic a nic. Po prostu przyszedłem, żeby cię obserwować. – Aurelio zwrócił się do Veroniki. – Jestem jego wydawcą – powiedział protekcjonalnie swym najbardziej monarszym tonem. Potem błysnął w jej stronę swoim najbardziej olśniewającym uśmiechem.

– A ja jego wielbicielką – odparła bez uśmiechu.

– Już cię złapała, szefie.

Aurelio nie lubi, kiedy ktoś go tak załatwia. Spiorunował ją takim spojrzeniem, że nawet parmezan by się roztopił, a ona rzuciła nań wzrokiem tak obojętnym, jakby był przecinkiem na kartce. Odszedł pokonany.

– Więc jest pani w korpusie dyplomatycznym, Veronico?

– Przyszłam tu zobaczyć się z panem, panie Bayer. Po prostu chcę mieć te moje pięć minut. On może być z panem przez cały czas.

– Na szczęście nie jest, gdy mam na to wpływ – wymamrotałem i wróciłem do podpisywania.

– Zdaję sobie sprawę, że to miejsce nie nadaje się do załatwiania interesów, lecz muszę panu powiedzieć, że robię filmy dokumentalne i bardzo bym chciała nakręcić coś na pański temat. Zostawię panu wizytówkę. Gdyby był pan zainteresowany, proszę zadzwonić. Zresztą ucieszę się z pańskiej wizyty, nawet jeśli nie zgodzi się pan na ten film.

– Czuję się zaszczycony – powiedziałem, kończąc podpisywać jej książki.

Zgarnęła je pod pachę i pochyliła się nade mną.

– A ja mówię poważnie – szepnęła.

Gdy odchodziła, podobała mi się tak samo jak na początku. Jej bezpośredniość wywoływała we mnie pewien lęk, choć zarazem budziła podniecenie. Następna osoba położyła książki na stole i rzuciła z irytacją:

– Nareszcie.

– Bardzo przepraszam. Jak się pan nazywa?

Ta pogawędka z Veronicą sprawiła, że moja praca utknęła na pewien czas w martwym punkcie, więc przyśpieszyłem, starając się skupić na tym, co robię. Dopiero jakieś pół godziny później spojrzałem na wizytówkę, którą mi zostawiła. Kolejny wstrząs.

Otóż najważniejsza w mojej powieści Wytatuowane miasto jest chwila, w której czarny charakter ściąga koszulę i bohaterka po raz pierwszy widzi jego plecy. W rosyjskich więzieniach jest taki zwyczaj, że skazańcom, którzy odbyli już długą karę, tatuuje się plecy najwymyślniejszymi bizantyjskimi rysunkami, jakie tylko można sobie wyobrazić. Całe dzieło powstaje dzięki kombinacji ostrzy do golenia, igieł i atramentów zrobionych z moczu i palonych obcasów od butów. Owa ilustracja przedstawia biografię więźnia – zbrodnie, jakie popełnił, uzależnienie od narkotyków, jego miejsce w hierarchii więziennej. Każdy z tych obrazów ma symboliczne znaczenie, na przykład diament oznacza, że spędził połowę życia za kratkami, pająk – że jego specjalnością są włamania i tak dalej. Mój bohater ma absolutnie całe plecy pokryte aniołami, cerkwiami, mostami, smokami, chmurami, drzewami, a całość przywodzi na myśl naiwną ilustrację przedstawiającą Miasto Boże.

Tak się złożyło, że Veronica Lake zdobyła gdzieś tę samą fotografię, która natchnęła mnie wiele lat temu, i wykorzystała ją przy projektowaniu swojej wizytówki. To samo zdjęcie, tylko ozdobione srebrnymi literami z jej imieniem, nazwiskiem i numerem telefonu. I teraz to zdjęcie, wspomnienia moich pierwszych wrażeń z nim związanych, śmiałość Veroniki – wszystko to sprawiło, że ciarki przeszły mi po plecach. Odkąd poznałem moją ostatnią żonę, żadna kobieta aż tak mnie nie zaintrygowała.

To nie był jeszcze koniec kawałów, które los płatał mi tego dnia. Gdy już skończyłem podpisywanie, wyrwałem się z rąk Aurelia; wcisnąwszy mu jakiś kit o palącej konieczności pracy nad nową książką i zapewniwszy go, że wszystko jest cacy, rzuciłem się do drzwi. Wziąłem taksówkę na przedmieście, gdzie w jednym z garaży zaparkowałem samochód, licząc, że w ten sposób uniknę szaleństwa w godzinie szczytu. Jazda do mojego domu w Connecticut zajmuje mi dwie godziny z okładem, oczywiście jeśli drogi są przejezdne, ale szosa zakorkowała się w momencie, gdy dojechałem do West Side Highway, skąd rozciąga się piękny widok na rzekę Hudson i pływające po niej łodzie. Jeśli już ma się gdzieś utknąć, to chyba tylko tam. Włączyłem sobie kasetę z jednym z ostatnich bestsellerów i zanim samochody ruszyły, udało mi się wysłuchać dwóch rozdziałów. Kiedy przejechałem Washington Bridge, sytuacja się poprawiła. Mknąłem naprzód, rozkoszując się świadomością, że ten dzień, pełen wymuszonych uśmiechów i fałszywych obietnic, mam już za sobą.

Jednak im dłużej nad tym wszystkim myślałem, tym bardziej zdawałem sobie sprawę, że bez względu na to, jak szybko jadę tą autostradą, w domu czekają na mnie wszystkie nie dokończone sprawy. Co, do diabła, mam zrobić z tą poronioną powieścią, która leży bez życia na moim biurku? Chyba po raz pierwszy w mojej karierze pisarskiej zrozumiałem, że z powieścią może być tak jak z romansem – zaczyna się od długich pocałunków i tańców przy fontannach, a potem, zanim się zdążysz zorientować, nagle zmienia się w twojego nauczyciela z szóstej klasy. Osiągnąłem w pracy taki etap, że nie miałem nawet ochoty wchodzić do gabinetu, bo wystarczyło jedno spojrzenie na ten stos kartek, a nachodziło mnie rozpaczliwe pragnienie nagłego odlotu na inną planetę. Obojętnie jaką, pod warunkiem że nie będzie tam książek, terminów ani włoskich wydawców. Najlepiej ujęła to Irene: „Wszystkie szczury uciekają ze statku, Sam. Nawet ten najlepszy przyjaciel na świecie: twoja wyobraźnia”.

To właśnie było dla mnie największym zaskoczeniem. Jeszcze do niedawna wszystko było takie proste. Regularnie co dwa lata zasiadałem za biurkiem z kilkoma postaciami w głowie i zaczynałem pisać. Gdy już zaznajomiłem się z nimi nieco bliżej, poznałem ich zwyczaje i poglądy na świat, cała opowieść wyłaniała się z mgły i przechodziła na papier. Myślę, że wszystko szło tak łatwo między innymi dlatego, że byłem dla nich po prostu miły. Nigdy ich do niczego nie zmuszałem. Nie wszystkie postacie były moimi bohaterami, ale każdą z nich szanowałem i pozwalałem jej robić to, na co miała ochotę. Jakiś pisarz powiedział kiedyś, że w trakcie pisania każdej książki przychodzi taki moment, kiedy postacie przejmują inicjatywę i zaczynają żyć własnym życiem. U mnie coś takiego dzieje się już na pierwszej stronie.

Jednak w związku z tą ostatnią powieścią najbardziej niepokoiło mnie to, że była żenująco wręcz płaska. Postacie coś tam mówiły i czymś się zajmowały, ale wszystko było mało przekonujące, ponieważ nie mogłem tchnąć w nie prawdziwego życia. Czułem się jak doktor Frankenstein, któremu niby udało się stworzyć żywą istotę, ale nie do końca. I tak samo jak on doskonale zdawałem sobie sprawę, że mój twór to najnormalniej w świecie partacka robota. Wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek zejdzie ze stołu operacyjnego i znajdzie w sobie dość energii, aby poczłapać w świat, to i tak wszystko potoczy się inaczej, niż planowałem.

Byłem głodny. Głodny, zmęczony i zmartwiony. Jechałem do domu, który był zbyt duży dla mnie i mojego psa, Louie. Kupiłem go w czasach, kiedy dom na wsi z piękną nową żoną Irene, białym szczeniaczkiem i dużym pokojem do pracy wydawał mi się szczytem marzeń. Teraz w tym domu straszyło, pies zmienił się w mizantropa, a mój gabinet stał się pokojem 101 z Orwellowskiego Roku 1984.

I gdy pełen tych radosnych myśli wjechałem do Westchester County, nagle przyszedł mi do głowy doskonały pomysł: pojadę do domu. Do mojego domu w Crane’s View w stanie Nowy Jork, gdzie spędziłem pierwsze piętnaście lat życia.

Chociaż przejeżdżałem tamtędy zawsze w drodze do Nowego Jorku, od dziesięciu lat nie miałem czasu, żeby się tam zatrzymać. Nigdy nie byłem człowiekiem o nostalgicznych skłonnościach i nie spędzałem czasu na rozmyślaniu o tym, co minęło. Moja druga żona, Michelle, powiedziała mi kiedyś, że po raz pierwszy spotkała kogoś, kto tak niewiele mówi o swojej przeszłości. Zastanowiłem się nad tym, a potem wyznałem, że z pewną podejrzliwością traktuję ludzi, którzy uczestniczą we wszystkich spotkaniach absolwentów, kartkują albumy z fotografiami i stare roczniki szkolne. Dostrzegałem w tym coś dziwnego – zupełnie jakby czuli, że gdzieś tam zostawili coś ważnego, albo jakby uświadomili sobie, że był to najlepszy okres ich życia. Więc unikałem wszystkich zjazdów, pogubiłem gdzieś te nieliczne posiadane przeze mnie roczniki szkolne i wzruszeniem ramion zbyłem cały okres dorastania.

Ostatni raz odwiedziłem Crane’s View po ślubie z Michelle, która nalegała, żebym ją zabrał na wycieczkę. Była zagorzałą romantyczką i chciała zobaczyć wszystko. Zwiedziliśmy więc moją szkołę, zjedliśmy lunch w pizzerii u Charliego i spacerowaliśmy po głównej ulicy tak długo, aż nawet ona poczuła się znudzona tym, że tak mało jest tu do oglądania. Ale w tamtych czasach byłem szczęśliwy i nie potrzebowałem historii, żeby pożeglować w kierunku wspaniałej przyszłości.

Gdy zjechałem z głównej drogi, była już siódma wieczorem, ale o tej porze roku, w samym środku lata, niebo ma jasnozłoty kolor świeżego chleba. Droga do miasta wiła się wśród pięknych drzew i wielkich domów ukrytych za wysokimi murami. Kiedy byliśmy mali, rodzice zabierali mnie i siostrę na niedzielne przejażdżki. Ileż to razy mijaliśmy te wspaniałe domy i słuchaliśmy ojca, który z dumą wymieniał nazwiska zamieszkujących je ludzi, zupełnie jakby znał ich osobiście.

Co się stało z tym tak miłym zwyczajem, jakim były rodzinne przejażdżki? Czasami wyjeżdżało się na długie godziny, rodzice rozmawiali sobie po cichu z przodu, dzieciaki szturchały się albo szeptały na tylnym siedzeniu, a wszyscy byli szczęśliwi, że wyrwali się na tyle godzin swoim wielkim, starym, czarnym fordem albo złotym dodge’em kombi. Czasami zatrzymywało się na lody albo, jeszcze lepiej, podjeżdżało na miniaturowe pole golfowe trzy miasteczka dalej, gdzie i inne rodziny na niedzielnej wycieczce postanowiły zrobić sobie przystanek.

Wszystkie te wspomnienia przepływały leniwie przez moją głowę jak tropikalne ryby, a samochód toczył się w kierunku Crane’s View. Oto róg, na którym Dave Hughes spadł z roweru, dom Woody’ego Barra i kościół Świętego Judy, przy którym wszyscy moi katoliccy przyjaciele zawsze robili znak krzyża. Tak jak się spodziewałem, wszystko wydawało mi się jakieś małe i wszędzie unosiła się delikatna woń wody kolońskiej, której nie używało się już od lat.

Stwierdziłem ze zdziwieniem, że nigdy nie rozmyślałem wiele nad moim dzieciństwem, ponieważ było dobre, choć trudno byłoby się tam dopatrzyć czegoś nadzwyczajnego. Coś jak pożywny posiłek, po którym jest się sytym, choć nie wyróżniał się niczym specjalnym. Ojciec przepracował całe życie w Shell Oil, a jego ulubionym zajęciem było człapanie po domu z fajką w zębach, w kapciach i luźnych spodniach i naprawianie wszystkiego, nawet tego, co nie wymagało napraw. Matka była gospodynią domu – w tamtych czasach to określenie nie było jeszcze obraźliwe. Pobrali się zaraz po szkole i szczęśliwie przeżyli trzydzieści cztery lata.

Latem wyjeżdżaliśmy do małego domku w mieście o nazwie Sea Girt na wybrzeżu New Jersey. Mieliśmy jamnika, który wabił się Eli (ojciec kończył Yale), i kilka samochodów kombi; kolacje jadaliśmy wspólnie przed telewizorem, oglądając albo Waltera Cronkite’a, albo Perry’ego Masona. Na deser mieliśmy lody waniliowe Breyera polewane sosem czekoladowym Bosco. Telewizja była czarno-biała, włosy ścinało się na krótko, dziewczyny nosiły spódnice. Czy cokolwiek mogło być prostsze?

Kafejka u Scrappy’ego, tuż za szkołą, była moim pierwszym przystankiem tego wieczoru. Przyzwoite jedzenie, automat telefoniczny najbliżej szkoły i nieodmienna życzliwość właścicieli sprawiały, że była to jedna z dwóch ulubionych knajpek wszystkich dzieciaków w Crane’s View. Drugą była pizzeria u Charliego, ale mieli tam tak mało miejsc, że mogłeś co najwyżej kupić kawałek pizzy i zjeść na ulicy. Natomiast kafejka była duża, klimatyzowana i pełna wygodnych, jaskrawoturkusowych kabin. Grała muzyka, a jedzenie było w cenach, na które mogliśmy sobie pozwolić. Kafejka była nasza. Dzieciaki nie mają nic – wszystko jest albo obiecane, pożyczone, upragnione, albo przesadzone. U Scrappy’ego mogliśmy planować, marzyć i wprowadzać zmiany. Sprowadzało się to do tego, że jeśli chciałeś się z kimś gdzieś umówić, mówiłeś: „Będę czekać przed Charliem”. Jeśli natomiast chciałeś porozmawiać, zostawała tylko kafejka u Scrappy’ego.

Gdy wszedłem do środka, było prawie pusto. Stanąłem na chwilę w drzwiach i od razu obudziły się miliardy wspomnień. W każdym kąciku i każdej kabinie została jakaś cząstka mojego życia. Sam widok tego pomieszczenia, znajomy zapach kawy Bunn-O-Mat, smażonego mięsa, ludzkich ciał, pasty do podłóg i przetartych ścierką stolików przypomniał mi z ogromną wyrazistością to inne teraz, które kiedyś było równie ważne jak dzisiejsze teraz. Usiadłem przy ladzie i zacząłem się obracać w prawo i w lewo.

Niebawem podeszła do mnie młoda kelnerka, u której dwie rzeczy od razu rzucały się w oczy: nadmiar szminki i niedobór energii. Otaczała ją atmosfera ogólnego oklapnięcia, typowa dla osób, które muszą być cały dzień na nogach, albo dla osiemnastolatek, które uważają, że życie jest stanowczo za ciężkie.

– Czego pan sobie życzy?

– Poproszę o kartę dań.

Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, lecz zmieniła zdanie i zamknęła je. Zamiast tego sięgnęła wolno pod ladę i wręczyła mi długą, czerwoną kartę dań.

– Specjalnością dnia jest kurczak w cieście i zapiekanka mięsna – powiedziała z westchnieniem.

– A czy podajecie jeszcze burgery Kalifornia?

– Jasne! Chce pan? – Ku mojemu zdumieniu w jej oczach błysnęło ożywienie i uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.

Obserwując ją, pomyślałem ze smutkiem, że ta młoda kobieta wypali się jeszcze przed czterdziestką i pewnego dnia obudzi się pełna żalu i zniechęcenia, doskonale zdając sobie sprawę, że zbyt szybko zmarnowała to, co było jej dane. Ta myśl przemknęła mi przez głowę jak spadająca gwiazda i zaraz zgasła. Zerknąłem na plakietkę na jej piersi: „Donna”.

– Donna? Znałem kiedyś kobietę o tym imieniu. Miała dwie papużki.

– Tak, no i co dalej?

– Iii… nic, chyba jednak poproszę tego burgera.

Gdy odwróciła się, żeby odejść, podniosłem palec.

– Chwila, chwila. Chodzisz tu do szkoły?

– Niestety tak.

– Czy uczy tam jeszcze pani Muzroll?

– Ona nie uczy, proszę pana. Ona drzemie. Wtedy właśnie wszyscy odrabiają zadania. Na lekcjach u pani Muzroll. Chodził pan do Crane’s View? – spytała, kiwając palcem w tamtą stronę.

– Dawno temu.

Znów się uśmiechnęła.

– Żałuję, że też tam nie chodziłam dawno temu.

– Dalej to samo, co?

– Nie, nie aż tak. Lubię sobie ponarzekać. Idę po tego burgera.

Odprowadziłem ją wzrokiem, a potem rozejrzałem się dookoła. Na zewnątrz stała jakaś ciężarówka – zapewne tych dwóch olbrzymów, którzy siedzieli na końcu lady i jedli zapiekankę mięsną.

Obserwowałem – chyba zbyt długo – jakąś parę nastolatków siedzącą w jednej z kabin, która strzelała do siebie zgniecionymi w kulki serwetkami. Przypomniało mi się, jak pewnego wieczoru siedziałem w tej samej kabinie z Louise Hamlin po upojnych macankach za szkołą. Piliśmy cherry colę, wpatrując się w siebie wzrokiem pełnym zachwytu i wdzięczności, jaką odczuwają czternastolatki po wielogodzinnym całowaniu się. Coś ścisnęło mnie w środku na samo wspomnienie tamtego wieczoru i Louise Hamlin z jej bladorudymi włosami.

– Bardzo proszę, coś dla zabicia czasu. – Donna położyła przede mną jakąś książkę. Był to Periauger, rocznik szkoły w Crane’s View. – Z zeszłego roku. Pomyślałam sobie, że może będzie pan chciał zobaczyć, jak tam teraz wygląda.

– Och, dzięki, Donna, bardzo mi miło!

– Trzymam ją na zapleczu. Ciekawe, czy pani Muzroll się zmieniła.

– Wątpię. I jeszcze raz dziękuję.

Wspaniała wycieczka w moje młode lata. Tyle rzeczy było znajomych, a tyle nieznajomych. Nie znałem żadnego z tych dzieciaków, ale twarze w każdym roczniku wyglądają zawsze tak samo. Te same nienaturalne uśmiechy, wyprostowane plecy, twardzi faceci, świry, przyszli poeci i błaźni. Zmienia się tylko długość włosów i fryzura, ale twarze są zawsze takie same. Szkoła zbudowała nową salę gimnastyczną i zburzyła starą aulę. Pan Pupel (powszechnie znienawidzony i znany jako pan Pudel) wciąż uczył francuskiego i był tak samo wesoły jak zawsze. Pani Bartel wciąż miała największe cyce świata, a trener Ater nadal wyglądał jak nosorożec, tyle że starszy o trzydzieści lat. Wszystkie te zdjęcia poprawiły mi nastrój i kartkowałem rocznik nawet wtedy, gdy Donna przyniosła mojego cheeseburgera z wszystkimi dodatkami.

– Znalazł pan jakichś znajomych? – spytała, pochylając się przez ladę i zaglądając do książki. Miała długie, brązowe włosy, gęste i lśniące. Gdy pochylała się tak blisko, czułem zapach jej perfum. Dym z papierosów i cytryna.

– Mnóstwo! Aż trudno uwierzyć, że niektórzy z tych ludzi wciąż jeszcze uczą. Pamiętam, jak Pupel zawsze sadzał na przedzie najładniejszych chłopaków. Raz spróbował z Franniem McCabe’em, ale Frannie wiedział, o co idzie, i spytał szyderczo: „Po co, żeby mi pan zaglądał pod spódnicę?”

Na dźwięk nazwiska niepoprawnego McCabe’a Donna odchyliła się i ujęła pod boki.

– Frannie McCabe to mój wujek!

– Naprawdę? Dalej tu mieszka?

– Jasne! Jak się pan nazywa? Powiem mu, że pana spotkałam. Chodził pan z nim do klasy?

– Tak. Nazywam się Samuel Bayer, czyli po prostu Sam. Byliśmy kumplami. Nigdy nie spotkałem tak twardego gościa. A co on teraz porabia?

– Jest gliną.

– Frannie McCabe gliną? Nie, Donna, to niemożliwe, McCabe nie może być gliną!

– Tak, tak jest. Niezły był kiedyś z niego numer, co? – Wyraz zadowolenia w jej oczach świadczył o tym, że znała niejedną historyjkę o wujku Franniem.

– Straszny! Wiesz co, Donna, jak byłem mały, wyobrażałem sobie, że jeśli ktoś z nas koniec końców wyląduje na krześle elektrycznym, to właśnie twój wujek. Nie mogę uwierzyć, że jest gliną.

– I to dobrym. Jest szefem.

Aż uderzyłem się w czoło ze zdziwienia.

– Gdybym mu kiedyś powiedział, że będzie szefem policji, toby się chyba obraził.

– Hej, Donna, przynieś no trochę kawy!

Spojrzała w tamtym kierunku i kiwnęła głową.

– Niech pan wstąpi na posterunek. Wujek się ucieszy. Zawsze tam jest. – Wzięła dzbanek z kawą i poszła.

Zacząłem jeść, nie przestając wertować książki. Drużyna piłkarska radziła sobie nieźle, koszykarzom szło gorzej. Wiosną wystawiali West Side Story. Dzieciaki były tak okropnie ucharakteryzowane, że przypominały postacie z Rodziny Addamsów. Przejrzałem pobieżnie kilka kartek: klub komputerowy, klub szachistów, kuchnia i portierzy. Dziewiąta klasa, potem dziesiąta i oto jest: twarz mi nie znana, lecz nazwisko jak najbardziej i jeszcze masa wspomnień: Pauline Ostrova.

– O Boże, Donna, chodź tu na chwilę! – Chyba zawołałem dość głośno, ponieważ wszyscy spojrzeli na mnie szeroko otwartymi oczami.

– Tak?

Wskazałem palcem na zdjęcie.

– Znasz ją? Pauline Ostrovą?

– Tak, znam, ale to nie żadna koleżanka czy coś takiego. A czemu?

– Jaka ona jest? – Przez chwilę nie zdawałem sobie sprawy, że wstrzymuję oddech w oczekiwaniu.

– Taka dziwna. Elegancka. Siedzi w komputerach i takich tam. Ma głowę na karku. A co, zna pan jej rodzinę? Wie pan coś o nich?

– Aha, nawet całkiem sporo.

Nachyliła się jeszcze bardziej, zupełnie jakby miała mi zdradzić jakąś tajemnicę.

– Słyszał pan o tamtej Pauline? Jej ciotce? O tej całej historii?

– Donna, to ja znalazłem jej ciało.

Wyszedłem z kafejki w tak doskonałym nastroju, że gotów byłem obtańczyć cały parking. Radio w samochodzie włączyłem na cały regulator i razem z Hollies śpiewałem piosenkę Bus Stop.

Udało się. Wreszcie się udało i było to tak wspaniałe, że poczułem się jak kuloodporny. UDAŁO SIĘ! Dochodziła dziewiąta, gdy wziąłem telefon i zacząłem wystukiwać numer Aurelia Parmy, wydawniczej chimery, demona i wcielonego wirusa Ebola w jednej osobie, żeby powiedzieć mu: HA! Mam pomysł na nową, wspaniałą książkę. Dodam do tego, że wszystko jest już gotowe: nic nie trzeba wymyślać. Wydzwaniałem do niego do pracy tak długo, aż wreszcie przez gęstą mgłę mojego entuzjazmu dotarło do mnie, że już od dawna jest u siebie w domu. Musiałem o tym jednak z kimś porozmawiać. Wyjąłem notes i znalazłem numer domowy Patricii Chase. Przez te wszystkie lata naszej współpracy ani razu nie dzwoniłem do niej do domu. Teraz wiedziałem, że dostanę zatoru, jeśli do niej nie zadzwonię.

Telefon dzwonił, a ja czekałem. Po przeciwnej stronie ulicy była stacja benzynowa, która kiedyś nazywała się Flying A, potem Gulf, Sunoco, a na końcu Citgo. Teraz należała do Exxona i wyglądała supernowocześnie, chociaż nie było garażu do naprawy samochodów. Tylko dystrybutory paliwa i jeden z tych maleńkich sklepików dla różnych nałogowców, gdzie można kupić papierosy, losy na loterię, przekąski i „The National Inquirer”.

W swoim poprzednim wcieleniu stacja była miejscem, do którego wszyscy zjeżdżaliśmy się na rowerach po szkole i zatrzymywaliśmy przed jaskrawoczerwonym automatem z napojami. Wszystkie kosztowały dziesiątaka. Wrzucało się monetę, a szklane butelki spadały ze stukotem do otworu, zimne jak lód i doskonale dopasowane do kształtu dłoni. Staliśmy tam, nogami ściskając rowery i opróżniając butelki długimi haustami. Jednocześnie obserwowaliśmy samochody, które podjeżdżały albo zatankować, albo do naprawy. Dla tych lepszych wymyślaliśmy różne nazwy. „Jebane 4-4-2”. „Niezła Vetta”. „Ten Z-28 dałby ci niezłego kopa w dupę!” Podsłuchując rozmowy mechaników naprawiających samochody, dowiedzieliśmy się, jaką wagę należy przykładać do tych maszyn, i nauczyliśmy się wszystkich przekleństw, jakie dziewięciolatek musiał bezwzględnie znać. Ściany naszych pokoi zdobiły zdjęcia mustangów shelby i cobr, chevroleta 327 ze skórzanymi obiciami i kierowców rajdowych: Dona Proudhomme’a i Dona Garlitsa zwanego „Szczurem Bagien”.

– Halo.

– Patricia? To ja, Sam Bayer.

– Sam! Czyżby Aurelio trzymał cię pod lufą?

– Lepiej, Patricio, znacznie lepiej. Tylko posłuchaj…

Opowiedziałem jej mój pomysł na książkę. Gdy skończyłem, zapadła długa cisza, co w przypadku wyjątkowej Patricii Chase mogło oznaczać dosłownie wszystko. Zazwyczaj jej głos jest mocny, co robi wrażenie, lecz gdy odezwała się tym razem, brzmiał miękko i łagodnie.

– Nigdy mi o tym nie mówiłeś, Sam.

– To było tak dawno.

– Nie szkodzi. Ale historia doprawdy niesamowita!

– Tak, to prawda, ale co o tym sądzisz? Podoba ci się?

– Jest wspaniała i jestem pewna, że Aurelio będzie tego samego zdania.

– Ale to bynajmniej nie oznacza, że uda mi się cokolwiek odkryć, Patricio. Muszę się rozejrzeć.

– Myślę, że z tego może być kawał niezłej książki, Sam. Pewnie masz względy u bogów, że obdarzyli cię takim pomysłem zaledwie siedem godzin po naszej rozmowie. A gdzie ty właściwie jesteś?

– W Crane’s View! Zjadłem właśnie burgera Kalifornia w kafejce u Scrappy’ego i jadę w dół rzeki, żeby zobaczyć, co jeszcze pamiętam.

– Zapowiada się świetnie, Sam. Jestem podekscytowana.

– Nigdy dotąd tak nie mówiłaś.

– Bo nigdy nie pisałeś niczego takiego.

Już miałem odpowiedzieć, gdy nagle zobaczyłem coś, co uderzyło mnie jak obuchem w głowę.

W trakcie naszej rozmowy obserwowałem ruch na stacji benzynowej. Szybę miałem opuszczoną, więc docierały do mnie wszystkie szumy i warkoty z ulicy. Nic nie zwracało mojej uwagi do momentu, kiedy ktoś w pobliżu zaczął coś mówić głębokim, monotonnym głosem, który rozpoznałem natychmiast. Ten głos powtarzał reklamę hondy accord, którą tyle razy widziałem w telewizji, że znałem ją na pamięć – zupełnie jak jakąś straszną piosenkę, która nie chce się od człowieka odczepić. Najpierw poznałem slogany, a w ułamek sekundy później ten głos. Robił dokładnie to samo, co wtedy, kiedy byłem mały – powtarzał słowa z telewizyjnych reklam. Trzydzieści lat temu były to reklamy kakao Marsh, papierosów marki Newport, proszku do prania Tide i samochodów rambler. Dzisiaj była to honda, ale to nie stanowiło żadnej różnicy: oto w moich uszach zabrzmiał żywy duch Crane’s View. Byłem wstrząśnięty i zacząłem się rozglądać.

I rzeczywiście – to on; wciąż sadził tymi wielkimi krokami w butach wielkich jak pudełka ze sklepu, a ręce dyndały mu luźno po bokach.

– Jasna dupa, to przecież Club Soda Johnny!

– Co takiego, Sam? Co mówiłeś?

– Jutro do ciebie zadzwonię, Patricio. Muszę lecieć. Właśnie minęła mnie moja przeszłość, recytując reklamę hondy. – Rozłączyłem się i wyskoczyłem z samochodu. Johnny szedł w kierunku szkoły i robił to jak zwykle tak szybko, że musiałem biec, by go dogonić.

Przybyło mu jakieś czterdzieści funtów i ubyło sporo włosów. To, co zostało, było przycięte na jeża i czyniło jego twarz jeszcze większą i bardziej kwadratową.

– Johnny, hej, Johnny!

Zatrzymał się i odwrócił. Na mój widok twarz mu nawet nie drgnęła.

– Pamiętasz mnie? Sam Bayer. Mieszkałem tu dawno temu.

– Nie.

– Tak sobie myślałem. Jak się masz, Johnny?

– Okej.

– A co porabiasz?

– Nic takiego.

Johnny Petangles mieszkał razem z matką i babką na Olive Street, za stacją kolejową. Był trochę przytępawy, jak mówili, i imał się różnych prac w miasteczku. Najbardziej jednak lubił oglądać telewizję. Chociaż nie sądzę, że w pełni zasługiwał na miano genialnego kretyna, miał pewien wielki dar – potrafił powtórzyć słowo w słowo każdą reklamę, którą kiedykolwiek widział. „Roto Rooter! Szoruje rury z siłą huraganu!”, „Weź dziś Sominex i śpij spokojnie…”, „Połknij Clim i ból masz z głowy!” Cała ewangelia Johnny’ego pochodziła prosto z plastykowego pudełka, ale chociaż był przygłupi, znał każdy rozdział i werset. Latem przesiadywaliśmy w miejskim parku, znudzeni jak mopsy. I oto nadchodzi Johnny, przemierzający miasteczko po raz kolejny z rzędu. „Hej, Johnny, weź powiedz tą reklamę batonów Clark. Potem Chunky. A jak tam leciał Bufferin?” Mogło tam nie być żadnej melodyjki, a on i tak nigdy się nie mylił. Wszystko zostawało mu w pamięci, nawet lekarze w białych fartuchach, którzy demonstrowali na wykresach skuteczność działania aspiryny Bufferin albo kremu na hemoroidy. Ponieważ jednak był psychicznie chory, wszystkie te zdania, chociaż bezbłędne, brzmiały płasko i bez wyrazu, zupełnie jak głos z komputera.

Stojąc teraz koło niego, czułem się tak, jakby ktoś podstawił mi pod nos bukiet świeżych kwiatów. Ten nostalgiczny zapach wręcz mnie przytłaczał.

Spojrzał w prawo, w lewo. Potem z przerysowaną gwałtownością podwinął rękaw i popatrzył na zegarek. Na cyferblacie dostrzegłem zdjęcie Arnolda Schwarzeneggera z filmu Terminator.

– Muszę lecieć. Idę do domu na telewizję.

Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego ramienia. Było bardzo ciepłe.

– Johnny, pamiętasz Pauline Ostrovą? Pamiętasz to nazwisko?

Zmrużył oczy, podrapał się po brodzie i spojrzał w niebo. Potem zaczął coś nucić. Przez chwilę zdawało mi się, że zapomniał o moim pytaniu.

– Nie, nie pamiętam.

– Dobra jest. No cóż, miło cię było widzieć, Johnny.

– Mi też było miło. – Ku mojemu zaskoczeniu wyciągnął swoją wielką rękę i uścisnął moją. Potem z równie obojętną twarzą gwałtownie się odwrócił i pomaszerował przed siebie.

Gdy tak patrzyłem za nim, przypomnieli mi się ten dawny Club Soda Johnny, Frannie McCabe, Suzy Nicholls, Barbara Thilly… i tylu innych. Przypomniały mi się te lata w parku, kiedy śmiertelnie znudzeni z radością witaliśmy głupiego Johnny’ego, ponieważ mógł nam zaoferować pięć minut rozrywki. Mieliśmy wtedy tyle czasu. Właściwie jedyną rzeczą, jaką wtedy mieliśmy, był czas. Wiecznie wyczekiwaliśmy, że coś się wydarzy, choć dokładnie nie wiedzieliśmy, czego chcemy. Coś się wydarzy, ktoś przyjdzie i wybawi nas od tego dnia, tygodnia… od bycia.

Johnny zatrzymał się, obrócił na pięcie i spojrzał na mnie beznamiętnie.

– Pauline nie żyje. Nabijasz się ze mnie. Zabili ją dawno temu.

– To prawda, Johnny. Dawno jak cholera.

Przejechałem obok kościoła Świętego Serca, salonu Forda, sklepu papierniczego Powersa. To ciekawe, że niektóre sklepy, bez względu na to, ile razy zmieniają właścicieli, zawsze są takie same. Większość lokali w ciągu kilku lat zmienia funkcję z pizzerii na butik lub coś tam jeszcze, ale w sklepie papierniczym w Crane’s View cały czas można było kupić gazetę, długopisy i słodycze. Gdy byłem dzieciakiem, moje pierwsze kieszonkowe wynosiło dwadzieścia pięć centów. Akurat w sam raz na batonik Payday i komiks „Sugar and Spike”. Wychodząc stamtąd, nie wiedziałem, co zrobić najpierw – otworzyć komiks czy zjeść batonik. Zwykle jednak robiłem wszystko naraz: jadłem, czytałem i przechodziłem przez ulicę, nie oglądając się na boki, i przytomniałem dopiero, gdy docierałem do domu.

W samym centrum miasteczka Main Street rozwidla się przy światłach. Idąc prosto, dochodzi się Broadwayem pod górę w stronę ładniejszych części miasteczka. Gdy się skręci w lewo, Main Street ciągnie się przez piękne centrum Crane’s View – w sumie sześć minut marszu. Kiedy przywiozłem tu Michelle na sentymentalną podróż do moich korzeni, powiedziała: „ Ale jakie wy tu mieliście rozrywki? Przecież tu nic nie ma!”

I to była prawda. Śliczne miasteczko o godzinę jazdy od Manhattanu wzdłuż rzeki Hudson. Jego nazwa sugerowała zamożną, białą, amerykańską ludność, lecz w rzeczywistości zamieszkiwały je rodziny irlandzkie i włoskie z niższych warstw. Tutejsi ludzie potrzebowali jedynie dobrego sklepu żelaznego, rynku, sklepu odzieżowego sprzedającego bawełniane spodnie, biustonosze Maidenform, domowe sukienki i pantofle Converse. Najdroższym daniem w jadłospisie najdroższej restauracji w miasteczku była „Piana i torf ”. Biblioteka była całkiem przyzwoita, ale niewielu z niej korzystało. Było też kino Embassy, ale chodziło się tam tylko na macanki, bo było ciemne i puste. Bary nazywały się Shamrock i Gino. Michelle miała rację – to było miasteczko, w którym wszyscy ciężko pracowali przez cały dzień, a wieczorem wracali do domu, pili piwo i siedzieli przed telewizorem.

Jednak część mieszkańców nie pasowała do tego obrazka. Byli to w większości urzędnicy, którzy pracowali na Manhattanie i dojeżdżali stąd, żeby tylko mieć przyzwoity dom, trawnik i trochę zieleni dookoła. Na końcu Pilot Hill mieszkało jedno małżeństwo – rzadko przez nas widywane – które jeździło rolls-royce’em, ale nie miało dzieci, i gdy ich spotykaliśmy, byli dla nas jak przybysze z innej planety.

Na drugim końcu miasta znajdował się Beacon Hill, jedyny tutaj kompleks mieszkaniowy. Nie wiadomo dlaczego, akurat tam mieszkało wiele rodzin żydowskich. Pamiętam, jak w szóstej klasie chodziłem tam do Karen Enoch, w której byłem wtedy zakochany. To właśnie u nich, na stole w jadalni, po raz pierwszy zobaczyłem menorę. Powiedziałem pani Enoch, że to piękny świecznik i że przypomina mi ten, który Liberace ustawił sobie na fortepianie w telewizji. Później, tego samego dnia, próbowała mi wyjaśnić, czym jest święto Chanuka, ale pojąłem jedynie, że to Boże Narodzenie do dwunastej potęgi.

Dorastałem w małym amerykańskim miasteczku w latach pięćdziesiątych. Nie miałem zbyt dużo do opowiadania o moim dzieciństwie, być może dlatego, że niewiele się wtedy działo. Nikt nie zapuszczał długich włosów, a jedyną rzeczą, przeciwko której się buntowaliśmy, była konieczność zjedzenia pieczeni na obiad. O narkotykach szeptano tylko sobie na ucho, a każdy gość, który nie zachowywał się tak jak wszyscy, otrzymywał etykietkę pedała. Uprawialiśmy różne sporty, bez względu na to, czy byliśmy w nich dobrzy, czy też nie. Większość moich kolegów miała na imię Joe, Anthony albo John. Dziewczyny, które nas podniecały i o których marzyliśmy, w większości osiągały szczyt fizycznego rozwoju w wieku siedemnastu lat, a potem – po przedwczesnym wyjściu za mąż – szybko zaczynały przypominać swoje matki.

Przejeżdżając przez centrum miasteczka, minąłem posterunek i kusiło mnie wręcz, żeby wstąpić i zapytać o Franniego McCabe’a, ale stwierdziłem, że można z tym poczekać. Jeżeli wszystko ułoży się tak, jak chciałem, to wkrótce wrócę do Crane’s View i będę tu spędzał sporo czasu.

Tam, gdzie kończy się niewielkie centrum handlowe, Main Street opada łagodnym łukiem stromo w dół i dochodzi do stacji kolejowej i rzeki. Gdy zdejmowałem nogę z pedału gazu i pozwalałem samochodowi staczać się bezwładnie drogą, przypomniały mi się chwile, kiedy szedłem na piechotę z domu na stację, wystrojony i podniecony dniem, który miałem spędzić w Nowym Jorku. Już wiele tygodni wcześniej odkładałem całe kieszonkowe i opracowywałem dokładny plan działania. Albo pokaz samochodów w Colosseum, albo mecz zapaśniczy w Madison Square Garden, albo wydawanie pieniędzy na gry w Broadway Sports Palace. Na lunch hot dog i szampan Coconut albo żylasty stek za dwa dolary w Tad’s Steaks. Wtedy Nowy Jork nie był przerażającym miastem. Dwunastoletni mądrala przechadzał się samotnie po Times Square i najgorsze, co mogło mu się przytrafić, było spotkanie z żebrakiem proszącym o dziesiątkę. Nigdy się tam nie bałem i traktowałem Nowy Jork jak coś w rodzaju wystrojonego kolorowo przyjaciela z wykałaczką w zębach.

Przejechałem przez most nad torami i skręciłem ostro w prawo, w kierunku stacji. Jakaś przedsiębiorcza dusza zbudowała na brzegu rzeki luksusową restaurację. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że przez te wszystkie lata życie tutaj płynęło sobie beze mnie. A kim niby oni wszyscy są, że tak zmieniają krajobraz, który kiedyś był mój? Jakaś część nas sądzi, że jest właścicielem obszaru swoich wspomnień; powinno istnieć prawo nakazujące zachować wszystko w nie zmienionym kształcie.

Zaparkowałem samochód przed stacją i wysiadłem. W chwilę potem przez stację przemknął ekspres z Chicago. Gdy tak pędził w gwałtownym podmuchu, z metalicznym stukotem, powiało od niego znajomą wonią romantyzmu i nieograniczonych możliwości. Z Crane’s View do Nowego Jorku zawsze jeździliśmy pociągiem. Podczas tej swojej nieśpiesznej przejażdżki zatrzymywał się dwanaście razy, zanim wjechał na Grand Central Station. Korzystali z niego ludzie dojeżdżający do pracy, starsze panie udające się na poranne przedstawienie Hello Dolly, trzynastolatki w przykrótkich spodniach, fioletowych swetrach z dekoltem i z taką ilością brylantyny we włosach, że mogliby bez większego problemu naoliwić rodzinny samochód.

Spojrzałem z westchnieniem w kierunku wody i zobaczyłem dwójkę młodych ludzi rzucających kolorowy dysk oraz ganiającego między nimi psa. Widać było, że szaleje do upadłego. Co jakiś czas pozwalali mu złapać krążek. Zanim wyrwali mu go z pyska i znów posłali w powietrze, pies biegał tam i z powrotem w szaleńczo-tryumfalnym tańcu. To ciekawe, jak często zdarzają się w życiu bardzo smutne chwile, po których zaraz dowiadujemy się, że wszystko jest w porządku. Nie odrywałem wzroku od tych ludzi – radość bijąca od nich była tak silna, że czułem ją z daleka. Dziewczyna zrobiła pełny obrót i wyrzuciła krążek najdalej jak mogła. Poleciał w moją stronę i upadł w odległości kilku stóp ode mnie. Chciałem podejść, ale pojawił się pies, więc stanąłem w miejscu. On też. Stał kilka cali od krążka, lecz patrzył na mnie, jakbym to ja tutaj rozkazywał.

– W porządku, bierz.

Poruszył łbem z tą klasyczną psią miną, która mnie zawsze rozbawia.

– Mówię, że w porządku, bierz.

Chwycił krążek i pomknął w przeciwnym kierunku. Ruszyłem w stronę wody.

– Przepraszam, która teraz jest godzina?

Nawet nie wiem, jak długo tam stałem, wpatrzony w wodę i zatopiony we wspomnieniach. Wieczór był do tego wprost wymarzony. W każdym razie wyrwałem się z odrętwienia i najpierw spojrzałem na dziewczynę, a potem na zegarek.

– Piętnaście po dziewiątej.

– Na pewno nic panu nie jest? – Miała taką słodką, zaniepokojoną twarz.

Popatrzyłem na nią i próbowałem się uśmiechnąć. Nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Peter Lorre (właśc. Ladislav Loewenstein; 1904-1964) – w makabrycznej opowieści filmowej M(M-Morderstwo) Fritza Langa grał główną rolę okrutnego maniaka (przyp. red.). [wróć]

Bohaterka nosi takie samo imię i nazwisko jak aktorka amerykańska (właśc. Constance Ockelman; 1919-1973), która zrobiła błyskawiczną karierę filmową w latach czterdziestych; potem była „gwiazdą” skandali, popadła w alkoholizm. Z zapomnienia wydobył ją w latach sześćdziesiątych dziennikarz, który odkrył, że pracuje jako barmanka w podrzędnym hotelu w Nowym Jorku. W końcu zaczęła grać w niskobudżetowych filmach, po czym przeniosła się do Anglii. Opublikowała autobiografię Veronica (przyp. red.). [wróć]

Tytuł oryginału: Kissing the Beehive

Copyright © 1997 by Jonathan Carroll.

Published by arrangement with Macadamia Literary Agency and Curtis Brown, Ltd.

The moral rights of the author have been asserted.

Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2019

Informacja o zabezpieczeniach

W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.

Redaktor: Katarzyna Raźniewska

Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja na okładce: Lucyna Talejko-Kwiatkowska

Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Całując Ul, wyd. II, Poznań 2019)

ISBN 978-83-8188-698-7

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

fax: 61 867 37 74

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer