Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza powieść Konrada Remelskiego, Cecylka i Lucjan, czyli samorządowy romans, nawiązuje do formuły political fiction i w sposób humorystyczny opowiada o problemach mieszkańców gminy Miluszki, o rządach nieobliczalnej pani wójt i zapatrzonym w swoją zwierzchniczkę skromnym urzędniku. Czytelnicy będą świadkami referendum lokalnego i codziennych perypetii bohaterów, w wyjątkowo swojskim klimacie. To, o czym Państwo przeczytacie, mogło się zdarzyć wszędzie, w wielu małych miasteczkach, w których tylko knajpa, kościół, widok z mostu / knajpa, kościół i ten bruk – tak realny jak śpiewał w piosence C’est la vie – Paryż z pocztówki Andrzej Zaucha.
Zapraszamy do Miluszek! Cecylka i Lucjan już czekają na Was.
Konrad Remelski, rocznik 54, rodem z Koszalina, od prawie czterdziestu lat mieszkaniec Ziemi Miasteckiej. Ukończył Liceum Ogólnokształcące im. Stanisława Dubois w Koszalinie, Policealne Studium Zawodowe Obsługi Ruchu Turystycznego w Kołobrzegu i filologię rosyjską w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Słupsku. Po odbyciu służby wojskowej przez pięć lat pracował jako asystent w WSP w Słupsku, a potem jako nauczyciel i dyrektor Szkoły Podstawowej w podmiasteckim Słosinku. Od 1991 do 2007 roku był dziennikarzem „Głosu Pomorza”. Ostatnie trzynaście lat przed emeryturą pracował w Urzędzie Miejskim w Miastku jako naczelnik Wydziału Promocji, Kultury i Sportu. Będąc emerytem, napisał cztery książki: Miastko okiem terenowego reportera, Pieczeń wołowa na spodniach sekretarza, czyli opowiastki z życia wzięte, U siebie i u sąsiadów oraz wspólnie z Krzysztofem Michałowskim – Przechlewskie opowieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 227
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Konrad Remelski
Cecylka i Lucjan, czyli samorządowy romans
Konrad Remelski
Cecylka i Lucjan, czyli samorządowy romans
Copyright by © Konrad Remelski 2022
Copyright by © Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart 2022
Ilustracja na okładce i projekt okładki: Izabela Rzońca
Redakcja i skład: Ewa Krefft-Bladoszewska
Korekta: Grzegorz Szczepaniak
Wydawnictwo REGION Jarosław Ellwart
ul. Goska 8, 81-574 Gdynia
www.wydawnictworegion.pl
e-mail: [email protected] internetowy: www.czec.pl
Wydanie I, Gdynia 2022
ISBN 978-83-7591-860-1 (druk)
ISBN 978-83-7591-861-8 (ePub)
ISBN 978-83-7591-862-5 (mobi)
Drodzy Czytelnicy!
Zapewniam Was, że nie znajdziecie w tej książeczce ani wielkiej polityki z intrygami partyjnymi z pierwszych stron gazet, ani ostrych scen miłosnych, mimo że w tytule jest słowo – romans. Przeczytacie za to o lokalnych problemach mieszkańców gminy Miluszki, o tym, jak swe rządy sprawowała pani wójt i jak kochał się w niej skromny urzędnik Lucjan. Będziecie także świadkami organizacji referendum lokalnego w sprawie odwołania bohaterki tej książki z funkcji wójta gminy przed upływem kadencji. Wiadomo, że w zdecydowanej większości gmin w Polsce, w których odbywały się takie referenda – ich organizatorzy ze względu na niewystarczającą frekwencję – nie odnosili sukcesów. A jak będzie w Miluszkach? Czy Cecylka przetrwa na swym stanowisku? Podkreślam, że zbieżność z inną gminą czy gminami i wszystkimi postaciami występującymi w tej publikacji, jest całkowicie przypadkowa. Zapewne to, co się działo w Miluszkach, mogło się zdarzyć w wielu innych miasteczkach, gdzie – jak śpiewał Andrzej Zaucha tylko – knajpa, kościół, widok z mostu. Nie wiem, czym się ta książka skończy, bo wstęp piszę jeszcze wtedy, kiedy opowieść ta nie jest do końca gotowa. Co do jednego mogę Państwa zapewnić – zwycięży miłość!
Życzę przyjemnej lektury.
Konrad Remelski
Tuż po przekroczeniu szpitalnej bramy musiał zapomnieć o swych codziennych kłopotach, o miłości do Cecylki, o problemach w pracy i w domu. Miał się tylko skoncentrować na swym zdrowiu, chociaż zbytnio mu na nim nie zależało. Ostatnio coraz częściej zastanawiał się nad swym dalszym życiem. Popadał w apatię, prawie w depresję. Po cichu liczył na to, że może operacja się nie uda, nie wybudzi się po jej zakończeniu i będzie miał z głowy. Tymczasem profesor kardiochirurg powiedział mu, że tylko 0,3 procenta operacji zastawkowych kończy się źle, czyli śmiercią. Czyli jakaś nadzieja na to, że wywiozą go ze szpitala nogami do przodu, jeszcze jest?…
– Co za idiotyczne myśli! Przecież do szpitala idzie się po to, żeby wyzdrowieć – powiedzą Czytelnicy. A ten tylko zajmuje miejsce innym, którzy naprawdę chcą żyć…
Do czasu operacji nikt do niego nie zadzwonił. Nawet własna matka, nie mówiąc już o Cecylce czy kolegach z pracy. A może zajmując się przygotowaniami do operacji, nie usłyszał sygnału telefonu? Wieczorem sprawdził – nikt nie dzwonił. Zrobiło mu się smutno. Ogarnęła go czarna rozpacz, tym bardziej że nie mógł sobie poradzić z… przedoperacyjną lewatywą. Myślał, że zrobi to za niego pielęgniarka. Męczył się w toalecie. W końcu jakoś tam dał radę. Wieczorem pogadał z nim lekarz. Podpisał mu dokumenty, w których wyraża zgodę na operację. A przed snem dostał już jakieś tabletki. Rano pielęgniarki przygotowały go do operacji.
Potem już zaległa cisza. W czasie operacji spał jak zabity. Nie było takiej sytuacji, jak w jednym ze szpitali: chirurg strasznie się oburzył, kiedy zaczął kroić pacjenta, a ten coś do niego mówił.
– Boże, czemu ten pacjent gada! Przecież miał być całkowicie znieczulony!…
Zaraz kiedy go wybudzono i wyjęto mu z ust rurkę, piskliwym głosem zapytał:
– Czy nikt do mnie nie dzwonił?…
Leżał i nasłuchiwał, czy nie odezwie się dzwonek jakiegoś telefonu.
– Siostro, czy w czasie operacji i potem był jakiś telefon do pana Lucjana? – zapytał lekarz.
– Nieee! – odezwała się pielęgniarka… Docierały do niego za to inne odgłosy z sali. Okazało się, że obok niego leżał ksiądz, a z drugiej strony ważny dyrektor z NFZ-u i obok ordynator oddziału z sąsiedniego szpitala. Dyżurna lekarka i asystent prowadzili ciekawą rozmowę, który z tych pacjentów pooperacyjnych może im pomóc. Na kogo mogą liczyć? Na księdza? Na razie nie. Ale facet z NFZ-u może wesprzeć finansowo cały szpital. Warto o niego lepiej zadbać. Ale najciekawszy jest ten ordynator.
– Naszym dziewczętom kończy się praktyka na kardiochirurgii. Może by pogadać z tym ordynatorem – szepnął lekarce asystent.
– A pewnie, idź do niego i zagadaj.
– Dobra, wszystko słyszałem. Przynieś mi listę tych studentek i sprawa załatwiona. Aha, i jeszcze trochę wody do popicia.
Tymczasem siostra wpakowała Lucjanowi do kroplówki kolejną porcję morfiny i innych leków przeciwbólowych. Natychmiast zasnął. Obudził się po kilku godzinach już nie na sali wybudzeń, a na normalnej. Na ścianie poruszała się tapeta. Była w kolorowe kwiatki, które wędrowały po ścianie raz w górę, raz w dół. Nawiasem mówiąc, kiedy następnego dnia mógł wstać, a raczej został zmuszony do ruszenia się z łóżka przez fizjoterapeutów, tapeta zniknęła ze ściany, a wraz z nią wszystkie kwiatki. Okazało się, że taki był efekt przyjmowania morfiny.
Lucjan powoli wracał do świadomości. Kiedy fizjoterapeuta zaproponował mu pierwszy spacer i zapytał, dokąd chce pójść, pacjent wydobył z siebie:
– Na Wały! – odparł, myśląc o szczecińskich Wałach Chrobrego.
– O, widzę, że pan już wraca do formy – pochwalił go fizjoterapeuta.
Lucjana nie gnębiło wcale to, że miał rozcięty mostek, że grzebano mu w sercu, że to może jeszcze długo boleć i przeszkadzać, myślał tylko o telefonie od Cecylki, a raczej o jego braku.
– Pani przyniesie moją komórkę. Jest z rzeczami w magazynie – poprosił pielęgniarkę. – I ładowarkę jeszcze!…
Kiedy obie rzeczy miał już w ręku, zobaczył, że nie ma tam żadnych nieodebranych rozmów.
– Nie zadzwoniła, nie zadzwoniła – prawie zapłakał.
A przecież obiecała, przecież słyszał jak powiedziała:
– No, Lucjan trzymaj się tam. Będziemy do ciebie dzwonić. Gdzie ty będziesz? Na kardiochirurgii w Szczecinie? Znajdziemy cię, a może i kopniemy się do ciebie z sekretarzową. Zobaczymy…
Lucjan nie chciał żadnej wizyty sekretarzowej. Marzył o tym, że Cecylka przyjedzie do niego i po niego osobiście. Że w drodze powrotnej zatrzymają się na kawie (on na soku. Nie no, przesadził – na wodzie!). Marzenia ludzka rzecz, szybują jak ptaki po niebie, a potem spadają. O tym Lucjan też wiedział, ale w skrytości ducha wierzył w to, że pani wójt, ukochana pani wójt przyjedzie, poda mu rękę i pójdą powoli na Wały…
– Czy na oddział ktoś dzwonił i pytał o mnie?
– Nikt nie dzwonił – co jakiś czas powtarzały pielęgniarki.
W końcu z desperacji postanowił wysłać do Cecylki esemesa. Treść była krótka: „Jestem!”. Po chwili otrzymał odpowiedź: „Nie mogę teraz gadać. Mam spotkanie”.
Czekał na koniec spotkania – godzinę, dwie, trzy i co? I nic! Ze złości odepchnął od łóżka aparaturę.
– Co pan robi, wariacie! – krzyknęła pielęgniarka.
– Miała zadzwonić, miała zadzwonić, obiecała! – powtarzał sobie po cichu.
Było mu wszystko jedno, czy mostek dobrze się zrośnie, czy zastawka będzie prawidłowo działać. Myślał tylko o jednym – o telefonie od Cecylki. W nerwach zastanawiał się, po co ta operacja się udała. Mógł się nie wybudzić ze śpiączki i byłoby z głowy. A tak ma teraz zdrowsze serce, ale jakby przebite nożem. I to przez kogo? Przez ukochaną Cecylkę!
Po chwili zapragnął zobaczyć ją w komórce. W galerii zdjęć pani wójt wita, przemawia, wręcza, żegna, gratuluje. O, tu ona, a tu Lucjan na imprezie integracyjnej. Pamięta, jak go wtedy opieprzyła:
– Lucjan, ty odpowiadasz za ognisko, a ono się jeszcze nie pali? Co, ty w harcerstwie nie byłeś?…
– Drewno mokre – próbował się tłumaczyć.
– To je ogrzej, bo mi zimno…
Zrobiła oko do Lucjana, tak jakby zaproponowała mu, by ją, a nie drewno zaczął ogrzewać. Lucek nie załapał, a może i załapał, ale zawstydził się. Koło niego stał przecież cały jego wydział finansowy i referat podatkowy, no i jeszcze organizacyjny. Głupio tak. Tymczasem do pani wójt przyskoczył naczelnik od inwestycji i… o zgrozo, zaczął jej masować plecy. Kompanija z urzędu roześmiała się, tylko nie Lucjan. Ale przysiągł sobie, że do tego naczelnika już się nie odezwie. Chyba że służbowo…
– O, tu Cecylka wręcza mi dyplom uznania z okazji Dnia Samorządowca – popatrzał na inne zdjęcie.
Ale jest jakaś tak sztywna. Żadnego buzi-buzi. Tylko ręka i dyplom. Ręka, którą szybko odsunęła, widząc, że Lucjan chce pocałować jej dłoń. Dalej – dożynki gminne. Był wtedy szefem komisji wieńcowej. Nie ma tu dobrych wspomnień. Zasugerował wtedy, żeby wygrało Stowięcino, a Cecylka była za Nowięcinem. I zonk! I faux pas. Widać na zdjęciu, że Cecylka jest wściekła na Lucjana, ale musiała mu ulec. Był przecież przewodniczącym komisji.
A tu zdjęcie z zabawy integracyjnej w „Stokrotce”. Cecylka tańczy w kółeczku z podwładnymi, a Lucjan nieco z tyłu. Wygląda, jakby był jej ochroniarzem. O, tu był cały dumny, kiedy pani wójt zwróciła się do niego właśnie, a nie do naczelnika od inwestycji.
– Polej, Lucek, polej! Ty fajny chłop jesteś – skonstatowała.
Nie wiedział, czy powiedziała tak, bo była po kielichu i to niejednym, czy mówiła szczerą prawdę.
– Ludzie po alkoholu nie kłamią, gadają to, co im leży na wątrobie. Czyżbym ja zajmował wątrobę Cecylki? – zastanawiał się.
– O, tu tańczę z Cecylką. – Nie, nie to zdjęcie powinni usunąć z galerii! Na zdjęciu od tyłu widać, że moja ręka zaczyna błądzić po dolnych obszarach Cecylki. Ach, żeby tak można było też po trzeźwemu!…
Dalej zdjęcia z Zildorfu, miasta partnerskiego Miluszek. Cecylka i Lucjan zwiedzają rosarium. Lekko wkurzeni, bo nie przyjechali do Niemiec jakieś kwiaty oglądać. Nawet jeżeli są to róże. Humor im wrócił dopiero w czasie kolacji, gdy na jeden czteroosobowy stolik były dwa wina, pół litra wódki i piwa „skolko ugodno”. Podobnie było u partnerów we Francji, gdzie wino i calva lały się strumieniami, no i na Łotwie. Tam bez wina, ale za to z wódeczką. Ech, co to były za czasy, choć wcale nie tak dawno. Lucjanowi chyba zostały już tylko wspomnienia.
Na starszych stronach galerii zdjęciowej już ani Cecylki, ani Lucjana nie ma. Wiadomo, nowy wójt rządzi dopiero trzy lata. Widać za to poprzedniego wójta, do którego oczywiście Lucjan się nie przystawiał, bo interesują go tylko kobitki. No raczej…
– Panie Lucjanie, był telefon do pana na sekretariat oddziału. Ktoś z pana biura pytał, gdzie są druki wniosków o umorzenie podatków. Niech pan oddzwoni do tego faceta – poprosiła siostra oddziałowa.
– Co za skurwysyństwo! Ja prawie umarłem, a ten mi z drukami, które leżą w szafie na górnej półce. Co za debil! – gorączkował się Lucjan.
A Cecylka nie zadzwoniła, ani wczoraj, ani dzisiaj, ani wcale… Lucjan zaczął odchodzić od zmysłów. Morfiny było coraz mniej, tylko jakieś tabletki. Głowa zaczęła normalnie pracować. Rozmyślał, co dalej.
– Jak nie zadzwoni do jutra, to się powieszę – obiecał sobie i jej.
Bał się jednak, że z tym wieszaniem się mu nie wyjdzie. Złamie się gałąź, w toalecie nie wytrzyma lampa, na klamce od drzwi jakoś tak głupio. Będzie wstyd, jak ludzie zaczną gadać: „ten to nawet porządnie powiesić się nie potrafi”.
Lucjan rozważał wszystkie warianty samobójstwa. Może dokonać tego na miejscu w szpitalu, połykając garść tabletek? Ale za blisko są lekarze i zaraz go odratują. No to obmyślił sobie, że zaraz po powrocie do domu włoży głowę do kuchenki gazowej i w ten sposób odejdzie prawie bezboleśnie z tego świata i od Cecylki. Po chwili przypomniał sobie, że ma kuchenkę elektryczną – nie gazową. Śmierć miała przyjść do niego w kolorze i smaku śliwkowym, ale skąd wziąć gaz? Przecież butli nie będzie kupował, bo matka popuka się w czoło, po co mu ten gaz.
– Już wiem – SPALINY! Spaliny to jest coś!
Miał pójść do garażu z flachą, taką krową – 0,7. Zamknąć garaż od środka, zająć miejsce kierowcy, odpalić auto i sącząc wódeczkę, powoli zacząć odchodzić z tego świata. Strach tylko, że coś mu odbije i sięgnie po papierosa. Przy alkoholu lubi sobie zapalić. A on chciałby odejść spokojnie, po cichu, bez takich fajerwerków i w kawałkach.
– Ale matka mnie szpieguje. Ciągle: Lucek, co ty tam tak długo w garażu robisz. I odkryje mnie jeszcze przed moją śmiercią.
Eureka! Lucjan się utopi! Ale nie w przepływającej przez Miluszki rzeczce Niedużej, bo w niej wody po kolana. Chociaż mówi się, że jak ktoś bardzo chce, to i w łyżce wody się utopi… W sadzawce za miastem też nie. Dlaczego? Bo tam śmierdzi. Lucjan nie chce, by ludzie, podchodząc do jego trumny, zatykali nosy, przecież nikt go nie wymyje w wodzie z płynem do kąpieli. Ale przecież na miejscu, w Szczecinie, wody ma pod dostatkiem. Pójdzie na Wały i tam skoczy do Odry. Tylko jak to zrobić, będąc jeszcze pacjentem kardiochirurgii?
Następnego dnia, kiedy Cecylka znowu nie zadzwoniła, postanowił działać. Wykorzystał moment poobiedniej sjesty w szpitalu, kiedy wszyscy odpoczywają – i kadra medyczna, i pacjenci. Jego towarzysz dolii niedoliz sali spał jak zabity, mógł więc swobodnie przygotowywać się do ucieczki z oddziału. Musiał się jednak śpieszyć, bo podwieczorek blisko. „Panie Lucjanie, kisielek dla pana” – usłyszałby od salowej. Z trudem, bo z trudem zdjął z siebie wszystkie kabelki, którymi był podłączony do aparatury. Najgorzej było z wenflonem, bo kiedy go zerwał z ręki, krew trysnęła jak z fontanny w Miluszkach. Rękę szybko zabandażował, ubrał się w cywilki. Postawił kołnierz od kurtki, czapkę włożył tak, że zachodziła mu aż na oczy i prawie bezszelestnie wysunął się z sali. Zatrzymał się jeszcze na kilka sekund na korytarzu z myślą, że może jego ukochana zadzwoni na telefon stacjonarny. Nie było słychać jednak żadnego dzwonka. A więc szybko do windy i na dół, na wolność, która za chwilę miała być początkiem jego końca. Ale w kapciach? Nie założył butów? No nie wróci już na oddział i nie zagadnie pielęgniarki: – Siostro, gdzie są moje buty, bo wychodzę na Wały…
Dobrze, że chociaż miał skarpety, bo pogoda ledwie na malutkim plusie. Kierował się na Wały Chrobrego. Na szczęście z Pomorzan do Odry nie było daleko, choć on sam nie czuł się najlepiej. Najpierw myślał, że pobiegnie, żeby nikt go nie dogonił. Ale był przecież raptem kilka dni po poważnej operacji. I przez to za słaby, by ruszyć dalej, więc musiał co chwilę się zatrzymywać, nabrać oddechu. Widać, że nowa zastawka jeszcze nie przyzwyczaiła się do takich wyczynów, do jakich zmuszał ją pacjent. Z trudem niósł ciężką torbę, a w drugiej ręce miał komórkę. Trzymał ją tak prosto przed sobą, jakby korzystał z nawigacji. Nie patrzał jednak na żadne trasy, kilometry czy ciekawe obiekty. Czekał na telefon.
– Jak nie zadzwoni, to skoczę do Odry – powtarzał. Jak sobie postanowił, tak chciał zrobić.
Wały były już blisko, coraz bliżej. Stanął na brzegu. Ostatnie spojrzenie na telefon i ostatni esemes do Cecylki. Krótki, bo co tu więcej tłumaczyć – „Żegnaj na zawsze!”. Zapiął kurtkę aż pod szyję, tak jakby miało go to ochronić przed lodowatą wodą.
– Teraz albo nigdy! – pomyślał.
Czubki kapci wystawały mu już ponad krawężnik nad wodą. Wyjął z portfela dowód osobisty i inne dokumenty, które mogłyby go zidentyfikować. Wrzucił je do wody. Potem podarł szpitalne dokumenty. Chwycił torbę i stanął tak, jakby chciał się rozbujać, by skoczyć jak najdalej od brzegu w nurt Odry. Zachwiał się i…
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia. Lucjan znał Cecylkę już od wielu lat, jeszcze od czasów ogólniaka, a może i jeszcze wcześniej, bo w Miluszkach jedna podstawówka. Ale wtedy nawet na nią nie spojrzał. Interesowała go raczej piłka, gra w cymbergaja i oranżada w proszku, którą uwielbiał zlizywać z dłoni. Pamięta, że jeszcze w drugiej klasie seplenił i nie wymawiał „er”. Wstydził się tego. Mała Cecylka, chyba tak, to była Cecylka – podeszła do niego i zagadała, że teraz to już dużo zadają i mało czasu będzie na zabawę. – No kulwa! – odpowiedział poważnie. I na tym ich kontakt się skończył, a właściwie to poza tym jednym incydentem – wcale się nie zaczął. W liceum zaś uczył się w klasie równoległej. Kiedy zdawał maturę, zwrócił uwagę na jedną z uczennic, którą złapano na ściąganiu na pisemnym z matmy. Z głośnym hukiem wyleciała z salii tak już do dzisiaj pozostała bez matury. On tymczasem poszedł na studia matematyczne, dzięki którym mógł podjąć potem pracę w wydziale finansowym urzędu gminy. Cecylka tymczasem wylądowała w sklepie mięsnym, w którym przez ostatnie lata przed kandydowaniem na wójta była sobie sterem i żeglarzem, czyli kierowniczką, sprzedawczynią i sprzątaczką w jednym.
Lucjan, pracując w urzędzie, praktycznie codziennie zaglądał do mięsnego o nazwie „Mały prosiaczek”. Ponieważ Cecylka otwierała sklep już o siódmej rano, miał jeszcze piętnaście minut na zakupy i dojście do pracy na kwadrans po siódmej. Uwielbiał salceson i to raczej biały niż czarny. Pasztetówka też mu wchodziła do ust jak masło. No i metka! Łososiowa oczywiście, rozpływająca się w ustach. A kaszanka? No pewnie! Wszelkich szynek, krakowskiej suchej, podgardla, schabów i innych wędzonek nie cierpiał. Zostało mu to jeszcze z czasów studenckich, kiedy kupował najtańsze wędliny, bo na szynki nie było go stać. A poza tym takie wtedy były czasy bezszynkowe. U Cecylki brał codziennie po kilka plastrów salcesonu lub pięć deka ulubionych wędlin podrobowych, co trochę wkurzało Cecylkę.
– Waż mu teraz trzy plastry, zawijaj w papier, licz… Wziąłby taki porządnie po dwadzieścia deko i byłby spokój – tak w myślach podsumowywała jego codzienne wizyty.
Lucjan lubił „Małego prosiaczka”, bo były też tam świeże bułki.
– No i jeszcze mu przekrój! – po cichu złościła się sprzedawczyni, kiedy ten prosił o przygotowanie codziennych kanapek. – Co on domu nie ma, że musi tu robić sobie śniadanie? – zastanawiała się Cecylka.
Raz, kiedy kroiła mu podgardle, ubawił ją anegdotą o kaszance, kiedy to jego sepleniący znajomy wszedł do sąsiedniego spożywczaka i położył dużą torbę na ladzie. – Kase, kase – rzucił do ekspedientki. Ta się przeraziła. Błagała, żeby jej nie robił krzywdy, bo w domu małe dzieci płaczą. Po prostu myślała, że to napad. A on: – kase do kasanki chciałem. Moze być pęcak…
Lucjan początkowo zbytnio nie zwracał uwagi na wygląd Cecylki. Po prostu – miła pani sprzedawczyni. Nie taka „lady zza lady”, a zwykła kobita. A figurę miała taką dosyć, dosyć, jak na kierowniczkę mięsnego przystało. Prawdziwa promotorka mięsnych specjałów! Zwykle na takie przytyte kierowniczki mówiło się wtedy – kierownice. Cecylka jednak nie ujawniała swych bardziej obfitych kształtów, bo schowane były pod jej białym fartuchem, tylko trochę umazanym świńską krwią. Fartuch prała zawsze w sobotę, co tydzień, więc w czwartki i piątki wyglądał już jak flaga biało-czerwona.
Później zobaczył i był pełen podziwu, jak Cecylka macha rzeźniczym toporem.
– Ooo, takiej to strach się bać! – ocenił.
Cecylka tymczasem zręcznym ruchem potrafiła dokonać rozbioru półtuszy i oddzielić schab od karkówki, biodrówkę od szynki czy golonkę tylną od przedniej. Z łatwością wycinała boczek spod żeber, czy też oddzielała nożem smaczną słoninkę. Jednak nie taką, jaką Lucjan widział w hali targowej w Wilnie – taką na cztery palce, ale nawet ta na dwa też była prawdziwym rarytasem w sklepie Cecylki.
Z biegiem czasu Lucjan, wracając z pracy, lubił zatrzymać się przy witrynie „Małego prosiaczka”, by zobaczyć Cecylkę w akcji. Stał tak i stał. I patrzał, aż mu obiad w domu wystygł. Raz, kiedy go Cecylka zobaczyła stojącego na zimnie przed sklepem, aż wyszła na zewnątrz.
– Panie, wchodzisz pan, czy nie, bo za chwilę zamykam – rzuciła mu obcesowo.
– Nie, nie, ja tylko tak…
– Co tak? Mięsa pan nie widział?
Chwyciła za miotłę i dalejże robić porządek przed sklepem. Chcąc nie chcąc, Lucjan musiał odejść, ale wtedy zapamiętał jedno – robotna ta pani z mięsnego! Nie dosyć, że w sklepie o porządek dba, to jeszcze i przed…
I wtedy coś w nim zaczęło kiełkować. Do głowy przychodziły mu różne myśli erotyczne związane z panią sprzedawczynią, a nawet te bardzo bezecne. Był na tyle szczęśliwy, że miewał erotyczne sny, bo wielu facetom śnią się kostnice, jakieś wypadki, defraudacje, wojny, wybuchy, a nie gołe baby. Rano taki pobudzony wręcz biegł do sklepu, by się jej przyglądać, zamienić słowo, kupić ten swój salceson i zdążyć do pracy. Na to wszystko miał kwadrans. Mało!… Koledzy z pracy zaczęli zauważać te mięsne zainteresowania Lucjana. Jeden z nich zapytał go wprost:
– Co, widzi ci się ta Cecylka? Startuj do niej! Będziesz miał z nią życie jak w Madrycie!… Masz już prawie osiemdziesiąt kilo, to na jej wędlinach szybko nabierzesz masy!
Lucjan stuknął się palcem w czoło, ale uwagę kolegi zostawił sobie jednak i w sercu, i w rozumie. A ponieważ zbliżał się Dzień Kobiet, kupił śliwki w czekoladzie i różyczkę różową. Właściwie to nie wiedział, jaki wybrać kolor, bo dawno żadnej kobiecie, poza matką – kwiatów nie kupował. W końcu spodobała mu się różowa.
– Ale czemu nie czerwoną? – później wyrzucał sobie.
– Co mi pan z różową różą? Ja nie jestem żadne LGBT – żachnęła się Cecylka.
Według Lucjana zachowała się bardzo nieładnie, ale kiedy wyszedł ze sklepu, zobaczył przez szybę, że jego przyszła miłość już sięgnęła po pierwszą śliwkę w czekoladzie, potem drugą i trzecią.
– Czyli że nie jest źle – ucieszył się.
Później, kiedy wspominał początki ich znajomości, żartował, że brał ją na śliwki w czekoladzie, a ona na salceson biały, nie krwawy i pasztetówkę.
I wtedy między nim a Cecylką coś zaiskrzyło. Nie, nie. To za dużo powiedziane – tylko w nim coś zaiskrzyło. A właścicielkę mięsnego zastanowiło też, dlaczego ten facet od pewnego czasu tak się koło niej kręci.
– Niech sobie nie myśli nie wiadomo co, bo ja takich absztyfikantów jak on miałam już kilku i pogoniłam ich w trzy diabły. Chociaż tego grubaska, właściciela masarni w Kremierzycach, nie zapomnę. Taaakie pieniądze! A jakie wyroby!…. Szczególnie leberka i boczuś!…
Potem podchody Lucjana pod Cecylkę nabrały intensywności. To zobaczył ją na festynie w parku, to w kinie, w spożywczaku, na plaży nad jeziorem (Jaka foczka! – zachwycił się). Kiedy zorganizowała stoisko wędliniarskie na Dniach Miluszek, był u niej chyba z pięć razy i zjadł tyle samo kiełbasek z grilla. Karkówki już nie dał rady. Chociaż szaszłyczek… No, skusił się. Nie było jednak czasu na jakąkolwiek rozmowę, bo Cecylka uwijała się jak w ukropie. I jeszcze do tego wzięła na siebie piwo. Pomagał jej podpity szwagier, który – co Lucjana bardzo wkurzyło – dwa razy klepnął ją w tyłek. Ale wtedy jeszcze Lucek nie był taki zazdrosny, jak później.
Raz nawet spotkał ją w urzędzie. Wszędzie była sama. Postanowił zasięgnąć języka w biurze meldunkowym. Pod pozorem, że Cecylka zalega z jakąś płatnością podatkową, dowiedział się, że jest kobietą z przeszłością, rozwódką z dwojgiem dzieci.
– To mi nawet nie przeszkadza, bo ja jestem po przejściach i lubię dzieci – ucieszył się.
Rzeczywiście, w swoim życiu kobiet miał tyle, że aż na dwóch – trzech palcach jednej ręki można je policzyć. Wszystkie go zdradziły i to z kim? Z najbliższymi kolegami, teraz wrogami. I to pracującymi w tym samym urzędzie, co on. Widywał ich codziennie, jak robili dobre miny do złej gry. Udawali jego przyjaciół. To go wkurzało. No i został się sam, stary kawaler pod pięćdziesiątkę…
Tego dnia, kiedy powziął już informację o stanie rodzinnym Cecylki, wracał do domu uszczęśliwiony. – Kobieta z przeszłością, mężczyzna po przejściach – to mi pasuje! Przypomniał sobie słowa piosenki Czy te oczy mogą kłamać?i zaczął nucić:
– A gdy się zejdą raz i drugi, kobieta z przeszłością, mężczyzna po przejściach. Bardzo się męczą, męczą przez czas długi, co zrobić, co zrobić z tą miłością?…
No właśnie, co z nią zrobić? Czy Cecylka chociaż go lubi? Bo, że na razie nie kocha, to wiadomo, ale… czy ja mógłbym jej serce złamać itepe? – rozmyślał. Przyrzekł sobie wtedy, że spróbuje. Do odważnych przecież świat należy!…
W pracy marazm, rachunki, noty obciążeniowe, faktury, podatki-sratki, pisma do dłużników, namolni petenci. Niech to szlag trafi!… Aż tu nagle bomba! Wójt Miluszek na zebraniu sołeckim w Stowięcinie ogłasza, że rezygnuje z kandydowania na ojca gminy w kolejnej kadencji. Już osiemnaście lat rządził, więc i on, i wyborcy powiedzieli – wystarczy!… A on chce pójść wyżej – na starostę powiatu. I druga bomba! Już po kilku dniach objawiają się pierwsi kandydaci, a wśród nich kto? A Cecylka Nieznaj właśnie!
– To ta z mięsnego? – pytają ludzie. – Chyba zwariowała! Gdzie jej tam na wójtowski stołek. W tym biało-czerwonym fartuchu? Bez matury, bez jakiegokolwiek przygotowania? – szemrali.
Ale to wcale nieprawda, że nie znała się na samorządzie gminnym. Otóż Cecylka była namiętną oglądaczką transmisji internetowych z obrad sesji rady gminy. W sklepie nie miała na to czasu, ale wieczorkiem w domu to było nawet lepsze niż niejeden serial. Nie podobało się jej zachowanie niektórych radnych. Psioczyła na nich, powtarzając, że nie mają racji i zrobiłaby to o wiele lepiej niż oni.
– Ale głupki – powtarzała czasami. – Kolejny chodnik w miasteczku, a tu mieszkań brakuje? Za chwilę i chodników do remontu lub budowy zabraknie. Niejeden chodnik mogliby już zrobić podgrzewany. Mógłby to być – jak to oni nazywają – gorący „ciąg pieszo-jezdny” – śmiała się.
O tym, co poprzedniego dnia widziała w komputerze, lubiła podyskutować z klientami. Oczywiście tylko wtedy, kiedy nie było zbyt dużej kolejki. Dyskutantom powtarzała, że „ci radni to tylko kasę biorą i nic więcej, a dupy do stołków im już się przykleiły”.
– No to niech pani, pani Cecylko, wystartuje na radną albo wójta i rozgoni to towarzystwo – zachęcali klienci. I tak w mięsnym robiono lokalną politykę. Wśród jej klientów było co najmniej kilku kandydatów na wójta, potencjalnych naczelników oświaty, inwestycji i finansów. A na promocji znali się wszyscy. Na oświacie też, bo w końcu przecież każdy kiedyś jakąś szkołę kończył.
Prawdziwi kandydaci, którzy stanęli do wyborów, byli jacyś tacy nijacy. Jeden to nauczyciel z zawodówki, drugi były nauczyciel i trzeci – przyszły nauczyciel. Wszyscy w pierwszym rzędzie chcieli uzdrowić co? Nie służbę zdrowia, a oświatę, oczywiście. Ci trzej mogliby swą wiedzą i doświadczeniem samorządowym jednak Cecylkę nakryć czapkami, bo nie pierwszą kadencję byli radnymi, ale mieli jedną wadę. Nie byli KOBIETĄ, a społeczność Miluszek miała już dość rządów mężczyzn.
– Ale czemu Cecylka zdecydowała się kandydować? – pytał sam siebie Lucjan. Nie wiedział, czy jak wygra wybory, to będzie lepiej dla ich przyjaźni/miłości, czy gorzej?…
O tym, że Cecylka może być wójtem w jej rodzinie mówiono już od dawna. Szczególnie upierdliwy szwagier przy każdej wódce powtarzał:
– Cecylka, ty tak ładnie przy sklepie i w sklepie porządek robisz, to i całe Miluszki posprzątasz!…
– W sensie, że pozamiatam? – żartowała.
– Poza tym znasz ludzi, uśmiechasz się do nich. Byłabyś dobra – nalegał szwagier. – Znasz pół gminy, sprzedajesz świeży towar i nawet psy się cieszą, kiedy im rzucisz resztki pod fajrant.
– I co, psy będą na mnie głosować?
– Nie no, ich rodziny, to znaczy właściciele.
– Ale one są bezdomne, a te, które mają właścicieli, to jak im powiedzą, że mają na mnie oddać głos? Szczekiem? – przekomarzała się ze szwagrem.
Przy okazji niezbyt trzeźwy szwagier dywagował, dlaczego Miluszki, które są właściwie małym miasteczkiem, nie mają burmistrza, tylko wójta. Ktoś z rodziny wytłumaczył mu, że lepiej jest pozostać wsią gminną i przez to mieć szanse na większe dotacje niż w przypadku gminy miejskiej.
– Aaa… No to szafa gra. Wszystko już wiem. Cecylka na wójta! I tak dla mnie będzie jak prawdziwy burmistrz. I nie musi być żaden uczony, żaden inteligent. Ma być ktoś taki z krwi i kości, jak Cecylka.
Rzeczywiście to określenie „z krwi i kości” bardzo do Cecylki pasowało, bo miała z tym do czynienia na co dzień.
Nadeszła rocznica ślubu rodziców. Złote Gody. Msza w kościele, przyjęcie w domu, kaczka, kura, boczek, wódeczka, dużo wódeczki, no i ten upierdliwy szwagier naprzykrzający się z tym jej kandydowaniem. Nagle Józek dostaje esemesa od kumpla w Stowięcinie – „Wójt Romysz ogłosił, że nie będzie kandydował!”.
– No, kurwa! – zakrzyknął szwagier. – Cecylka, ruszaj na wybory! Polejcie jej!
Polali. Jeszcze jeden kielich i następny.
– No, Cecylka, gadaj co postanowiłaś – dopraszał się decyzji, a z nim całe towarzystwo.
Znowu po kielichu, a może i jeszcze raz. W końcu, grubo po północy:
– Dobraaa! – wypowiedziała sakramentalne słowo. – Ale musicie mi pomóc, bo sama nie dam rady.
No i zaczęło się. Poszły konie po betonie!
Przez kilka następnych poranków Lucjan niczego w jej sklepie nie kupił. „Mały prosiaczek” był zamknięty. Na drzwiach kartka – „Wrócę za godzinę” i jeszcze dopisek utwierdzający klientów w tym, że sklep będzie później czynny. „Wrócę na pewno!”. Cecylka jednak przez kilka dni nie wracała.
Któregoś dnia zaszła do urzędu. Lucjan zauważył ją, kiedy podpisywał listę obecności. Delikatnie ukłonił się, uśmiechnął.
– O, jeszcze nie zostałam wójtem, a ten już się podlizuje. Niedoczekanie jego. Szwagier mówił, że mam całą gminę posprzątać, to i może jego sprzątnę z tego urzędu – jej myśli zabrzmiały groźnie (jeżeliw ogóle myśli mogą wydać jakiś dźwięk).
Kiedy wracał z pracy, pod drodze zaczepił go facet z kompletem noży kuchennych.
– Panie, kup pan te noże! Nie pożałujesz pan! – prosił.
– Panie, daj pan spokój z tymi nożami.
– Ale panie, to ostatni komplet, weź pan je. Kobita mnie się na hotelu grzeje, a ja tutaj…
– Nie no, to insza inszość – uśmiechnął się Lucek i wziął noże, z których jeden do dzisiaj jeszcze mu, a raczej matce w kuchni służy.
Kilka dni później sklep Cecylki był już otwarty od rana. Sprzedawczyni uśmiechnięta – „Dzień dobry, do widzenia, życzę miłego dnia” – te słowa nie zawsze dawniej były słyszalne w wykonaniu Cecylki. Lucjan wpadł po te swoje salcesony. Ona uśmiechnęła się do niego porozumiewawczo.
– Liczę na pana i pana rodzinę!
– Oczywiście, pani Cecylko! – obiecał, prawie stając na baczność.
Cecylka tymczasem zaczęła działać. Stworzyła swój komitet wyborczy, oparty głównie na działaczach jednej z partii, której była sympatykiem. Z dnia na dzień pojawiły się ulotki, plakaty, wizytówki, prośby o datki na działalność komitetu, kandydaci do rady, postulaty, hasła, bannery. Kandydatce na wójta ktoś poradził, że warto wystawić jak najwięcej swoich kandydatów do rady, by potem mieć w niej większość, a przez to poczuć się komfortowo w czasie pracy z radnymi. Postawiła więc na przewodniczącego swej partii, który na samorządzie już zęby zjadł (i to niejedne!), leśnika, nauczyciela, rolnika, emerytkę, a więc na cały przekrój społeczności Miluszek. Kiedy Lucjan się dowiedział, że lista Cecylki jest już zamknięta, po prostu – jak powiedział – „wkurwił się”. – Ale z drugiej strony, głupcze, dlaczego się wcześniej nie zgłosiłeś – mogła mu odpowiedzieć. A poza tym nie mógłby zostać miluszkowskim radnym, będąc urzędnikiem gminnym.
„Kierownica” mięsnego zaczęła objeżdżać gminę. Zaangażowała w to nawet swojego byłego, bo samochód z lawetą miał. Jeździła od wsi do wsi z ulotkami i plakatami, no i obiecankami oczywiście. Tu i tam postała pod sklepem, postawiła chłopom po piwku. – „Głosujta na mnie, na wójta!” – rzuciła i już jechała dalej. Tymczasem w Miluszkach zaczęły się schody. Którejś nocy na słupach ogłoszeniowych pojawiły się oszczercze plakaty z tekstami typu – „Po co się tam pcha, niech dalej siedzi w mięsnym, bo rozbiór świni jej najlepiej wychodzi”; „Nie ma matury ani żadnego doświadczenia w rządzeniu, bo przez ostatnie kilkanaście lat w jednoosobowym sklepie tylko sobą rządziła”. Rano objechała wszystkie słupy. Siostrzeniec za dwie dychy pozrywał wszystko. Nowe się już nie pojawiły, bo Cecylka w lokalnej gazecie i na ich portalu postraszyła przeciwników policją.
Potem było jednak jeszcze gorzej. Pozostali trzej kandydaci zaprosili ją do udziału w publicznej debacie pod hasłem „Quo vadis Miluszki?”. Nie wiedziała nawet, o co chodzi. Dopiero ktoś z jej komitetu wyjaśnił, że mowa będzie o tym, jak gmina ma się rozwijać.
– Co zrobić? Co zrobić? – zastanawiała się. – Mam! Nie mogę pójść na debatę, bo tego dnia, o tej porze będę na spotkaniu z wyborcami w Stowięcinie!
I szybko telefon do szkoły w tej wsi, żeby na siedemnastą przyszły kobitki z KGW, z którymi Cecylka chce się spotkać i pogadać. Zatem nie mogła być jednocześnie w dwóch miejscach. Musiała coś wybrać. Wybrała Stowięcino.
Tymczasem debata się zaczęła. Sala kina była nabita jak nigdy. Każdy chciał zobaczyć nie tyle kandydatów, co kandydatkę. Niestety nie pojawiała się. Wyborcy byli zawiedzeni. – Cecylka się boi. Cecylka nie ma nic do powiedzenia – powtarzali, wychodząc z sali.
Kandydaci prześcigali się w obietnicach wyborczych. Widać było, że się świetnie przygotowali. Dobrze, że Cecylka wymówiła się spotkaniem w Stowięcinie, bo inaczej by poległa już na pierwszych pytaniach.
Organizatorzy – lokalna gazeta „Tu i teraz w Miluszkach” postawiła jednak na swoim. Ogłoszono datę kolejnej debaty. Tu już Cecylka nie miała wyjścia, bo po miasteczku rozeszły się słuchy, że nie zna się na rządzeniu gminą i dlatego nie przychodzi. Jednak przyszła pani wójt podjęła rękawicę i po kilkunastu minutach od wyznaczonej godziny pojawiła się na sali. Niezależny dziennikarz, jeżeli można go nazwać niezależnym, bo jak się później okaże, będzie siedział w kieszeni u pani wójt – zadał wszystkim kandydatom jednakowe pytania. Za każdym razem losowali kolejność wystąpień. Na odpowiedzi mieli po minucie. Mężczyźni znacznie ten czas przekraczali, podpierając się cyframi, datami, kwotami, propozycjami zmian w gminie, proponowanymi inwestycjami typu skatepark, nowe mieszkania, zakłady pracy, obwodnica, żłobek i nowe przedszkole, a dwóch nawet chciało w Miluszkach wybudować basen (jeden kryty, drugi otwarty). A Cecylka? Przyjęła strategię olewania dziennikarza.
– Ja tu nie będę dużo gadać, bo trzeba robić, a nie gadać. Wszędzie się tylko gada i gada, a nic się nie robi, tak jak nasz poprzedni wójt. Gładko tylko mówił i przez to gmina wychodziła na gładko – odpowiadała jak chłopski filozof. – Nie będę o tym swoim programie mówić, bo od tego będę miała ludzi – naczelników, kierowników, dyrektorów, specjalistów – mówiła nawet rezolutnie.
Kiedy dziennikarz próbował wydobyć od niej coś więcej, jakieś fakty, jakiejś dane, machała ręką, mówiąc:
– Gazeta też niech nam pomoże w rządzeniu gminą, a nie tylko się przypierdala – czym wzbudziła powszechną wesołość na sali, ale i za publiczne przeklinanie – oburzenie żeńskiej części sali.
– Kobito, przy całym do pani szacunku, bo też w „Prosiaczku” kupuję, bo mięso i wędliny świeże i smaczne, ale kuda na stanowisko wójta? Nie ma pani ani doświadczenia, ani wykształcenia, ani umiejętności w rządzeniu ludźmi w ratuszu. Ci, którzy będą na panią głosować, zrobią pani dużą krzywdę – przestrzegał jeden z kandydatów, ten najbardziej doświadczony w pracy samorządowej.
– Morda w kubeł! Patrz pan swego nosa, komuchu jeden – odgrażał się dobrze już wypity szwagier Cecylki.
Potem był czas na pytania od wyborców. Lucjan miał jedno, ale się wstydził je zadać. Zauważył jednak, że ludzie nastawieni przez kandydatów przeciwko Cecylce, zaczęli ją atakować.
– Trzeba ją bronić! – zadecydował. Podniósł rękę.
– Czy jak zostanie pani wójtem, sklep „Mały prosiaczek” będzie nadal czynny?
– Pana tam wstawię – odpowiedziała. Publiczność znowu się roześmiała i było po debacie.
– Ta z mięsnego była najlepsza! I po co miała już zdradzać swoje plany, żeby inni podpatrzylii podsłuchali? Dobrze zrobiła, że trzymała język za zębami, a od zwykłej roboty w urzędzie przecież będzie miała swoich ludzi – takie głosy słyszał, wychodząc z sali. Oczywiście po cichu przyznawał rację wszystkim tym, którzy tak właściwie oceniali debatę i występ ukochanej.
Nadszedł dzień wyborów. Lucjan głosował już po siódmej rano. Cecylka najpierw poszła na mszę do kościoła. Usiadła nie jak zwykle w jednej z ostatnich ławek, a w pierwszej, tak jakby zaczęła się już przyzwyczajać do nowej roli. Przecież pierwsza ławka zawsze była zarezerwowana dla lokalnych VIP-ów. Głosowała zaraz po kościele, po dziewiątej. Zainteresowanie wyborami było dość duże. Miluszki małe, więc prawie każda rodzina miała swojego kandydata do rady. Przed dwudziestą trzecią były już wyniki. Najstarszy kandydat – nauczyciel z 48-procentowym poparciem o mało co nie został wójtem w pierwszej turze. Dalej Cecylka – 27 procent. Pozostali po kilkanaście. Zatem do drugiej tury wszedł doświadczony samorządowiec i ona – bez żadnego doświadczenia.
Druga tura za dwa tygodnie. Potrzebna mobilizacja w obu sztabach. Zaraz w poniedziałek rano Lucjan poszedł do sztabu Cecylki z propozycją pomocy w wieszaniu plakatów, rozdawaniu ulotek i wręczaniu wizytówek kandydatki.
– Lucek, ale ty nie możesz. Jesteś urzędnikiem. Nie możesz się w wybory samorządowe tak otwarcie angażować – powiedzieli mu dyżurujący członkowie komitetu.
– A po cichu, nieoficjalnie?
– Na twoją odpowiedzialność – usłyszał i dali mu część materiałów wyborczych.
Wręczał je rodzinie i znajomym, a w nocy wybrał się na plakatowanie miasteczka. Okazało się to wcale nie takie łatwe, jak mogłoby mu się wydawać. Przy słupach spotykały się ekipy kandydata i kandydatki. Jedni zaklejali drugich. Kiedy chciał przykleić Cecylkę, zobaczył, że cały słup jest już oklejony kontrkandydatem. Musiał więc zakleić jego facjatę. Kiedy to zrobił, zza węgła ukazała się ekipa konkurenta. Byli to młodzi chłopcy, którzy nie bali się powiedzieć Lucjanowi, że jak dalej tak będzie robił, to „może dostać w ryj”. Pojechał więc do drugiego słupa. Tam już bylii kleili ludzie kontrkandydata. Pomyślał, że w starciu z nimi nie ma szans. Spojrzał na zegarek. Minęła dwudziesta trzecia. Wrócił po dwóch godzinach, kiedy małolaty już spały i pozaklejał zwycięzcę pierwszej tury. Sporo się przy tym narobił, bo klej był nie taki, jaki powinien być. Kleił się przede wszystkim do rąk, a nie do słupa i plakatu.
Lucjan się jednak postarał i rano już mógł zameldować Cecylce dobrze wykonaną robotę.
– A nikt pana nie widział?
– No, nie, bo byłem po pierwszej w nocy.
– A monitoring?
– Jaki monitoring? Pracuję w urzędzie, to wiem, że od dawna żadna kamera w Miluszkach nie działa.
– No, dobra. Pan spróbuje pasztetówki. Należy się panu – Cecylka odkroiła mu spory kawałek, gdzieś tak ponad pięć deko.
Lucjan był cały w skowronkach, ale jednocześnie pomyślał, że jak jego oblubienica zostanie wójtem, skończą się dla niego pasztetówki i salcesony, a te z Biedronki nie będą mu smakować. Z drugiej strony przecież będzie bardzo blisko Cecylki i to przynajmniej przez pięć lat, bo tyle trwa kadencja. A po cichu liczył jeszcze na jej reelekcję. Kontynuował więc akcję – „Cecylka na wójta!”. Wziął urlop z pracy. Wcześniej miał te dwa tygodnie wykorzystać na wyprawę w góry, które tak kochał. W Tatrach spędzał każdy swój letni, a czasami i zimowy urlop. Ale miłość do Cecylki była w stanie pokonać nawet najwyższe szczyty polskich Tatr. Z komitetu wyborczego brał coraz więcej plakatów i ulotek. Wsiadał na rower i objeżdżał gminę. Z racji tego, że pracował w finansówce, znał właścicieli wszystkich firm na wsi. Z materiałami wyborczymi docierał więc do paleciarzy, leśniczych, sklepikarzy i bezrobotnych byłych pracowników pegeerów. Większość obiecała mu, że zagłosuje na Cecylkę, bo dość już mają władzy faceta. Niech teraz baba porządzi! Niech pokaże, na co ją stać! A przede wszystkim niech przetrzepie ten ratusz, bo tyłki im się tam do stołków poprzyklejały!
Cecylka obłaskawiła też proboszcza. Wzięła kosz wędlin i zaniosła na plebanię z prośbą, by proboszcz ją oficjalnie poparł.
– No chyba nie chce ksiądz komucha za wójta, tylko mnie?…
– A pieniądze na remont dachu w kościele się znajdą?
– No oczywiście, dla księdza i parafii wszystko – przyrzekła, a proboszcz w kościele zrobił co swoje, to znaczy kościelny, chodząc z kolektą po kościele, rozdawał od razu ulotki kandydatki. Rozsierdziło to kontrkandydata, który kościoła unikał, a może i bał się jak diabeł święconej wody. Wiadomo – dawny „komuch”. Nic jednak nie mógł zrobić, bo ksiądz nie darzył go zaufaniem.
Proboszcz w czasie kazania też tak niby od niechcenia zagadnął: – „Chcecie kobietę czy komucha?”. No i jak po takim dictum głosować? Choć baba, ale na pewno nie komuch.
Redakcja „Tu i teraz w Miluszkach” zorganizowała jeszcze jedną debatę. Cecylka szła na całość, więc nie mogła odmówić swego udziału. Ale wpadła na szatański pomysł. Przypomniała sobie o Lucjanie.
– Taki niepozorny urzędniczek, żaden tam cwaniak, więc wyborcy uwierzą mu w to, co powie – pomyślała.
Zaprosiła go do swego mięsnego. Było późno po południu, zamknęła sklep zawalony jej plakatami i wtajemniczyła go w swój plan, w którym to on miał odegrać główną rolę. Lucek trochę się przestraszył, że musi się wyraźnie określić, kogo popiera.
– A co będzie, jak Cecylka przegra wybory? Wtedy ja wylecę z urzędu na kopach – przemknęło mu przez myśl.