Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cesarz Ameryki to fascynująca opowieść o wielkiej fali emigracji, która ruszyła z Galicji pod koniec XIX wieku, pchając w nieznane setki tysięcy Żydów, Rusinów, Słowaków i Polaków spragnionych lepszego życia. Trwające do 1918 roku masowe wyjazdy do USA i Brazylii były rozpaczliwą ucieczką przed nędzą, głodem i powołaniem do wojska, ale przede wszystkim - pielgrzymką do Ziemi Obiecanej. Do cudownej krainy obrosłej mitami, gdzie Statua Wolności jako królowa Polski otwiera szeroko ramiona na przyjęcie ukochanych Polaków i Rusinów, a cesarz Ameryki osobiście wyraża zgodę na osiedlenie się chłopów z Galicji.
"Co znaczą 'srebrne łyżki', 'bele jedwabiu', 'wątrobianka', 'mąka', 'dywany ze Smyrny', 'worki kartofli'? To słowa z szyfrowanej mowy handlarzy 'delikatnym mięsem'. Co znaczy 'delikatne mięso'? To jedno z haseł, które wywołuje Martin Pollack, reporter i pisarz, znawca i pasjonat dziejów Galicji, by przedstawić ucieczkę nędzarzy z tej części Europy w dziewiętnastym i w początkach dwudziestego wieku. Rozpaczliwe określenie 'ucieczka' bardziej tu pasuje niż administracyjne – 'emigracja'. Uciekinierzy doznają na swej drodze oszustw, wyzysku, przemocy i upokorzeń. Poznajemy obszar wilczych praw, mało nam znany (chociaż jego część znajdowała się kiedyś w polskich granicach), zdumiewające życiorysy i dokumenty. Czasem, rzadko, znajdujemy pocieszenie, gdy dzielność i odwaga odnoszą zwycięstwo. Książka o piorunującej aktualności, jeśli słuchamy wieści ze świata".
Małgorzata Szejnert
"Cechą dobrego reportażu jest to, że po przeczytaniu kilku akapitów warto zamknąć oczy i wyobrazić sobie, o czym pisze autor. Reportaż genialny ma to do siebie, że obrazy wypływają z pojedynczych słów i ze zdań, są ukryte między akapitami; nie tylko czytamy, ale też widzimy, czujemy, dotykamy, wąchamy. Martin Pollack napisał reportaż fantastyczny. O nędzy, upokorzeniu, podłości, wyzysku zamkniętych w sformułowaniu 'galicyjska bieda'. A także o marzeniu, które miało ziścić się w Ameryce, ale z tym też różnie bywało. Wszystko to działo się ciut więcej niż sto lat temu. Dzięki pisarstwu Pollacka nie tylko wiemy, jak cuchnęła galicyjska nędza, taka sama dla Polaków, Rusinów, Żydów, Słowaków. Wiemy również, że powinniśmy dziękować Bogu za przywilej późnego urodzenia".
Paweł Smoleński
"W swej książce, będącej zbiorem opowieści o ludziach, którzy
wyemigrowali z Galicji pod koniec XIX wieku, Pollack stawia sobie za cel
odmalowanie brutalnego zderzenia zacofanej prowincji z globalizującym
się światem. Pisząc z właściwą sobie delikatnością, bezlitośnie
rozprawia się z dwoma nostalgicznymi mitami: galicyjskiego sztetlu i
amerykańskiej ziemi obiecanej".
Timothy Synder, "The New York Review of Books"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 284
WYDAWNICTWO CZARNE SP. z o.o.
www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice tel./fax +48 18 353 58 93 e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa tel./fax +48 18 351 02 78, tel. +48 18 351 00 70 e-mail: [email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawa tel./fax +48 22 621 10 48 e-mail: [email protected], [email protected], [email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected], [email protected]
Dział sprzedaży: Beata Motyl, mtm Firma ul. Zwrotnicza 6, 01-219 Warszawa tel./fax +48 22 632 83 74 e-mail: [email protected]
Skład: D2D.PL ul. Morsztynowska 4/7, 31-029 Kraków, tel. +48 12 432 08 52 e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału niemieckiego Kaiser von Amerika. Die große Flucht aus Galizien
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce oraz fotografie wewnątrz tomu pochodzą z prywatnego archiwum Autora Fotografia Autora wewnątrz tomu © BARTOSZ BOBKOWSKI / AGENCJA GAZETA
Copyright © by MARTIN POLLACK 2010
Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE 2011
Copyright © for the Polish translation by KAROLINA NIEDENTHAL 2011
Redakcja WOJCIECH GÓRNAŚ / REDAKTORNIA.COM
Korekta: ZUZANNA SZATANIK, MAŁGORZATA POŹDZIK / D2D.pl Projekt typograficzny i redakcja techniczna i skład ROBERT OLEŚ / D2D.pl
Książka została wydana dzięki pomocy finansowej KUNSTSEKTION DES BUNDESKANZLERAMTS
ISBN 978-83-7536-335-7
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu
Dwudziestego siódmego marca 1888 roku w Starych Stawach, małej miejscowości w Galicji Zachodniej, patrol żandarmerii zatrzymuje czterech Słowaków. Stare Stawy znajdują się niedaleko Oświęcimia, zwanego z niemiecka Auschwitz, zaledwie kilka kilometrów od pruskiej granicy. Słowacy podróżują pieszo. Z początku milczą, nie odpowiadają na pytania i udają, że nie rozumieją ani słowa po polsku, wzruszają tylko ramionami i kręcą głowami. Dopiero kiedy żandarm szturcha w bok najmłodszego z nich, jeszcze prawie dziecko, rozwiązują się im języki. Mówią, że pochodzą z terenów węgierskich, z małej wioski Brutovce w komitacie spiskim, i chcą wyjechać do Ameryki. Oprócz skąpych wyjaśnień wszyscy czterej mogą przedstawić tylko kilka wspólnych guldenów. Tak więc zostają odprowadzeni pod eskortą do miasteczka, gdzie wójt Starych Stawów wydaje nakaz natychmiastowej deportacji do miejsca zamieszkania.
Zanim urzędnicy podejmą odpowiednie kroki, by odprawić pozbawioną środków do życia czwórkę „szublingów”, jak w języku urzędowym nazywa się deportowanych pechowców, Mathias Komara (lat trzydzieści), Pál Popovic (lat osiemnaście), Jan Virosztek (lat szesnaście) i Jakob Komara (lat czternaście) znikają bez śladu. Pierwsze poszukiwania nie przynoszą żadnych rezultatów.
Zatrzymanie oraz późniejsza ucieczka czterech młodych ludzi uruchamiają gorączkowe działania oraz obszerną korespondencję pomiędzy galicyjskimi i węgierskimi urzędnikami. Tak jakby nie chodziło o niewinnych emigrantów, lecz o niebezpiecznych przestępców, których trzeba kategorycznie i na zawsze unieszkodliwić.
Najpierw wójt Starych Stawów melduje o całym zajściu swym przełożonym ze starostwa w Białej. Słowacy nie zostawili po sobie niczego prócz pięciu guldenów, które żandarmi odebrali najstarszemu z czwórki, trzech pozostałych nie miało przy sobie w ogóle żadnych pieniędzy. Skromny bagaż, z którym podróżowali – drewnianą skrzynię zamkniętą na kłódkę i kilka tobołków – zabrali, uciekając, ze sobą, ale o tym w meldunku wójta nie ma ani słowa, jakby obawiał się, że będzie mu to poczytane za poważne zaniedbanie: powinien był przecież przynajmniej zabezpieczyć rzeczy uciekinierów.
Po miesiącu starosta Białej kieruje pismo do wielce szanownego pana przewodniczącego Sądu Okręgowego w mieście Lewocza. Pyta, czy zbiegowie, owe cztery podejrzane indywidua, nie powrócili tymczasem do domu. W urzędowym piśmie używa oficjalnej, węgierskiej nazwy wioski – Brutócz. Ponadto uprasza węgierskie władze, żeby zechciały wyjaśnić, kto Mathiasowi Komarze oraz jego młodocianym towarzyszom pomógł dotrzeć z Brutócza aż do pruskiej granicy. Bo sami wieśniacy, nie mając w tym żadnego doświadczenia, nie potrafiliby z pewnością zaplanować takiej podróży.
Władze galicyjskie podejrzewają, że musi za tym stać przedstawiciel jednej z hamburskich agencji emigracyjnych, niejaki Simon Herz. Miał nakłaniać Słowaków do wyjazdu – po to, by sprzedawać im potem bilety na statek do Ameryki. Być może pan Herz spotkał się z tą czwórką po ich ucieczce ze Starych Stawów i pod osłoną nocy przeprowadził ich przez pobliską granicę? Z pruskiej stacji granicznej Myslowitz łatwo już dojechać pociągiem do Berlina, a stamtąd do Hamburga albo do Bremy, obu wielkich portów emigracyjnych.
Przewodniczący sądu w Lewoczy nakazuje wójtowi Brutócza dokładnie zbadać sprawę; należy przesłuchać krewnych emigrantów. Z zeznań rodziny wynika, że pewien furman ze Spiszu zawiózł poszukiwanych pod granicę z Prusami, gdzie potem wpadli w ręce c.k. żandarmerii i gdzie Mathiasowi Komarze odebrano owych pięć guldenów. Dwa guldeny stróże porządku oddali mu z powrotem, trzy przesłano do gminy. Są to te same trzy guldeny, które odesłano do starostwa w Białej. Wydaje się więc, że na razie bieg wypadków się zgadza.
„Więcej nic nie wiadomo, ustalono jedynie, że wszyscy wymienieni obecnie przebywają w Ameryce. Na granicy z Prusami miał ich podobno przejąć niejaki Simon Herz i potem wyprawić w dalszą podróż furmanką”, czytamy w zakończeniu protokołu.
Zeznania rodziny zdają się potwierdzać podejrzenia na temat agenta emigracyjnego. Ale w jaki sposób udało mu się nawiązać kontakt ze Słowakami? Czy sam ich odebrał ze Starych Stawów? Jak się dowiedział o aresztowaniu?
Na te pytania brak odpowiedzi. Nasuwa się jednak podejrzenie, że Simon Herz z Oświęcimia był w nadzwyczaj dobrych układach z pewnymi urzędami.
Protokół z przesłuchania podpisali: Komara Maria, małżonka Komary Mathiasa, Virosztek Maria, matka Virosztka Johanna, Komara Maria, matka Komary Jakoba, i Popovic Johann, ojciec Popovica Paula. Jedynie żona Komary Mathiasa podpisała się samodzielnie, mimo że trochę niepewną i drżącą ręką, pozostali potrafili tylko postawić krzyżyk.
Pisownia nazwisk zmienia się z dokumentu na dokument. Raz jest to Paul Popowicz, to znowu Pál czy Pavol Popovic, Popović, Popovich lub Popovics, Mathias Komara występuje jako Maciej Komar, Jan Virosztek jako Johann Virosztak albo Wirostak. Wszystko to niezwykle irytuje urzędników, którzy z całych sił starają się zachować obiektywizm.
Zamieszanie zaczyna się już od nazwy miejscowości, z której pochodzą czterej emigranci. Do 1899 roku nazywa się z węgierska Brutócz, potem, nadal po węgiersku, Szepesszentlorinc, po niemiecku Brutowetz, ale także Stenzelau lub Stenzelhaus, słowaccy emigranci o swej rodzinnej wsi mówią: Brutovce, po ukraińsku, jako że w wiosce mieszkają również Rusini, zwie się ona Brutiwcy. Sporo nazw jak na jedną księgę parafialną, w której zapisano dokładnie sto pięćdziesiąt dusz i gdzie przeważają słowaccy katolicy. Biały murowany kościół z masywną cebulastą kopułą z pierwszej połowy czternastego wieku jest poświęcony świętemu Wawrzyńcowi, Laurentemu, patronowi gminy. Kilka solidnych murowanych domów, większość jednak trzeba by raczej nazwać drewnianymi chałupami, łagodne pagórki, łąki, wąskie poletka. Chłopi z Brutovców nie żyją w nędzy, ale muszą nieźle się naharować, w polu, ogrodzie, lesie, stajni – bydło nie zna niedzieli ani święta.
Na przykład rodzina Pála Popovica, jednego z czterech zatrzymanych w marcu 1888 roku przed granicą z Prusami. Kiedy przyszedł na świat, jego rodzice Janos i Anna, z domu Milcsak, Popovicowie mieszkali jeszcze w domu dziadków. Dom z numerem konskrypcyjnym 65 ma dwie izby i kuchnię, do tego dwie piwnice, trzy obory i klepisko – wystarczająco dużo miejsca dla obu mieszkających tu razem rodzin, w sumie sześciu osób, i bydła. Dziadek Pála, Mihály Popovic, podaje w spisie powszechnym z grudnia 1869 roku, że posiada dwa wałachy, dwa woły, jedną krowę rasy węgierskiej i jedną szwajcarskiej, dziesięć kóz zwykłych i dwie hodowlane, do tego jeszcze dwa osły. Kur, kaczek i gęsi w spisie się nie wymienia. Dla krów szwajcarskich jest przewidziana osobna rubryka, są czymś specjalnym, dają więcej mleka niż węgierskie.
Ten, kto ma taką krowę w oborze, jest na wsi nie byle kim. Mihály Popovic ma naturalnie także pola, pastwiska, łąki, sad wokół domu, warzywnik – pokaźne dobra, ale tak duże gospodarstwo wymaga także dużo pracy.
Może owa codzienna harówka jest powodem, dla którego osiemnastoletni Pál, w domu oczywiście ze słowacka Pavol, decyduje się wraz z innymi chłopami i chłopskimi synami wyemigrować ze wsi. Jak większość dzieci, Pavol bardzo wcześnie pomaga w gospodarstwie, pracuje już jako pięciolatek. Do jego pierwszych obowiązków należy pilnowanie kur i gęsi, trochę później powierza mu się świnie, a gdy kończy osiem lat – krowy. Kur, gęsi i świń pilnuje w obejściu, dopiero z krowami rusza na odległe pastwiska za wsią, cały dzień, a czasami i kilka dni spędzając poza domem; nocuje wtedy w prowizorycznym szałasie z chrustu. Praca dzieci w dużej rodzinie chłopskiej jest z góry ustalona, każdy dostaje określone zadanie.
Być może to rodzice, chcąc, by syn zarobił kilka dolarów, zadecydowali o wysłaniu Pavla do Ameryki. Wielu emigrantów wyrusza za morze z zamiarem powrotu do domu po kilku latach, żeby za zaoszczędzone pieniądze kupić ziemię, kawałek lasu albo żywy inwentarz, spłacić innych spadkobierców, długi lub podatki. „Amerykanów”, jak nazywa się tu tych, którzy na pewien czas wyjeżdżają za zarobkiem do Stanów, jest wśród Słowaków wielu; także Pavol Popovic i jego towarzysze nie zamierzają na zawsze porzucić swej rodzinnej wsi.
Kto jednak natchnął tych prostych ludzi z Brutovców, by jechali do Ameryki i tam szukali szczęścia? Słowaccy chłopi małorolni, a także najemni robotnicy ze Spiszu są w większości, tak jak ludność sąsiedniej Galicji, analfabetami; Pavel Popovic i jego towarzysze nie stanowią tu wyjątku. O ziemi obiecanej, która leży po drugiej stronie oceanu, nie mogli się zatem dowiedzieć ani z gazet, ani z broszur. Ważną rolę odgrywały więc na pewno listy – emigranci, którzy potrafią pisać, przedstawiają życie na obczyźnie w różowych barwach, czasami wysyłają także do domu małe sumy, dolara albo dwa, chociaż banknoty łatwo ukraść z koperty. Adresaci proszą potem nauczyciela albo proboszcza, żeby przeczytali im te pisma.
Listy zazwyczaj zaczynają się inwokacją do Boga: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Przenajświętsza Maryja, zawsze Dziewica, Matka Boża!”. Często zbiega się pół wsi, żeby z przejęciem wysłuchać, co też sąsiedzi chcą im z dalekiej Ameryki zakomunikować.
Pewien emigrant z Brutovców, stary ksiądz katolicki, krótko przed śmiercią opowiadał, że agenci także u nich we wsi werbowali ludzi na wyprawę do Ameryki. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Po całym Spiszu kursowali wówczas obcy, którzy dziwującym się chłopom opowiadali najrozmaitsze cudowne historie z bogatego kontynentu, gdzie złoto leży na ulicy – wystarczy się tylko schylić i zbierać. Agenci wiedzieli również, jak się tam dostać – statkiem, większym niż kościół w Brutovcach – a ponieważ są dobrymi ludźmi, pobiorą teraz zaliczkę na bilet i zarezerwują miejsce na parowcu płynącym do Ameryki.
Jeśli we wsi pojawił się królewsko-węgierski żandarm, co jednak zdarzało się rzadko, agenci nabierali wody w usta i z niewinną miną zapewniali, że w wiosce znaleźli się tylko przejazdem.
Emigracja z monarchii austro-węgierskiej nie jest wprawdzie zabroniona, ale z pewnością nie wolno do niej werbować. Karze podlega szerzenie propagandy wyjazdowej i bezprawne, to znaczy pozbawione koncesji państwowej, przewóz emigrantów lub sprzedaż biletów na statek. Szczególnie surowo karze się tych, którzy namawiają lub wspierają w zamiarze wyjazdu mężczyzn w wieku poborowym, jeśli ci nie mogą się wylegitymować zaświadczeniem o zwolnieniu z wojska. Takie działania traktuje się jako pomoc w dezercji i odpowiednio do tego ściga. Pavol Popovic i Jan Virosztek nie podlegali jeszcze obowiązkowi wojskowemu, ale nie mieli zaświadczenia o zwolnieniu.
Wszystko wskazuje na to, że Simon Herz wspierał obu młodych Słowaków w zamiarze uchylenia się przed służbą wojskową – czy wręcz ich do tego zachęcał. Władze galicyjskie od dawna trzymały go na celowniku i miały tym razem nadzieję, że wreszcie mu coś udowodnią.
Starosta Białej nakazuje urzędnikom w Oświęcimiu, żeby przesłuchali Herza. Ten zaprzecza wszystkim oskarżeniom i składa pisemne oświadczenie: „Ja, koncesjonowany agent Towarzystwa Żeglugi Morskiej HAPAG z siedzibą w Hamburgu, oświadczam, że ludzie ci nie zostali przeze mnie wyekspediowani ani nie zakupili u mnie biletów na statek. Pasażerowie, którymi się zajmuję, są przewożeni koleją, a nie furmankami”.
Simon Herz prowadzi w Oświęcimiu agencję emigracyjną firmy HAPAG, dzierżawi ją jednak tylko, bowiem jest zapisana na niejakiego Josefa Klausnera z miejscowości Brody. Klausner prowadzi w tym przygranicznym mieście we wschodniej Galicji jeszcze jedno przedstawicielstwo – Cunard Steamship Company z Liverpoolu – i sam z zapałem angażuje się w biznes emigracyjny. On także wydaje się władzom podejrzany. Na wezwanie do starostwa w Białej reaguje gniewem; do c.k. gubernatora we Lwowie śle memorandum, w którym z oburzeniem odrzuca wszystkie oskarżenia. Posiada przecież koncesję, którą nadał mu wysoki urząd c.k gubernatora, i dzięki temu może zaopatrywać podróżujących w bilety do Ameryki, w Brodach na Cunard Line, a w Oświęcimiu na linie firmy HAPAG. Prowadząc interesy, zawsze ściśle się trzyma obowiązujących przepisów. Zdarza się jednak, że ci, którzy mu zazdroszczą, oczerniają jego i jego współpracowników.
Dobrze wie, kto stoi za tymi denuncjacjami, kto molestuje nimi urzędy: nikt inny, jak tylko urzędujący w Oświęcimiu przedstawiciele północnoniemieckiej firmy Lloyd z Bremy. Jest to ewidentna próba pozbycia się konkurencji.
Oryginał memorandum Klausnera włączono do akt, a kopię przesłano do starostwa w Białej. Akta sprawy zaginionej czwórki emigrantów są coraz obszerniejsze, sporządza się kolejne protokoły, śle listy z Węgier do Galicji i z powrotem, stawia wnioski, prowadzi przesłuchania.
Sami bohaterowie nie mają pojęcia o aktywności władz, od dawna bowiem są już na ziemi obiecanej. Pierwszego kwietnia 1888 roku, zaledwie cztery dni po tym, jak niedaleko Starych Stawów zatrzymał ich patrol żandarmerii, wsiadają w Hamburgu na pokład „Rugii”, liniowego parowca Hambursko-Amerykańskiego Towarzystwa Spedycyjnego SA (Hamburg-Amerikanische Packetfahrt-Actien-Gesellschaft, w skrócie HAPAG), który przez Hawr płynie do Nowego Jorku. Podróżują najtańszą klasą, wraz z czterema innymi mężczyznami z Brutovców, którzy dotarli do Niemiec bez nieprzewidzianego postoju.
Owego pierwszego kwietnia do Nowego Jorku wyrusza w sumie ośmiu mieszkańców tej małej miejscowości, sami mężczyźni, wszyscy zdrowi i silni: Mihály Popovic, lat trzydzieści dziewięć, Mihály Malinyak, lat trzydzieści trzy, Janko Hockicko, lat trzydzieści, Mathias Komara, lat trzydzieści, Pál Popovic, lat osiemnaście, Jan Virosztek, lat szesnaście, Pál Korhnyak, lat szesnaście, i Jakob Komara, lat czternaście. Łączy ich nie tylko chęć dotarcia do Ameryki. Mihály Popovic jest młodszym bratem ojca Pála, Janosa, ma mieć baczenie na osiemnastoletniego bratanka; rodzice Pála, Janos i Anna Popovicowie, są chrzestnymi Pála Korhnyaka, ten zaś przez matkę, z domu Hockicko, jest spokrewniony z Jankiem Hockicką. Pokrewieństwo, powinowactwo, sąsiedztwo, wspólne dzieciństwo – zwarta, ściśle powiązana z sobą grupa rusza w drogę do Ameryki.
Dla wioski oznacza to dotkliwą stratę, ubytek męskich rąk do pracy, a w przypadku młodszych mężczyzn – kandydatów do żeniaczki, chociaż obiecali rodzicom i dziewczętom, że wrócą. W daleką podróż wyprawiają się sami, bez kobiet, narzeczonych i sióstr, te zostają w domu, w polu, ogrodzie, przy zwierzętach. W wielkim ścisku między pokładami „Rugii” tłoczą się prawie sami mężczyźni, większość między dwudziestym a czterdziestym rokiem życia, w najlepszym wieku; tylko nieliczne rodziny, rodzice z dziećmi, czasami niemowlętami, odważają się na wyjazd za wielkie morze.
Urodzony w 1849 roku Mihály Popovic jest najstarszy w tej grupie. Jako trzydziestodziewięciolatek, jeśli wziąć pod uwagę ciężkie warunki pracy i życia, nie jest już młody jak na emigranta. W Brutovcach zostawił małżonkę i gromadkę dzieci. To już jego drugie małżeństwo, pierwsza żona, Maria Korhnyak, umarła w 1884 roku, w wieku trzydziestu jeden lat, zostawiając go z czwórką dzieci; najmłodsze miało w chwili jej śmierci cztery lata. To powód, dla którego Mihály Popovic już w miesiąc po jej śmierci na nowo się ożenił. Z Anną także ma potomstwo: Joanniusa, Georgiusa, Katherinę i Aghatę. Nie do pomyślenia było, by żona jechała razem z nim, musi się zająć gospodarstwem i domem.
Ojciec Mihálya był jednym z najbogatszych chłopów we wsi. Oprócz wielkiego gospodarstwa miał wyszynk, w którym sprzedawał także drobne towary codziennej potrzeby, takie jak sól, cukier albo igły, pożyczał również pieniądze. Jednakże jako trzeci z rodzeństwa Mihály nie mógł się spodziewać dużego spadku, gospodarstwo przechodziło na najstarszego syna. Wybrał się więc do Ameryki przypuszczalnie z zamiarem zarobienia na ziemię albo pastwiska w Brutovcach.
Lista pasażerów nie mówi nic o powodach emigracji, zawiera tylko skąpe informacje, nazwisko, rok urodzenia (w przybliżeniu), datę zarejestrowania w Stanach Zjednoczonych, zawód. Przy nazwiskach wszystkich ośmiu emigrantów, którzy przybywają „Rugią” do Nowego Jorku, w rubryce „occupation” widnieje: „workman”, także obok nazwiska Jakoba Komary, chociaż ma dopiero czternaście lat. „Workman”, w ich uszach brzmi to wspaniale. Zwłaszcza że nie są robotnikami, tylko chłopami, chłopskimi synami, chałupnikami, ale przecież nie marzą wcale, by zostać farmerami, nie chcą osiedlić się w skąpo zamieszkanym rejonie, w szczerym polu, żeby potem za niewielką sumę móc je po paru latach nabyć od państwa. Nie chcą hodować bydła ani owiec, uprawiać kukurydzy, nie, chcą pracować w fabryce, w kopalni, przy budowie kolei.
Wielu Słowaków znajduje zatrudnienie w kopalniach i hutach Pensylwanii, gdzie harują ponad siły, w niebezpiecznych warunkach i za małym wynagrodzeniem. Upycha się ich w zbiorowych kwaterach, ciemnych, dusznych norach, warunki pracy są ciężkie, często zdarzają się wypadki, zapłata za dwunastogodzinny dzień pracy wynosi z reguły jednego dolara. Z początku wydaje im się, że to fortuna w porównaniu z tym, co zarabiali u siebie albo dostawali od rodziców. Podróż z Hamburga do Nowego Jorku pod pokładem kosztuje okrągłe trzydzieści cztery dolary.
W Brutovcach Mihály Popovic, tak jak i inni, rzadko widywał gotówkę. Chłopi na ogół sami się żywią i tylko czasami coś kupują, jakieś ubranie, parę trzewików w najbliższej większej miejscowości albo naftę do lampy. Na wsi, ale także na targu w Lewoczy, lub ze słowacka w Levocy, funkcjonuje jeszcze często handel wymienny. Za kopę jaj można dostać od handlarza kolorową bluzkę i kilka wstążek.
Marzą o lepszym życiu w Ameryce i o dobrych zarobkach, są zdecydowani ciężko pracować, tego nauczyli się w domu, chcą posyłać pieniądze rodzinie, a kiedy wrócą do Brutovców – przywieźć ze sobą pokaźną sumkę, duże, szeleszczące banknoty, dolary. Są oszczędni, wiedzą, czego chcą. Kto się pracy nie boi, ten w Ameryce znajdzie drogi wybrukowane złotem, obiecywał im agent, kiedy przyjechał do wsi. I na dowód wyciągnął z kieszeni kilka złotych monet, pobrzękując nimi kusząco. Potem pokazywał obrazki: statek, który dumnie unosi się na fali, wielkie miasto z olbrzymimi domami, jakich nikt w Brutovcach jeszcze nie widział, wielka fabryka, przed którą stoją wesoło uśmiechnięci robotnicy. Fabryka ta, jak mówił, należy do pewnego słowackiego emigranta, który wyjechał za morze przed kilku laty. Agent znał nawet jego nazwisko i odczytał im fragment listu – była w nim mowa o szczęśliwej opatrzności i łasce boskiej, które zaprowadziły przyszłego fabrykanta do Ameryki.
Agent z Oświęcimia potwierdził te cudowne opowieści o Ameryce, kiedy wręczał im za pruską granicą bilety na statek z Hamburga do Nowego Jorku. Dziękowali mu za to pokornie, później Herz, bez ich wiedzy, kazał sobie słać sporządzane w ich imieniu pisma dziękczynne, żeby w Brutovcach i innych zamieszkanych przez Słowaków miejscowościach móc werbować za pomocą tych listów kolejnych emigrantów. Prosty, a zarazem ulubiony trik agentów emigracyjnych.
Podróż opłacili z góry. Rodziny z trudem uciułały pieniądze, sprzedając po kilka sztuk bydła, pole, łąkę, biorąc być może pożyczki u innych, bogatych chłopów, takich jak Mihály Popovic senior – jednak za to liczy się duży procent, jest więc całkiem możliwe, że jako zapłatę dali agentowi kawałek ziemi.
Przy pożegnaniu rodzice i rodzeństwo płakali, ale kiedy podróżnicy wsiadali na wóz spiskiego furmana, wiedzieli, że przyjaciele i znajomi zazdroszczą im dalekiej wyprawy. Wielu ludzi ze wsi stało na placu przed kościołem i obserwowało w milczeniu, jak furmanka odjeżdża; wśród nich była siedmioletnia Anna Pavlikova. Machała nieśmiało, nie spuszczając oczu z Pavla Popovica, do którego – jak to dziecko – wzdychała, odkąd podczas zeszłorocznego odpustu podniósł ją dla zabawy i pocałował. Czterej podróżni także machali rękoma i wołali coś na pożegnanie, dopóki ludzie przed kościołem nie zniknęli za pagórkiem; potem zawinęli się w przesiąknięte końskim zapachem derki i zakopali w rozłożoną na wozie słomę. Łąki i pola wzdłuż wąskiej nieutwardzonej drogi pokryte były jeszcze głębokim śniegiem. Jednakże na stromych zboczach po słonecznej stronie zaczęły się już pokazywać brązowe łaty. Ostatnim, co widzieli, opuszczając wieś, była masywna wieża kościoła świętego Wawrzyńca.
O takiej chwili Mendel Beck marzył od lat. Układał plany, to znowu je porzucał, studiował w gazetach ogłoszenia linii oceanicznych, naradzał się ze znajomymi i przyjaciółmi, nastawiał uszu, kiedy ktoś po powrocie opowiadał w szulu o Ameryce, życiu w Nowym Jorku, wysokich domach, z których każdy pomieści tylu ludzi, ilu liczy jedna wieś w Galicji, i gdzie, wcale nierzadko, nie zna się nawet nazwisk najbliższych sąsiadów. Ulice są tak długie, że końca nie widać, i zawsze pełno na nich ludzi, przepychają się i krzyczą we wszystkich językach, niektórzy z nich są czarni jak noc, mają czarne twarze, ręce, a każdy się śpieszy, zdawałoby się bez celu biega w koło. Mendel Beck chłonął te opowieści i pilnie oszczędzał, odkładał grajcar do grajcara, odmawiając sobie niejednego, aż uzbierał tyle, ile potrzeba na wyprawę za morze. Wreszcie wsiadł do pociągu i wraz ze swym przyjacielem Abrahamem Feldem oraz trzema innymi młodymi mężczyznami udał się czwartą klasą do Przemyśla, z Przemyśla do Krakowa, a stamtąd do Oświęcimia. Podróż z przesiadkami i oczekiwaniem na kolejny pociąg trwała cały dzień.
O swoich planach nie mówili nikomu i gdy ktoś pytał o cel podróży, dawali wymijające, nic nieznaczące odpowiedzi. W Krakowie na dworcu wypatrywali policjantów i obchodzili ich wielkim łukiem.
Bilety na statek nabyli w Oświęcimiu, w biurze hamburskiej agencji naprzeciw dworca, w hotelu De Zator. Drogę wskazał im jakiś rosły młody mężczyzna, który potem doprowadził ich aż pod drzwi, nie spuszczając ani na chwilę z oka wszystkich pięciu młodzieńców, tak jakby się bał, że zgubią mu się na placu przed dworcem.
W biurze agencji wisiał cesarski orzeł, co dodało im nieco otuchy. Jakiś urzędnik wypytywał, dokąd się wybierają, ile wzięli z sobą pieniędzy, czy to ich pierwsza podróż do Ameryki. Każdy musiał potem wyłożyć po sześćdziesiąt sześć guldenów na bilet. Próbowali się targować, ale wtedy urzędnik nie był już taki miły, mówił, że mają szczęście, bo od jutra przeprawa będzie o wiele droższa, a poza tym w tej sumie zawiera się już wszystko, pobyt w Hamburgu aż do wyruszenia w morze, wikt i kwaterunek, wszystko pierwsza klasa, zwłaszcza jedzenie, naturalnie koszerne, mlaskał przy tym językiem. Potem wręczył im kartkę z adresem. Louis Fries, Powszechny Dom Wyjazdowy, Neumannstraße 22.
Kiedy na Neumannstraße pokazali bilety, upominając się o pokój, bo przecież nocleg i jedzenie były już opłacone, właściciel schroniska tylko się roześmiał i pokręcił przecząco głową. Za miejsce w cuchnącej norze z jednym jedynym wąskim łóżkiem, na którym od biedy mogło się dwóch z nich zmieścić, pozostali musieli się zadowolić siennikiem na podłodze, wycisnął od każdego po sześć guldenów, za posiłek żądał dodatkowej zapłaty, ale z jedzenia zrezygnowali.
A więc to Nowy Jork. Mendel Beck stoi ze swymi towarzyszami na pokładzie „Suevii”, liniowego parowca HAPAG-u którym przypłynęli tu z Hamburga. Mży deszcz. Mewy, skrzecząc, uderzają skrzydłami o mętną wodę. Mendel widzi, jak z mgły wyłania się olbrzymia postać kobiety; stojący obok starszy Żyd ze Lwowa mówi, że to Statua Wolności. Przed sobą Beck ma niewyraźne zarysy budynków w porcie i wysokie, sięgające aż po horyzont budowle, o których nasłuchał się tyle w domu.
Dotarł na miejsce. Jest poniedziałek, czternasty maja 1888 roku.
Mendel Beck ma dwadzieścia pięć lat, pochodzi z Liska1 nad Sanem. Małe powiatowe miasteczko w Bieszczadach liczy dokładnie cztery tysiące mieszkańców, jakieś sześćdziesiąt procent to Żydzi. Beck jest szewcem, ale do tej pory tylko łatał buty. Nigdy jeszcze nie zrobił nowej pary, zawsze tylko reperował stare, rozczłapane obuwie, podbijał obcasy, zelował, zszywał i łatał. Ludzie w jego miasteczku są w większości biedni i nie stać ich na nowe buty.
Krawiec Abraham Feld także jest rodem z Liska. Pozostali towarzysze Becka, Hersch Springler, Hersch Lockspeiser i Jossel Rabock pochodzą z Baligrodu, innej małej mieściny na wschód od Liska, poznali się w drodze do Przemyśla i postanowili, że będą się trzymać razem. Wielu emigrantów wyrusza grupami, podczas długiej, uciążliwej podróży daje im to poczucie pewnego bezpieczeństwa. W Ameryce także wolą się trzymać swoich, w miejscu zamieszkania, w pracy – Polacy, Ukraińcy, Słowacy, Żydzi…
Szesnastoletni Jossel Rabock jest w tej grupie najmłodszy, inni mają po dwadzieścia kilka lat. Każdy podróżuje z jednym większym tobołkiem, niewiele jak na kogoś, kto być może na zawsze opuszcza ojczyznę. W rubryce „zawód” obok ich nazwisk wpisano: „workman”, tak jak w przypadku przybyłych kilka tygodni wcześniej do Nowego Jorku ośmiu Słowaków na liście pasażerów „Suevii”, którą kapitan Heinrich Barends przekazuje amerykańskiemu urzędowi imigracyjnemu:
District of New York, Port of New York
I, H. Barends, Master of the German S.S. Suevia do solemnly, sincerely and truly swear that the following List or Manifest subscribed by me, and now delivered by me to the Collector of the Customs of the Collection District of New York, is a full and perfect list of all the passengers taken on Board of the said S.S. Suevia at Hamburgf rom which port said S.S. Suevia has now arrived: and that on said list is truly designated the age, the sex and the occupation of each of said passengers, the part of the vessel occupied by each during the passage, the country to which each belongs, and also the country of which it is intended by each to become an inhabitant: and that said List or Manifest truly sets forth the number of said passengers who have died on said voyage, and the names and ages of those who died. So help me God.
Heinrich Barends
Pomijając chorobę morską, na którą wszyscy tu cierpieli, Mendel Beck, tak jak jego towarzysze, dobrze zniósł przeprawę przez morze. Podróż trwała czternaście dni. Trzydziestego kwietnia opuścili Hamburg i popłynęli w kierunku Hawru, tam statek przyjął kolejnych pasażerów i wziął kurs na Nowy Jork.
„Suevia” to dość już leciwy, rdzewiejący parowiec z jednym kominem i dwoma masztami. Gdy w 1874 roku wypłynął w swój dziewiczy rejs, był przygotowany do przewozu stu pasażerów w pierwszej klasie, siedemdziesięciu w drugiej i sześciuset między pokładami, w trzeciej, zwanej również steerage. Kiedy w maju 1888 roku przybija do portu w Nowym Jorku, przywozi zgodnie z manifestem statku, jak nazywa się listę pasażerów, ponad tysiąc osób między pokładami. Są to emigranci z całej Europy, z Niemiec, Danii, Szwecji, Norwegii, Rosji i Austrii. Wielu Austriaków pochodzi z Galicji i z Węgier.
Fakt, że „Suevia” zamiast sześciuset, jak przewidziano przy jej wodowaniu, przewozi między pokładami prawie dwa razy tyle pasażerów, pozwala sobie wyobrazić warunki, w jakich się znaleźli Mendel Beck i jego towarzysze.
Ludzie najróżniejszych nacji, religii i języków, którzy porozumiewają się z sobą z wielkim trudem, zostają stłoczeni w ciasnej przestrzeni, kobiety, mężczyźni, dzieci, wszyscy przemieszani, tylko umywalnie i toalety są oddzielne. Po krótkim czasie wszystko znajduje się w nieopisanym stanie. Beck musi się zmuszać, żeby przełknąć coś z tego, co nakłada mu z wielkiego kotła do zakupionej przed wyjazdem z Hamburga blaszanej menażki członek załogi; Hersch Springler i Jossel Rabock, obaj, pobożni Żydzi, nie chcą z początku nawet tknąć jedzenia, nie jest koszerne. Wywracają oczyma, patrząc na swych przyjaciół, kiedy ci grzebią łyżką w niezidentyfikowanej brei, sami żywią się tylko tym, co zabrali z sobą w podróż: sucharami, chlebem, cebulą, piją herbatę, gorącą wodę wzmocnioną łykiem wódki i odrobiną cukru, żeby dodać jej trochę smaku. I tak prawie cały czas chorują i nie są w stanie niczego przełknąć. Mendel Beck razem z blaszaną menażką zakupił w Hamburgu małą butelkę z ciemnobrązową cieczą, rzekomo niezawodnym środkiem przeciwko chorobie morskiej; okazuje się jednak, że to rum najpośledniejszego gatunku, którego mimo najlepszej woli nie może wziąć do ust. Sąsiad z pryczy, ukraiński chłop, nie jest aż tak wybredny. Jednak i jego ten podejrzany trunek nie może uchronić przed morską chorobą.
W niskich, źle oświetlonych pomieszczeniach, szczelnie zastawionych piętrowymi łóżkami, z wąskimi ścieżkami pomiędzy nimi, cuchnie ludzkimi wyziewami, niepranymi ubraniami, niemytymi ciałami, jełczejącym jedzeniem, wymiocinami, uryną i ekskrementami.