Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Martin Pollack zabiera czytelników w pełną nostalgii wędrówkę po świecie, którego centrum były Przemyśl i Drohobycz, „powietrze było pyszne i świeże”, na głównym placu miejskim mieszały się dziesiątki języków, a w lokalnej prasie opryszków traktowało się jak bohaterów. Jednocześnie to świat nierówności społecznych, biednych i brudnych sztetli, korupcji oraz wyzysku robotników z drohobyckich pól naftowych.
„Po Galicji” to niezwykła podróż w czasie do epoki minionej, opowieść o tęsknocie za lepszym i dostatniejszym życiem.
„Książka Martina Pollacka pokazuje, jak wielkie możliwości artystyczne i poznawcze zawiera ten rodzaj pisarstwa, który Clifford Geertz określa mianem gatunków zmąconych. Bo ’Po Galicji’ jest i nie jest reportażem literackim, jest i nie jest esejem historycznym, jest i nie jest książką z antropologii kulturowej. Nie jest, ale zarazem jest tym wszystkim jednocześnie. I to na sposób nowatorski i znakomity.” Ryszard Kapuściński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 221
MARTIN POLLACK
PO GALICJI
O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma
Przełożył Andrzej Kopacki
Posłowie Claudio Magris
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału niemieckiego Nach Galizien: Von Chassiden, Huzulen, Polen und Ruthenen. Eine imaginäre Reise durch die verschwundene Welt Ostgaliziens und der Bukowina
Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Na okładce i w środku tomy wykorzystano ilustracje pochodzące z prywatnego archiwum Martina Pollacka
Copyright © by Martin Pollack
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2007
Copyright © for the Polish translation by Andrzej Kopacki, 2000
Copyright © for List z Leopolis do Lemberga… by Claudio Magris, 2017
Copyright © for the Polish translation of List z Leopolis do Lemberga… by Joanna Ugniewska-Dobrzańska, 2017
List z Leopolis do Lemberga… pochodzi z włoskiej edycji książki Po Galicji: Martin Pollack, Galizia, Keller Editore, 2017
Redakcja i korekta Zespół
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-593-7
Dla Gridi
Podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie — do owych prowincji na północno-wschodnich obrzeżach upadłej monarchii habsburskiej, gdzie w czasach panowania austro-węgierskiego spotykało się ze sobą tak wiele narodowości, języków i kultur — musi dziś pozostać niespełnionym marzeniem. Upadek państwa wielonarodowego usunął te regiony oraz ich mieszkańców z naszego pola widzenia, a przemiany polityczne w tej części Europy po drugiej wojnie światowej sprawiły, że i tak już luźne związki, jakie jeszcze istniały, uległy całkowitemu zerwaniu. Tym samym krainy i miejscowości obu tych należących do korony krajów, Królestwa Galicji i Lodomerii oraz Księstwa Bukowiny, skąd przejęliśmy tak wiele ważnych dla kultury impulsów, na zawsze zniknęły z naszych map politycznych i kulturalnych.
Nietrudno zapewne odnaleźć na mapie dzisiejszej Ukrainy czy Rumunii jedną lub drugą miejscowość, której nazwę dobrze znamy z historii bądź literatury, a po pewnych staraniach udałoby się może nawet wykupić wycieczkę w tamte strony. Ale te swojsko brzmiące nazwy geograficzne nie są już niczym więcej jak tylko pustymi łuskami liter, które zachowują jedynie ulotny zapach wspomnienia o świecie bezpowrotnie utraconym; ocalone tu i ówdzie pomniki architektury to relikty niegdysiejszej wspólnoty, której nie sposób już obudzić do życia.
Etniczna i kulturalna różnorodność, która tworzyła tamten świat i łączyła go z naszym, już nie istnieje. Toteż szlaki i drogi, którymi ma prowadzić czytelnika niniejsza książka, są fikcyjne, chociaż opisy odnoszą się do rzeczywistości historycznej.
Zewnętrzne okoliczności podróży oraz przedstawienia miejsc i ludzi odpowiadają epoce przełomu wieków, przy czym stale będą zabierać głos autorzy galicyjscy i bukowińscy: z ich dzieł pochodzą zamieszczone tu przeze mnie obszerne cytaty.
Kolej Karola Ludwika jeździła z Krakowa przez Tarnów, Przemyśl, Lwów i Tarnopol na wschód, gdzie docierała do stacji celnej Podwołoczyska na granicy z Rosją. Najpierw przecinała monotonny krajobraz zachodniogalicyjskiej niziny, gdzie od czasu do czasu wznosiły się pojedyncze pagórki; po obu stronach toru ciągnęły się rozległe łany zbóż, wśród których gdzieniegdzie wyrastał rzadki lasek brzozowy albo jakaś przyklejona do piaszczystego gościńca wioska — jej nazwy nie wymieniał żaden przewodnik.
W głębi duszy jest mi dość nieswojo na samą myśl, jak musiał czuć się ktoś, kogo los rzucał do takiej wioski i kto wiedział, że nie ma tam żadnej drogi łączącej ją ze światem. Garść nędznych chałup pokrytych gontem i strzechą, która zwieszała się nisko nad niewielkimi otworami okiennymi; krzywa, pociemniała od wilgoci drewniana kaplica czy synagoga; otoczone sitowiem stawy; chmary białych gęsi. W jasne dni widać było na południu zalesione zbocza przedgórza karpackiego. Po około siedemdziesięciu kilometrach pociąg dojeżdżał do położonego na prawym brzegu Białej miasta powiatowego Tarnowa, które było siedzibą biskupa rzymskokatolickiego i węzłem kolejowym: tu tarnowsko-leluchowska linia kolei państwowej, idąca przez góry na południe i przez Poprad docierająca na Węgry, łączyła się z lokalną linią w kierunku północnym, która koło Szczucina przekraczała nieodległą granicę z zaborem rosyjskim. Tarnów nie był miejscem godnym wyprawy.
TARNÓW
Zajazdy dla gości. Hôtel de Cracovie, de Léopol, de Londres, wszystkie trzy z restauracją.
Café’s. J. Breitseer, H. Funkelstern (obie tylko dla polsko-żydowskich kupców).
Cukiernie. Spargnapani e Picenomi (bezapelacyjnie godne polecenia: gorące hachés, wykwintne likiery). Felix Drozdowski. Oba lokale schludne. Wart obejrzenia jest stary ratusz i kościół katedralny. Wszelako do ratusza trudno podejść, z czterech stron bowiem otacza go morze brudów, z którego wyłania się on niczym wyspa. Tarnów należy do najbrudniejszych miast Galicji, a to mówi za siebie.
Alexander F. Heksch, Illustrirter Führer durch die ungarischen Ostkarpathen, Galizien, Bukowina und Rumänien [Ilustrowany przewodnik po węgierskich Karpatach Wschodnich, Bukowinie i Rumunii]
Za Tarnowem zaczynają się suche, porośnięte sośniną piachy, które tylko w korytach rzek ustępują miejsca żyznej ziemi uprawnej i ciągną się na wschód aż do Brodów. Coraz częściej ukazywały się teraz wzdłuż torów kościoły o niezwykłej architekturze, które sadowiły się wśród pól jak ogromne arki na mieliźnie: niskie, pokryte gontem dachy, nad nimi zwykle trzy niezgrabne kopuły, obok świątyni drewniane rusztowanie, gdzie wisiały dzwony. Pierwsze wsie rusińskie.
Niedaleko Jarosławia tor kolejowy schodził łagodnie w dół, w szeroką dolinę niemrawo płynącego Sanu, który stanowił naturalną granicę między Galicją Wschodnią a Zachodnią. Miasto Jarosław było w swoim czasie słynne z powodu przepysznych odpustów w kościele Najświętszej Maryi Panny, które wabiły wiernych z całej Galicji i nawet z zaboru rosyjskiego (polski poeta Aleksander Morgenbesser, urodzony w Jarosławiu w 1816 roku, uwiecznił te uroczystości w swoich zapomnianych dziś utworach).
Tory na lewym brzegu Sanu podążały teraz, wśród sadów i pól, śladem szerokich pętli rzeki i natrafiały koło Przemyśla na rozciągające się w kształcie łuku zbocza na styku z Karpatami. Wreszcie, wjechawszy do miasta rozlokowanego po obu stronach Sanu, kolej Karola Ludwika wtaczała się na żelazny most i przekraczała rzekę. Dworzec przemyski znajdował się w śródmieściu.
Często jeździł tą koleją pisarz i dziennikarz Karl Emil Franzos, urodzony w 1848 roku w Czortkowie, małym polsko-rusińsko-żydowskim miasteczku, daleko na wschodzie regionu podolskiego. Ten syn żydowskiego lekarza, niemieckiego liberała z okresu przed Wiosną Ludów, był moim pierwszym przewodnikiem po drogach Galicji Wschodniej i Bukowiny. Chętnie rozpoczynał swoje opowieści i reportaże od opisu tych szlaków: „Kto jedzie pociągiem ze Lwowa do Czerniowiec…”. Franzos objechał wszystkie regiony między Sanem a Zbruczem, po czym w swoich powieściach i nowelach — przede wszystkim jednak w pracach dziennikarskich: w obrazach kultury wschodnich krain korony habsburskiej (Aus Halb-Asien, Aus der grossen Ebene, Vom Don zur Donau) — opisał krajobrazy i ludzi: subiektywnie, zawsze stając po stronie uciśnionych i pokrzywdzonych, nie szczędząc ciętego dowcipu.
Zaprawdę, bardzo to przyjazny człowiekowi gest ze strony kolei Karola Ludwika, że pociąg pośpieszny jeździ nocą. Z okien żadnego bodaj wagonu na tym kontynencie nie roztacza się widok równie beznadziejny. Jałowe błonie, mizerne łany, obdarci Żydzi, brudni chłopi. Albo też jakaś zapuszczona dziura, na dworcu kilku ziewających miejscowych notabli, paru Żydów i parę innych istot, których niepodobna raczej obdarzyć mianem człowieka. Kto jeździ tą linią za dnia, ten umrze z nudów, jeśli nie z głodu. Zapewne jest na tej trasie kilka restauracji […], człowiek jednak za nic nie chciałby ich oglądać […]. Osobiście jadłem raz w Przemyślu najosobliwszy sznycel cielęcy mego życia. Był to sznycel nadziewany i w istocie znalazłem w nim… gwóźdź, mocno zardzewiały, stalówkę, tudzież kępkę włosów. Kiedym podsunął corpora delicti restauratorowi pod nos, ten odparł wielce obojętnie: „Nie wiem, czemu się pan tak unosisz. Czyżbym zachęcał pana, abyś jadł stare żelastwo? Jedz pan mięso!”. Wszelako — jedziemy nocą. Przesypiamy całą grozę krajobrazu i sznyclów cielęcych.
Karl Emil Franzos, Aus Halb-Asien [Z pół-Azji]
Znane nam są pisemne uznania i pochwały jakie P. Kohn otrzymał i posiada od I.C.W.A. ks. Albrechta, Karola Ludwika, i innych, te słowa zaszczytnej pochwały jakiemi go nie jednokrotnie odznaczyli najwyżsi dostojnicy rządowi i kolejni dalej J.W.W. ks. Sapieha, marszałek pol. Lauber, hr. Borkowski, ks. Jabłonowski i bardzo wielu innych, którzy przecież w tej sprawie najlepszymi rzeczoznawcami i sędziami być mogą.
Zresztą już to jedno że mimo istnienia tu kilku innych restauracyi, jeneralicya, sztab i w ogóle znaczniejsze osobistości w restauracyi p. Kohna na dworcu kolejnym zawsze się stołowali i stołują, dowodzi też wymownie czy czynione jej zarzuty są słuszne.
W czasie podróży Naj. Pana i manewr wojskowych restauracya ta (choć są inne w mieście) była od rana do nocy w oblężeniu a wszyscy najwyżsi wojskowi byli zawsze zadowoleni i publicznie to objawiali.
Z wszystkich kolejowych restauracyi w Galicyi czernionych przez słynnego polakożercę i pamflecistę Karola Franzosa, jeden p. Kohn czując słuszność po swej stronie zmusił go sądownie do odwołania tej kalumni […].
Przemyśl dnia 11 Lutego 1881. (37 podpisów)
Notatka pod nagłówkiem „Nadesłane” w polskiej gazecie „Przemyślanin”[1]; bądź co bądź pogardliwa uwaga o „nadziewanym sznyclu cielęcym” w przemyskiej restauracji dworcowej nie została usunięta z późniejszych wydań dzieł K.E. Franzosa
Na wzgórzach nad prawym brzegiem Sanu wznosiły się wielkie, szare pudła, czyli budowle potężnej austriackiej twierdzy z działami skierowanymi na wschód; fortyfikacje, koszary, magazyny amunicji. U stóp góry zamkowej — stare miasto z godnym uwagi rzymskokatolickim kościołem katedralnym, z bazyliką franciszkanów oraz z położonym nieco wyżej kościołem greckokatolickim, renesansową budowlą z XVII wieku. Wąskie zaułki dzielnicy żydowskiej biegły od rynku w dół, w stronę rzeki. Na drugim brzegu — dzielnica Zasanie, która ciągnęła się aż do Szajbówki; tam, na błoniach rozgrywano na przełomie wieków pierwsze mecze piłkarskie: Polacy występowali w dresach przeszczepionego w 1867 roku z Czech do Galicji Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”; Rusini nazywali swoją organizację „Sokil”. Po wybuchu wojny błonia Szajbówki miały być miejscem egzekucji szpiegów i dezerterów. Twierdza Przemyśl zawsze przyciągała szpiclów, szpiegów i agentów policji, ale wielu nieszczęśników, których plutony egzekucyjne prowadziły w latach wojny na piaszczyste pustkowie i tam rozstrzeliwały, było chyba tylko kozłami ofiarnymi, cierpiącymi za niespodziewane klęski wojsk austro-węgierskich na froncie wschodnim. Ci podejrzewani zbiorowo o sympatię dla „Moskwy” rusińscy studenci i intelektualiści, popi i chłopi trafiali przed sądy doraźne z powodu jakiejś nieostrożnej uwagi, jakiegoś podejrzanego artykułu w języku rusińskim albo listu.
Około 1900 roku Przemyśl liczył czterdzieści sześć tysięcy mieszkańców — Polaków, Żydów, Rusinów i przedstawicieli innych żyjących w monarchii austro-węgierskiej narodowości, którzy odbywali służbę wojskową w dziesięciotysięcznym garnizonie. Ulicami paradowali oficerowie; to oni nadawali ton na korso przy bulwarze Franciszka Józefa nad Sanem, a także w lokalach publicznych, choćby w „Grand Café Stieber” przy Mickiewicza, miejscu lubianym z powodu wykwintnego zimnego bufetu à la Hawełka (tak nazywała się najsłynniejsza jadłodajnia śniadaniowa i delikatesy w Krakowie, cieszące się w całej Galicji wręcz legendarną renomą). Do takich miejsc należał też „Ogród Zimowy” Ochsenberga (pilzner i piwo bawarskie), czy też zdobne w lustra weneckie i bogate sztukaterie sale restauracji dworcowej Kohna (później Dienstla). Były w Przemyślu dwa polskie gimnazja, jedno rusińskie, także rusińskie liceum dla dziewcząt i niemieckojęzyczna szkoła wojskowa, która podlegała ministerstwu wojny. Był biskup rzymskokatolicki (polski), biskup greckokatolicki (rusiński), pastorzy ewangeliccy (niemieccy) i rabini żydowscy. Podczas gdy w mieście zdecydowanie przeważał żywioł polski, w okolicznych wsiach wyraźną większość stanowili Rusini: w Dusiwci, Pozdjaczu, Chołowyczi, Kupiatyczi, Darowyczi, Wiroczku, Mołodowyczi, Kormanyczi, Jaksmanyczi, Popowyczi, Mańhowyczi, Stanisławczyku… Ale w okręgu przemyskim istniały też poszczególne niemieckie kolonie i sztetle, gdzie mówiono głównie w jidysz. Natomiast na ulicach i w domach miasta garnizonowego granice narodowe i językowe zdawały się zacierać i przy opadającym stromo, obsadzonym drzewami rynku, w centrum starówki, znajdowały się obok siebie sklepy polskie, niemieckie i żydowskie.
W jednej z takich starych, stłoczonych przy rynku kamienic, w tak zwanym domu Gizowskiego, miał swoją kancelarię adwokat i uczony prawnik Wilhelm Rosenbach; u Rosenbacha, podobnie jak w domach wielu wykształconych Żydów, mówiło się po niemiecku, a jego urodzona w 1884 roku córka Helene, ukończywszy liceum, opuściła Przemyśl i wyjechała do Wiednia, gdzie została uczennicą, a potem asystentką Zygmunta Freuda.
W proporcji do całego życia spędziłam w Przemyślu niewiele lat, ale jest on i pozostanie dla mnie centrum świata. Po dziś dzień pamiętam każdy najmniejszy zaułek na Górze Zamkowej, park wokół ruin dawnej twierdzy na wzgórzu, a zwłaszcza ukryte ławeczki, które prawdopodobnie ciągle jeszcze tam tkwią jako przystań dla kochanków, tak jak już za moich czasów. I pamiętam zbocza pobliskich pagórków, które przemierzałam godzinami. Od naszego domu w śródmieściu do Góry Zamkowej był to krótki spacer; w ciągu zaledwie półgodziny, idąc dwiema ulicami obok rozmaitych kościołów, docierałam na miejsce […]. Dom był mikrokosmosem ówczesnego społeczeństwa polsko-żydowskiego w Przemyślu. Znajdował się w centrum miasta, przy rynku, oddzielony od ruchu ulicznego przez niewielki park. Nasz balkon od frontu był lożą, z której obserwowaliśmy toczące się mimo nas życie i krzątaninę miasta. Kiedy przesiadywaliśmy tam o zmierzchu, mogliśmy szpiegować żołnierzy kochających się ze służącymi, sztubaków i podlotki, a niekiedy przyłapywaliśmy też na grzesznych manowcach zacnych żonkosiów. Widzieliśmy też stamtąd, który lokator wraca późno do domu. Czasami spóźnialski musiał długo czekać na dworze, zanim stary dozorca, wyrwany dzwonkiem z głębokiego snu, pokazywał się wreszcie w swojej brudnej bieliźnie. Od razu też wyciągał dłoń po napiwek, który traktował jak obola, należnego mu niezawodnie za otwarcie bramy. Słyszę jeszcze własny głos: „Panie Horak, nie mam drobnych, dam panu jutro” […]. Na pierwszym piętrze mieszkała „arystokracja” domu: moi rodzice, brat, dwie siostry i ja; dalej druga rodzina adwokacka, Tarnawscy. Mieli syna, introwertyczne, samotne dziecko, którego matka cierpiała przypuszczalnie na neurozę lękową i nigdy nie spuszczała go z oczu. Tadzio został poetą…, ale nasze drogi rozeszły się. Tarnawscy żyją w mojej pamięci nadal jako najlepsi przedstawiciele owych rzadkich patriotów polskich, którzy byli gotowi zaakceptować polskich Żydów na zasadzie absolutnego równouprawnienia.
Helene Deutsch, Selbstkonfrontation [Konfrontacja ze sobą]
Tadzio Tarnawski popadł jako poeta w zapomnienie, w przeciwieństwie do młodzieńczej miłości Heleny Rosenbach, adwokata Hermana Liebermana, który w 1893 roku zorganizował w Przemyślu pierwszą komórkę Polskiej Partii Socjaldemokratycznej (PPSD) Galicji i Śląska; po rozpadzie monarchii habsburskiej robotnicy-rewolucjoniści chcieli proklamować nad Sanem „Republikę Przemyską”, w której wszystkie żyjące w mieście narodowości miały pracować zgodnie i na równych prawach. Marzenie szybko pierzchło; musiało ustąpić bez śladu wobec wybuchających właśnie walk między Polakami i Ukraińcami, jak teraz nazywali się Rusini.
W Przemyślu podróżnik mógł wysiąść z kolei Karola Ludwika i jechać dalej „pierwszą” koleją węgiersko-galicyjską, która miała w składzie wagony pierwszej i drugiej klasy jadące bezpośrednio do Budapesztu. Trasa przecinała lekko pofalowaną wyżynę wokół Przemyśla i wiodła dalej na południe z biegiem rzeki Wiar, w stronę przedgórza karpackiego; koło Niżankowic pociąg odbijał w boczną dolinę Wyrwy i po niespełna trzydziestu kilometrach docierał do okręgowego miasta Dobromil, znanego z uzdrawiających słonych źródeł w pobliskich górach.
W dawniejszych wiekach Dobromil znajdował się we władaniu hrabiów Herburtów, którzy założyli w miasteczku drukarnię; przygotowano w niej druk pierwszych sześciu ksiąg kroniki Jana Długosza (1415–1480): Annales seu cronicae incliti Regni Poloniae (Annały lub kroniki słynnego Królestwa Polski) — jednego z najpiękniejszych dokumentów średniowiecznej literatury łacińskiej w Polsce. Ruina zamku tkwiła na stożkowatym wzgórzu na południe od miasta.
Ponad połowę czterech tysięcy mieszkańców Dobromila stanowili Żydzi. Austriacka statystyka nie traktowała ich jako osobnej narodowości, tę bowiem definiowało wyłącznie używanie „języka potocznego”. Przeważająca większość pośród sześciuset tysięcy Żydów, którzy około 1900 roku żyli w Galicji Wschodniej, mówiła wprawdzie w jidysz, ale w oczach urzędu nie uchodził on za język, który warto by odnotowywać w statystyce; nawet zasymilowani Żydzi rzadko byli skłonni uznawać jidysz za osobny język — Karl Emil Franzos na przykład nazywał go okropnym „niemieckim żargonem”, który jest obrazą dla uszu; mianem „żargonu” określali go też z całą pogardą „Polacy wyznania mojżeszowego”. W ten sposób biurokracja austriacka zaliczała Żydów galicyjskich do Polaków, Niemców lub, rzadziej, Rusinów: był to błąd, który najwyraźniej nie przeszkadzał specjalnie nawet samym zainteresowanym, ci bowiem mieli inne troski. Bez reszty pochłaniało ich mianowicie pytanie, jak przeżyć w zacofanym i zubożałym społeczeństwie agrarnym, które ledwo ledwo dreptało ku epoce przemysłowej. Wielu Żydów utrzymywało się z handlu, zwłaszcza ze zbytu zbóż i innych produktów rolnych, jako drobni pośrednicy, domokrążcy, których tygodniowy „obrót” ograniczał się często tylko do kopy jaj i kilku kur. Pracowali też jako rzemieślnicy, krawcy, szewcy, piekarze, tkacze tałesu; jako dzierżawcy szynków, które należały do polskich właścicieli ziemskich (w każdej wsi galicyjskiej był przynajmniej jeden taki szynk), jako robotnicy najemni. Według nieoficjalnej statystyki około 1900 roku wśród ośmiuset dziesięciu tysięcy Żydów ogółem było w Galicji: sto pięćdziesiąt tysięcy szynkarzy, sto tysięcy zatrudnionych w „bliżej nieokreślonym handlu”, to znaczy domokrążców, czterysta tysięcy „handlarzy” i dziesięć tysięcy rzemieślników oraz robotników najemnych. Polska biurokracja zamykała przed Żydami drogę do urzędów, a rosnący w siłę ruch spółdzielczy chłopów rusińskich wypierał ich z handlu wiejskiego i z szynków. Życie Żydów galicyjskich było niewypowiedzianie żałosne. Gall-izia, mawiał Reuben Mehler, drobny rzemieślnik z Dobromila, Gal-icja wzięła swoją nazwę stąd, że życie tutaj jest takie gorzkie. Gorzkie jak galas[2].
Dziesiątki tysięcy szukało szczęścia na emigracji: wabiły ich zamieszczane w gazetach ogłoszenia agencji okrętowych; elokwentni agenci ciągnęli od sztetla do sztetla i wychwalali blaski złotych gór w ziemi obiecanej za oceanem: w Ameryce. Pośrednicy ci pracowali dla agencji okrętowych, które szukały ludzi do przewozu parowcami; od każdego pasażera była premia. Niektórzy pisali z Ameryki, że nie wszystko tam jest ze złota i trzeba ciężko pracować, żeby utrzymać się przy życiu; ale Ameryka kusiła.
Także syn Reubena Mehlera z Dobromila, nieposiadający majątku domokrążca, na początku dwudziestego stulecia spakował nieliczne manatki, zabrał ze sobą rodzinę i wyruszył w podróż do Ameryki; dotarłszy na miejsce, Mehlerowie niebawem przyjęli nazwisko „Miller”, ale wciąż jeszcze mówili w jidysz, wtrącając jednak coraz więcej wyrażeń z języka swojej nowej ojczyzny. Wnuk Reubena Mehlera, Saul Miller, spisał dla swoich dzieci wspomnienia ze sztetla nad Wyrwą. Młodzi mieli się dowiedzieć, jak ciężko mieli starzy „tam, w kraju”, jakie wszystko było zacofane i mizerne. Któż w Ameryce mógłby to sobie wyobrazić?
Gewen is dos schtetl in a tol, arumgeringlt mit schene hojche grine berg, mit fruchtn un blumen gertner, a schmekende gute frische luft. Nor ejn sach hot gefelt: parnose. Dos schtetl hot gehot a schenes skwer. Gerufen hot men es ringplaz. In mitn fun skwer hot a hojche schtodt-zejger ojsgeklingen jeder fertl schu, holbe, drej-fert un ganze schu’n, asoj as jeder hot gewist di richtige zejt. Un dort, in jener hojcher gebejde is ojch gewen dos „rat-hojs” fun di schtodtischer-ferwalterschaft, der biro fun dem burgermejster, der polizej-agentur, der arestplaz, wen emezer hot sich epes fersindigt entgegn di ongenumene schtodtische gesezn, un die militerische komisie, geschikt fun der estrejcher regirung, un de fejerlescher, wos baschtanen fun asa pomp-maschin un zwej ferd, ejngeschpant far jeder sekund, zum lojfn leschn. Dobromil hot ch’mat jedn tog in woch gebrent.
Nischt wejt fun’m plaz senen geschtonen die jidische balagules gewart ojf emezn zu firn zum bahn-schtanzie far funf grejzer. Arum dem ring-plaz senen gewen schene brejte schtejnerne trotuarn (sejd-woks), fun drej sejtn senen gewen jidische storikes, kremer, gewelber, welche hobn gewart ojf ejn tog in woch, a montog, far konis, wejl der tog hot gedarft gebn parnose far der ganzer woch, nebich. Montog flegn dos bojerntum fun arum der gegend kumen, far sich ejnkojfn farschidene nojtige hojsbaderfenischn far der woch. In der selber zejt flegn sej brengen zum farkojfn in schtodt arejn gens, katschkes, hiner, kelber, chusrim, ferd, kih, wegner mit holz un asoj wejter. […] In di ferte sejt is gewen a schene aptejk, der post-ofis, dos gericht-hojs un arejnfir-hojs (di schtodtische kretschma). Nit wejt fun der aptejk is gewen a weg zum brik, wo a schmol, klejn weserl hot geschtromt, un jidn flegn sumer sich mechaje sejn. Is gekumen ejner, wos hot gehot a woser-mil un durch ferschidene politische kunzn (triks) opgeschnitn dem tejl fun woser far sejn mil, un dan is gewen ojs mitn sumerdign bodn sich. […] Arum 1905 hot Dobromil schtark progresirt in bezug zum balejchtn dos schtetl, ser grojser forschrit gemacht. Men hot nebn dem rat-hojs awekgeschtelt a gas-lamp, welche men hot gedarft jedn farnocht arunterlosn mit a schtrik, anfiln mit gas un antun a wejse mentele. Ojb m’hot es ongezundn hot es gegebn a blojlechn kolir fun licht un a polizej-man hot gehot dem grojsn kibud sich esk zu sejn mitn dem nejen lamp. Bejm mejn ferlosn Dobromil senen schojn gewen zwej aselche lampn.
Saul Miller, Dobromil
Sztetl leżał w dolinie, w otoczeniu pięknej, wysokiej, zielonej góry, ogrodów owocowych i kwiatowych, a powietrze było w nim pyszne i świeże. Jednego tylko brakowało: parnose.
Skwer w miasteczku był piękny. Wołano na niego rynek. Zegar na wysokiej wieży pośrodku skweru bił co kwadrans, pół godziny, trzy kwadranse, godzinę, tak że każdy wiedział, jaka jest pora. A w owym wysokim budynku był też „ratusz” administracji miejskiej, biuro burmistrza, agencja policji, areszt dla kogoś, kto zbroił coś przeciw przyjętemu prawu miejskiemu, komisja wojskowa, przysłana przez rząd austriacki, i straż pożarna, co składała się z pompy oraz dwóch koni w zaprzęgu, każdej sekundy gotowych biec do pożaru. W Dobromilu paliło się niemal każdego dnia.
Niedaleko placu stali żydowscy balagules i czekali, aby za pięć grajcarów zawieźć kogoś na stację. Wokół rynku były piękne, szerokie, brukowane trotuary (sejd-woks), z trzech stron żydowskie storikes, kramarze, rzemieślnicy, którzy czekali na jeden dzień w tygodniu, poniedziałek: czekali na klientów, bo ten dzień mógł dać parnose na cały nieszczęsny tydzień. W poniedziałki przyjeżdżają chłopi z okolicy, aby na cały tydzień kupić sobie potrzebne rozmaitości do domu. A przywożą też na sprzedaż w mieście gęsi, kaczki, kury, cielaki, chusrim, konie, krowy, drewno na wózkach i tak dalej. […] Z czwartej strony była piękna apteka, post-ofis, sąd i arejnfir-hojs (miejska karczma). Niedaleko od apteki szła droga do mostu, gdzie płynęła wąska rzeczka, w której Żydzi sobie używali. Aż zjawił się taki, co miał młyn i dzięki różnym politycznym sztuczkom (triks) odciął po części wodę dla swojego młyna; tak skończyły się letnie kąpiele. […] Około 1905 roku Dobromil zrobił wielki postęp: bardzo poszedł do przodu w sprawie oświetlenia sztetla. Obok ratusza postawiono lampę gazową, którą co wieczór trzeba było ściągać za pomocą sznura, wypełniać gazem i okrywać białym kloszem. Jeśli się ją zapaliło, świeciła niebieskawą barwą, a policjant miał ten wielki zaszczyt zajmowania się nową lampą. Kiedy opuszczałem Dobromil, były tam już dwie takie lampy.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] W cytacie oryginalna ortografia i interpunkcja. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza.
[2]Galle (niem.) oznacza „żółć” lub „galas” — wyrośl na roślinie spowodowaną złożeniem jaj przez owady galasówki.
WYDAWNICTWOCZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected],
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected],
[email protected], [email protected],
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected],
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie III rozszerzone