Chłopak, dla którego kompletnie straciłam głowę - Kirsty Moseley - ebook + audiobook

Chłopak, dla którego kompletnie straciłam głowę ebook

Kirsty Moseley

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zagorzała singielka Amy Clarke jest dumna z trzech rzeczy w swoim życiu: różowych włosów, kolekcji conversów oraz zdolności do wypicia dużej ilości margarity bez wymiotowania. Nie szuka miłości. Jest całkowicie szczęśliwa, romansując jednocześnie z Netflixem oraz Benem i Jerrym. Problem w tym, że czasami miłość sama cię odnajduje, nawet gdy tego nie chcesz.

Pięć miesięcy temu on wsiadł do jej pociągu i od tej pory nic nie jest już takie samo. Amy jeszcze nie zna jego imienia, ale wie, że ten facet ją kręci. Wysoki, przystojny geek, który jeździ jej pociągiem co drugi poniedziałek, nie ma pojęcia, że na widok jego uśmiechu Amy traci głowę, a jej serce bije jak oszalałe.

Kiedy przypadkowe spotkanie poza pracą pozwala im na pierwszą normalną rozmowę, sprawy szybko przechodzą od platonicznego uczucia do bliskich – i bardzo bliskich – relacji. Czy mimo ciągu miłosnych katastrof w przeszłości, Amy znalazła w końcu swojego Pana Idealnego? A może los ma dla niej inne plany?

Nowa, porywająca komedia romantyczna Kirsty Moseley, bestsellerowej autorki takich hitów książkowych jak Chłopak, który zakradał się do mnie przez okno, Zdobyć Rosie czy Nic do stracenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 394

Oceny
4,6 (860 ocen)
573
210
66
9
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Taka słodycz że aż zęby bolą, idealna na oderwanie od rzeczywistości
10
agatkilegimi

Nie oderwiesz się od lektury

Cudna pozycja! Polecam
00
Bunkrowa

Całkiem niezła

początek taki sobie, potem się rozkręca
00
mentosozerca

Całkiem niezła

Urocze.
00
merve30

Dobrze spędzony czas

Książka piękna, miło się jej słucha, ale minusem jest to , że strasznie słodka i pod koniec denerwowała mnie bohaterka , która nie wiedziała czego chce i co czuje. Mimo to polecam , bo dobrze spędziłam przy niej czas. 4 gwiazdki jak najbardziej!
00

Popularność




Dla Lee, który zadbał o nasze przetrwanie i pożywienie, kiedy tkwiłam w pisarskiej jaskini. Kocham Cię.

Jeden

Zgadnij, jaki dziś dzień!

Poniedziałek z Ciachem. *wzdech*

Porozmawiasz z nim dzisiaj?

TAK!

Powiesz coś więcej niż tylko „Proszę bilet do kontroli”?

No… może…

Czyli nie.

– Ech, te poniedziałki!

Podnoszę głowę znad ekranu i wsuwam telefon do kieszeni spodni, kiedy jakaś wyczerpana kobieta w brązowej garsonce wsiada do pociągu, stukając kółkami walizy wciąganej po schodkach i prawie upuszczając przy tym kubek z kawą.

– Dzień dobry – witam ją promiennie, przyklejając się do ściany, żeby mogła mnie minąć w wąskim korytarzu i dotrzeć do przedziału ze strefą ciszy.

Kobieta mruczy coś pod nosem i wychlapuje kawę, która ląduje tuż obok moich paskudnych butów służbowych, po czym mija mnie bez słowa.

– Dzień dobry, droga Amy – świergoczę sarkastycznie sama do siebie, kiedy przesuwne drzwi zamykają się za nią.

Nikt nie lubi poniedziałków, mamy to chyba zakodowane w genach. Poniedziałki oznaczają koniec weekendu, powrót do pracy, budzika i rutyny, więc naprawdę rozumiem, dlaczego ludzie ich nie znoszą. Ale nie ja. Tak się składa, że to mój ulubiony dzień tygodnia. Nigdy wcześniej tak nie było. Jeszcze pięć miesięcy temu nienawidziłam poniedziałków jak każdy, ale potem coś się wydarzyło. On się wydarzył.

Zaraz to wytłumaczę. Jestem konduktorką na popularnej trasie kolejowej. Codziennie wciskam mój nieco za duży tyłek w paskudny strój służbowy i spinam w kok włosy koloru różowej waty cukrowej albo zaplatam z nich warkocz z boku głowy w stylu Katniss Everdeen i idę do pracy, która polega na sprawdzaniu biletów w pociągu na trasie Cambridge – Londyn. To dosyć przyziemne zajęcie, ale pozwala zapłacić rachunki, farbować włosy, pić Dra Peppera i chodzić w conversach. Cóż, trzeba jakoś żyć.

Pracowałam w tym pospolitym, nudnym zawodzie już dwa lata, aż w pewien okropny poniedziałek podniosłam znad biletu głowę ‒ i bach! zauroczyłam się. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia – nie, to nie jedna z tych historii – ale z pewnością był to pożar zmysłów od pierwszego wejrzenia. To stało się prawie pięć cudownych miesięcy temu.

Facet, o którym mówię – mężczyzna z moich snów i obiekt nieodwzajemnionej miłości – jest wysoki. Trudno to ocenić, kiedy pociąg trzęsie, a ja stoję koło niego przez krótką chwilę, ale myślę, że ma ponad metr osiemdziesiąt. Jest smukły, ma idealne proporcje ciała i szerokie ramiona – oceniam to po jego dopasowanych garniturach i po tym, jak zwężają się w okolicach bioder i idealnie leżą na udach, wywołując u mnie przyspieszone tętno. Jego brązowe, jakby od niechcenia wystylizowane włosy są krótkie po bokach i troszkę dłuższe wyżej. Ale najbardziej działają na mnie jego oczy. Brązowe, w kolorze whisky ze złotymi plamkami dookoła źrenic. W takie oczy możesz wpatrywać się cały dzień, zupełnie tracąc poczucie czasu. To oczy, które się uśmiechają, jeśli można mówić o czymś takim. Bije od nich ciepło, a w połączeniu z jego zabójczym uśmiechem, pięknymi białymi zębami i mocno zarysowaną szczęką sprawiają, że wstrzymuję oddech i zaciskam uda.

Nie zrozumcie mnie źle, to nie jego wygląd mnie zauroczył. No dobrze, przyznam się, ten jego wygląd wzbudził we mnie pożądanie i nie będę kłamać i mówić, że nie chciałabym się na niego wspiąć, jak małpa na drzewo, bo bym chciała. Ale wpadłam po uszy nie przez jego wygląd. Nie, sprawiła to jego osobowość.

Wiecie, mój pasażer z poniedziałków, moje poniedziałkowe ciacho jest geekiem. Stuprocentowym, prawdziwym geekiem. A na to lecę bardziej niż na cokolwiek. Od dawna mam słabość do geeków i nerdów.

Zawsze pociągali mnie inteligentni chłopcy we flanelowych koszulach w kratę, którzy kochają Gwiezdne wojny i Dungeons and Dragons. Jeżeli facet opowiada mi o astrofizyce, może dyskutować o jakichś mało istotnych wydarzeniach z historii albo tłumaczy mi, jak się wpuszcza bąbelki do Sprite’a, mogę jeść mu z ręki. W końcu jestem ogromną fanką Tony’ego Starka. A mój Pasażer, przystojny geek, który co drugi poniedziałek wsiada do mojego pociągu, jest kopią Tony’ego Starka.

Chwytam za poręcz i wychylam się, obserwując peron. Ludzie w pośpiechu wskakują do pociągu, a ja nerwowo lustruję tłum wzrokiem, szukając jego. Zerkam na zegar na peronie – 08:07. Pociąg odjedzie o 08:09. Dzisiaj facet igra z ogniem.

W gardle rośnie mi kula rozczarowania, gdy uświadamiam sobie, że dzisiaj go nie będzie.

Dupa z tego.

W ten weekend zaczynam urlop, dwa cudowne tygodnie wylegiwania się i siedzenia do późna. Przygotowałam się na to, że w trakcie wakacji nie zobaczę mojego Pasażera, ale ponieważ on jeździ moim pociągiem co dwa tygodnie, nie zawieszę na nim oka przez bolesne cztery! Co za porażka. Jest dopiero 8:07, a ja już mam zepsuty dzień.

Jak gdyby moje myśli go wywołały, widzę, jak z impetem pokonuje barierkę na końcu peronu i, z gazetą pod pachą oraz teczką obijającą się o nogi, pędzi w kierunku pociągu. Podnosi wzrok, jego oczy spotykają się z moimi i macha ręką w powitalnym geście – a może wcale nie, może to tylko gest oznaczający „nie odjeżdżajcie beze mnie”, ale odbieram go inaczej. Małe radości.

Uśmiecham się i teatralnie kręcę głową, a on rzuca mi najpiękniejszy uśmiech na świecie i wsiada na drugim końcu długiego pociągu dokładnie w chwili, kiedy moja krótkofalówka wypluwa kolejne instrukcje.

Wzdycham z ulgą, a rozczarowanie znika.

Oficjalnie ogłaszam, że dzień jest uratowany.

Kiedy pociąg już spokojnie jedzie, zabieram się za inną część mojej pracy – sprawdzanie biletów. Startuję od pierwszych wagonów i idę w kierunku końca pociągu – do niego. Jestem starą wyjadaczką, mogłabym to robić nawet przez sen. Kiedy zaczynałam, to od ruchów pociągu było mi niedobrze, chwiałam się, prawie wpadając na bagaże pasażerów niedbale postawione w przejściu. Ale to już przeszłość. Teraz przemykam po pociągu jak baletnica, jak łabędź sunący po wodzie. Trening czyni mistrza.

Pozdrawiam jadących zwykłym promiennym uśmiechem, plotkuję ze stałymi pasażerami i przekazuję turystom informacje na temat Londynu.

Wchodząc do ostatniego wagonu, widzę, że wybrał siedzenie przodem do kierunku jazdy, na samym końcu. Zagryzam wargę, w roztargnieniu sprzedaję kolejny bilet i dyskretnie zerkam w jego stronę. Rozmawia ze starszym panem obok i widzę, że oddał mu już swoją gazetę. Uśmiecham się do siebie i wydaję resztę parze nastolatków, po czym podchodzę do następnej osoby. Starszy pan obok niego śmieje się z czegoś, ja śmieję się w duchu. Mój Pasażer to jedna z tych osób, które mogą wpaść do pokoju pełnego obcych ludzi, a już po dziesięciu minutach zamawiają wspólną deskę serów i dostają zaproszenie na ślub.

Światło wpada przez okno, igrając na jego włosach, a mnie aż swędzą palce, żeby zatopić w nich rękę. Założę się, że są gładkie jak jedwab. Wzrusza ramionami i upija łyk paskudnej herbaty, którą zdążył już kupić w wagonie restauracyjnym. Widzę, jak jego jabłko Adama porusza się, kiedy przełyka napój.

Rany boskie, to gardło! Byłabym przeszczęśliwa, gdybym mogła wcisnąć w nie język i penetrować je cały dzień.

Chciwie pochłaniam wzrokiem jego sylwetkę. Dzisiaj jest dzień koszuli i krawata. Do szarego garnituru włożył białą koszulę i krawat w niebieskie paski; jest stylowy i diabelnie seksowny. Ostatnio był odrobinę bardziej na luzie – pod dopasowaną granatową marynarką miał znoszony szary podkoszulek z logo Goonies Never Say Die i przysięgam, że na ten widok prawie doszłam. Zresztą doszłam później, kiedy myślałam o tym w samotności.

Zalewa mnie taka fala pragnienia, że aż wzdycham. Dlaczego on musi być taki uroczy i taki idealny?

Nawet jeszcze na mnie nie spojrzał, a ja już się rozpłynęłam.

Opanuj się, Amy. Dasz radę. Bądź dużą dziewczynką. Pamiętaj, co mówiła Heather: porozmawiaj z nim, jak z każdym innym pasażerem.

Jestem już przy siedzeniach tuż przed nim. Napięcie narasta wraz z kolejnym obsłużonym pasażerem. Nareszcie! Mój ulubiony moment tygodnia.

Wstrzymuję oddech, podchodząc do jego siedzenia, ale celowo odwracam od niego wzrok, przeciągając tę chwilę jak masochistka.

– Dzień dobry panom. Poproszę bilety.

– Dzień dobry. – Starszy pan uśmiecha się do mnie i podaje kartę kredytową. – Proszę do Londynu, powrotny otwarty.

Kiwam głową i drukuję bilet, świadoma tego, jak bardzo blisko niego teraz jestem. Prawie czuję na nodze dotyk jego kolana, kiedy pochylam się z terminalem nad stolikiem i patrzę, jak starszy pan przykłada kartę, żeby zapłacić. Nie ośmieliłabym się na niego spojrzeć, czując delikatny, a zarazem wyraźny zapach jego wody po goleniu, która w połączeniu z wonią skóry pachnie tak cudownie, że aż mnie oszałamia.

Gdybym tylko mogła, rzuciłabym się na niego. W jego przypadku żar od pierwszego wejrzenia jest bardzo silny.

Na stoliku przed nim leży książka. Okładką do dołu, więc przechylam nieco głowę, żeby zobaczyć tytuł na grzbiecie. Czytamy sporo tych samych książek. Czasami jest to szczęśliwy zbieg okoliczności, a czasami wpadam do księgarni WHSmith w drodze do domu i kupuję książkę, którą on czyta, jak przystało na rasowego stalkera. Mamy jednak podobne gusta: oboje lubimy kryminały i thrillery. Dzisiaj czyta najnowszą powieść C.J. Tudor. Już ją czytałam, więc uśmiecham się z satysfakcją.

Nie da się tego dłużej odwlekać, więc patrzę na jego twarz i czuję się, jakbym nagle dostała cios w serce. Jego piękne, brązowe oczy napotykają moje spojrzenie, a usta układają się w rozbrajająco seksowny uśmiech, który prezentuje całe jego idealne uzębienie. Mam miękkie kolana, a słowa zwyczajnie… uleciały. Jestem jak sparaliżowana. Dzieje się tak za każdym razem, kiedy próbuję z nim rozmawiać. I tyle zostało z ćwiczeń, które robiłyśmy wczoraj przez telefon z Heather, moją najlepszą przyjaciółką. Wszystkie początki rozmów, które kazała mi zapamiętać, nagle rozpłynęły się w powietrzu.

– Dzień dobry.

Och. Ten głos.

Chrząkam i zmuszam się do uśmiechu. Wpatruję się w malutki pieprzyk pod jego okiem. To jedyna skaza na tym wzorcowym modelu jak z fabryki ideałów, chociaż w pewien sposób dzięki tej brązowej plamce wydaje mi się jeszcze piękniejszy. Jedną z moich sekretnych fantazji jest całowanie tego pieprzyka, gdy on pieści moje nagie ciało.

– Dzień dobry – odpowiadam, starając się, aby te grzeszne pieprzykowe fantazje nie były widoczne na mojej twarzy.

– Dzisiaj ledwo zdążyłem, zaspałem – mówi, przeczesując włosy ręką i uśmiechając się w sposób, który nadal mnie paraliżuje.

Staram się powiedzieć coś błyskotliwego, w ogóle cokolwiek powiedzieć.

Jednak moje zdolności konwersacyjne, które prezentuję w przypadku innych ludzi, poszły w diabły. Tak jak on, jestem jedną z tych osób, które zaprzyjaźniają się z nieznajomymi i naprawdę zdarzyło się, że poznałam parę w samolocie, a dwadzieścia cztery godziny później byłam druhną na ich weselu na plaży. (To długa historia zawierająca mnóstwo drinków, wysokie obcasy, skręconą kostkę i hospitalizowaną druhnę). Jednak w towarzystwie tego faceta mój mózg zmienia się w kałużę, a ja staję się kłębkiem nerwów. Nigdy nikt tak na mnie nie działał.

– Widziałam. Kilka minut później musiałbyś czekać na następny pociąg – odpowiadam, a w gardle czuję suchość i chyba znowu będę musiała chrząknąć.

– To nie byłoby to samo. Twój pociąg lubię najbardziej.

Czy on ze mną flirtuje? Na samą myśl o tym twarz mi płonie, a wszystko w środku skacze z radości.

– Tak, ten pociąg ma najmniej przystanków i dojeżdża na miejsce najszybciej.

Co ty wyprawiasz? Flirtuj z nim, Amy!

On śmieje się gardłowo, trochę z zakłopotaniem, a mnie aż przechodzą ciarki. Jego głos i śmiech to moje ulubione dźwięki. Sięga do stolika i podaje mi kupiony wcześniej bilet, ja dyskretnie wycieram spoconą dłoń o nogawkę spodni, biorę bilet, kasuję i oddaję.

– Dziękuję. Miłego dnia – mruczę.

– Nawzajem.

Ogarnia mnie rozczarowanie. To już koniec naszego spotkania, a ja nie zobaczę go przez kilka tygodni, bo będę na urlopie. Otwieram usta, żeby coś powiedzieć, cokolwiek, żeby zabrać mu jeszcze kilka cennych sekund, ale nie umiem nic z siebie wydusić. Czuję, że twarz mi płonie, od szyi po cebulki włosów, i odchodzę, wyrzucając sobie, że zmarnowałam kolejną idealną okazję, żeby z nim pogadać.

Na litość boską, ja nawet nie wiem, jak on ma na imię. Od pięciu miesięcy spotykam go co dwa tygodnie i nie udało mi się nawet zebrać w sobie, żeby zapytać go o imię. Spieprzyłam to.

Idę na koniec wagonu i naciskam guzik na drzwiach, które rozsuwają się, szeleszcząc. Wchodzę na cichy korytarz, drzwi się zamykają, a ja opieram się o ścianę i biorę kilka głębokich wdechów. Może dostanę jeszcze dzisiaj szansę. Może będę miała szczęście i on wsiądzie po południu do mojego pociągu powrotnego. Czasem to robi, ale jednak częściej nie i wtedy jakaś inna konduktorka ślini się na jego widok.

Zaglądam do wagonu przez szybę i widzę tył jego głowy. Siedzi teraz przechylony na bok i sięga po książkę. Wzdycham tęsknie. Aż czuję od tego fizyczny ból.

Moja przyjaciółka Heather nie wierzy, że można się zakochać w kimś, z kim nigdy się tak naprawdę nie rozmawiało, ale myli się, bardzo się myli. Nie muszę znać jego imienia, adresu, numeru buta czy ulubionej potrawy, żeby się w nim zadurzyć. To wszystko nie ma specjalnego znaczenia. Znam go. Jesteśmy bratnimi duszami.

W ciągu ostatnich pięciu miesięcy dowiedziałam się wielu rzeczy – jak stalker, oczywiście. Wiem wszystkie ważne rzeczy na jego temat. Wiem, jak się uśmiecha, kiedy rozmawia z mamą przez telefon, i że zawsze zwalnia miejsce, kiedy pociąg jest pełny, a do tego zaprzyjaźnia się z nieznajomymi i oddaje im swoją gazetę. Wiem, że lubi Doktora Who i filmy Marvela. Wiem, że jego ulubioną przekąską z menu pociągowego jest ciastko z kremem budyniowym i że zanurza je w herbacie profesjonalnie, nie pozwalając żadnemu ciastku nigdy się złamać, a jego herbata staje się mieszanką rozmokłych okruszków. Wiem też od znajomego z wagonu restauracyjnego, że często płaci za kawę następnej osoby, żeby „przekazać dobro dalej”. Pomaga staruszkom wynieść bagaż z pociągu i pilnuje, żeby doszły bezpiecznie do wyjścia. Często puszcza na telefonie kreskówki i daje je naburmuszonym dzieciom, żeby miały się czym zająć w drodze. Znam jego głos, uśmiech, ręce i śmiech.

No i wisienka na torcie, która sprawiła że przepadłam całkowicie: w zeszłym miesiącu, kiedy mała dziewczynka potknęła się po drodze do pociągu i zdarła sobie skórę z kolana, zrobił magiczną sztuczkę, żeby ją pocieszyć. Najprawdziwszą magiczną sztuczkę w stylu Harry’ego Pottera. Przez prawie godzinę sprawiał, że pieniądze, chusteczki i karty do gry znikały i zjawiały się ponownie, ku uciesze małej dziewczynki – i mojej, oczywiście.

Właśnie wtedy, dokładnie w tym momencie, uświadomiłam sobie, że się w nim zakochałam. Nieznajomy z pociągu, mój Poniedziałkowy Pasażer. Kto może się oprzeć seksownemu geekowi, który robi sztuczki magiczne? Nie ja.

Znowu wzdycham, patrząc na tył jego głowy, kiedy wygodnie zatapia się w fotelu, i pochyla głowę nad książką.

Może pewnego dnia z nim porozmawiam, oczaruję go moim ciętym dowcipem i niezwykłą osobowością. Nie będzie miał wyboru, zakocha się szaleńczo we mnie i moich dziwactwach, a potem będziemy żyli długo i szczęśliwie, jak w romantycznej powieści.

Ale to nie dzisiaj.

Dwa

– Średnie, mrożone latte.

Uśmiecham się radośnie i potakuję, po czym podchodzę i biorę przezroczysty plastikowy kubek, który baristka Ruby stawia na ladzie.

– Dzięki. Do jutra.

– Pa, Amy. Dobrego dnia – odpowiada, zajęta już przygotowywaniem kolejnego napoju.

– Nawzajem! – W geście pożegnania unoszę kubek z kawą, uśmiecham się, zaciągając przez słomkę pierwszym łykiem i zmierzam w stronę drzwi. To moja pierwsza kawa dzisiaj i smakuje wybornie. Mam słabość do kawy mrożonej, nie potrafię się jej oprzeć, więc zwykle rano zatrzymuję się po drodze, żeby ją kupić.

Wychodząc, przystaję, bo czyjś pies popiskuje przy moich nogach. Czeka przywiązany na zewnątrz, a jego właściciel kupuje poranną dawkę kofeiny.

Uśmiecham się do psiaka i wyciągam rękę, żeby dotknąć małej, włochatej łepetyny i podrapać go za uchem.

– O, jaki słodziak z ciebie, futrzaku!

Dobrze, przyznaję, do psów też mam słabość. No ale chyba widzieliście kiedyś psy, prawda?

Zmuszam się do wstania i zostawienia pieska, bo trzeba iść do pracy. Kiedy jestem już wyprostowana, coś dużego ‒ a raczej ktoś duży ‒ wpada na mnie z całym impetem. Nie mam czasu na reakcję, bo pokrywka kubka odpada, a drogocenna kawa chlusta mi na biust. Czuję, jak zimny, mrożony przecież napój ląduje na mojej białej bluzce i ochlapuje mi szyję. Kostki lodu spadają na ziemię ze stukotem, a ja stoję oniemiała i zszokowana.

– O cholera! – krzyczy facet.

Kiedy siła zderzenia pcha mnie w tył, on łapie mnie za ramiona, żebym uniknęła zderzenia z małym, metalowym stolikiem za mną. Słodki piesek przy moich stopach piszczy i ucieka, by nie zostać zdeptanym.

– O Boże, przepraszam! Nic ci się nie stało? – pyta mężczyzna, ciągle trzymając mnie za ramiona.

Mrugam i otwieram usta, wciąż w szoku, bo zdaję sobie sprawę z tego, że ponad połowa zawartości kubka z kawą właśnie ze mnie spływa. Patrzę na ziemię, gdzie w kałuży kawy leży telefon tego gościa, a psiak jest już z powrotem i entuzjastycznie wylizuje płyn.

Wypuszczam z płuc powietrze, szok powoli mija.

– Nic mi nie jest – mamroczę, odsuwając się i strzepując krople kawy z palców.

– Patrzyłem w telefon, nie zauważyłem cię. To moja wina. Przepraszam. – Jego głos jest pełen skruchy.

Wzruszam ramionami, na usta wypełza mi się uśmiech, bo jednak bardzo chce mi się śmiać.

Takie rzeczy przytrafiają mi się non stop. Heather nazywa mnie „przyjaciółką specjalnej troski”, taką, co to potyka się o ładowarkę podłączoną do prądu lub upuszcza lody i musi kupić nowe, gubi się w trakcie nocnej eskapady po klubach lub przez przypadek wciska Lubię to, śledząc nową dziewczynę byłego na Facebooku. Tak, zdecydowanie, jestem specjalnej troski.

– Nic się nie stało. Przynajmniej nie była gorąca, więc nie mam poparzeń trzeciego stopnia – żartuję, wyciągając rękę, żeby strzepnąć płyn z bluzki, i nareszcie podnoszę głowę i spoglądam na niego.

W chwili, gdy mój wzrok ląduje na jego twarzy, serce mi zamiera i przestaje bić. No dobra, przesadzam, nie przestaje, ale na pewno dostaje palpitacji. To on. Mój Poniedziałkowy Pasażer, tyle że we wtorek i przed kawiarnią. Zawsze widywałam go tylko na peronie albo w pociągu, więc teraz czuję, że zaczynam się pocić, a zdenerwowanie i podniecenie wirują mi w żołądku jak tornado.

On wzdycha, wyjmuje z kieszeni na piersi czarną chusteczkę i podaje mi ją, kręcąc głową z niedowierzaniem.

– Co za gamoń ze mnie. Naprawdę, przepraszam.

Próbuję uspokoić nerwy.

– Nic się nie stało, serio. Dzięki.

Zsuwam torebkę z ramienia i kładę ją na stoliku obok, razem z resztką kawy w kubku, po czym biorę od niego chusteczkę – jest z miękkiego jedwabiu i wygląda na luksusową. Przełykam ślinę i z poczuciem winy ścieram płyn z bluzki i wycieram szyję. Omiatam wzrokiem jego sylwetkę. Dziś ma na sobie ciemnoszary, dopasowany garnitur, śnieżnobiałą koszulę, a krawat przytrzymuje srebrna spinka. Wygląda niesamowicie: garnitur leży na nim idealnie, podkreślając jego atletyczną budowę i proporcjonalne ciało, a spodnie opinają się na udach, rozbudzając moją wyobraźnię.

– Zapłacę za pralnię chemiczną.

Marszczę nos.

– Pralnię chemiczną? Chyba wydaje ci się, że pracuję w jakimś szalenie ekskluzywnym miejscu. To się nadaje tylko do suszarki – żartuję.

On cicho się śmieje, a ja przybijam sobie w duchu piątkę.

– Masz w co się przebrać? Bo chyba idziesz do pracy? – pyta, przechylając głowę na bok i patrząc na moją marynarkę z logo kolei.

– Tak, mam. Na wszelki wypadek trzymam w szafce zapasową koszulę. Może nie uwierzysz, ale to mi się ciągle zdarza. Niekoniecznie wpadanie na kogoś w kawiarni, ale ogólnie, rozlewanie czegoś. To bardzo w moim stylu.

– W sumie to ci wierzę. – Usta wyginają mu się w łobuzerskim uśmiechu, co jest tak urocze, że aż ściska mnie w środku i uśmiecham się do niego głupio. On strzepuje kilka kropelek kawy z rękawów marynarki, po czym pochyla się, żeby wydobyć telefon z kałuży, odganiając psa. – Już dość, bo dostaniesz drgawek kofeinowych.

Uśmiecham się zadowolona, patrząc, jak delikatnie to robi.

– Nikt nie może się oprzeć mrożonemu latte, jeden mały łyk i przepadasz.

Spogląda na mnie z szerokim, zniewalającym uśmiechem i przyprawia mnie o wewnętrzne omdlenie.

– Czy twój telefon przeżył? ‒ Patrzę z niepokojem, jak przestaje odganiać psa i strzepuje kawę ze swojego idealnego i drogiego smartfona, po czym naciska przycisk i rozjaśnia ekran.

‒ Tak, działa – odpowiada, wsuwając urządzenie do kieszeni spodni, i nie przejmuje się nim więcej. Jego piękne brązowe oczy lustrują moje ciało, oceniając szkody. Podchodzi bliżej.

– Masz tutaj… – Wyciąga rękę w moją stronę, ale powstrzymuje się, zawiesza dłoń w powietrzu, chrząka i wskazuje na moją pierś.

Spoglądam w dół i widzę częściowo rozpuszczoną kostkę lodu na brzegu kieszonki bluzki. Wybucham śmiechem i ją strzepuję.

– Dzięki.

Oddaję mu upaćkaną chusteczkę, podnoszę torebkę i kubek z resztką kawy.

On robi krok w stronę kawiarni.

– Jeżeli nie mogę zapłacić za czyszczenie ubrania, to chociaż pozwól, że odkupię ci kawę. – Wygląda na mocno skruszonego, kiedy wyciąga rękę i drapie się po karku, zupełnie jak jakiś nieśmiały chłopak.

Zaciskam usta, skrywając podekscytowanie tym, że rozmawiam z nim już kilka minut, i odpowiadam:

– Okej, to miłe. Dzięki.

Odwraca się, chwyta za klamkę i otwiera szeroko drzwi, wskazując mi wejście. Wrzucam więc do kosza w połowie pusty kubek i wchodzę.

Idziemy na koniec kolejki i stajemy koło siebie trochę zażenowani. To dziwne uczucie, tak stać obok niego w zupełnie normalnych okolicznościach. Zadziwia mnie to, jaki jest wysoki, ledwo sięgam mu do ramienia. Trochę nie trafiłam, myśląc, że ma metr osiemdziesiąt, bo bliżej mu do metra dziewięćdziesięciu. Jesteśmy kompletnymi przeciwieństwami. On jest wysoki, smukły, idealny, w profesjonalnym biznesowym stroju. Ja jestem drobna, mam grube uda, duży tyłek i krągłości. Moja koszula poplamiona kawą, uniform z poliestru i paskudne buty są dokładnym przeciwieństwem jego szytych na miarę luksusowych ubrań. Jemu można dać mocne dziesięć, a ja jestem przeciętna, chociaż trochę dziwna, więc dałabym sobie sześć. Gdyby nie jego geekowskie oblicze, o którym wiem (podejrzałam kiedyś, że jest na siedemdziesiątym ósmym poziomie w Wizards Unite), powiedziałabym, że jesteśmy jak ogień i woda. Owszem, jest przystojny, ale gdybym nie zauważyła w pociągu jego nerdowskiej strony, nie zwróciłabym na niego większej uwagi. Z zewnątrz pewnie wyglądamy jak z innych światów, stojąc tak koło siebie, ale rozkoszuję się tym i podnoszę głowę do góry, chłonąc każde jego słowo i ciesząc się każdą chwilą. Bo on właśnie chrząka i odwraca się w moją stronę:

– Może miałabyś czas się czegoś napić w jakimś milszym miejscu niż brać kawę na wynos? – pyta, a mnie w tym momencie wprost zatyka.

Puls mi przyspiesza i niemal skaczę z radości. To brzmi jak randka przy kawie… TAK! Uśmiecham się i już prawie się zgadzam, po czym rzeczywistość sprowadza mnie z hukiem na ziemię. Krzywię się i patrzę na zegarek.

– Niestety nie mogę. Już jestem prawie spóźniona do pracy.

– Aha, rozumiem. To nic. Pomyślałem, że mogłabyś trochę przeschnąć, zanim wyjdziesz na zimno w mokrym ubraniu.

Kolejka się przesuwa, on też, a ja zagryzam policzki, bo wygląda na równie zdenerwowanego jak ja. Jest uroczy.

– Może idź się trochę osusz, a ja zamówię? – proponuje, wskazując toaletę na tyłach kawiarni.

– Dobrze myślisz, Batmanie – mówię i natychmiast w myślach walę się ręką w czoło, a on się śmieje.

‒ Na co masz ochotę? – pyta, kiedy zdejmuję z siebie ochlapaną marynarkę.

Mówię, co bym chciała, uśmiecham się z wdzięcznością, po czym kroczę dumnie na tyły kawiarni i wślizguję do toalety. W środku opieram się o ścianę i głęboko wzdycham. Miałam w głowie wiele scenariuszy naszej pierwszej prawdziwej rozmowy, ale w żadnej nie przewidziałam tego, że będę wtedy wyglądać jak utopiony szczur.

Weź się w garść, Amy. Głowa do góry. Otrząsam się w duchu i odklejam od ściany.

Zerkam w lustro i krzywię się rozpaczliwie. Moja bluzka jest nie do uratowania. Na szczęście mam zapasową w pracy – to nie było kłamstwo. Za to marynarka… Patrzę na mokry materiał i szybko próbuję zmyć ręką tyle kawy, ile się da. Kiedy już wygląda to tak, że można wyjść do ludzi, wciskam guzik suszarki do rąk i przez chwilę trzymam pod nią marynarkę, żeby wyschła, patrząc jednocześnie na swoje odbicie w lustrze.

To odbicie wykrzywia się do mnie, ale ‒ szczerze mówiąc ‒ mogło być dużo gorzej. Przynajmniej makijaż jest nadal nienaruszony! Odwracam głowę, oglądając się ze wszystkich stron i uważnie analizuję swoje odbicie. Kreskę na oku mam narysowaną idealnie (nie wychodzę z domu bez kreski, nauczyłam się tego, kiedy miałam siedemnaście lat i nigdy mi się nie znudziło), a policzki lekko zaróżowione, co przypisuję raczej przyjemności spotkania z nim niż makijażowi sprzed godziny. A moje włosy, na które wczoraj nałożyłam świeżą, pasteloworóżową farbę, wyglądają uroczo, nawet jeśli tylko ja tak myślę. Jakimś cudem udało mi się zrobić dzisiaj zaplatanego koka, nad czym spędziłam rano wieki z tutorialem z YouTube’a. Dzięki Ci, Panie!

Postanawiam, że trochę podsuszę bluzkę, więc przechylam się w tył i wpycham biust pod suszarkę. Kiedy wygląda już dobrze, wkładam marynarkę, biorę kilka głębokich, uspokajających oddechów i mówię sobie, żebym wyluzowała i nie spieprzyła tego. I wychodzę. On nadal stoi w kolejce, ale patrzy na drzwi od łazienki, więc nasze spojrzenia się spotykają i nie mogę powstrzymać uśmiechu, machając jak idiotka.

Amy, miałaś wyluzować, prawda?

On przygryza dolną wargę, a oczy odrobinę się zwężają.

O mój Boże. To jedno spojrzenie mnie uziemia i powoduje, że hormony szaleją. Zaciskam uda, bo to przygryzienie wargi jest tak seksowne, że kręci mi się w głowie.

Podchodzę i staję obok niego.

– Teraz dużo lepiej – wita mnie i zapuszcza żurawia w mój dekolt.

Przełykam ślinę, znowu zapominając języka w gębie.

Wyciąga rękę z uśmiechem.

– Tak w ogóle, nazywam się Jared. Jared Stone.

Jared. Jared Stone. Nie tego się spodziewałam. Myślałam, że ma na imię Mark albo Greg albo jakoś klasycznie, ale Jared... Podoba mi się. Jest seksowne i pasuje do niego idealnie.

– Amy Clarke.

Kiedy jego ciepła, mocna dłoń oplata moją, a on lekko ją ściska, zalewa mnie fala przyjemności. Jego długie palce muskają wierzch mojej dłoni, aż czuję lekkie mrowienie w plecach. Pierwszy raz dotykam jego skóry i już jestem uzależniona. Od razu sobie wyobrażam tę rękę na innych częściach mojego ciała.

– Miło cię poznać, Amy. – Uśmiecha się z wyższością, jakby wiedział, jakie fantazje wyprodukował mój mózg po tym krótkim dotyku.

Nie puszcza mojej ręki, a ja wcale nie chcę, żeby to zrobił.

– Kto następny?

W naszą bańkę wdziera się głos z kasy, więc w końcu zwalniamy uścisk, a on się odwraca. Przykładam dłoń do galopującego serca, kiedy składa zamówienie. Płaci i przesuwamy się do strefy odbioru napojów.

– No więc jak to jest pracować w pociągach? – pyta, wskazując na logo firmowe na mojej marynarce.

W strefie odbioru jest dużo ludzi, więc odchodzimy na bok, a nasze ciała są tak blisko siebie, że ciężko mi sformułować sensowne myśli.

Wzruszam ramionami w odpowiedzi.

– W porządku. To daje pewne przywileje.

Są nimi poniedziałki…

– Duża czarna kawa i mrożone latte? – Ruby stawia przed nami napoje i szeroko otwiera oczy na widok mojej poplamionej bluzki. – Amy! Co ci się stało?

Wskazuję na Jareda i uśmiecham się lekko.

– Przez tego przystojniaka jestem mokra. – Te dźwięki już się wydobyły z moich ust, nie mogę tego zatrzymać. Szeroko otwieram oczy z przerażenia.

Jared parska śmiechem, aż jego ramię tuż przy moim się trzęsie.

Uśmiecham się z ulgą. Znowu przybijam sobie w duchu piątkę, bo udało mi się go rozśmieszyć.

Widzisz, rozmawiasz z facetem. Bułka z masłem.

On odbiera nasze napoje, ciągle się uśmiechając i podaje mi latte. Macham do Ruby ponad ramieniem, wiedząc, że jutro rano będę musiała jej wszystko opowiedzieć. Lustruje Jareda od stóp do głów, kiedy on zmierza w stronę drzwi. Doskonale to rozumiem, bo na nim bardzo łatwo zawiesić oko. Zauważam też, że kilka innych kobiet patrzy w jego stronę, a jedna z nich nawet się w niego wgapia i otwiera usta, kiedy wychodzimy z kawiarni.

Zazdrość jeży się we mnie jak wściekły kot.

Na zewnątrz przechodzimy koło kawowej kałuży i uśmiechamy się do siebie nieśmiało, a Jared kopie resztkę lodu pod stół.

– Chyba pies jednak nie zjadł wszystkich – żartuje.

Zmierzam w kierunku mojego roweru, który spokojnie stoi oparty o ścianę.

– To mój rower.

Patrząc na ten mój wspaniały pojazd, Jared unosi brwi i kręci głową ze zdziwienia.

– To twój wehikuł?

Pochyla się i przesuwa palcami po zardzewiałej kierownicy, a potem jednym palcem pociąga za dzwonek. Powietrze wypełnia miękki dźwięk.

Umieszczam kubek w przednim koszyku, klinuję go w pozycji pionowej wepchanym tam swetrem (to nie pierwsze moje rodeo) i wyprostowuję rower. Wymaga to trochę wysiłku, ponieważ mój pojazd nie jest idealnie aerodynamiczny, nie grzeszy zwrotnością i został zrobiony na długo przed tym, zanim ktoś wpadł na pomysł, że rowery powinny być lekkie.

– Jeżdżę z punktu A do punktu B – mówię i strzepuję kurz z siodełka, po czym przekładam nogę i jeszcze stoję gotowa się odepchnąć. Jared podchodzi bliżej, ściska przednie koło kolanami i uśmiecha się, patrząc na nie.

– To najżałośniejsza postać roweru, jaką kiedykolwiek widziałem.

Udaję, że prycham. Dobrze wiem, jak wygląda mój rower, jeden z tych staroświeckich bicykli. Wierzę, że kiedyś był bladozielony, ale teraz ma bardziej kolor rdzy niż czegokolwiek innego.

– Nie śmiej się z Bessy – mówię z udawanym oburzeniem.

Wyciąga rękę i ściska rączkę hamulca, patrząc, jak jego poduszka na przednim kole ledwo reaguje. Podnosi jedną brew.

– Bessy – mówi. – A gdzie znalazłaś Bessy? W skupie złomu?

Udaję oburzenie i kładę rękę na sercu.

– Jak pan śmie! Dla pańskiej wiadomości, zapłaciłam za ten cud inżynierii trzy funty na targu staroci.

– Całe trzy funty? Rozbój w biały dzień. – Chichocze, kręci głową, ostrożnie chwyta za kierownicę i trochę porusza rowerem. – Cholera, to waży z tonę.

Kiwam głową.

– Tak, ale Bessy jest godna zaufania. I tania w eksploatacji. Poza tym, gdyby nie ona, nie miałabym takich świetnych mięśni nóg, bo jeżdżenie na niej jest jak trening na siłowni. Komu potrzebny drogi karnet na siłkę? Nie mnie.

Spogląda na moje uda i zatrzymuje tam wzrok o sekundę za długo, a potem znów patrzy mi w oczy. Wyraz uznania na jego twarzy sprawia, że ściska mi się żołądek.

– Masz rację, jeżdżenie zdecydowanie ci służy.

Czuję, jak twarz płonie mi ze szczęścia.

Odchodzi kilka kroków i przechyla głowę na bok.

– Chyba nie powinienem cię dłużej zatrzymywać, bo spóźnisz się do pracy.

Cholera. Praca. Znowu o niej zapomniałam!

‒ Tak, masz rację. Dzięki za kawę.

Zamyślony, patrzy w ziemię i szura stopą.

– Może… może moglibyśmy się spotkać innym razem? Na kolacji? Nawet dzisiaj, jeśli masz czas.

Nie jestem w stanie powstrzymać głupawego uśmiechu, wyłażącego mi na twarz.

‒ Jasne, byłoby miło.

Nasze spojrzenia znowu się spotykają. Kiedy się uśmiecha, w kącikach oczu tworzą mu się zmarszczki, a moje ciało śpiewa.

– Świetnie. Wpisz tu swój numer, a ja potem do ciebie napiszę o której i tak dalej. – Wygrzebuje z kieszeni telefon, odblokowuje ekran i włącza klawiaturę.

Próbuję powstrzymać się od radosnego podrygiwania, wstukując swój numer. Oddaję mu smartfon, on wciska kilka klawiszy, a mój własny telefon dzwoni w torebce.

– No, teraz masz też mój numer.

– Okej, to widzimy się później. Cześć, Jared.

– Cześć, Amy. – Kiwa głową i usuwa się z drogi, żebym mogła przejechać. Widzi, jak odpycham się od ziemi i z wysiłkiem uruchamiam ciężki pojazd.

Odwracam się, żeby mu pomachać przez ramię, ale rower się chwieje, więc szybko łapię kierownicę, aby odzyskać równowagę.

Słyszę, jak się śmieje, i odjeżdżam z bananem na twarzy.

Udało się. W końcu z nim porozmawiałam, a do rozpoczęcia rozmowy trzeba było tylko rozlanej kawy. Dlaczego nie wpadłam na to kilka miesięcy temu?

Trzy

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści:
Okładka
Karta tytułowa
Jeden
Dwa
Trzy
Cztery
Pięć
Sześć
Siedem
Osiem
Dziewięć
Dziesięć
Jedenaście
Dwanaście
Trzynaście
Czternaście
Piętnaście
Szesnaście
Siedemnaście
Osiemnaście
Dziewiętnaście
Dwadzieścia
Dwadzieścia jeden

Tytuł oryginału: Man Crush Monday

Opracowanie graficzne okładki i stron tytułowych: Emotion Media

Ilustracja na okładce: Shutterstock

Wszystkie prawa zastrzeżone

Redaktor prowadzący: Alicja Oczko

Opracowanie redakcyjne: Elżbieta Derelkowska

Korekta: Monika Ulatowska

Copyright © 2020 by Kirsty Moseley. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o.,

Warszawa 2020

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.

HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.

ISBN 978-83-276-5553-0

HarperCollins Polska sp. z o.o.

02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25

Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink