Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Partner wydania: Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem
Chodząc w Tatry, można zobaczyć więcej. Nawet jeśli w górach się tylko bywa, każdy, kto w nie idzie, zmierza po skarb – tu zwyczajne sprawy nabierają nowego sensu. Aktywność, wysiłek, zmęczenie stają się czymś więcej niż tylko fizycznym doświadczeniem. Tatry to miejsce nieograniczonych możliwości, ale także lekcja pokory. W Tatrach upływ czasu staje się wyraźniejszy.
Chodząc w Tatry to zbiór esejów antropologiczno-filozoficznych o życiu w Tatrach i pod Tatrami pisanych z perspektywy mieszkańca Kościeliska, to próba zrozumienia istoty tatrzańskości i elementów, które się na nią składają. To także osobista opowieść o wieloletniej relacji z górami, o fascynacji wspinaczką i wędrówkami, o obserwacjach zmieniającej się natury – wciąż wspaniałej, mimo że coraz bardziej niszczonej przez człowieka. To także uniwersalna refleksja o przemijaniu i o tym, że w górach mocniej doświadcza się swojego istnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
Już w księgarniach:
Maciej Krupa Kroniki zakopiańskie
Maciej Krupa, Piotr Mazik, Kuba Szpilka Nieobecne miasto.Przewodnik po nieznanym Zakopanem
Paweł Smoleński, Bartłomiej Kuraś Krzyżyk niespodziany. Czas Goralenvolk
Lechosław Herz Świsty i pomruki. Sceny tatrzańskie
Piotr Mazik, Kuba Szpilka Krupówki
Agnieszka Lisak Sielankowanie pod Tatrami. Życie codzienne i niecodzienne Zakopanego w XIX wieku
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce ze zbiorów Muzeum Tatrzańskiego im. dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem
Copyright © by Kuba Szpilka, 2021
Redakcja Paweł Smoleński i Tomasz Zając
Korekta Krystyna Stobierska, Gabriela Niemiec
Skład Robert Oleś / d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-375-1
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2021
Wydanie I
Gdy staję u bram Tatrzańskiego Parku Narodowego, nie kupuję biletu jak większość. Mówię tylko: „Jestem stąd”. Ta sezamowa formuła pozwala mi otworzyć drzwi tatrzańskiego skarbca. Prezentuje lakonicznie mój sposób bycia, wskazuje na moją relację z tatrzańską przestrzenią. Nadaje mi i innym tutejszym pewną swoistość.
Jesteśmy inni. Mieszkamy pod Tatrami i bliskość gór nas wyróżnia. Zapewne większość żyje tutaj nieświadoma swej tatrzańskości, jednakże nawet oni jej ulegają. Wszyscy dzielą szczególny klimat, zapach pór roku, rytm pracy kreowany przez turystyczny sezon.
W globalnym świecie internet i elektroniczne media pozwalają na jakąś formę współuczestnictwa w rzeczywistościach najodleglejszych i najbardziej niezwykłych. Cywilizacja ponowoczesna sprawiła, że obywatele Europy, świata, użytkownicy samochodu, samolotu, sieci tworzą społeczność, której nie dzieli już przestrzeń. Mobilni, elastyczni, gotowi na zmianę. Zamieszkują nie tyle w konkretnym miejscu, zawsze jakoś ograniczonym, ile w trwale otwartej możliwości. Są awangardą, twórcami nowego jutra, nomadami współczesności. Naznacza ich czas, a nie miejsce. Ale lokalność, chociaż wlecze się w ogonie ponowoczesności, nie całkiem przepadła i wciąż ma siłę i powab. Chodzimy w Tatry, drogie jest nam Podtatrze z tego także powodu.
Tatrzańskość nieświadoma nie zbliży nas do zrozumienia fenomenu tutejszości. Ci, którzy mogliby mieszkać w każdym innym miejscu, dla których Tatry nad głową nic nie znaczą, są tutaj na wygnaniu. To przecież peryferie, prowincja, gdzie nie robi się prawdziwych karier i nie odnosi znaczących zwycięstw, być może ledwie etap w podróży, w żadnym wypadku stacja końcowa. Sensownie, prawdziwie tutejsi są ci tylko, którzy dokonali świadomego wyboru i są gotowi ponieść jego konsekwencje. Wiele ich różni – płeć, wiek, wykształcenie, zasobność czy profesja. Łączy jedno: Tatry to ich świat, osobisty, bliski, chciałoby się powiedzieć – domowy. Każdy z nich ma własny obraz tego domu skryty pod powiekami. Zawierają się w nim doskonałość kształtu skalnych grani widzianych letnim porankiem z Polany pod Wysoką, moc emanująca z surowych urwisk Galerii Gankowej, świetlistość sierpniowego popołudnia zalewająca górne piętra Jaworowej.
W te pejzaże wpisane są emocje. Radość ruchu w pionowych rozgrzanych skałach, przemoknięta złość odwrotów, udręka i ekstaza narciarskich wypraw. Jest tam ból kontuzji, przygnębienie porażki, entuzjazm zwycięstwa. Brzmi huk zadymki, cisza zimowego dnia, szelest traw jesieni. Są twarze tych, co się minęli, słowa ważne i błahe, są wreszcie nadzieje, plany.
Na „tutejszość” składają się obrazy „stąd” i przekonania, jak właśnie „tu” być należy. Nasze góry, nasz większy dom, wymagają i zobowiązują. Wędrowanie, wspinanie, foczenie, wspominanie i kontemplacja są właściwymi dla tego mieszkania formami bycia. Ponury widok popadających w ruinę pustostanów czy opuszczonych domów, porzuconych fabryk, magazynów, ziemi, którą przestano uprawiać, ukazuje, jak brak aktywności spycha do nieistnienia, do ontologicznej czarnej dziury. Przede wszystkim więc w Tatrach trzeba się krzątać. Czynimy naszą powinność w odpowiedni dla natury tutejszej sposób – na piechotę, niespiesznie. To mały świat, a jakże duży argument za tezą, że małe jest piękne. Ledwo pięćdziesiąt cztery kilometry grani w linii prostej, około ośmiuset kilometrów kwadratowych powierzchni, a tyle nauki i wiedzy. Poznajemy ten świat, dotykając go stopą czy dłonią, przez skórę spoconą lub zmarzniętą, przez zapach, słuch, intuicję. Doceniamy wagę uważności. Inaczej patrzymy, słuchamy, oddychamy.
Kto stracił orientację podczas zadymki śnieżnej w miejscu, które zdawało mu się znane jak własna kieszeń, ten, kto przeżył grozę burz pod granią, złowieszczy trzask ruszającej lawiny, taki ktoś wie, że nie jesteśmy bogami. Choć odczuwamy euforię, kiedy po licznych próbach pokonujemy, zdawałoby się, nieprzebyty odcinek w skałach albo przemykamy w kilku skrętach żleb budzący w nas poprzednio strach, moc tego doświadczenia może być z nami tylko razem z wielką pracą i z niezachwianą wolą. Nieodkrywcze to poglądy, istnieją tu jednak w osobliwy sposób, w skalny sposób, twardy i jednoznaczny. Nie zamieszkujemy krainy łagodności. Nasze słabości fizyczne i duchowe w spotkaniu z surową i wymagającą naturą szybko wychodzą na jaw. Potrafisz albo nie, dyskusja z granitem czy lodem jest absurdalna. Zasłony ze słów i zasług, pancerze stroju i sprzętu spadają przy próbach, których nie sposób uniknąć, ponieważ są wpisane w „tutejszość”. Mieszkańcy Tatr są nadzy jak król w znanej bajce. „Tutejszość” jest legendarnym światem pełnym przeszkód, czarownic i księżniczek uwięzionych na szklanych górach. Nawet bohaterowie bajek przebywają tam tylko chwilowo i całkiem gdzie indziej żyją długo i szczęśliwie. Gdzież nam, tubylcom, do bajkowych herosów!
Tatrzańskość jest – niestety – tylko częścią naszego istnienia. Chcemy czy nie, wpisani jesteśmy i w inne egzystencje. Odwrotnie jednak niż ma w zwyczaju ten trzeci, najgłupszy bajkowy bohater pożyjemy chwilę gdzie indziej i wracamy. Tutaj tylko jesteśmy prawdziwie u siebie. Czy rozumiemy, skąd to przyciąganie? Nie całkiem chyba. To czary, magia, tym kamieniom nie można nie ulec. Jaka to piękna porażka.
Ojcowie założyciele tatrzańskiej turystyki, ci, którzy w ostatnich dekadach XIX wieku oswajali „dziką” przestrzeń, za zasadne uznali stworzenie odpowiedniej, pomocnej tym celom organizacji. Powołane przez nich Polskie Towarzystwo Tatrzańskie dawało większe możliwości realizacji statutowych zadań, ale pragmatyczna strona jego działalności, eksponowana poprzez wytyczanie szlaków, budowę schronisk, publikację wydawnictw, przesłania tę duchową, którą podkreśla słowo „towarzystwo”: w Tatrach, dla Tatr, dzięki Tatrom jesteśmy razem.
Zakłada się, że bycie w górach buduje szczególną więź, którą należy praktykować i kultywować. Jeszcze wiek temu „towarzysze tatrzańscy” łatwo mogli myśleć o sobie jako o towarzyszach broni, elitarnej grupie złączonej szczególnym wyzwaniem. Dziś „towarzysz” kojarzy się raczej z członkiem komunistycznej partii, z obrzydliwością czasów realnego socjalizmu, a nie z husarskim współbratem, dobrowolnie i na własny koszt zaciągającym się do pancernej chorągwi, ludzkie mrowie w górach stawia zaś pod znakiem zapytania nadzwyczajność tutejszych przeżyć. Mocnym obrazem tej przemiany jest los zakopiańskiej siedziby PTT – Dworca Tatrzańskiego. Ważne i żywe niegdyś miejsce spotkań przypomina dziś zakopiański dworzec kolejowy. Tak samo zaniedbany, obskurny, smutny w swym opuszczeniu. Czy zatem przekonanie, powstałe u początków tatrzańskiej aktywności, o osobliwej relacji łączącej ludzi przemierzających nawzajem skalny świat było chybione co do istoty? Nie. Z pewnością nie. Wtedy jego sens był jasny. Jak jest teraz?
Co znaczy dziś, że z kimś chodzimy w góry?
Słowo „góry” zawiera coś więcej niż tylko obraz specyficznie uformowanej przestrzeni, gdyż skrywa także to, jak tam jesteśmy. Wspinamy się, foczymy, wędrujemy. Góry to żywioł innego istnienia. Niecodziennego, niezwyczajnego, szczególnego także poprzez swą chwilowość i ulotność.
W górach jesteśmy z kimś. Nasz partner, tatrzański towarzysz, jawi się nam w wysiłku, zasapany, spocony, zmęczony, często przestraszony, spięty i zdenerwowany. Wspinanie się – pojęcie to chcemy traktować maksymalnie szeroko, ujmując nim wszelkie sposoby poruszania się po wertykalnym świecie – w naturalny sposób prowadzi do takich stanów. Ujawnia słabość, czasami rozziew między kreowanym wizerunkiem a rzeczywistymi umiejętnościami. Odsłania także moc, charakter, wspaniałość. Słowem – wspinanie obnaża. Czy się chce, czy nie, w jego trakcie traci się nizinne, codzienne szatki.
Nagość porywa lub budzi politowanie, zwykle zresztą jedno i drugie jednocześnie. Zawsze jednak to znak zawierzenia, oddania, wielkiego zaufania. Nagość, która nie z gwałtu czy przymusu się bierze, buduje związek ekskluzywny, tworzy i objawia bliskość. Wiążąc się liną, czynimy głęboko symboliczny znak, po którym znajdujemy się w przestrzeni, gdzie zobowiązania są mocne i oczywiste. Dlatego będziemy kostnieć w wichurze pod granią, czekając na wolno podchodzącego partnera, ale też oczekiwać, że w podobnej sytuacji on poczeka na nas. W trudnym miejscu, kiedy telepie nami strach, wesprze nas raczej dobre słowo, a nie pogardliwa uwaga. Sami także, pomimo nawet uprawnionej irytacji, będziemy przeciągać, podpierać, nosić ciężary. Nie tylko dlatego, że nie jesteśmy głuptakami wierzącymi, że słabość nie ma do nas przystępu i nigdy nie będziemy czekać pomocy. Ale też dlatego, iż jesteśmy nadzy na wysokościach i wiemy, czujemy, co to znaczy.
Trzeba żywić nadzieję, że każdy, kto znalazł się w Tatrach, takiego „razem” doświadczył. Że takie doświadczenie będzie go tutaj przyciągać, skłaniać do powrotów. Oczywiste jest również, że niejeden raz takiemu „razem” nie sprostaliśmy. To nie byle jakie zdarzenie i wymaga znacznego wysiłku, stale ponawianych prób. Zawodzimy i inni, bywa, nas zawodzą, ale to wpisane jest w naturę „razem”. Ono nie jest dane raz na zawsze. To piękna przygoda, która za każdym razem się staje. W górach tylko bywamy. Na stałe żyjemy gdzie indziej. Może to i dobrze. Jakbyśmy tak stale byli w upojeniu, paradowali na golasa, nie mając nic do ukrycia, to byłby to koszmar. Powiada Norwid, że nie jest „sól ziemi do przypraw kuchennych”. „Razem” to jedna z soli ziemi. Pięknie, że jest i że jest, jak jest.
Tak się nie powinno robić. Nieroztropne to i ryzykowne. W tym punkcie zgodne są wszelkie przewodniki i poradniki – po górach nie chodzimy samotnie. Niemały cmentarzyk tych, co się tej zasady nie trzymali, najdobitniej świadczy o jej słuszności. Góry nie są dla solistów. Kto staje solo przeciw mocy Tatr, podejmuje niebezpieczną grę, a przegrana może kosztować życie. Nagrody za zwycięstwo muszą być jednak znaczne, skoro tak wielu tego próbowało, próbuje i próbować będzie.
Pomińmy tych, którzy nie wiedzą, co czynią. Nie znają siły Tatr, a swoje siły przeceniają dramatycznie. Słowem, zostawmy głuptactwo. Zapytajmy natomiast, czego w górach szukają soliści – świadomi ryzyka, wyzwań i swych możliwości? Jakich doświadczeń, jakich zwycięstw?
To nie są żadni kamikadze, większość z nich wraca. Z czym jednak wracają? Bo przecież złote runo przez nich zdobyte nie jest całkiem oczywiste dla postronnych. Samotnicy i ci, co razem pracują na grani czy w ścianie, wykonują w końcu te same działania, potrzebują tych samych umiejętności. Niby te same ruchy, emocje. A przecież nie takie same.
Samotnik musi być bardziej zmotywowany i skoncentrowany, mocniej stąpać i chwytać, płynniej i pewniej mijać trudności i przeszkody. Mniejszy muszą mieć doń przystęp zwątpienie i strach, a wola solisty i jego wiara w zwycięstwo powinny być niewzruszone. Nikt go przecież nie wesprze słowem albo czynem, nie wleje weń energii i dodatkowej pewności. Pustka, która go otacza, cisza, przez którą brzmi pustka, każą mu być bardziej i odczuwać bardziej. Jeśli chce przetrwać, musi zapłacić za swą zuchwałość. Oto poddany zostaje próbie. Kiedy już za nami trudne, wyczerpujące psychicznie i fizycznie podejście, już mamy za sobą ekscytujący, ale ryzykowny zjazd, kiedy na grani zdejmiemy kask, ciasne butki i już tylko łagodne pieczenie nieco opuchniętych dłoni i stóp przypomina pełne skupienia chwile w skałach, wtedy wiemy, że jesteśmy. Spada nam tętno, wyrównujemy oddech, schodzi z nas napięcie. To moment niezwykłej chłonności, otwartości. Wtedy góry w ciszy, która jest cieniem samotności, obdarowują jakością trudną do ujęcia w słowach. Tym się oddycha, to się widzi, słyszy, czuje. Wtapiamy się w coś, co znaczy niezwykłe słowo „jest”. Oto przebyliśmy drogę, weszliśmy na szczyt i powróciliśmy, przeżywając coś znaczącego.
Doświadczyliśmy „bardziej” – z jednej strony siebie, z drugiej strony gór. Intensywność, moc, to, czego szukaliśmy i co nas tknęło, nie kończy tego przeżycia, to nie jest rodzaj przygody mijającej bez śladu. Kto bowiem usłyszał raz taką ciszę, ten zawsze już będzie nasłuchiwał, a kogo „bardziej” wyrwało już z oczywistości jednego kształtu, ten nie wrośnie w żaden solidny kształt. Solista po tym przeżyciu wraca do nizinnego życia. W zgiełku, w potopie rzeczy, w ludzkim spienionym oceanie będzie milczał, bo jego opowieść byłaby tu kompletnie absurdalna. Tutaj „bardziej” znaczy więcej i daje się policzyć, cisza jest brakiem, a samo „jest” nic nie skrywa ani nie odsłania. Przy pierwszej sposobności ruszy w góry – solo, usłyszeć to „jest” i je potwierdzić, raz jeszcze przeżyć. I może kiedyś nie wróci.
Samotnik, a więc ryzykant, dziwak, trochę podejrzana figura. To jedno tylko zrobił dla nizinnego społeczeństwa – potwierdził, że po Tatrach samotnie się nie chodzi. Z pewnej perspektywy tylko to ma sens. To nie jest raczej tatrzańska perspektywa. Na pewno nie.
Tatry to małe góry. Fakt, że można je w jeden dzień objechać wokół na rowerze, ujawnia ich ludzki wymiar. Wędrowanie po nich nie wymaga rozbudowanej logistyki i znacznego cywilizacyjnego oprzyrządowania. Góry ziarno, góry orzech, skondensowane, zwarte, pełne potencji, żądają tylko uważnego spojrzenia, czułej obecności, cierpliwego namysłu. A może nade wszystko naszej gotowości na otwierające spotkanie.
Późna jesień, ciepły, słoneczny październikowy dzień, idziemy Jaworową. To wspaniała dolina. Inaczej niż w Białej Wodzie od razu z rozległą perspektywą, ale podobnie jak tam z granicznymi miejscami, w których radykalnie odmienia się obraz. Nieciekawie się zaczyna. Szeroka, asfaltowa droga przez las. Tam jednak, gdzie odchodzi szlak do Doliny Zadnich Koperszadów, odsłaniają się Tatry Bielskie, osobne Tatry. Las nabiera dostojeństwa, gęstnieje, ciemnieje. Ścieżka pośród drzew i stopnie wśród wielkich kosówek. Nagle – zawsze dla mnie niespodziewanie – wyłania się wąska dolina zamknięta wielkim murem Jaworowej Grani. Kilka kroków dzieli dwa światy. Każdorazowo czekam na to miejsce, na to intensywne zdarzenie. W to późne babie lato zwykle surowe i groźne górne piętra Jaworowej przypominają krainę łagodności. Padające gdzieś z boku miękkie światło gubi wszelkie krawędzie i sprawia, że jesteśmy w przedziwnej krągłej sferze wypełnionej złocistym pyłem wznoszącym się ku górze. Siedzimy przy strumieniu na rozgrzanych głazach, niespiesznie wymieniając słowa. Mamy czas, praktykujemy właśnie wycieczkę bez programu i nic nie musimy. Spokój, cisza, harmonia.
Patrzę na wielkie kominy przecinające mur i myślę sobie, że dobrze byłoby w zimie na nie naprzeć, ale to refleksja trochę na tej zasadzie, że dobrze byłoby być pięknym, młodym i bogatym. Wiem, mało to prawdopodobne. Czas zrobił swoje, siły nie te, a i umiejętności, i zdolności nie dopuszczały nigdy takich znacznych ekscesów. Teraz jednak nad tym strumieniem, w tym wonnym, złocistym kurzu kompletnie mnie to nie przejmuje, nie gniewa, nie smuci. Zamykam oczy i widzę obrazy z genialnej Uczty Babette Karen Blixen. Wstaje właśnie generał Loewenhielm i poruszony najszlachetniejszym winem świata mówi: „Miłosierdzie i prawda, przyjaciele moi, spotkały się ze sobą […]. Sprawiedliwość i szczęśliwość ucałują się wzajem. […] Człowiek, przyjaciele moi […], jest słaby i głupi. Powiedziano nam, że łaski należy szukać na tym świecie. Ale w ludzkiej naszej głupocie i krótkowzroczności wyobrażamy sobie, że łaska Boża jest ograniczona. Z tego powodu drżymy […]. Drżymy przed dokonaniem w naszym życiu wyboru, a dokonawszy go, drżymy znowu z lęku, że wybraliśmy źle. Lecz nadchodzi chwila, gdy otwierają się nasze oczy i widzimy, przekonujemy się, że łaska jest nieskończona. Łaska, drodzy przyjaciele, nie żąda od nas niczego, tylko byśmy oczekiwali jej z ufnością i przyjmowali ją z wdzięcznością. Łaska, bracia, nie stawia żadnych warunków i nikogo z nas nie wyróżnia. Łaska bierze nas wszystkich na swe łono i obwieszcza powszechne przebaczenie. Spójrzcie! To, co wybraliśmy, jest nam dane, i to, czego nie przyjęliśmy, jest nam też zarazem udzielone. Tak! To, co odrzuciliśmy, jest wylane na nas w obfitości. Bo miłosierdzie i prawda spotkały się ze sobą, a sprawiedliwość i szczęśliwość pocałowały się wzajem”.
Jakaż moc i oczywistość tych słów, tu wysoko w Tatrach, w tej pięknej chwili. Tak zostać, tak trwać. Jasiek, mój syn, który tak niespodziewanie dorósł, mówi coś i to wyrywa mnie z letargu. Nie wiem, nie chcę wiedzieć, jak działa nań otaczająca nas aura. Jestem szczęśliwy, że jest tu ze mną.
Robi się późno i musimy wracać. Zbiegamy szybko w dół, a góry gasną i szarzeją. Z każdym krokiem bliżej kłopoty, problemy, codzienne wyzwania i troski. Słowa generała Loewenhielma już nie są tak oczywiste, a ich przesłanie proste w rozumieniu. Nie jesteśmy już w Jaworowej. W pozatatrzańskiej rzeczywistości łatwo o gniewne myślenie, irytujące poczucie niespełnienia i braku. Ciemna strona – zło, nieszczęście, głupota – objawia tutaj wielką moc. Wiara w to, że wszystko zostało nam dane, wydaje się niemożliwa. A jednak idziemy w Tatry i staje się nieprawdopodobne. Cud innego myślenia, innego spojrzenia, ujawniającego siłę nieoczywistego, energię jasnej strony. Mówi Jan Muskat, taternik znakomity, że ten, co się wspina, staje się lepszym człowiekiem. Dopowiedzieć należy, że kto w Tatry chodzi, też nad tym pracuje. Tak jest. Kto był, ten wie. Dobrze, że są te góry, bardzo dobrze.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.