Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Gdy w 1951 roku Heinrichowie przyjechali do Ameryki, ojciec Bernda był już dojrzałym mężczyzną i uznanym przyrodnikiem. Często rozmawiał z żoną o życiu, które przed II wojną światową i tuż po niej wiedli razem najpierw w Polsce, potem w Niemczech. Opowieści o baśniowym domu w lesie, o Starym Świecie i tropikalnych krajach, do których Gerd Heinrich wyprawiał się w młodości, zapadły młodemu Berndowi głęboko w pamięć. A ich najbardziej tajemniczym bohaterem był chrapiący ptak, przedstawiciel gatunku, który uważano za wymarły, a na którego poszukiwanie wyruszył kiedyś ojciec.
Bernd Heinrich opowiada, jak kształtowały się jego stosunki z ojcem i jak wyglądała codzienność na farmie w Maine, która stała się domem dla emigrantów z Europy. I co przesądziło o tym, że poszedł w jego ślady, został uznanym przyrodnikiem, autorem wielu książek, w których z ogromnym znawstwem i pasją przybliża swoim czytelnikom fascynujący świat przyrody.
"To świadectwo głębokiego humanizmu i pieczołowicie odtworzonej historycznej perspektywy, w którym relacja ojca i syna – pokrewnych dusz połączonych fascynacją życiem na ziemi – jest pięknie określona jako „pierwotny fenotyp miłości”." David Barber, „The New York Times”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 727
Seria MENAŻERIA
Andrew Westoll, Szympansy z azylu Fauna. O przetrwaniu i woli życia
Robert Pucek, Pająki pana Roberta
Bernd Heinrich, Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci
Stanisław Łubieński, Dwanaście srok za ogon
Bernd Heinrich
Chrapiący ptak
Rodzinna podróż przez stulecie biologii
Przełożył Michał Szczubiałka
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego The Snoring Bird:
My Family’s Journey Through a Century of Biology
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Ilustracja na okładce © by Bernd Heinrich
Copyright © 2007 by Bernd Heinrich
By arrangement with the author. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2016
Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2016
Redakcja Alicja Listwan / d2d.pl
Korekta Anna Strożek / d2d.pl, Ewa Polańska / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-284-4
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2016 · Wydanie I
Seria
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Przedmowa
I Stary Świat
1 Odwiedziny w domu
2 Borówki
3 Młodociany wojownik
4 Jaja, ptaki i pantera
5 Polowania na gąsieniczniki
6 Chrapiące i warczące chruściele
7 Ze światła w ciemność
8 Wojna
9 Ucieczka
10 W zaczarowanym lesie
11 Pożegnanie
II Nowy Świat
12 Początek
13 Adamsowie
14 Dom
15 Nowe zajęcia, stare życie
16 Dom Dobrej Woli
17 Kwalifikuję się
18 Rok na safari
19 Wojna: obawy i wspomnienia
20 Nauka biologii
21 Odkrycie
22 Powrót do przyrodoznawstwa
23 Nowoczesna typologia
24 Dwa studia, orientalne i rosyjskie
25 Echa
Epilog
Nota autora
Podziękowania
Przypisy i odsyłacze
Przypisy
Ulli
Kiedy w 1951 roku przyjechaliśmy do tego wielkiego kraju, mój ojciec Gerd był dojrzałym mężczyzną i uznanym przyrodnikiem. Większą część życia miał już za sobą, ale przeszłość była stale obecna. Ojciec i matka Hildegarda – „mamusia”, jak się do niej zwracaliśmy – często rozmawiali o życiu, które przed II wojną światową i po niej wiedli w Polsce i w Niemczech. Mieli o czym opowiadać.
Podczas pierwszej zimy spędzonej w Maine w domu nie było telewizji, radia ani elektryczności. Żeby zaoszczędzić na nafcie, lampę zazwyczaj gasiliśmy wcześnie. Po zapadnięciu nocy ja i moja siostra Marianne tuliliśmy się do siebie w łóżku, w którego nogach rodzice umieszczali cegły rozgrzane na piecu w kuchni, a papa snuł opowieści. Byliśmy już wystarczająco duzi, żeby zachować żywe wspomnienie o baśniowym życiu w lesie w północnych Niemczech, gdzie mieszkaliśmy jako uchodźcy, a zarazem wystarczająco mali, by ekscytować się perspektywą nowego początku w kraju kolibrów, grzechotników, Indian i drapaczy chmur.
Ale i tak byliśmy oczarowani opowieściami papy o Starym Świecie, o Polsce, gdzie mieszkaliśmy, a także o dalekich krajach tropikalnych, dokąd papa wyprawiał się w młodości i gdzie żyją cudowne ptaki i motyle. Mój ojciec był przyrodnikiem i najbardziej magiczną ze wszystkich jego opowieści wydała mi się ta o „chrapiącym ptaku”, czyli pewnym gatunku naziemnego chruściela z indonezyjskiej dżungli, który uważano za wymarły. Tytuł tej książki nawiązuje wprost do tytułu dzieła mojego ojca Der Vogel Schnarch, ogłoszonej w 1932 roku relacji z podjętej na poruczenie doktora Leonarda Sanforda z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku wyprawy na Celebes, której celem było odszukanie chrapiącego ptaka. Ze smutkiem muszę stwierdzić, że książka papy popadła w zapomnienie. Niemniej jej tytuł nadal mnie urzeka, podobnie jak dedykacja, którą papa umieścił w darowanym mi egzemplarzu. Napisał wtedy: „Berndowi Heinrichowi, ku pamięci pionierskich czasów odkrywania różnorodności gatunkowej fauny świata i ku pamięci Jego ojca, który w tym uczestniczył, 24 grudnia 1972”. Tę dedykację pragnę potraktować jako zadanie do wypełnienia. Papa przez dwa lata usilnie tropił na Celebesie chrapiącego ptaka i jednocześnie polował na swoje ukochane gąsieniczniki, dziwne i egzotyczne stworzenia, które stały się swego rodzaju herbem naszej rodziny i wielorako wpływały na bieg naszego życia, albowiem ojciec, nie szczędząc środków, gonił za nimi przez kilka kontynentów.
Mój Chrapiący ptak będzie właśnie opowieścią o losach naszej rodziny, o przetrwaniu dwóch wojen światowych, ucieczce z Polski, potem z Niemiec i osiedleniu się w Ameryce. To, że ja również zostałem naukowcem i pisarzem, w pewnej mierze zawdzięczam ojcu, a historię naszej rodziny ukształtowały nie tylko wojny, lecz także przeżycia i poglądy pasjonatów, którzy pragnęli zrozumieć sposoby działania przyrody w czasach, gdy biologia jako nauka przechodziła ogromną przemianę.
Wszystko, co opisałem, zdarzyło się naprawdę. Odczuwam potrzebę zaznaczenia tego na wstępie, ponieważ niektóre fragmenty tej książki czytelnik mógłby uznać za fikcję. Ale nic w niej nie jest zmyślone, a wszystko możliwie najściślej odpowiada faktom. Początkowo chciałem napisać swego rodzaju historię rodzinną dla moich dzieci, które nie wiedziały nic o dziadkach i bardzo mało o swoich losach. Zacząłem kilkadziesiąt lat temu, żeby wspomnienia nie przepadły, a potem zauważyłem, że układają się w coraz ciekawszą opowieść. Okruchy i fragmenty zapisków zawarłem w niektórych wcześniejszych książkach, ale dopiero teraz połączyłem je w całość i ukazałem związki, które dostrzegłem znacznie później, kiedy zainteresowałem się przeszłością i zdumiewającym, a czasami zatrważającym wpływem, jaki wywiera na przyszłość. Tak oto książka ta przez dziesiątki lat była w sensie dosłownym dziełem w toku.
Początkowo inspirowały mnie opowieści, które usłyszałem od bliskich – najpierw od ojca, potem od matki, ale także od pierwszej żony ojca Anneliese i od jej córki Ursuli, mojej siostry przyrodniej, którą nazywamy Ullą. Pragnę zaznaczyć, że rozmowy cytowane w tym pamiętniku nie zostały nagrane. Odtwarzam je z pamięci, chociaż często po fakcie robiłem notatki, a potwierdzenie wielu najważniejszych informacji, które przekazano mi ustnie, można znaleźć w korespondencji rodzinnej. Heinrichowie zawsze bowiem korespondowali za pomocą odręcznie pisanych listów. Nawet teraz, w epoce poczty elektronicznej, nadal tak postępujemy. Na szczęście nie niszczymy korespondencji, dzięki czemu mogłem obficie z niej czerpać przy pisaniu tej książki. Korzystałem również z niepublikowanego pamiętnika ojca, który zaczął go pisać w wieku osiemdziesięciu kilku lat, niedługo przed śmiercią, a także z pism matki i przyjaciół rodziny. Przejrzałem tysiące stron korespondencji. Lwią część tego materiału epistolarnego stanowi korespondencja mojego ojca z jego dozgonnym przyjacielem i mentorem w sprawach ornitologicznych, nieżyjącym już profesorem Erwinem Stresemannem z Museum für Naturkunde w Berlinie. Jako że częściej przebywałem z dala od papy niż przy nim, również nasza korespondencja jest obszerna.
Starałem się możliwie najwierniej odczytać pismo odręczne i przetłumaczyć niemiecki na angielski. Mam nadzieję, że oddałem sprawiedliwość niemczyźnie papy, Stresemanna i innych. Nie próbowałem tłumaczyć dosłownie, lecz dbałem o zgodność z faktami i zamierzone znaczenia. Oprócz Die Vogel Schnarch czerpałem z dwóch innych książek ojca, a mianowicie z Von den Fronten des Krieges und der Wissenschaft [Z frontów wojen i nauki], Berlin 1937, i In Burmas Bergwäldern [W górskich lasach Birmy], Berlin 1940.
Jeżeli do Itaki wybierasz się w podróż,
niech będzie to podróż długa,
pełna przygód i nauk.
Lestrygonów, Cyklopów, gniewnego Posejdona
nie musisz się obawiać.
Jeżeli będziesz myślą szybował wysoko,
a umysł twój i ciało będą ciągle zdolne
do wzruszeń nieprzeciętnych,
nikt z nich ci nie zagrozi[1].
KONSTANDINOS KAWAFIS, Itaka
Kiedy wszedłem, mamusia właśnie usadowiła się na łóżku, żeby obejrzeć wieczorne wiadomości. Na stoliku obok stoją otwarte za pomocą szpica nożyc dwie puszki piwa Coors i pudełko niemieckich czekoladek. Kiedyś mamusia robiła swoje piwo, ale teraz, w połowie dziewiątego krzyżyka, lubi puszkowe Coors, a sękate ręce ma już tak słabe, że nie jest w stanie otworzyć puszki za uszko. U jej stóp leży Duke, wielki pies pasterski, którego wzięła ze schroniska, a na kolanach umościła się jednonoga kura. Mamusia jest trochę zła na mnie, że przyjechałem bez uprzedzenia – niestety mam brzydki zwyczaj wpadania niezapowiedziany albo zjawiania się godzinę później, niż obiecałem, co tak samo złości mamusię – ale szybko ją udobruchałem i poczęstowała mnie piwem.
„Mamusia” to polskie słowo. Matka urodziła się i wychowała na terenach, które należą dzisiaj do Polski, a chociaż bardzo polubiła piwo Coors, to jej pamięć i sposób bycia czynią ją nadal mieszkanką Starego Świata. Odwiedziny u niej zazwyczaj upływają mi na słuchaniu opowieści z dawnych lat. Siedzimy w niskim ceglanym pokoju, który dziesiątki lat temu papa zbudował w celu zabezpieczenia drogocennego zbioru gąsieniczników przed pożarem. Reszta domu niech idzie z dymem, ale gąsieniczniki muszą być bezpieczne. Kiedy w 1951 roku sprowadziliśmy się do tego domu opodal Wilton w stanie Maine, był typowym sześciopokojowym farmerskim budynkiem o asymetrycznym dachu, obniżonym na tyłach. Od śmierci papy mamusia fantazyjnie go rozbudowywała, zamieniając w kolaż trzynastu pomieszczeń. Ściany ozdabiała kupowanymi obrazami przedstawiającymi kwiaty, z tym że na jednej pyszni się portret George’a i Laury Bushów, który za darmo przysłano pocztą. Główną siedzibą mamusi jest właśnie ten mały niski pokój z cegły, który dzieli z psem i domowymi kurami. W korytarzu przywitały mnie trzy z nich, usadowione na komodzie. W pokoju dziennym jedna z szuflad jest na wpół wysunięta, ponieważ zalęgła się w niej kura wysiadująca jaja.
– Kury znowu mnie przechytrzyły – powiada mamusia. – Wczoraj znalazłam jedną na górze, w kącie sypialni. Za dużo ich. Następnym razem przywieź śrutówkę i w końcu pomóż mi zrobić porządek z paroma kogutami. Są takie ładne, brązowe, czarne, nakrapiane, niektóre mają piórka na palcach, a inne nie. Nie mogę się zdecydować, których się pozbyć.
Mamusia ma kury w stodole i w kurniku, a do domu bierze zwykle te, które chorują. Od czasu do czasu nowo wyklute pisklęta nie wiedzieć czemu mają niewładne nóżki. Kuleją, ledwie potrafią stać, a co dopiero chodzić. Mamusia odkryła, że jeżeli poniańczy kurczę tydzień lub dwa w ramionach i pośpi z nim przytulonym do niej w łóżku, ptaszkowi w końcu poprawia się zdrowie i staje się pełnokrwistym zwierzątkiem domowym. Ciepło wytwarzane przez piecyk na drewno i ziarno rozsypane na podłodze stwarzają kurom doskonałe warunki. Ot, autorska wariacja mamusi na temat „przetrwania najlepiej przystosowanych”. Najbardziej schorowane kurczaki otacza najczulszą opieką, w cieple piecyka kury rozmnażają się przez cały rok i wysiadują kolejne pokolenia niepełnosprawnych piskląt, dzięki czemu mamusia zawsze ma się czym opiekować. Mamusia przechwala się, że jaja tych kur są najlepsze na świecie. Muszę przyznać, że żółtka są w istocie przepysznie wybarwione.
Kurzy bajzel mamusi nieco mnie brzydził, póki moja żona Rachel nie napomniała mnie, że opieka nad zwierzętami sprzyja zdrowiu psychicznemu. Rzeczywiście, mamusia przynajmniej nie łyka niczego na depresję ani na uspokojenie. Nigdy nie nauczyła się prowadzić samochodu, więc bardzo rzadko opuszcza dom. No i w końcu to przecież nie ja mam stale na głowie te gdaczące stworzenia! Cały mój udział w tym interesie sprowadza się do tego, że od czasu do czasu przywożę z sobą śrutówkę.
Papa nie mógłby tak żyć. Był maniakiem porządku. Chował każdy świstek papieru, każdy kwitek, prowadził księgę rachunkową, w której zapisywał wszystko co do centa. Po jego śmierci w 1984 roku mamusia przez lata utrzymywała, że porządkuje jego papiery, ale nigdy nie spostrzegłem ani śladu postępu. Oczywiście nie moją sprawą było to, co zatrzyma, a co wyrzuci. Matka od dziesiątek lat wytykała mi, że nie zgadzam się z ojcem bardziej, niż przystoi synowi. W rodzinie uważano to za świadectwo braku szacunku. Wiedziałem, że lepiej nie prosić mamusi o jakikolwiek świstek i nie przetrząsać domowych graciarni.
Stodoła, gdzie pośród stosów rzeczy nagromadzonych przez dziesięciolecia mieszkała reszta kur, w czasach mojego dzieciństwa służyła również jako gołębnik. Zaczęło się od jednego ptaka, który uciekł Murrayowi Fossowi. Murray był synem Dota Fossa, właściciela Dot’s Place, stacji benzynowej i sklepiku z papierosami i cukierkami na skrzyżowaniu półtora kilometra od naszego domu. Murray zwiał do Los Angeles, a przed wyjazdem zebrał wszystkie swoje ukochane gołębie pocztowe i kolejno skręcił im karki. Jeden wszakże mu uciekł i przyfrunął na szczyt naszej stodoły. Mamusia wysypała garść ziarna, które gołąb w końcu zjadł. Niedługo potem pojawił się drugi, oczywiście płci przeciwnej, i ptaki zaczęły się mnożyć jak szalone. Ziarno sypane gołębiom zwabiało i żywiło również myszy, pręgowce, wróble i szczury – wszystko to osiedlało się w stodole i opływało w dostatki. Pamiętam, że pewnej nocy za pomocą beczki na ziarno złowiłem dwadzieścia szczurów. Następnie zameldowały się łasice, a potem i para jastrzębi zachwyciła się tym terenem łowieckim. Jastrzębie siadywały na pobliskim drzewie i czekały w ukryciu, a jeżeli w tym czasie ze stodoły wyfruwał gołąb, miał tylko cień szansy na to, żeby nie stać się żerem dla młodych jastrzębi, stłoczonych w gnieździe z patyków wysoko na sośnie na Picker Hill. Mamusia pragnęła chronić swoje gołębie i postulowała zastrzelenie jastrzębi, ale papa stanowczo się sprzeciwił. Pisał do mnie: „Jastrząb trzebi stado gołębi, codziennie porywa jednego, ale rzadko go widujemy. Nie będziemy się wtrącać. Niechże porwie nawet wszystkie”.
Pogadawszy z mamusią przy piwie, poszedłem do stodoły, gdzie po stromych schodkach wdrapałem się na strych do składowania siana. Siana od dawna tam już nie składowano, natomiast walały się nędzne resztki moich uli sprzed co najmniej czterdziestu lat. Bodaj jakiś urson, być może jeszcze ten, którego sam hodowałem, poobgryzał niektóre z nich, podobnie jak krawędzie schodków wiodących na strych. Kiedy przybyliśmy tutaj w 1951 roku, szyby w oknach w obydwu szczytach stodoły były wybite, i tak już zostało. Pamiętałem, że dymówki i drozdy korzystały z tych dziurawych okien i zakładały gniazda na belkach w stodole. Wnętrze budynku pokrywała gruba warstwa kurzu i ptasich odchodów, które się gromadziły przez czterdzieści lat, a na strychu stało trochę pudeł z ruchomościami papy, papierami i rzeczami osobistymi. Kury najwyraźniej gospodarzyły w tych papierach, bo znajdowałem w nich skorupki, dawno zgniłe jaja, z których czasem wyciekła zawartość. O tak, tutaj mogłem sobie szperać, nie narażając się na utyskiwania mamusi. Z pewnego pudła wyzierał stary garnitur papy. Bardzo mgliście przypominałem sobie papę w tym ubraniu. Najżywiej wrył mi się w pamięć w białych szortach i spłowiałej zielonej baseballówce.
W pudle tym znalazłem stare pułapki papy na owady. Było tam też kilka ze szczurzych pułapek, któreśmy mieli z sobą w trakcie ucieczki przed Armią Czerwoną, i tych zabieranych przez papę na wyprawy na Celebes, do Persji, Birmy, na Borneo i w inne egzotyczne krainy. Pamiętałem, jak pod koniec lat czterdziestych, kiedy byłem małym chłopakiem, zastawiał te pułapki w lesie Hahnheide w Niemczech. Inne pudło zawierało odbitki rozpraw naukowych ojca, wiele kartek, pożółkłych już i pokrytych kurzem. Te rozprawy były ukoronowaniem jego kariery, a właściwie sensem całego życia, owocem wielkiej żarliwości i poświęcenia. Zaiste smutne sprawiały wrażenie, niechciane i niszczejące na strychu w stodole. Żadna z tych rozpraw zapewne nie miała więcej niż kilkunastu czytelników. Większość ludzi nigdy nie słyszała o gąsienicznikach, a wielu tych, którzy o nich słyszeli, uważało je pewnie za jakieś przebrzydłe „muchy”.
Gąsieniczniki (Ichneumonidae) to tajemnicze i egzotyczne błonkówki, które są koneserami parazytyzmu. Każdy gatunek specjalizuje się w pasożytowaniu na pewnym innym gatunku owadów lub bardzo niewielu innych gatunkach. Gąsieniczniki odznaczają się wielką delikatnością ukształtowania oraz niesłychanym zróżnicowaniem i subtelnością ubarwienia. Jest ich dziesiątki tysięcy gatunków i niełatwo je rozróżnić. Samce i samice jednego gatunku często różnią się kształtem i wielkością, wymiarami wyrostków i ubarwieniem (od żółci i brązu po opalizujący metaliczny błękit z kontrastowymi czarnymi i białymi deseniami). Samica ma pokładełko wystające z zakończenia odwłoka. W zależności od gatunku pokładełko może być tak krótkie, że ledwo widoczne, albo tak długie jak reszta ciała owada, a nawet dłuższe. Pokładełko spełnia również funkcję żądła, ale przede wszystkim służy do składania jaja w ciele ofiary.
Papa przez całe życie opisał przeszło tysiąc nowych gatunków, z tym że wiele z nich na podstawie okazów muzealnych, a każdy członek naszej rodziny, który trzymał w ręku siatkę do połowu owadów, został uwieczniony w nazwie schwytanego przez siebie gąsienicznika. W nazwach czterech gatunków, których przedstawicieli złowiłem kolejno na Nowej Gwinei, w Afryce, Los Angeles i opodal naszego gospodarstwa w Maine, papa zawarł epitet gatunkowy berndi. O ile wiem, nikt przedtem nie znalazł, a w każdym razie nie opisał żadnego z tych gatunków, chociaż każdy z nich najprawdopodobniej uprawia swój proceder na znacznym obszarze odpowiedniego kontynentu. Dotyczy to wielu innych gatunków, które zostaną odkryte na całej ziemi. Z powodu wielkiej różnorodności i nienarzucającego się sposobu życia tych wspaniałych, delikatnych, cudownych owadów ludzie w zasadzie nic o nich nie wiedzą i ich nie zauważają – prócz papy. Ujmował on świat w kategoriach siedlisk gąsieniczników. Potrafił wskazać setki szczególików odróżniających jeden gatunek od drugiego. W odniesieniu do każdego okazu w swoim zbiorze umiał podać dokładny czas i miejsce jego schwytania. Jak nikt przed nim bądź po nim poznawał, czy na danym terenie znajdzie się gąsienicznika.
Prawdę mówiąc, w dzieciństwie gąsieniczniki mało mnie interesowały. Co więcej, czasami się buntowałem, kiedy ojciec ciągnął mnie zimą w las, żeby rozłupywać butwiejące pnie w poszukiwaniu hibernujących gąsieniczników, a latem, żeby wypatrywać ich na liściach, od czego naprawdę bolały oczy. O wiele bardziej wolałem tropić łasicę albo polować na kuropatwy lub króliki, a więc oddawać się zajęciom, które papa odrzucał, zapewne dlatego, że pochłaniały dużo czasu i bardzo rzadko dawały namacalne wyniki. Najgorsze były letnie wyprawy, kiedy papa pakował mnie do samochodu i jechaliśmy długo na zapadłe bagno, gdzie pożerani żywcem przez meszki i komary poszukiwaliśmy jakiegoś szczególnego gatunku faworytów papy. Gąsieniczniki były jego pasją, nie moją. Muszę jednak przyznać, że kiedy udało mi się złowić „jedynkę” – czyli okaz, który zajął poczesne miejsce w kolekcji papy, a mnie zapewnił smaczną nagrodę – wtedy, jakkolwiek bardzo się starałem, żeby nic nie dać po sobie poznać, rzeczywiście czułem dumę i radość.
Po łowach wracaliśmy do domu i papa udawał się do pracowni, gdzie rozpinał okazy. Za pomocą cieniutkich igieł pieczołowicie eksponował skrzydełka i każdy z kilkunastu – nie inaczej, kilkunastu – wyrostków. Uwielbiał te swoje cudeńka, niczego im nie żałował. Rozpięte w równiutkich rządkach i opisane drobniutkim pismem, umieszczał je w specjalnych hermetycznych przeszklonych gablotkach, które sprowadzał z Niemiec, i tak zabezpieczone przechowywał w ogniotrwałym pomieszczeniu, na którego budowę wydał ostatniego centa. Nie znalazł ani dolara na to, żeby wysłać na studia którekolwiek z pięciorga potomstwa (w mojej opowieści występuje tylko czworo, ponieważ jednego potomka papy nigdy nie poznaliśmy), ale stać go było na ów ceglany sejf na gąsieniczniki. Widząc go zajętego tą żmudną i wymagającą pracą, nieraz zadawałem sobie pytanie: po co? Jaki to ma sens? Po co zadawać sobie tyle trudu?
Kiedy wieczorami pracował przy lampie i mikroskopie, czasem siadałem na wprost niego, a on próbował zainteresować mnie historią rodziny, wyciągając stare fotografie i wskazując obce twarze. Słuchałem grzecznie, ale nic więcej. To była jego historia, a ja pragnąłem należeć do świata przyszłości. Moimi bohaterami byli chłopcy z sąsiednich farm, którzy grali w baseball, biegali po bieżni, wiosną chodzili na ryby, jesienią polowali na jelenie, w nocy wyprawiali się na szopy, a w zimie łowili ryby spod lodu i zakładali wnyki. W porównaniu z nimi papa był tylko beznadziejnym kolekcjonerem robaków, którego czasami się wstydziłem. W gablotce zawieszonej na ścianie trzymał kilka odznaczeń wojennych i nie omieszkał ich pokazywać sąsiadom, podobnie jak zoologicznych osobliwości z Afryki i Meksyku. Przede wszystkim jednak demonstrował naszym gościom swój zbiór owadów, czy byli to uczniowie, farmerzy, robotnicy miejscowych zakładów wełniarskich, czy wykładowcy uniwersytetu w pobliskim Farmington. Niektórzy z gości zachowywali się tak, jak gdyby te eksponaty ich ciekawiły. Ja jednak wiedziałem swoje i wewnętrznie cierpiałem. Czy on nie rozumie, że te robaki nic a nic nikogo nie obchodzą? Jednocześnie gąsieniczniki papy były głównym spoiwem naszego życia, czynnikiem, który trzymał nas razem, a już na pewno mnie i jego. Podejrzewam, że gdyby nie moje bystre oczy i uległe pomaganie mu w łowach, nieczęsto miałbym kontakt z papą. Nie taił, że liczy na to, iż w przyszłości przejmę jego kolekcję, ale ja nie miałem ani chęci, ani zamiaru spełnienia tego oczekiwania. W miarę dorastania oddalałem się zarówno od papy, jak i od jego gąsieniczników. Miałem co innego do roboty. Później rzeczywiście studiowałem biologię, ale innego rodzaju. Myślę, że bardzo zawiodłem ojca, byłem jednak zbyt młody i zanadto pochłonięty swoimi sprawami, żeby to zauważyć.
Wtedy na strychu stodoły mamusi, patrząc na pudła pełne starych, nieczytelnych druków, poczułem żal. Myszkując w rupieciach, spostrzegłem książkę w zielonej oprawie. Szpeciły ją zacieki od śniegu, który przez dziesiątki lat wpadał do stodoły przez dziurawe okna. Były na niej też zaschnięte ślady ptasich kup, a pod nimi widniał wybity złotymi literami napis: BurmesischeIchneumoninae, Part 1, Gerd H. Heinrich,Dryden, Maine, U.S.A. „Dryden” oznaczało jednoizbowy urząd pocztowy opodal Wilton. Na drugim tomie widniało jedynie: Part 2.
W oczach laika te dwie książki mają nie większe znaczenie niż w oczach kur, które grzebały między ich kartkami. Ja wszakże wiedziałem, ile znaczyły dla papy. Ojciec walczył w dwóch wojnach. Aż za dobrze rozumiał ulotność życia. Ale wbrew wszelkim oczekiwaniom nie tylko raz, drugi i trzeci uchodził cało i zaczynał wszystko od nowa, lecz także zdołał w końcu stworzyć dzieło, które zostanie po nim na wieki. I oto miałem je w ręku, uwalane kurzym łajnem, utytłane w pyle i nieczytane. Zastanawiałem się, w jakim sensie „nieśmiertelne” jest dzieło życia, jeżeli traktuje o sprawach tak ezoterycznych, że obchodzących mało kogo. Pasja do badania tych błonkówek była jedną jedyną nicią osnowy, podczas gdy wszystko inne – dom, rodzinę, miłości mojego ojca – oplatały wokół niej wydarzenia światowe, nad którymi papa nie miał władzy. Gąsieniczniki zakotwiczały go w świecie i dzięki nim przetrwał wszystkie burze życia. Czy nie dlatego tak cenił porządek, opanowanie i równomierny postęp, że właśnie tego żądały od niego te owady?
Ojca pamiętam głównie jako mężczyznę w podeszłym wieku. Kiedy w 1951 roku przyjechaliśmy do Stanów Zjednoczonych, miał już pięćdziesiąt pięć lat. Strawił tysiące godzin zgarbiony nad swoimi zbiorami i oczy go już zawodziły. Wkrótce jęły słabnąć władze umysłowe. Dopiero gdy sam miałem tyle lat co ojciec wtedy, zacząłem rozumieć długą drogę, którą przeszedł. Przecież nie urodził się jako dość ekscentryczny, zgorzkniały starszy mężczyzna. Tak oto dopiero poniewczasie dostrzegłem niezwykłą siłę, wytrwałość i pasję, które sprawiły, że życie papy, chociaż pełne wielkich strat, obfitowało w przygody i osiągnięcia.
Jeszcze w latach osiemdziesiątych papa nadal pracował nad swoim zasadniczym studium, tym na temat gąsieniczników orientalnych. Właśnie perspektywa opublikowania tego studium skłoniła go do wyjazdu do Ameryki w obliczu niekończących się i najwyraźniej niemożliwych do przezwyciężenia trudności, które piętrzyły się przed nim w Europie. Ale i w Ameryce nie było łatwo. Podczas gdy zwyrodnienie plamki żółtej odbierało mu wzrok, papa ścigał się z czasem, żeby ukończyć zarówno studium główne, jak i uzupełniające studia na temat gąsieniczników afrykańskich, północnoamerykańskich i rosyjskich. W końcu zrezygnował z publikacji całościowego opracowania na temat gąsieniczników orientalnych i, żeby ocalić chociaż część zdobyczy, postanowił ogłosić tylko swoje najnowsze ustalenia na temat gąsieniczników birmańskich. W tamtym czasie w Stanach Zjednoczonych taksonomia wychodziła z mody, na fali były ekologia, fizjologia i biologia molekularna, więc prasa naukowa niechętnie przyjmowała rozprawy taksonomiczne. Ostatecznie papa był zmuszony szukać wydawców znów w Europie i właśnie tam zaczął ogłaszać studium zasadnicze. Pierwsze siedem części ukazało się po niemiecku na łamach szwedzkiego pisma naukowego, a kiedy jego redaktorzy uznali, że nie mogą zrobić nic więcej, papa zwrócił się do periodyku polskiego, w którym ogłosił pozostałe cztery części studium liczącego w sumie tysiąc dwieście pięćdziesiąt osiem stron.
W pudłach na strychu znalazłem również księgi rachunkowe papy. Namawiał mnie do równie skrupulatnego księgowania wydatków, ale nigdy nie zdołałem się zmusić do zapisywania czegokolwiek związanego z pieniędzmi. W rzeczy samej założyłem księgę, która mogłaby być księgą rachunkową, ale zapisywałem w niej zupełnie inne dane, a mianowicie informacje o tym, gdzie znajdowałem gniazda rozmaitych ptaków i co zawierały, albo informacje o tym, jakie gatunki pszczół zauważałem na różnego rodzaju kwiatach. W tamtym czasie papa miał bardzo mało pieniędzy. Każdy cent się liczył. Kiedy przyjechaliśmy do Stanów Zjednoczonych, papa miał nadzieję, że dostanie posadę akademicką i będzie zarabiał, wykonując pracę, do której był najlepiej przygotowany, a więc polegającą na badaniu jego ukochanych gąsieniczników i zbieraniu okazów na użytek muzeów. Ponieważ jednak nie miał stopnia naukowego, spotykał się ze sceptycyzmem i niechęcią. Zanim zdobył sobie pozycję „zbieracza” i zaczął zarabiać głównie jako badacz terenowy gromadzący okazy małych ptaków i ssaków do kolekcji muzealnych, nie tylko on, ale i mamusia byli zmuszeni podejmować się wszelkiego rodzaju prac, żeby zarobić na nasze utrzymanie.
Myszkując w stodole, znalazłem jeszcze stare siatki do łowienia owadów i pudełka nabojów do śrutówki, niezużytych podczas wyprawy do Afryki, w której i ja uczestniczyłem przez okres obejmujący dwa sezony letnie. Żeby dołączyć do rodziców, przerwałem studia licencjackie, a za udział w tej ekspedycji oczywiście nie otrzymywałem wynagrodzenia. Na strychu znalazłem dwie wzmocnione skrzynie drewniane, które służyły w trakcie wyprawy do Tanzanii. Zostały zbudowane zgodnie z instrukcjami papy w taki sposób, żeby pasowały do ekwipunku. Pomalowano je na ciemnozielono i opatrzono białym napisem: „Yale University”, oraz inicjałami papy: „G.H.”.
Tak oto niby w śmietniku grzebałem w stertach niszczejących rzeczy, które były w istocie świadectwami historii naszej rodziny, i nagle poczułem, że jeżeli chcę zrozumieć tę historię i zarówno na użytek własny, jak i moich dzieci złożyć ją w całość, to muszę działać, i to szybko, zanim będzie za późno. Dwadzieścia lat wcześniej w In a Patch of Fireweed [W łanie kiprzycy] pobieżnie opisałem naszą ucieczkę z Polski, ale mamusia po przeczytaniu tej książki zarzuciła mi „kłamstwa”.
Ten werdykt mnie zaintrygował.
– Jakie kłamstwa? – zapytałem.
Mamusia długo milczała, a w końcu rzekła:
– To nie ty zerwałeś kwiaty forsycji, zanim zeszliśmy do schronu, lecz Marianne.
Rzeczywiście nie pamiętałem wyraźnie, które z nas zerwało gałązkę forsycji. Ale pamiętałem, że wzięliśmy kwiatki z sobą i że napisałem, iż nabrałem obrzydzenia do tej rośliny. Następnej wiosny mamusia, która nigdy przedtem nie hodowała forsycji, posadziła przy domu jej wielki krzak. Odniosłem wrażenie, że to bezpośredni przytyk pod moim adresem, chociaż mamusia powiedziała tylko, że „naszła ją ochota”, żeby posadzić forsycję. Kiedy wróciwszy ze stodoły, powiedziałem mamusi, że chcę spisać dzieje rodziny Heinrichów, rzuciła sucho:
– Nie możesz.
Zamarłem, chociaż nie byłem całkiem zaskoczony. Mimo wszystko myślałem, iż matka się ucieszy, że chcę tak głęboko zająć się przeszłością, o której i ona, i papa stale opowiadali i którą zawsze pragnęli mnie zainteresować.
– Dlaczego? – zapytałem, chociaż dobrze wiedziałem, co odpowie.
– Bo nie napiszesz jej po mojej myśli.
Święta prawda. Mamusia nie wierzyła w moją pisarską rzetelność.
– Możesz mi opowiedzieć wszystko, co wiesz, i możesz mnie poprawiać – próbowałem ją przekonać, przyznając w duchu, że upraszczałem, wielu rzeczy nie dopowiadałem, opierałem się na pogłoskach. – A najlepiej sama wszystko opisz i przyślij mnie – dodałem.
Miałem nadzieję, że mamusia pozwoli mi zajrzeć do księgi gości, którą zabrała z Borówek, naszej posiadłości w Polsce, kiedy uciekaliśmy przed nadciągającą Armią Czerwoną. W trakcie trzymiesięcznego exodusu księga ta służyła jako swoisty dziennik.
– Gdybym wszystko opisała, to sama napisałabym tę książkę – zauważyła mamusia i dodała: – Jestem taka zajęta, nie mam czasu.
Jeżeli nie ma czasu w połowie dziewiątego krzyżyka, to kiedy będzie go mieć, pomyślałem.
– Tak czy owak – rzuciła jeszcze – nie podoba mi się twoje pisanie.
Kiedy jeszcze raz poszedłem do stodoły, wpadła mi w oko strasznie zaplamiona i obszarpana teczka z niebieskiego kartonu, która się nie rozleciała tylko dlatego, że obwiązano ją sznurkiem. Widniała na niej etykieta, na której papa napisał: „Erinnerungs-Correspondenz, 1945–1950”, czyli: „Listy pamiątkowe, 1945–1950”. Z nabożeństwem podniosłem wystrzępioną i wybrudzoną teczkę. Miałem wrażenie, że to adresowana do mnie wiadomość, prosto od ojca. Otwarłem teczkę i na wierzchu ujrzałem list, który wyszedł spod mojej ręki, kiedy miałem jakieś siedem lat. Na krzywych liniach, które wykreśliłem na kartce czystego papieru, widniały nieporadne bazgroły, po niemiecku, co drugie słowo z błędem. Pisałem: „Kochany Papo, czy przywieziesz orzesznicę, a weź ją z sobą żywą i trzymaj, a ja mam też nietoperza i on jest też żywy w klatce na gąsienice i karmię go, a złapałem też dla ciebie kokoszkę taką jak przedtem i ona jest już obdarta i pozdrawiam Papę i Mamusię”.
Przypomniałem sobie nawet, jak schwytałem tę kokoszkę. Próbowała się ukryć pod okapem wysokiego brzegu stawu. Ów list, który napisałem do ojca, gdy z matką przebywał na wyprawie zbierackiej w Alpach na południu Niemiec – podczas gdy my zostaliśmy w leśnej chacie na północy kraju pod opieką żony papy Anneliese, którą mamusia nazywała „przeklętą wiedźmą” – wywołał lawinę wspomnień i wzbudził we mnie osobliwą pewność, że ojciec celowo zebrał te listy po to, żebym wiele lat po jego śmierci je znalazł.
Później przekartkowałem liczne listy zebrane w niebieskiej teczce. Chociaż przez przeszło pół wieku mało używałem niemczyzny, pamiętałem wystarczająco wiele, żeby o tyle o ile je rozumieć. Rodzice rozmawiali z sobą zwykle po niemiecku, wyjąwszy chwile, gdy nie chcieli, abyśmy ja i Marianne rozumieli, o czym mówią, i wtedy przechodzili na polski. Jeden z listów napisał Ernst Schäfer. Znałem to nazwisko. Wydało mi się, że ojciec o nim wspomniał, ale nie pamiętałem, w jakim kontekście. Schäfer należał nie tylko do NSDAP, lecz również do SS i był jednym z najokrutniejszych zbirów Hitlera. Dlaczego papa z nim korespondował?
Kilka dni później dostałem list od niejakiej Evy Ziesche, mieszkanki Berlina, która przeczytawszy moją książkę Ravens in Winter [Kruki w zimie], podobnie jak wielu innych czytelników postanowiła podzielić się ze mną obserwacjami dotyczącymi kruka, którego hodowała jako zwierzątko domowe. Kiedy przeczytałem, że Eva pracuje w Handschriftenabteilung, czyli Dziale Rękopisów, Staatsbibliothek w Berlinie, bardzo mnie to zelektryzowało. Nigdy przedtem nie słyszałem o tego rodzaju placówce, czy to w bibliotece, czy gdziekolwiek indziej, ale jeżeli stare rękopiśmienne listy, które znalazłem w niebieskiej teczce, były miarodajne, to przydatność takich ośrodków stawała się oczywista. Natychmiast skontaktowałem się z Evą Ziesche, pytając, czy nie pomogłaby mi odczytać kilku listów. Mniej więcej po tygodniu dostałem odpowiedź:
Mam dla Pana niespodziankę. W naszej bibliotece przechowujemy bogatą spuściznę Erwina Stresemanna. W jej skład wchodzą dwa grube tomy listów od Gerda Heinricha, z okresu od lutego 1926 do listopada 1963! Zapewne Pański zbiór obejmuje drugą część tej korespondencji. Przyjrzałam się odręcznemu pismu Stresemanna i nie sądzę, żeby jego odczytanie nastręczało trudności.
Od razu umówiliśmy się na wymianę materiałów. „Oniemiałam, jak Pan przez mojego kruka dotarł do tak ciekawego zbioru korespondencji. Po prostu bajeczne!”, pisała Eva. Zaiste bajeczne, niewiarygodne, pomyślałem.
Skopiowałem listy Stresemanna, a oryginały wysłałem do berlińskiego archiwum, gdzie było ich miejsce. Wkrótce dostałem ciężką paczkę zawierającą jakieś półtora tysiąca stron listów papy. Oto bezcenne źródło, gdzie znajdę bezpośredni wyraz wielu przeżyć papy i jego odczuć, którymi się dzielił z najbardziej zaufanym kolegą, przyjacielem i towarzyszem broni, oficerem Luftwaffe w czasach II wojny światowej. W listach tych znajdę żywe opisy wypraw ojca do dalekich krajów, opisy jego ukochanych Borówek i zwierzenia na temat walki nie tylko o to, żeby przetrwać, lecz również o to, by móc kontynuować badania pomimo wojny, a potem wygnania.
Nieprawdopodobne zrządzenie losu, które sprawiło, że to przebogate źródło myśli ojca wpadło mi w ręce, uznałem za znak, którego nie wolno zlekceważyć. Liczne opowieści ojca o jego życiu obfitowały w tyle niesamowitych zbiegów okoliczności, że trudno było w nie wierzyć. A teraz i mnie niewiarygodny uśmiech losu otwarł możliwość poznania prawdy o nim. W ten sposób zacząłem zbierać w całość rozrzucone elementy układanki.
O Borówkach, czyli posiadłości ziemskiej w Polsce, w której dorastał i spędził wielką część życia, ojciec mawiał czasem: „dom duszy mojej”. Pisał o nich: „ukochana ojczyzna, z którą jestem zrośnięty wszystkimi włóknami serca”. Z Borówek wygnała go wojna, co porównywał do morderstwa. Z dzieciństwa Borówki pamiętam tylko z owego śnieżnego dnia, gdyśmy z nich uciekli przed Rosjanami. Miałem wtedy niespełna pięć lat. Ale opowieści o życiu tam słuchałem, odkąd pamiętam. Jeszcze jako starzec na naszej farmie w Maine papa z nabożeństwem i tęsknotą wspominał to, co przeżył w Borówkach. Jeżeli wierzyć opowieściom jego i tych, którzy w nich bawili, Borówki najbardziej ze wszystkich miejsc na świecie przypominały utopię. Każdy, kto je znał, opowiadał o nich niczym o swoim Shangri-La.
Wyobrażenie o Borówkach zawdzięczam po części ilustrowanej mapie tego siedliska, którą ma moja przyrodnia siostra Ursula, zwana Ullą. Odmalowano na niej lasy i pola, mokradła i wzgórza, ukazano lisy i bociany. Wyrysowano również stodoły i zabudowania gospodarskie, dwór oraz domy, w których mieszkali liczni pracownicy majątku. W niektórych miejscach tego pejzażu widać ludzi zajętych, dajmy na to, żęciem kosami zboża, wiązaniem go w snopy i ładowaniem na wozy zaprzężone w konie. W sumie ukazano jedenaście koni. „Konie – mówiła Ulla – były miłością mojego życia. Papa powtarzał, że tylko kretyn może się tak interesować końmi. Skoro moje skłonności nie były tajemnicą, jasne, co miał na myśli. Das Glück dieser Erde liegt auf dem Rücken der Pferde, mówi poeta[2]. Nigdy nie czułam się bardziej szczęśliwa, niż gdy galopowałam przez pola i łąki albo konno ścigałam się z burzą, która jednak mnie dopadła. Kocham wszystkie zwierzęta, ale konie są koroną stworzenia”.
W rogu mapy Ulli widać dwie osoby jadące ramię w ramię na koniach. „To Ruth i ja”, powiedziała Ulla.
Właśnie jej przyjaciółka Ruth Michelly, teraz Gilbert, która odwiedziła ją w Borówkach, zrobiła tę ilustrowaną mapę. Opowieść tę zaczynam od samych Borówek, ponieważ są źródłem wielkiej części tego, o czym będę mówił.
Majątek ten znalazł się w rękach naszej rodziny dzięki temu, że moja babka, którą z niemiecka nazywaliśmy Omą, czyli „babcią”, urodziła się jako dziewczynka, a nie chłopiec. Jej przodkowie przybyli z Niemiec do Polski w 1697 roku, gdy królem został August II Mocny, o którym opowiadano, że gołymi rękoma łamał podkowy i że spłodził trzysta sześćdziesięcioro pięcioro lub nawet trzysta osiemdziesięcioro dwoje dzieci. Nowy król przyjechał z Saksonii ze świtą urzędników, w tym ministrem finansów nazwiskiem von Tepper. Król nadał swojemu ministrowi wielką posiadłość ziemską Trzeboń w północno-zachodniej Polsce. Ziemia nadal należała do króla, ale rodzina, której ją nadano, miała niczym nieograniczone prawo jej użytkowania. Von Tepperowie dziedziczyli ten majątek, jednak tylko po mieczu.
Jeden z von Tepperów władających Trzeboniem nie miał syna, więc adoptował przybysza ze Szkocji, niejakiego Fergusona, który przyjął nazwisko von Tepper-Ferguson. Jego syn Adolf Trzebon von Tepper-Ferguson poślubił Żydówkę Valerię Schlesinger, z którą miał córkę. Ich córka Margarethe von Tepper-Ferguson, urodzona 9 kwietnia 1868 roku, była matką mojego ojca, a więc moją babcią. Skoro nie mogła dziedziczyć ziemi, rodzice kupili jej Borówki, majątek o powierzchni tysiąca sześciuset mórg (mniej więcej dziewięciuset hektarów). Margarethe bardzo kochała swoją posiadłość i chociaż studiowała w szkole artystycznej w Paryżu, po studiach wróciła do Borówek i nigdy z nich nie wyjechała. W 1889 roku wyszła za Stabartza (lekarza wojskowego) Hermanna Heinricha, mojego dziadka, którego z niemiecka nazywaliśmy Opem.
Opa był tęgim i surowym mężczyzną, ale znakomitym lekarzem. Miał praktykę w Berlinie, gdzie przyjmował pacjentów z całej Europy. Jego ojciec służył jako pastor luterański i oprócz Hermanna wykarmił czterech synów. Hermann zrobił karierę dzięki armii, która zapłaciła za jego studia medyczne. Druga żona papy Anneliese w pewnym liście pisała, że był to „oryginał, ale z tych raczej niemiłych”. „Wyniosły Prusak skłonny do moralizowania. Ze względu na różnicę pokoleń wydawał się nam staroświecki. Był entsetzlich [przeraźliwie] uparty i rechthaberisch [apodyktyczny]. Niech spoczywa w spokoju”.
Margarethe i Hermann spędzali wiele czasu razem w Borówkach, gdzie najpierw, 3 listopada 1890 roku, urodziła się im córka Charlotte, zwana Lotte, a następnie, 7 listopada 1896 roku, syn Gerd, mój ojciec. Do wieku około dziesięciu lat dzieci miały nauczycieli domowych, po czym wysłano je do szkoły w Berlinie. W Berlinie Lotte jako dziewiętnastoletnia panienka zakochała się w Ernście Redlichu, studencie prawa pochodzącym z Rygi. Ernst przedstawił się Margarethe i Hermannowi, poprosił o rękę Lotte i został przyjęty. Ogłoszono zaręczyny, lecz wkrótce potem Ernst zapadł na tyfus. Hermann oczywiście wiedział, jak bardzo zaraźliwa jest ta choroba, i zakazał Lotte odwiedzin u narzeczonego, ale Margarethe zachęcała córkę do działania zgodnie z głosem serca, w następstwie czego Lotte codziennie odwiedzała Ernsta. Zaraziwszy się tyfusem, zmarła, podczas gdy Ernst wyzdrowiał. Lotte pochowano w Borówkach, a Margarethe postawiła na jej grobie replikę Nike z Samotraki, skrzydlatej bogini zwycięstwa. Kiedy byłem dzieckiem, ojciec często opowiadał mi o tym nagrobku, co wydawało się wtedy mało istotne, ale nieoczekiwanie nabrało znaczenia, gdy dorosłem.
Obydwoje rodzice strasznie rozpaczali po śmierci córki, lecz Hermann wściekł się na żonę, że zachęcała Lotte do odwiedzania chorego narzeczonego. Oddalili się od siebie nieodwracalnie i w końcu rozstali. Margarethe wróciła do nazwiska panieńskiego i resztę życia spędziła w Borówkach w letnim domku nad stawem w cieniu starych kasztanowców, w którym urządziła pracownię malarską. Większość czasu poświęcała malowaniu i niekiedy nie pojawiała się w dworze nawet na posiłki, które kazała przynosić sobie do pracowni. Hermann przebywał głównie w mieszkaniu i gabinecie w Berlinie.
Życie w Borówkach toczyło się dalej, a nawet rozkwitało. Codziennie rano Franka, zwana Karlicą, schodziła na dół i rozpalała w wielkim piecu kaflowym w kuchni. Potem kucharka Helena szykowała śniadanie, podczas gdy pokojówka Erna nakrywała do stołu i podawała poranny posiłek złożony z chleba z masłem i parówek. Te trzy kobiety mieszkały we dworze. Taką służbę właściciele majątku traktowali jak uboższych krewnych i odpowiadali za jej utrzymanie. Dwanaście rodzin robotników rolnych mieszkało w „wiosce” złożonej z sześciu podwójnych domów. Każda rodzina miała dla siebie pewien areał, hodowała swoje krowy mleczne, świnie, kury, gęsi i uprawiała własny ogród. Cieślę i kowala zatrudniano w pełnym wymiarze godzin i opłacano zgodnie z obowiązującymi stawkami. Robotnicy rolni dostawali skromne wynagrodzenie pieniężne, ale nie płacili za mieszkanie ani ziemię, mieli swoją żywność, nie płacili podatków ani za opiekę medyczną. Kiedy ktoś zachorował, posyłano do miasteczka po „Debu”, jak nazywano doktora Debushewitza. Debu przyjeżdżał, badał pacjenta, rozgrywał kilka partyjek ping-ponga, zostawał na obiedzie lub kolacji, po czym odjeżdżał, zabierając jako honorarium szynkę lub worek ziemniaków.
Codziennie gong obwieszczał pobudkę, wzywał na obiad i na kolację. Mamusia, która w Borówkach spędziła kilka lat, mówiła, że tamtejszy porządek dnia był „od zawsze taki sam”. „Nie było powodu go zmieniać, bo nie zmieniały się zajęcia ludzi”. Na polach zbierano siano, uprawiano ziemniaki, żyto, buraki cukrowe i konopie. Hodowano od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu krów, dwieście owiec, do tego świnie, kury i gęsi. Trzymano czterdzieści koni roboczych, a oprócz nich dwa araby pod wierzch, ukochane przez Ullę, i dwa konie do powozu, którymi zajmował się stangret. Pola obrabiano końmi oraz ręcznie. Buraki i ziemniaki sadzono pojedynczo, żyto i siano żęto kosami. Siano za pomocą grabi zbierano w kopki, żyto wiązano w snopy, a jedne i drugie ładowano potem widłami na wozy i zwożono do stodół. Żyto młócono w młocarni napędzanej przez konia w kieracie. Nie używano paliw do napędzania maszyn, a na polach nie stosowano pestycydów, ponieważ w Borówkach od dziesięcioleci, a może stuleci, przestrzegano sumiennie zasad płodozmianu. Buraki i ziemniaki wykopywano ręcznie i zbierano w worki, które wozami transportowano do domu i na targ. Po jesiennych żniwach na pola wyganiano gęsi, aby się utuczyły tym, co zostało. Później gęsi zarzynano, a z ich puchu robiono kołdry i poduszki. Kobiety pracujące pod kierunkiem Anneliese przerabiały świnie na szynki i kiełbasy, przy czym jako osłonki do kiełbas wykorzystywano wyczyszczone jelita. Wszystkie wyroby masarskie wędzono, a następnie przechowywano w dworskiej spiżarni na poddaszu.
Ale były też luksusy. Na deser, także w lecie, często jedliśmy lody robione przy użyciu lodu zebranego zimą ze stawu i przechowywanego w kopcu pod grubą warstwą trocin. Wodę czerpano z płytkiej studni wiadrem zawieszonym na sznurze na końcu żurawia. Studnię wykopano na środku podwórza, aby służyła zarówno dworowi, jak i folwarkowi. Z pobliskiego mokradła, gdzie co roku gnieździły się żurawie, wydobywano torf, który pocięty na brykiety i wysuszony służył w zimie jako opał. Posiłki jadano przy wielkim okrągłym stole, którego skraj Oma ozdobiła pięknym malowanym ornamentem z różowych i purpurowych kwiatów. „Zawsze mieliśmy gości – wspominała mamusia. – Często przyjeżdżali artyści, przyrodnicy, zoologowie z zagranicy i wieczorami urządzaliśmy tańce. Sąsiedzi zaglądali na pół dnia, a goście zagraniczni bawili przez tydzień albo miesiąc. Każdy miał swój pokój i robił, co chciał. Spotykaliśmy się przy posiłkach, kawie, na tańcach, polowaniach… nie to co teraz, kiedy gości ma się stale na głowie i ciągle trzeba się nimi zajmować”.
Borówki były spokojne, urocze, piękne. Żyło się w nich wygodnie, w starym stylu, który w Europie kultywowano od stuleci, a którego smaku ja wszakże nie poznałem.
Wkrótce po tym, jak zacząłem pisać tę książkę, odebrałem telefon od kobiety, która przedstawiła się jako Christiane Marks. Czekając na wizytę w gabinecie dentystycznym w Marylandzie, przeglądała miesięcznik „Smithsonian” i przeczytała omówienie moich badań nad krukami. Widząc nazwisko „Heinrich”, zaciekawiła się, czy ów badacz ma coś wspólnego z Heinrichami, o których opowiadała jej babka Erna Starke. „Moja babka przyjaźniła się z Margarethe von Tepper-Ferguson, żoną Heinricha z Borówek”, powiedziała mi Christiane i ofiarowała egzemplarz wspomnień o życiu w Borówkach spisanych przez jej ciotkę Beate Richter-Starke. Beate opisała pokoje dworu, które Margarethe kazała pomalować w niezwykłe barwy. Opisała owcze skóry i krzesła o aksamitnej tapicerce wokół trzaskającego wonnego kominka, przy którym wieczorami zbierało się towarzystwo. Pisała o tym, że całe wyposażenie dworu wykonano z darów okolicznych lasów i pól. Opisała wielki stół w jadalni, którego część środkową zrobiono z surowego heblowanego drewna i który od czasu do czasu polerowano woskiem, a jego gładki skraj pomalowano na jasnoszaro. Owe motywy kwiatowe Margarethe namalowała na granicy między częścią środkową a szarym brzegiem. „Nie były to słodkie malutkie dekoracje, lecz namalowane nasyconymi, niemal ciemnymi barwami kwitnące róże z pączkami i liśćmi. Na tle prostoty wszystkiego w Borówkach sprawiały niezwykłe wrażenie”. Nic nie zostało z tego stołu, ale jedna z róż przetrwała! Margarethe dała swojej przyjaciółce Beate obrazek ukazujący różę podobną do tych, które namalowała na stole. Beate zmarła w 1947 roku, ale wcześniej podarowała ten obraz swojej siostrze Ingrid, która jeszcze przed wojną wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Wyjechała z mężem i dwiema córkami, w tym Christiane, która odziedziczyła obraz i potem ofiarowała go mnie. Z kolei ja dałem go swojej córce Erice, która teraz, czyli w czasie gdy piszę tę książkę, przebywa na stypendium naukowym z hematologii w szpitalu uniwersyteckim w Ann Arbor.
Beate wspominała Margarethe, która w czasie ich zażyłości musiała mieć około sześćdziesiątki, jako:
niską odważną kobietę o szczupłej twarzy i gęstych, kręconych siwych włosach. Tak samo jak wieśniaczki chodziła w drewniakach i wełnianej chuście, ale w majątku nikt nie zwracał się do niej inaczej niż: gnädige Frau [wielmożna pani]. W ręku zawsze miała sękatą laskę, a na palcu spod chusty opadającej z ramion błyskał wielki pierścień z oczkiem z czarnego onyksu. Mówiła cichym i melodyjnym głosem, ale każde jej polecenie natychmiast wykonywano. Wychodziła z domu wcześnie rano i był to codzienny rytuał. Najpierw szła do „parku”, będącego w istocie niemal dzikim lasem. Za parkiem rozciągały się mokradła i pasmo porośniętych lasem wzgórz. Na pierwszym z tych niskich wzgórz znajdował się otoczony drzewami cmentarz, miejsce słoneczne, gdzie stał tylko jeden grób, a mianowicie grobowiec Lotte, jej córki. Właśnie cmentarz był celem pierwszego codziennego spaceru Margarethe.
Beate Starke opisała w swoich wspomnieniach również mojego ojca, który wtedy musiał być młody.
W swojej pracowni miał wiele zbiorów owadów, motyli i ptasich jaj, wszystko w najlepszym porządku. Z jaj oczywiście robiono wydmuszki. Z ich zawartości Paulina [czyli ówczesna kucharka] smażyła jajecznicę, więc jedliśmy jaja sójki, bekasa, nawet sowy, nie mówiąc o jajach czajki, które są słynnym przysmakiem. Gerd był domorosłym ornitologiem, ale wkrótce zaczął uczestniczyć w wyprawach badawczych. W swoim czasie na zlecenie pewnego amerykańskiego kolekcjonera pojechał polować na jakiegoś leśnego chruściela, którego od stu lat uważano za wymarłego. Spędził dwa lata w dzikich okolicach Celebesu, ale to było znacznie później, kiedy już dorosłyśmy.
Jako dzieci mówiłyśmy o nim „wujek Gerd”. Kiedy stałyśmy się dziewczętami, które nazywano wtedy Backfischen [podlotkami], nie chciał, żebyśmy nadal go nazywały wujkiem, bo wciąż był młody. Nasza siostra Hermen, która nie była jeszcze podlotkiem, ale już robiła się dowcipna, stwierdziła, że Gerd „się odwujkował”.
Później zaczęłyśmy podziwiać zdolności taneczne odwujkowanego Gerda. Nie potrzebował partnerki, ponieważ szybki i ekspresyjny kozak wystarczy sam w sobie, a tancerz wypełnia cały parkiet. Kroki i figury tego tańca są tak szybkie i zamaszyste, że tancerz sprawia wrażenie ruchomego obrazu. Dzisiaj powiedziałabym, że ten taniec ma w sobie coś kubistycznego.
Niezapomniany był strój Gerda, który często nosił w domu, a który szczególnie dobrze prezentował się w tym tańcu. Strój ten składał się z białej lnianej koszuli, bardzo szykownej, bez krawata, ale suto zdobionej czerwonymi haftami. Do tego spodnie, pumpy w stylu angielskim, w których nie było nic niezwykłego prócz tego, że wiązano je po bokach czerwonymi tasiemkami. Pasowało to do białej koszuli. No i buty! Nie byle jakie, lecz owe wyjątkowo zgrabne buty do jazdy konnej, które na miarę szyli polscy szewcy.
Pomimo okazjonalnych napadów żywiołowości – na przykład zdarzało się, co sama widziałam, że stawał na rękach na stole nakrytym do śniadania, podczas gdy schodzący się goście witali się z nim – Gerd nie był hałaśliwy. Wprost przeciwnie, na ogół zachowywał się bardzo cicho, sprawiał wrażenie dziecka lasu, urodzonego myśliwego. Był przystojny. Miał bardzo ciemne włosy i niezwykle jasne skupione oczy – oczy strzelca wyborowego. Pasję łowiecką z czasem w coraz większym stopniu skupiał na owadach. Nazywano to „misternym polowaniem”. Ale Gerd był również świetny w tak zwanej humanistyce. Pamiętam, jak kiedyś odwiedził nas w mieście, a ja biedziłam się nad zadanym tłumaczeniem czytanki łacińskiej. Gerd zajrzał mi przez ramię i tak płynnie tłumaczył ex tempore całą stronicę, że ledwo nadążałam z notowaniem. W ten sposób błyskawicznie uporałam się z zadaniem domowym. Gdyby nie okropności II wojny światowej i czasów Hitlera, które wszystko zniszczyły, Gerd zostałby panem na Borówkach.
Wtedy, w Borówkach, ojciec musiał być właściwie innym człowiekiem niż potem. Trudno mi sobie go wyobrazić, jak staje na rękach na stole albo tańczy kozaka. Tak samo trudno mi wyobrazić sobie Omę kąpiącą się o północy na golasa z hiszpańskim malarzem Casteluciem, o czym w swoim czasie plotkowano. Portrety dzieci namalowane przez Castelucia wisiały w Borówkach. Przez całe swoje długie życie papa wszakże powtarzał, że umiłowanie przyrody zawdzięcza swojej matce, którą nazywał „prawdziwą artystką natury”.
Po osiągnięciu dorosłości papa przejmował coraz więcej obowiązków dotyczących zarządzania Borówkami. Był dziedzicem tego majątku. Mimo to nadal miał czas na wycieczki w okolicę. Potem opowiadał mi o urodzie mokradła, które w mojej wyobraźni nabrało szczególnego znaczenia, bo właśnie tam każdej wiosny zakładała gniazdo para żurawi, a także, o czym opowiem później, papa się ukrył przed wrogami. Opowiadał o „moczarach”, wielkich podmokłych łąkach pełnych motyli, prymulek i innych dzikich kwiatów, gdzie śpiewały ptaki i roiło się od niezliczonych gatunków owadów. Na wycieczki papa wyruszał z klasą, w powozie, zazwyczaj w damskim towarzystwie, zabierając świeże lody malinowe, które popijano słodką śmietanką, domowy chleb z masłem, salami i wystawne ciasto na deser. Podobnie jak wszyscy inni wokół papa był pewny, że życie będzie się toczyć w ten sposób zawsze.
Ale system ziemiański już w czasach młodości mojego ojca podlegał zmianom. W tamtym okresie Borówki znajdowały się w Prusach Zachodnich, prowincji Królestwa Prus, które wchodziło w skład cesarstwa niemieckiego. Po I wojnie światowej Prusy Zachodnie na mocy traktatu wersalskiego przypadły Polsce, a II wojna światowa zaczęła się od najazdu Hitlera na Polskę pod pretekstem odzyskania Prus Zachodnich dla Niemiec. Po tej wojnie Prusy Zachodnie znowu przypadły Polsce. Bolszewicy uważali system ziemiański za formę wyzysku klas niższych. Postanowili to zmienić, ustanawiając „kolektywy”, śmiałą utopię, w której nikt niczego nie posiada na własność, a wszyscy pracują dla wspólnego dobra. Ale ich wielki i tragiczny eksperyment dowiódł jedynie tego, że najszczytniejsze ideały nie przystają do rzeczywistości. Chłopstwo europejskie „uwolniono” po to tylko, żeby stało się jeszcze biedniejsze niż przedtem. Dwadzieścia milionów chłopów rosyjskich zginęło w trakcie tych zmian, a sam Związek Sowiecki, gdzie kolektywizację narzucono siłą na masową skalę, w końcu upadł.
Oczywiście nie mnie sądzić, czy robotnicy w Borówkach czuli się wyzyskiwani, ale na podstawie wszelkich opisów, jakie czytałem, zarówno oni, jak i wszyscy inni, którzy tam przebywali, żywili silne poczucie wspólnoty, a i dumy z tego, że potrafili zaspokajać wszystkie potrzeby dzięki swojej pracy i darom ziemi. Chętnie pracowali w majątku, przy żniwach rywalizowali o miano najlepszego kosiarza, a potem świętowali wraz z właścicielami, nawet jeżeli nie mogli marzyć o tym, że kiedykolwiek staną się ziemianami. Po żniwach urządzali tańce, do których w sąsieku stodoły przygrywała kapela skrzypków. Przypuszczam, że tak samo jak papa odczuwali wzniosłe wzruszenie, słysząc żurawie pokrzykujące na błotach i skowronki śpiewające na niebie nad wonnymi łąkami. Kiedy trudzili się przy sianiu żyta, skowronki dzwoniące wysoko nad głowami z pewnością umilały im pracę. Przychodzi mi na myśl odmawiana przez amerykańskich Jokutów modlitwa o pomyślność: „Moje życie jest złączone w jedno z wielkimi górami, wielkimi skałami, wielkimi drzewami, które są złączone w jedno z moim ciałem i sercem”.
Ludzie eksperymentowali z różnymi systemami społecznymi, niektóre przetrwały, inne nie. Jestem jednak przeświadczony, że nasza pomyślność zależy nie tyle od struktury społecznej i określającej ją polityki, ile od zdolności dotrzymywania umowy z przyrodą, poczucia, że jesteśmy częścią porządku naturalnego i że umiemy się w nim utrzymać.
Patriotyzm psuje historię.
JOHANN WOLFGANG GOETHE
Ojciec urodził się w Berlinie, ale dorastał w Borówkach, gdzie żył właściwie pod kloszem. Zabawiał się wędrówkami po okolicy i obserwowaniem bogactwa otaczającej go przyrody. Zbierał owady, zwłaszcza barwne motyle i chrząszcze. Jego wymarzonymi prezentami na urodziny i Gwiazdkę były okazy egzotycznych chrząszczy tropikalnych, zwłaszcza wielkich „rogatych” jelonków i mieniących się olśniewającymi barwami kruszczyc, które żywią się kwiatami i owocami. Rodzice w istocie kupowali mu te prezenty, płacąc od dziesięciu do dwudziestu złotych marek, czyli od stu pięćdziesięciu do trzystu dzisiejszych dolarów za sztukę. Chrząszcz goliat, którego papa szczególnie pragnął włączyć do swojego zbioru, kosztował więcej. Papa uczył się grać na skrzypcach i opowiadał mi, że kiedy miał dziesięć lat, wpadł na pomysł zorganizowania koncertu, który obwieści na afiszach i na który wstęp będzie płatny. Nie powiedział, kto przyszedł ani ile zarobił, ale na afiszu, który niedawno oglądałem, podano datę, 30 sierpnia 1905 roku, i ceny biletów, miejsca pierwszej klasy po trzy marki, miejsca drugiej klasy po marce i miejsca stojące po dwadzieścia pięć fenigów. O ile wiem, był to jedyny popis muzyczny papy.
W dzieciństwie, kiedy po wojnie mieszkaliśmy w lesie, ja też kolekcjonowałem owady, z tym że z powodu niemożliwości kupowania egzotycznych chrząszczy tropikalnych zbierałem tylko okazy miejscowe. Pamiętam zwłaszcza wielką rozmaitość biegaczowatych. Do dzisiaj przechowuję rysunek przedstawiający jelonka rogacza, który zrobiłem dla papy, kiedy miałem siedem czy osiem lat. Jak papa śnił o chrząszczach tropikalnych, tak ja marzyłem właśnie o jelonku rogaczu, ponieważ nigdy go nie widziałem w naturze. Zapragnąłem go mieć zapewne wtedy, gdy ujrzałem jego wizerunek w książce o chrząszczach, którą podarował mi ojciec.
W swoich młodych latach papa założył jeszcze zielnik i zbierał preparowane okazy małych ptaków i ssaków. Kolekcjonował nawet muchy i tasiemce, które fascynowały go z powodu złożonej biologii. Ojciec papy Hermann, który był lekarzem, umożliwił mu zebranie kilku rzadkich okazów. Niepewny, dokąd go zaprowadzi pasja zbieracka, papa w wieku lat piętnastu zapukał do drzwi profesora Heymonsa, kustosza oddziału entomologicznego Museum für Naturkunde w Berlinie. Zapytał go, która grupa owadów jest najmniej zbadana, a Heymons zasugerował błonkoskrzydłe (rośliniarki i trzonkówki). Gąsieniczniki, czyli słabo podówczas znana – a i dzisiaj kryjąca wiele tajemnic – rodzina trzonkówek, zauroczyły papę. Jak pisał w niepublikowanym pamiętniku: „odtąd już zawsze rozporządzały moim czasem i siłami, wyjąwszy okresy wojen, rewolucji, inwazji, wygnania, głodu i emigracji”. Wprowadziłbym tylko jedną poprawkę do tego oświadczenia, a mianowicie wyrażenie „wyjąwszy okresy” zastąpiłbym wyrażeniem „nawet w okresach”. Papa sprzedał cały zbiór ptaków i myszy, a rodzice kupili mu szafę kolekcjonerską o siedemdziesięciu pięciu szufladach, która, pełna gąsieniczników zebranych przez papę, nadal jest używana w Muzeum i Instytucie Zoologii PAN w Warszawie. Z „szerszym światem” papa zetknął się pierwszy raz w 1906 roku, gdy wyjechał z Borówek do Berlina, żeby się uczyć w Askanisches Gymnasium. Był chłopcem o rozbudzonym talencie do badań biologicznych, który posiadł już niemałą wiedzę w tej dziedzinie, ale przekonał się, że niewielu kolegów szkolnych podzielało tę pasję. W pamiętniku pisał, że „ich oblicza nie zdradzały żądzy wiedzy ani nawet chęci do nauki”. Program zawierał zaledwie podstawy przyrodoznawstwa, a ogniskował się wokół nauki greki i łaciny, a także literatury niemieckiej, francuskiej, angielskiej i rosyjskiej. W szkole obowiązywały surowe zasady konkurencji i nawet w klasach miejsca były ponumerowane, tak żeby uczniowie zajmowali je zgodnie z pozycją w klasyfikacji. Jako nowicjusz papa zaczął od miejsca osiemdziesiątego dziewiątego, ostatniego w swoim roczniku. Po dwóch semestrach był już trzeci, a po następnym semestrze został prymusem.
Przypuszczam, że ze względu na swoją namiętność do badań przyrodniczych papa czuł się wyobcowany wśród kolegów. Zapewne uzmysławiał sobie boleśnie, że jest w pewnym sensie jednowymiarowy i zanadto pochłonięty pracą umysłową. Został wprawdzie prymusem, ale w sporcie, który bardzo się liczył w szkole, zajmował ostatnie miejsce, piastował tytuł „najgorszego gimnastyka w klasie”. Był gruby, rozlazły i to musiało się zmienić. Z samozaparciem, które nazwał „istnym fanatyzmem”, pracował nad sobą, by w końcu zostać najlepszym gimnastykiem i niezrównanym biegaczem. Papa powiedział mi, że tę przemianę uważa za jedno z osiągnięć, z których jest najbardziej dumny, i że bez niej bodajby nie przetrwał prób, którym los poddał go później.
W pamiętniku papa pisał, że spośród profesorów, uczonych i badaczy, z którymi się zetknął w szkole, tylko jednego mógłby uznać za uosobienie idealnego mężczyzny czy też za wzór do naśladowania. Opowiedział mi o pewnym incydencie, który wydarzył się w szkole i ukonstytuował go pod względem moralnym. Otóż jeden z uczniów wysmarował fotel nauczyciela kredą, wskutek czego gdy profesor wstał i odwrócił się, żeby zacząć pisać na tablicy, zaświecił białym tyłkiem. Klasa ryknęła śmiechem. Nauczyciel uznał ten figiel za wcale nie zabawny i zażądał, żeby dowcipniś się ujawnił. Nikt się nie odezwał. Nauczyciel zwrócił się do papy i zapytał:
– Wiesz, kto to zrobił?
Papa niestety wiedział, więc odpowiedź nie mogła być inna niż:
– Tak, wiem.
– A zatem kto?
– Solidarność uczniowska zabrania mi donoszenia na kolegów – odparł papa. – Winowajca powinien odpowiadać za siebie.
Nauczyciel miał inną opinię w tej sprawie i nakazał papie stawienie się następnego dnia w gabinecie dyrektora. Papa opowiedział o wszystkim matce, która towarzyszyła mu i broniła go podczas rozmowy z dyrektorem. Dyrektor również uznał racje papy. Po tym incydencie sprawca figla, Martin Ernst Karl Dammholz, zwany Mekiem, został dozgonnym przyjacielem papy.
Owym nauczycielem, który wywarł wpływ moralny na papę, był profesor Dahms, według opisu papy podówczas osiemdziesięcioletni malutki garbus o śnieżnobiałych włosach, który ledwie wystawał zza biurka, gdy przy nim stał. Kiedy Dahms odchodził na emeryturę, pięciuset uczniów szkoły zebrało się w audytorium, żeby wysłuchać jego pożegnalnego przemówienia, które zakończył następująco: „W tym dniu pozwolę sobie dać wam ostatnią radę. Pamiętajcie, że najistotniejsze nie jest to, jaki zawód obierzecie. Żaden nie jest zły, jeżeli człowiek wykonuje go sumiennie i w sposób prawy. Naprawdę ważne jest tylko to, abyście dali z siebie wszystko najlepsze, na co was stać”.
Papa wyznał mi, że obraz tego staruszka, brzmienie łamiącego się głosu i owo doniosłe przesłanie wryły mu się w pamięć. Wracały potem często w trudnych momentach późniejszego życia, poczynając od 1914 roku, kiedy papa nawet nie ukończył jeszcze gimnazjum.
Wydarzenia owego roku wspominał ze szczegółami. Jadąc berlińskim metrem do dzielnicy Dahlem na trening hokejowy, spotkał kolegę z drużyny, nazwiskiem von Wickede, który spojrzał na niego znad czytanej gazety i rzekł:
– Wojna!
– Jak to? – zdziwił się papa.
– Następca tronu Austrii arcyksiążę Ferdynand został zamordowany.
Papa nie pojął związku, który tak przenikliwie uchwycił von Wickede. Nazajutrz wyjechał do Borówek, gdzie dni upływały mu na zbieraniu owadów i uczestnictwie w zawodach kosiarzy, które rokrocznie urządzano podczas zbiorów żyta. Pomimo treningów lekkoatletycznych papa nadal uważał koszenie zboża od świtu do zmierzchu za „najbardziej wymagający sport na świecie”.
Pewnego sierpniowego dnia, gdy papa i inni utrudzeni i głodni żniwiarze wracali z pól, na ścianie stodoły zobaczyli czerwony plakat, który obwieszczał, że wypowiedziano wojnę Rosji i wszyscy zdolni do służby Niemcy mają natychmiast się stawić na posterunkach poborowych.
Mając siedemnaście lat, papa nie był pewny, czy należy do kategorii „zdolnych do służby”, więc został, podczas gdy inni wyruszyli spełnić obowiązek. Ale już nazajutrz stało się jasne, że jego dzieciństwo dobiegło końca. Listonosz, który przychodził pieszo z odległego o pięć kilometrów Przepałkowa, przyniósł telegram adresowany do papy. Uczniowie, którzy chcą wstąpić do wojska, mogą zdać przyspieszony egzamin maturalny. Papa wiedział, że nocny pociąg dojedzie do Berlina tuż przed rozpoczęciem tego egzaminu. Niewykluczone, że zdąży. Zawrócił konie, przebrał się i pojechał na stację kolejową.
Pisemną część egzaminu papa zdał cum laude, wobec czego nie musiał podchodzić do egzaminu ustnego i mógł skrócić zdawanie o dzień. Dzięki temu zyskał czas na odwiedzenie ojca w Berlinie i powrót na chwilę do Borówek, żeby pożegnać się z matką przed wyjazdem do wojska. Pragnął zaciągnąć się do kawalerii, ułanów, elitarnej konnicy, która uzbrojona w szable i lance jawiła się jako ostatni spadkobierca średniowiecznych rycerzy. Obowiązek walki za ojczyznę uważano wtedy za święty, więc wszyscy koledzy z rocznika papy pragnęli wstąpić do wojska, a ze względu na wielką liczbę chętnych nie zawsze trafiało się do upatrzonej jednostki. Na szczęście ojciec papy, który karierę medyczną zaczynał jako lekarz wojskowy, miał wśród pacjentów pewnego oficera wysokiej rangi, który pomógł umieścić papę w doborowym oddziale sześćdziesięciu kawalerzystów w 4 Pułku Ułanów imienia von Schmidta w Toruniu.
Nazajutrz papa pojechał pociągiem do Torunia, gdzie udał się do koszar i zaczął żywot żołnierza. Przydzielono mu konia, mundur, Tschapkę, jak nazywano czarne nakrycie głowy ułanów pruskich będące połączeniem pikielhauby z rogatywką, siodło i uzdę, sakwę na prowiant, przybory do gotowania, żelazne racje żywności, ciężką derkę na konia, szablę, lancę i karabin z amunicją.
Od razu zaczęła się musztra. Od rekrutów, których większość tak jak papa pochodziła ze wsi i nawykła do koni, wymagano pokonania na oklep „wyciągniętym galopem” toru przeszkód, na którym należało przeskakiwać przez żywopłoty, rowy i pryzmy kamieni. Przy jednej z przeszkód stanął wachmistrz, który w chwili, gdy rekrut szybował nad przeszkodą, wykrzykiwał takie lub inne pytanie, a jeździec miał odpowiedzieć, zanim koń wyląduje na ziemi. Większość chłopaków ze wsi bez trudu zaliczała tę próbę, ale jeden poborowy, chłopak nazwiskiem Bayer, nigdy przedtem nie jeździł konno. Nie dano mu taryfy ulgowej, oczywiście spadł z konia i trzeba go było umieścić w szpitalu. Do kolegów dołączył dopiero po kilku miesiącach, kiedy pułk walczył z piechotą rosyjską w opuszczonej posiadłości wiejskiej. Papa, gdy mi o tym opowiadał, rzekł: „Zobaczyłem, że Bayer biegnie przez podwórze ku okopom naszych, i w chwili, kiedy go rozpoznałem, zaraz za nim wybuchł granat. Mały Bayer zginął na miejscu”.
Na początku wojny obroną wschodniej granicy Prus dowodził generał Maximilian von Prittwitz, zwany Dicke, czyli Grubym. Starł się z armią rosyjską dowodzoną przez Pawła von Rennenkampfa (Niemca, który w wieku osiemnastu lat wstąpił do armii carskiej, a potem odmówił przejścia do Armii Czerwonej i został zgładzony przez bolszewików). Von Prittwitz wkrótce poniósł klęskę i zarządził odwrót. Cesarz Wilhelm II natychmiast go zdymisjonował, powołując na jego miejsce generała Paula von Hindenburga. Pod jego dowództwem wojska niemieckie natarły na Rosjan z wielką siłą, a żołnierze bili się dzielnie, ponieważ wiedzieli, że teraz już walczą w istocie o rodziny, domy i życie. Doszło do bitwy pod Tannenbergiem, która rozegrała się od 26 do 30 sierpnia 1914 roku. Kiedy papę po krótkim przeszkoleniu posłano na front, bitwa już trwała.
Pod koniec sierpnia w obozie szkoleniowym 4 Pułku Ułanów w asyście dwóch kawalerzystów zjawił się porucznik przybyły z misją zebrania posiłków, ponieważ pułk poniósł znaczne straty. Papa pisał: „Patrzyłem z trwogą na lancę jednego z tych ułanów, na której było widać dwa zadrapania od kul”. Szkolenie rekrutów nadzorował starszy wachmistrz Mantheu, „zwalisty mężczyzna o czerwonych policzkach, okrągłym brzuchu i starannie przyciętym wąsie”. Zarządził zbiórkę i stanąwszy przed ustawionymi w trzech rzędach rekrutami, powiedział:
– Pułk potrzebuje uzupełnień. Sześciu ochotników wyruszy pojutrze na front. Chętni wystąp!
Na sekundę lub dwie zaległa cisza, po czym rozległo się głośne szast, gdy wszyscy rekruci uczynili krok w przód. Według papy wszyscy wystąpili mężnie, ale kto wie, czy niektórymi nie powodował strach, że przypną im łatkę tchórza.
– Doskonale, wobec tego sam muszę wybrać – stwierdził starszy wachmistrz Mantheu i wyliczył wybrańców: – Udo Roth, Otto Roth, Hans Wiebe, Georg Feld, Szczyglowski, Gerd Heinrich.
Nazajutrz rano papa wraz z pięcioma pozostałymi wybrańcami, wyprostowany w siodle jak struna niczym stary ułan, pojechał na stację kolejową. Dziewczęta rzucały kwiaty, gdy przyszli bohaterowie wsiadali do pociągu. Parowóz zagwizdał, wypuścił kłąb czarnego dymu i ruszył. Papa zapamiętał piękne słońce i błękitne niebo, po którym płynęły białe cumulusy. Jak wspomniałem, miał siedemnaście lat.
Kiedy pociąg się zatrzymał i żołnierze wysiedli, usłyszeli niosący się od wschodu „nieprzerwany, złowrogi odgłos przypominający przetaczające się w oddali gromy”. Tak grała artyleria w bitwie pod Tannenbergiem. Ułani dosiedli koni i pojechali w stronę tego dudnienia. Jedno za drugim mijali opuszczone miasta, wszystkie zniszczone. „Ani jeden dom nie ostał się nieuszkodzony. Na ulicach walały się truchła zwierząt, pogruchotane meble i sprzęty, pozostałości po bezładnej i niszczycielskiej ucieczce przerażonego i rozbestwionego tłumu”, pisał papa. „W rowie po prawej stronie drogi zobaczyłem pierwszego trupa, niemieckiego żołnierza. Miał rudą brodę, otwarte usta, a oczy i czoło zmiażdżone przez szrapnel”.
Pod wieczór dotarli do opuszczonego gospodarstwa, gdzie zatrzymali się na noc. Koledzy ulokowali się w domu i stodole, a papa, uwiązawszy konia do płotu, postanowił przespać się w stogu siana. Wyczerpany zapadł w głęboki sen.
Kiedy się obudził i wygrzebał z siana, słońce dawno już wzeszło. Był sam, nikogo jak okiem sięgnąć. Koń zniknął. Skradziono „racje żelazne”. Zniknął też karabin, zamiast którego zostawiono jakiś śmieć. Wygłodniały papa ruszył przed siebie i w końcu spotkał ułanów z innego pułku, którzy zawieźli go na zaplecze frontu, gdzie dołączył do kolegów. Właśnie oni zabrali jego konia i sprzęt, sądząc, że zdezerterował, skoro rano nigdzie go nie mogli znaleźć.
Wkrótce potem wygłodniały papa zobaczył oficera, który ukradkiem odkroił kawał salami, zjadł, po czym ukrył resztę. Papa nie miał niczego w ustach od czterdziestu godzin i kiedy mi o tym opowiadał, rzekł: „W ciągu tych kilku dni zrozumiałem, że przepadnę, jeżeli nie nauczę się dbać tylko o siebie tak samo jak inni, a przecież oficer nie powinien jeść, póki jego ludzie są głodni”. Przypomniał sobie słowa Goethego: Allen Gewalten zum Trotz sich erhalten, czyli: „Wbrew wszystkiemu zachowuj siebie”[3]