Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kruk wciąż nie cieszy się zbyt wielką popularnością. Przez wieki w powszechnym mniemaniu wraz z czarnym kotem był symbolem zła i towarzyszem czarownic. Tymczasem kruk to stworzenie wyjątkowe. Nie tylko ze względu na ważną rolę, jaką pełni w ekosystemie, ale także z powodu niebywałej inteligencji. Kruk ma charakter! Bernd Heinrich dowodzi tego w swojej najnowszej książce. Argumentów mu nie brakuje, bo spędził lata na obserwacjach. Przesiedział miesiące w czatowniach, opiekował się młodymi krukami, odwiedzał udomowione ptaki i ich właścicieli, szukając praw, jakimi rządzi się ten gatunek, ale również odkrywając, że każdy kruczy osobnik jest indywidualistą.
A my, ludzie, mamy z nimi więcej wspólnego, niż nam się wydaje.
„W swojej najnowszej książce Heinrich skupia się na fascynujących zachowaniach kruków – ptaków, które cechuje wyjątkowa inteligencja. Skrzętnie spisuje swoje obserwacje, wyniki eksperymentów i przeżyć (w tym wychowywania młodych kruków i przygotowywanie ich do dorosłości). To nie jest zwykła książka o przyrodzie – to hołd oddany tym opierzonym, niezwykłym stworzeniom.” George Cohen, „Booklist”
„Heinrich ma rzadko spotykaną zdolność łączenia naukowych faktów z subtelnym, lekkim i wciągającym pisarstwem.” David Quammen, „New York Times Book Review”
„Heinrich przywraca do życia romantyzm, o którym zapomniano już w badaniach terenowych. Doskonała lektura.” „Library Journal”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 554
Seria MENAŻERIA
Andrew Westoll, Szympansy z azylu Fauna. O przetrwaniu i woli życia
Robert Pucek, Pająki pana Roberta
Bernd Heinrich, Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci
Stanisław Łubieński, Dwanaście srok za ogon
Bernd Heinrich, Chrapiący ptak. Rodzinna podróż przez stulecie biologii
Helen Macdonald, J jak jastrząb
Bernd Heinrich
Umysł kruka
Badania i przygody w świecie wilczych ptaków
Przełożył Michał Szczubiałka
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego Mind of the Raven: Investigations and Adventures with Wolf-Birds
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by BirdImages / Getty Images
Copyright © 1999 by Bernd Heinrich. All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018
Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2018
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta Agnieszka Frysztak / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-637-8
Moim kruczym bohaterom,
a zwłaszcza Mattowi, Munsterowi,
Goliatowi, Białopiórce, Puszkowi, Houdi i Hakowi
Pomyślałem, że lepiej, aby wysłannik wracający z dziczy, nawet jeżeli po prostu schodzi z drabiny, opowiedział o swoim zadziwieniu, niż tłumaczył znaczenie tego, co widział. Dzięki temu jego obserwacja będzie rezonować w umysłach ludzi, a każdy wybiegnie ku temu, co sprawia, że wydaje się ona cudem, a co zdefiniowane przestaje zaspokajać ludzką potrzebę symboli.
LOREN EISELEY, The Judgement of the Birds [w:] The Immense Journey, 1946
Krukami fascynuję się od dnia, który na zawsze utkwił mi w pamięci. Po południu 29 października 1984 roku zwróciłem uwagę na hałaśliwe stado kruków urzędujące przy zwłokach łosia. Skoro ptaki zwabiły do truchła nawet mnie z odległości jakichś dwóch kilometrów, to co dopiero inne kruki. Te, które tam żerowały, najwyraźniej rozgłaszały znalezisko, aby się nim podzielić. Nie pojmowałem tego zjawiska i potem napisałem całą książkę o próbach jego zrozumienia. Nie pamiętałem wówczas, że zarówno tamte badania, jak i te opisywane w niniejszej książce zostały zapowiedziane przeszło dwa lata wcześniej, we śnie, który 21 lutego 1981 roku zanotowałem w dzienniku. „Szedłem przez ciemny i bardzo tajemniczy las, gdy posłyszałem krakanie kruków, jeden z najstraszniejszych odgłosów, jakie znam. Krucze głosy mówiły mi, że gdzieś niedaleko znajduje się gniazdo tych ptaków. Owo krakanie brzmiało dziwnie obiecująco. Czułem, że jestem blisko ekscytującego odkrycia, którego wkrótce dokonam”. I wtedy się obudziłem. Zawsze pragnąłem znaleźć gniazdo kruka. Czy to klucz do jego tajemniczego życia?
Czemu ktokolwiek miałby śnić o krukach? Kruk zwyczajny, Corvus corax, to największy przedstawiciel rodzaju Corvus, przewyższający zwykle rozmiarami jastrzębia gołębiarza i myszołowa rdzawosternego. Pięćdziesiąt lat temu był niezmiernie rzadki na północnym wschodzie Ameryki Północnej, gdzie podobnie jak dzisiaj bardzo licznie występowała mniejsza i powierzchownie do niego podobna wrona amerykańska, Corvus brachyrhynchos. W 1936 roku George Miksch Sutton, ornitolog z Uniwersytetu Cornella i ptasi artysta, pisał, że kruk „to ptak z natury ostrożny i samotniczy”. Sutton scharakteryzował kruka jako mieszkańca dziczy, którego mało kto widział, i podobnie jak wielu innych obserwatorów stosunkowo dobrze zaznajomionych z tym ptakiem uważał go za stworzenie niezwykłe i fascynujące.
Każde zwierzę musi rozwiązywać te same odwieczne problemy dotyczące pożywienia, partnera, prokreacji, schronienia, domu i opieki nad potomstwem. Ale w ciągu całej historii właśnie kruka konsekwentnie uznawano za zwierzę najbardziej podobne do ludzi. Dlaczego? Jakie cechy kruka zachęcają do takiego porównania?
Ludzie uważali się zwykle za stworzenia wyjątkowe i odrębne od innych zwierząt. Być może dlatego, że – jak zauważa badacz lwów Craig Packer w książce Into Africa [W Afryce] – „wszystko wymyślamy w trakcie”, podczas gdy mrówka „działa według zapisanych z góry szczegółowych instrukcji”. Podobnie jak ludzie, a inaczej niż większość pozostałych ptaków kruki najprawdopodobniej nie rozwiązują problemów życiowych wedle z góry zapisanych instrukcji, bo w przeciwnym razie nie uważalibyśmy ich za bardzo inteligentne i nie mitologizowalibyśmy ich jako twórców, niszczycieli, proroków, trefnisiów i sztukmistrzów. Nieraz zadziwiały mnie tajemnicze i na pozór sprzeczne reakcje kruków. Ale poezja biologii tkwi właśnie w sprzecznych tendencjach, a próby ich wyjaśnienia są często i mozolne, i komiczne.
Namysł nad sposobem funkcjonowania umysłu kruka należy zacząć od wykrycia ogniskowych jego historii naturalnej, a to wymaga otwartości na cały zasób informacji, które trzeba przeanalizować. Odkąd napisałem Ravens in Winter [Kruki w zimie], znacznie poszerzyłem i pogłębiłem obszar badań. Próbowałem spoglądać na kruki z wszelkich możliwych punktów widzenia, tak by dostrzec nie tylko reakcje adaptacyjne tych ptaków, lecz również motywacje tych reakcji. Setki osób podzieliły się ze mną swoimi obserwacjami na temat zachowań kruków. To jak setki dodatkowych par oczu, które śledziły wydarzenia tam, gdzie ja sam nie mogłem być. Starałem się opracować wszystkie relacje, ale w niniejszej książce wykorzystam tylko drobny ich ułamek, a mianowicie te istotne ze względu na kontekst. Starałem się pamiętać, że anegdota prawie zawsze jest interpretacją i że wyobraźnia wyolbrzymia fakty, jeżeli wiedza nie trzyma jej w ryzach. Jednocześnie odrzucenie anegdot równa się odrzuceniu faktów. W wypadku kruków granica między faktem a interpretacją jest zasadniczo bardzo cienka, ale zgadzam się z opinią Marka Pavelki, badacza kruków zatrudnionego w rządowej agencji ochrony przyrody United States Fish and Wildlife Service, który stwierdził: „W przypadku innych zwierząt śmiało można odrzucić dziewięćdziesiąt procent opowiadanych o nich historii jako przesadzone. Z krukami jest przeciwnie. Jakkolwiek osobliwą i zadziwiającą usłyszymy o nich opowieść, szanse na to, że jakiś kruk rzeczywiście zrobił to, o czym w niej mowa, są bardzo duże”. Jest tak dlatego, że kruki to indywidualiści. Nie to co mrówki.
Zapewne nie da się w sensie dosłownym czy absolutnym dowieść, że jakiekolwiek zwierzę ma uczucia, świadomość bądź zdolność rozumienia. Te subiektywne, indywidualne i trudne do zdefiniowania cechy umysłowe występują u reprezentantów odrębnych, niezależnych gałęzi ewolucyjnych, osiągając najwyższą wartość u przedstawicieli niektórych gatunków naczelnych, waleni i być może krukowatych oraz papug. Próba przypisania któregokolwiek z tych umysłowych aspektów któremukolwiek gatunkowi przypomina jednak próbę wskazania w kontinuum czasu chwili, od której dziecko umie mówić. Dziecko nie mówi, kiedy w wieku kilku miesięcy gaworzy, ale później z pewnością ma tę zdolność, gdy prosi matkę: „Przeczytaj mi jeszcze raz bajkę o bardzo głodnej gąsienicy!”. Niektóre wypowiedzi czy odgłosy wydawane przez dziecko w okresie pomiędzy gaworzeniem a pierwszym zdaniem wydają się czysto przypadkowe. Podobnie jest ze wszystkimi innymi doznaniami umysłu, tyle że nie jesteśmy w stanie rejestrować ich tak dokładnie jak dźwięków. Co więcej, niektóre z nich, takie jak zapach róży lub urok wiosennego dnia, nawet jeżeli obiektywnie i konkretnie wpływają na zachowanie, zawsze będą doznaniami indywidualnymi.
Pomimo ogromnych trudności metodologicznych w ciągu kilku ostatnich dziesięcioleci dokonaliśmy wielkiego postępu na polu poznawania umysłów zwierząt. Badania dowiodły, że wiele nieraz niepozornych stworzeń posiada zdumiewające zdolności czuciowe i umysłowe (chociaż zapewne nieświadome), których istnienia nie podejrzewaliśmy i które wydają się wręcz niewiarygodne. Bywa, że zdolności te dorównują naszym zdolnościom, z których jesteśmy tak dumni. Analizy władz umysłowych wypełniają podręczniki na temat zachowań zwierząt i pobudzają zbiorową wyobraźnię. Pamiętam, że w czasach uniwersyteckich opisy zdolności umysłowych zwierząt wprost mnie elektryzowały, podobnie jak innych studentów. Przywołam tylko kilka spośród niezliczenie wielu przykładów. Zdumiało mnie dokonane przez Donalda Griffina z Harvardu i Uniwersytetu Rockefellera odkrycie sposobu, w jaki nietoperze w absolutnej ciemności wykrywają i chwytają fruwające ćmy. Jeszcze większe zdziwienie odczułem, czytając ustalenia Kena Roedera na temat odruchów, dzięki którym ćmy oszukują nietoperze. Wręcz trwożnym zachwytem napełniły mnie zebrane przez Karla von Frischa dane na temat tego, jak pszczoły za pomocą określonych woni, barw i wzorów geometrycznych postrzegają i zapamiętują żer, jak przekazują innym pszczołom informację o kierunku i odległości, w jakiej znajdują się żer albo miejsce odpowiednie do założenia gniazda przez odlatujący rój. Podziwiałem prace Toma Seely’ego z Uniwersytetu Cornella, który poszerzył badania von Frischa i analizował skomplikowane procesy podejmowania decyzji w roju, procesy przebiegające nad wyraz gładko, chociaż bez udziału rozumienia, myślenia i inteligencji w tym sensie, w jakim przypisujemy je sobie. W zestawieniu z tym jeszcze bardziej intrygujące stają się szczegółowe badania nad dzikimi kotawcami sawannowymi, przeprowadzone w Afryce przez Dorothy Cheney i Roberta Seyfartha. Dowiedli oni, że niektóre dźwięki wydawane przez koczkodany mają znaczenie semantyczne zasadniczo w tym samym sensie co nasze słowa i że kotawce najwyraźniej wiedzą, co one znaczą, ponieważ wykorzystują je do mylenia innych dla własnej korzyści. Niemiecki badacz Wolfgang Köhler, Frans de Waal z Uniwersytetu Emory i Jane Goodall w Tanzanii, a także inni badacze dowiedli, że również niektóre małpy człekokształtne są w jakiś sposób świadome siebie i potrafią oszukiwać inne. Zelektryzowało mnie dokonane przez Katie i Rogera Payne’ów odkrycie, że długopłetwce śpiewają skomplikowane, często trwające nawet godzinę pieśni, w których następstwo dźwięków zmienia się zgodnie z porami roku w zależności od obszaru oceanu, przy czym co roku wszystkie osobniki czy to na Atlantyku, czy na Oceanie Spokojnym śpiewają tę samą pieśń. Zdumiała mnie obserwacja, że niektóre delfiny celowo nadziewają gąbkę na pysk, wykorzystując ją jako narzędzie ułatwiające polowanie. Równie zdumiewające są ptaki. Richard Herrnstein z Harvardu dowiódł, że nawet gołębie rozpoznają na fotografii „drzewa” jako kategorię obiektów i potrafią odróżnić malowidła jednego artysty od dzieł innego. Niemiecki uczony Gustav Kramer za pomocą błyskotliwych eksperymentów dokonał zadziwiających odkryć na temat szpaków, które (podobnie jak pszczoły) wykorzystują słońce jako swoisty kompas pomagający wyznaczać kierunek. Słońce nie jest jednak stacjonarną latarnią, lecz przesuwa się z prędkością kątową piętnastu stopni na godzinę, wobec czego zwierzęta orientujące się według niego uwzględniają ten ruch, odwołując się do swojego wewnętrznego zegara. Kramer dowiódł, że lasówki migrujące w nocy wykorzystują Gwiazdę Polarną jako punkt odniesienia. Oparłszy się na jego wynikach, John i Stephen Emlen (nawiasem mówiąc, ojciec i syn) na podstawie eleganckich eksperymentów, które weszły do kanonu metod biologii, poddali tak wnikliwej analizie zdumiewającą zdolność łuszczyka indygowego do orientowania się za pomocą gwiazd, że odróżnili elementy wrodzone tej zdolności od elementów wyuczonych. Wiele ptaków i innych zwierząt orientuje się w przestrzeni dzięki polu magnetycznemu Ziemi. Ptaki instynktownie wędrują pomiędzy bardzo odległymi punktami zlokalizowanymi nawet na różnych kontynentach, działając zapewne zgodnie z wrodzonymi i niezmiennymi instrukcjami. Ale tworzenie pojęć abstrakcyjnych bynajmniej nie jest wykluczone. Irene Pepperberg z Uniwersytetu Arizony w Tucson dzięki wytrwałym i drobiazgowym eksperymentom dowiodła niedawno, że papuga potrafi nauczyć się rozmawiania z człowiekiem za pomocą około siedemdziesięciu słów. Mniej więcej rok temu[1] nowozelandzki uczony Gavin Hunt zaobserwował, że pewne wrony australijskie wytwarzają dwa rodzaje narzędzi. Odkrycia te najpierw zdumiewają i budzą podziw dla zdolności czy umiejętności zwierząt. Potem pojawia się kwestia znaczenia.
Każde tego rodzaju zachowanie jest oczywiście wytworem zmysłów i umysłu danego zwierzęcia. Główna wartość takich odkryć nie polega jednak na tym, że dowodzą one obecności w zwierzęciu desygnatu pojęć abstrakcyjnych takich jak „idee wrodzone”, „świadomość”, „rozumienie”, „inteligencja” czy jakkolwiek jeszcze zechcemy nazwać podłoże tych zachowań. Wszystkie te zachowania są przejawami aktywności umysłu, a ich cudowność nie zależy od złożoności uzwojeń neuronowych, które je umożliwiają.
Dwa pierwsze oswojone kruki miałem pod koniec lat sześćdziesiątych jako słuchacz studiów magisterskich. Trzymałem je w mieszkaniu w Westwood. Gdybym pomyślał o jakimś zagadnieniu, pewnie poddałbym je badaniom. Żaden problem mi się jednak nie nasuwał, może dlatego, że wykładowcy żartobliwie przestrzegali, abyśmy nie porywali się na badania nad zwierzętami inteligentniejszymi od nas. Najpierw zajmowałem się pierwotniakami i pomimo ich prostoty dostrzegałem wiele zawiłości. Następnie zająłem się gąsienicami i stopniowo dochodziłem do zagadnień związanych z motylami. Mój pierwszy projekt badawczy polegał na ustaleniu, w jaki sposób wielka gąsienica zawisaka Manduca sexta (którą rolnicy rutynowo usuwają z liści pomidorów lub tytoniu) „rozwiązuje” prostą trudność: jak zjeść cały, przyrośnięty do łodygi liść, na którym się znajduje, i to niezależnie od jego kształtu. W jaki sposób gąsienica jest w stanie dokonać sztuki, którą można by opisać w następujący sposób: „wisisz na końcu gałązki na czubku drzewa i zjadasz liście razem z tą gałązką”? Obserwując żerujące gąsienice, odnosi się wrażenie, iż planują. Eksperymenty dowiodły jednak, że na pozór celowe działania gąsienic można całkiem dobrze wyjaśnić na gruncie zaprogramowanych i ślepo wykonywanych prostych reakcji. Badania te przywiodły mnie do uwzględnienia wewnętrznego aspektu zachowań. Starałem się rejestrować impulsy nerwowe związane z rytmicznymi odruchami trzmieli, już to widocznymi (takimi jak lot), już to niewidocznymi (jak rozgrzewanie mięśni). Na podstawie tych badań podobnie jak większość innych uczonych doszedłem do wniosku, że działania owadów są zasadniczo zaprogramowane. Czysta fizjologia. Kiedy zająłem się żerowaniem trzmieli w terenie, przekonałem się, że w grę wchodzi subtelne uczenie się wyprowadzające poza obszar czystej fizjologii, na którym czułem się pewnie, ku czemuś, co trzeba określić ogólniejszym mianem „zachowania”. Ptaki wydawały mi się ogromnie interesujące pod względem behawioralnym, ale sądziłem, że ich zachowania zostały już opisane, natomiast aspekt wewnętrzny tych zachowań nigdy nie zostanie poznany. Jakże się myliłem w obu tych sprawach!
Wiele lat później, kiedy już miałem etat naukowy i próbowałem rozwiązać drobne zagadnienie dotyczące zachowania kruków, stykałem się z relacjami o dziwnych i najwyraźniej inteligentnych działaniach tych ptaków, a chociaż wiele z tych opowieści sprawiało wrażenie konfabulacji czy plotek, to całkiem pokaźna ich część została opublikowana przez szanowanych i sumiennych badaczy, którzy najwyraźniej brali je serio. Te dziwne zachowania kruków obejmują zwisanie głową w dół (Elliot 1977), zjeżdżanie po śniegu (Moffett 1984), kąpiel śnieżną (Hooper 1986; Hopkins 1987; Bailey 1993), kąpiel pod spryskiwaczem (Jaeger 1963), latanie na grzbiecie (Evershed 1930; Tåning 1931), kręcenie beczek (Conner et al. 1973; Van Vuren 1984), latanie towarzyskie (Hewson 1957), wykorzystanie przedmiotów w celu wyrzucenia mew z gniazda (Montevecchi 1978), użycie kamieni przy obronie gniazda (Janes 1976). Świadectwa niezwykłej zręczności kruków obejmują relacje o przenoszeniu pożywienia w łapie zamiast w dziobie (Owen 1950), o wiosłowaniu łapami (Ewins 1989) i o turlaniu się po ziemi w ucieczce przed sokołem (Barnes 1986). Inne przykłady elastyczności behawioralnej to zakrywanie jaj w gnieździe (Davis 1974), robienie dziury w dnie gniazda w upalny dzień (Gwinner 1965), noszenie piskląt (Stój 1989), tworzenie pary z wroną (Jefferson 1991), chwytanie w powietrzu gołębi (Elkins 1964), atakowanie renifera (Østbye 1969). W sumie relacje te uzmysławiały mi, że badania nad krukami to zajęcie nie tylko interesujące, lecz również ambitne.
Obcując blisko z krukami przez wiele lat, obserwowałem takie ich zadziwiające zachowania, o jakich nie czytałem w ponad tysiąc czterystu publikacjach naukowych na temat tych ptaków i jakich przedtem w ogóle nie uznałbym za możliwe. Zacząłem wątpić, że wszystkie zachowania kruków koniec końców da się sprowadzić do dwóch kategorii reakcji: zaprogramowanych i wyuczonych, tak samo w zasadzie jak w przypadku pszczół. W grę wchodziło coś więcej i pragnąłem jakoś to zrozumieć. Z mojego punktu widzenia ukryte przyczyny mają jednak mniejsze znaczenie niż samo ustalanie, co kruki po prostu robią. Podciągnięcie tego pod jakiś mechanizm to sprawa drugorzędna. W ostatecznym rozrachunku poznanie wszystkiego, co dzieje się w mózgu kruka, jest celem nieosiągalnym. Nie cel jest więc ciekawy, lecz samo dążenie do niego.
W niniejszej książce nie chodzi mi o autorytatywne rozstrzygnięcia. Pragnę jedynie naszkicować świat wspaniałego ptaka, który – jak zobaczymy – towarzyszy nam od czasów prehistorycznych, kiedy człowiek stał się myśliwym. Opieram się głównie na obserwacjach, eksperymentach i przeżyciach niemających precedensów w literaturze i mam nadzieję, że moja opowieść o kruku zachęci czytelników do włączenia się w dążenie do poznania umysłu innego stworzenia.
Studia nad jakimkolwiek zwierzęciem wymagają przebywania w jego pobliżu. Badacz musi mieć możliwość obserwowania przez dłuższy czas najdrobniejszych szczegółów jego zachowania w taki sposób, żeby zwierzę nie dostrzegało ani nie wyczuwało jego obecności. W przypadku dzikich kruków z północnego wschodu Ameryki wymóg ten stawia przed badaczem trudne zadanie. W mojej okolicy, gdzie niełatwo o pożywienie, kruki w ciągu dnia penetrują nieraz obszar o powierzchni setek kilometrów kwadratowych i natychmiast uciekają na widok człowieka. Ptaki te są bardziej płochliwe i czujne niż inne znane mi dzikie zwierzęta, a w dodatku mają bystrzejszy wzrok, co jeszcze bardziej utrudnia obserwację ich zachowania w warunkach naturalnych.
W obliczu tych trudności pomyślałem, że najlepiej będzie zdobyć młode i zostać ich zastępczym ojcem. To chyba jedyny sposób, żeby poznać wiele aspektów intymnych zachowań społecznych kruków. Zdobycie młodych kruków i mieszkanie z nimi wiąże się z wieloma niedogodnościami, spośród których wcale nie najmniejszą jest konieczność podjęcia niebezpiecznej wspinaczki, żeby podebrać je z gniazda. Drzewa, na których lubią gniazdować kruki, akurat nie są tymi, na które lubię się wspinać.
W zacienionych miejscach pod jodłami tam i siam leżały jeszcze łaty zimowego śniegu. Dopiero co stopniał lód na Hills Pond i wracały pierwsze śpiewające ptaki. Ale w Maine w końcu kwietnia 1993 roku, chociaż do wypuszczenia listków przez klony pozostał jeszcze miesiąc, młode kruczęta z pewnością już się okryły czarnymi piórami. Szedłem właśnie zajrzeć do dwóch gniazd. Zamierzałem zabrać po dwa młode z lęgów liczących od czterech do sześciu krucząt, jakich oczekiwałem w każdym z tych miejsc. Wiedziałem, że jeśli mi się uda, będę musiał zaspokajać wszystkie potrzeby młodych ptaków.
Padał śnieg, a wielka sosna, na której znajdowało się pierwsze gniazdo, kołysała się na północnym wietrze wiejącym znad jeziora. Chętnie bym się przebiegł, ale odmówiłem sobie tej przyjemności, żeby zachować jak najwięcej sił na czekającą mnie wspinaczkę. Wcześniej nieraz najadłem się strachu, gdy uczepiony pozbawionego gałęzi pnia sosny czułem, że tracę siły. Chwyt słabł, a pustka ponad czubkami jodeł stawała się przerażająca.
Na ziemi pod gniazdem widać było białe plamy odchodów, co znaczyło, że młode mają już za sobą początkowe stadium opierzania. Przy tym gnieździe, które często odwiedzałem w poprzednich latach, rugał mnie jedynie dorosły samiec, a samica zawsze odlatywała, gdy się zbliżałem. Przy innych gniazdach czasem rugały mnie oba dorosłe ptaki, niekiedy obydwa uciekały, a czasem jeden lub oba pozostawały w pobliżu.
Przypiąwszy starannie drzewołazy i poprawiwszy plecak, obłapiłem pień ramionami i rozpocząłem wspinaczkę. Nie śpiesz się, mówiłem sobie, krok po kroku. Starałem się patrzeć w górę, a nie w dół. Na szczęście ogromne zmęczenie poczułem dopiero wtedy, gdy solidne gałęzie były już blisko. Dałem radę pewnie dlatego, że przez całą zimę podciągałem się na drążku. Gdy wdrapałem się na jeden z mocnych konarów, poczułem wielką ulgę. Jeszcze raz uniknąłem losu, jaki spotkał niektórych ornitologów w podobnej sytuacji. George Miksch Sutton spadł z urwiska, po którym wspinał się do kruczego gniazda, i ocalał tylko dzięki temu, że najpierw zleciał na występ skalny, a dopiero potem na sam dół. Thomas Grünkorn, inny badacz kruków, spadł z wysokości dwudziestu czterech metrów z wielkiego buka i złamał w dwóch miejscach kręgosłup. Jakimś cudem przeżył i później nadal wspinał się na drzewa (zob. rozdz. 7). Gustav Kramer, ornitolog badający dzikie gołębie skalne, zginął podczas wspinaczki do gniazda na ścianie urwiska, gdyż obluzował się kawałek skały. Tak bardzo boję się wspinaczki na urwiska, że w porównaniu z nią wchodzenie na drzewa, zwłaszcza gdy można przytrzymać się konarów, wydaje mi się całkiem bezpieczne.
Sosna kołysała się mocno w porywistym wietrze, ale tym się nie martwiłem, bo z pewnością przetrwała większe wichury, więc wierzyłem, że i teraz się nie przewróci – a choćby nawet, to i tak nie miałem na to żadnego wpływu.
W bardzo rozmiękłym gnieździe kuliły się cztery opierzone pisklęta. Od dwóch dni bez przerwy lało i ciężkie, nasiąknięte wodą gniazdo niebezpiecznie przechyliło się na bok, bo nie wytrzymywała najcieńsza z podtrzymujących je gałęzi. Przez chwilę patrzyłem na przysadziste, niezdarne i urocze pisklęta. Gdy unosiłem dwa z nich, aby włożyć je do plecaka, zwróciłem uwagę na ich wielkie, nagie, wypchane brzuszki. Kruczęta nie walczyły ani się nie skarżyły, a zejście na dół było już łatwe.
Z czterema młodymi, które w końcu znalazły się w plecaku, powędrowałem do domu, gdzie na moich nowych podopiecznych czekało zaimprowizowane gniazdo, czyli kosz wypełniony niemal po brzegi suchą trawą i liśćmi, tak żeby pisklęta mogły się wypróżniać, przysiadłszy na krawędzi. Odezwałem się do nich cicho i łagodnie, a one natychmiast odpowiedziały chrapliwym kruczym gaworzeniem. Były niemal całkiem opierzone i patrzyły na mnie jasnoniebieskimi oczyma, które staną się szare, gdy ptaki w pełni się opierzą. Jeszcze przed zimą ich oczy zrobią się piwne. Unosiły okryte zalążkami piór łebki i otwierały szerokie różowe gęby. Nabłonek gardła i język sczernieją najwcześniej po roku, a może dopiero po trzech latach albo jeszcze później, w zależności od pozycji społecznej ptaka. Błagały, żeby je nakarmić! Taka ufność, zwłaszcza że dopiero co porwałem je z domowych pieleszy, niemal się nie zdarza u piskląt w wieku już co najmniej miesiąca. Zjawisko tym bardziej zadziwiające, że kruki są przecież z natury płochliwe i nieufne wobec wszystkiego, co nowe. Dorosłe kruki z Maine należą do najbardziej płochliwych ptaków. Te młode przez długi czas miały do czynienia wyłącznie z rodzicami i rodzeństwem, a mimo to nie okazywały wobec mnie najmniejszego lęku. Czyżby w moim głosie słyszały coś, co je uspokajało?
Wydawane przez nie dźwięki chwytały za serce, więc od razu zabrałem się do pracy. Szybko doszliśmy do porozumienia i posiekałem całe mięso, jakie miałem w domu, czyli głównie padlinę rozjechaną przez samochody. Mniej więcej co godzinę karmiłem kruczęta kawałkami wielkości jednego kęsa, tak jak robią to dorosłe ptaki na wolności. Młode kruki i wrony potrzebują odpowiedniej diety składającej się z białka, minerałów i witamin. Moje kruczęta karmiłem mielonymi myszami, pędrakami, jajami, rybami i siekanymi żabami. Znałem ludzi, którzy próbowali wychować młode wrony w taki sposób, w jaki wychowywaliby swoje potomstwo, czyli na mleku i chlebie. Jeżeli te pisklęta nie pomarły, to cierpiały później na krzywicę lub inne schorzenia związane z niewłaściwym odżywianiem.
U zwierząt trwający od milionów pokoleń dobór naturalny doprowadził do perfekcji opiekę nad młodymi i wytworzył bardzo różne modele rodzicielstwa. Szczegóły mają ogromne znaczenie i wszystko, co odbiega od norm danego gatunku, najprawdopodobniej okaże się szkodliwe. Młode wróblowate potrzebują diety wysokobiałkowej, która zawiera wszystkie niezbędne składniki odżywcze we właściwych proporcjach. W czasie krytycznego okresu rozwoju mięśnie, nerwy i kości rosną tak szybko, że waga ciała zwiększa się o połowę lub nawet więcej w ciągu jednego dnia. Dlatego pisklęta trzeba karmić bardzo często.
Pierwszego dnia podałem moim czterem ptakom sześć myszy, cztery kurze jaja, dwie dwustugramowe puszki kociej karmy, trzydzieści dekagramów karmy dla szczeniąt i kilka kęsów fasoli, którą najpierw przeżułem. Każde z krucząt po zjedzeniu ośmiu tysięcy stu gramów pokarmu przybrało na wadze sześćset gramów.
Żeby uzmysłowić, ile pożywienia musi dostarczyć młodym para dorosłych kruków, przedstawię wykaz posiłków, które kilka lat później podawałem sześciu pisklętom w wieku mniej więcej pięciu tygodni.
Dzień pierwszy: świstak i zając amerykański (zebrana z drogi padlina, którą – ze skórą, kośćmi, wnętrznościami itd. – siekałem, dzieliłem na porcje wielkości jednego kęsa, zamrażałem, a potem po rozmrożeniu dawałem ptakom).
Dzień drugi: trzy amerykańskie wiewiórki rude, pręgowiec, sześć żab, osiem kurzych jaj (wraz z potłuczonymi skorupkami).
Dzień trzeci: dwie wiewiórki szare, pięć żab, sześć jaj, sześć myszy.
Dzień czwarty: zadnia ćwierćtusza cielęcia rasy holsztyńskiej.
Po kilku dniach, gdy ich apetyt wzrósł, każde z krucząt w trakcie jednego posiłku mogło połknąć jedną po drugiej sześć żab leśnych i dwie myszy, po czym powtórzyć ten posiłek za godzinę lub dwie.
Wychowywanie krucząt sprawiało mi dużo radości, ale muszę opowiedzieć o trudnościach, jakich przysparza opieka nad nimi. Trzeba zbierać padlinę z drogi i ją siekać. Trzeba wiedzieć, że nigdy nie nauczymy kruka utrzymywania porządku. Nie ma mowy o wyjściu gdziekolwiek w sobotni wieczór! Młodego kruka trzeba karmić przynajmniej co kilka godzin i codziennie okazywać mu troskę. Bez tego ptak nie nawiąże z nami więzi, zdziczeje i stanie się „niesympatyczny”, niczego nie odwzajemni. Zaręczam, że wtedy okaże się prawdziwie koszmarnym współlokatorem. Niektórzy może uznają, że to wszystko nic strasznego. Na wszelki wypadek wolę jednak uprzedzić.
Trzeba również uwzględnić dobro ptaka. Jeżeli kruk zintegruje się z rodziną ludzką, to poczuje się na swoim miejscu i najprawdopodobniej będzie szczęśliwy. Jeżeli nie przywiąże się do członka rodziny, który musi stale się nim opiekować, będzie się czuł uwięziony. Ponadto jest jeszcze aspekt urzędowy. Nie ma barier prawnych dotyczących posiadania dzieci przez ludzi, nawet jeżeli niektórzy nie nadają się na rodziców. Natomiast „rodzicem” małego kruka nie zostaje się tak łatwo, ponieważ wymaga to zarówno stanowego, jak i federalnego pozwolenia. Można je uzyskać dopiero po przedstawieniu rozsądnego uzasadnienia.
Jeśli marzy nam się kontakt z dzikim ptakiem, który nawiąże z nami więź, będzie z nami „rozmawiał” (a nawet nauczy się śpiewać różne melodie) i będzie praktyczny w utrzymaniu, proponuję adoptować szpaka. Mozart miał szpaka i najwyraźniej wyjątkowo go lubił. Szpaki są czarne, a upierzenie dojrzałego ptaka połyskuje jeszcze piękniej niż upierzenie kruka. Szpaki znacznie lepiej od kruków naśladują różne głosy i są łatwiejsze w hodowli. W dodatku można je hodować bez pozwolenia, ponieważ są egzotycznymi „szkodnikami”, które rywalizują z amerykańskimi gatunkami rodzimymi. W przypadku szpaków, a przynajmniej młodych szpaków, najbardziej dokuczliwe jest to, że nieprzerwanie wrzeszczą nam prosto do ucha, a czasem wtykają tam dziób i grzebią nim w taki sam sposób jak wtedy, gdy zaglądają pod liście, szukając robaków. Dzika gęś nie jest tak natarczywa, ale za to poleci za nami, kiedy wyjedziemy samochodem, jak gdyby przekonana, że właśnie dołączyliśmy do stada, wobec czego musimy uważać, żeby nie zginąć jej z oczu wśród innych pojazdów. Każdy gatunek ma swoiste odruchy wrodzone, które zostały precyzyjnie ukształtowane przez dobór naturalny w ciągu milionów lat ewolucji.
Dzisiaj raczej odwodzi się ludzi od prób zastępowania rodziców dzikim zwierzętom, ponieważ to tak trudne zadanie, że nieraz z najzupełniej nieprzewidzianych powodów kończy się fiaskiem lub przynosi złe skutki. W czasach mojego dzieciństwa zarówno ja, jak i moi koledzy hodowaliśmy młode wrony, sójki, drozdy, wróble, skunksy, szopy, jastrzębie, sowy, gęsi, a nawet szpaka. Dzięki temu nie tylko uczyliśmy się niemało o naszych podopiecznych, lecz również odbieraliśmy lekcję na temat różnorodności, cierpliwości i tolerancji.
Największa odpowiedzialność i uciążliwość wiąże się z pokarmem podawanym pisklętom. Mięso strawione przez młode ptaki zamienia się w niemal takiej samej objętości płynną substancję nazywaną „kałomoczem”. Rodzice krucząt zjadają odchody swoich małych w trakcie ich wydalania, żeby nie zabrudziły gniazda. Gdy pisklęta mają już tydzień lub dwa i objętość odchodów rośnie, rodzice już ich nie jedzą, lecz usuwają je z gniazda.
Ja miałem szczęście. Moje cztery młode kruki były już w tym wieku, że potrafiły usiąść na brzegu gniazda. Wystawiały kupry za krawędź i energicznie kręciły nimi w jedną i drugą stronę. Po tym przygotowaniu strzykały strumieniem odchodów na odległość prawie metra.
Wprawdzie młode jako tako panują nad wypróżnianiem, ale z wiekiem to się zmienia. W końcu tuż przed opierzeniem kruki w ogóle przestają nad tym panować. Wypróżniają się jak popadnie, tyle że starają się strzykać jak najdalej. Po opuszczeniu gniazda stają się jeszcze bardziej niedbałe, jeżeli chodzi o wypróżnianie. Właśnie dlatego nie da się ich nauczyć utrzymywania porządku.
Jak rodzice krucząt mogą połykać odchody wytwarzane nie tylko przez układ pokarmowy, ale i moczowy? Otóż kałomocz kruków nie cuchnie, chyba że pisklę jest chore lub przekarmione, wskutek czego nie w pełni trawi pożywienie. Krucze odchody składają się głównie z białych kryształów kwasu moczowego wytwarzanego przez układ moczowy. W ogóle nie przypominają kurzego nawozu, który choć pachnie okropnie, zmieszany z trocinami służy jako karma dla bydła, przez co i my pośrednio go zjadamy.
Jednym z produktów procesów przemiany materii związanym z przyswajaniem białek są na ogół toksyczne i zwykle cuchnące odpady azotowe, które organizm musi usuwać, wypłukując je za pomocą wody. Właśnie dlatego im więcej spożywamy białka, tym więcej musimy pić wody. Kruki, chociaż odżywiają się mięsem, paradoksalnie nie muszą dużo pić, chyba że temperatura powietrza jest wysoka i potrzebują wody do chłodzenia organizmu dzięki wydzielaniu pary wodnej w gębie i przez powierzchnie oddechowe. Odchody kruków nie cuchną. Zawarty w nich biały kwas moczowy jest nietoksyczny i w odróżnieniu od mocznika, będącego głównym produktem ubocznym przemiany materii u ssaków, słabo rozpuszcza się w wodzie. W ten sposób organizm może wydalić dużo kwasu moczowego za pomocą niewielkiej ilości wody. Kwas moczowy kruk usuwa w postaci białej bezwonnej papki, a nie żółtego płynu. Krukom wystarcza więc niewiele wody, a rodzice piskląt łatwiej mogą utrzymać czystość w gnieździe.
Młode kruki nie tylko wypróżniają się na potęgę, tak że sprzątanie po nich jest nie lada wyzwaniem, lecz również są hałaśliwe, a chociaż należą do tak zwanych ptaków śpiewających, drą się wcale nie melodyjnie. Młode tak głośno domagają się jedzenia, że niektórzy niesprawiedliwie oskarżają kruki, że są niedobrymi rodzicami. Chociaż pisklę krzyczy tym głośniej, im bardziej jest głodne, to sam ów odruch jest wytworem doboru naturalnego. Młode przekrzykują się, żeby zwrócić na siebie uwagę rodziców, ale wrzaski przyciągają też drapieżniki. W ostatecznym rozrachunku maksymalna głośność wrzasków jest wyznaczona ewolucyjnie przez drapieżnictwo. Im bezpieczniejsze gniazda budują ptaki, tym donośniej ich młode domagają się pożywienia.
W przypadku kruków, ale i pozostałych ptaków dobór naturalny wywiera potężny nacisk na tempo rozwoju młodych, tak aby możliwie szybko rosły i w jak najkrótszym czasie stawały się zdolne do lotu. Wróbel osiąga ostateczną masę ciała w zaledwie dziesięć dni, natomiast kruk rośnie około czterdziestu dni. Mniej więcej tygodniowe kruczęta przez większość czasu śpią u boku siedzącej przy nich samicy. Nadal są nagie i niezdolne do regulowania temperatury ciała. Podnoszą łebki i domagają się pożywienia, gdy tylko któreś z rodziców wstanie i wyda krótki nosowy dźwięk: „gro”. Kiedy samica przestanie siedzieć przy kruczętach, nadal głównie śpią, ale budzą się i proszą o jedzenie, gdy tylko któreś z rodziców nadlatuje do gniazda.
Po mniej więcej trzech tygodniach kruczęta zaczynają się pierzyć i w gnieździe bez przerwy coś się dzieje. Dajmy na to – jedno z krucząt leży i śpi, odwróciwszy głowę i wetknąwszy dziób w pióra na grzbiecie, drugie stoi, rozprostowuje nogi i skrzydło, a potem sięga łapą przez grzbiet, żeby podrapać się w tył łebka. Trzecie kruczę stoi na brzegu gniazda i energicznie trzepocze skrzydłami, podczas gdy czwarte szarpie za luźniejszy patyk w poszyciu gniazda, a piąte śpiewa. To, które śpiewa, wydaje się rozmarzone i nieobecne, otrzepuje piórka na głowie, stroszy piórka „uszne” i na gardle. Zachowuje się jak pewny siebie, dominujący dorosły samiec. Unosi głowę, przymyka oczy i wydaje osobliwe, już to gulgoczące, już to kwilące odgłosy, bardzo zróżnicowane pod względem wysokości i głośności i pozbawione uchwytnego rytmu. Przelatująca mucha, kiedy zabzyczy, elektryzuje ptaki. Łebki strzelają w górę i kruczęta z przejęciem obserwują hałaśliwego owada. Po chwili wracają do swoich zajęć. Co kilkanaście lub kilkadziesiąt sekund każde kruczę przechodzi od rozciągania się do czyszczenia piórek, trzepotania skrzydłami, spania, szarpania za patyk, otrząsania się. Trudno powiedzieć, czy działania jednego ptaka mają jakiś wpływ na działania drugiego.
Sześciotygodniowe niemowlę nie jest jeszcze w stanie obrócić się na bok, chociaż może już unieść głowę. Jeżeli nie potrafi samo chwycić sutka, matka mu w tym pomoże. Małe kruczęta od chwili wyklucia się z jaja muszą trzymać łebki wysoko, żeby domagać się pożywienia. Te, które tego nie zrobią, nie zostaną nakarmione. Trzytygodniowe kruczęta dzięki znakomitej koordynacji wzrokowo-ruchowej łapią przelatujące komary i muchy. Jeszcze przed opuszczeniem gniazda mogłyby same się wyżywić, ale nie robią tego, póki są w stanie wyprosić jedzenie od rodziców. Potrafią podrapać się pazurem w tył głowy, spać na stojąco i sumiennie się czyścić.
Wśród czworga krucząt, które podebrałem z dwóch gniazd, miałem dwa samce i dwie samice.
Jeszcze przed opuszczeniem gniazda samce były większe niż samice. Jednego z nich nazwałem Goliatem. Jedna z samiczek miała złamany pazur u lewej łapy i została nazwana Lewuską. Drugiej samicy, która potem kilkakrotnie uciekała z woliery, dałem w końcu na imię Houdi na cześć wielkiego iluzjonisty i mistrza ucieczek Harry’ego Houdiniego.
Do 10 maja, gdy drzewa niemal z dnia na dzień okryły się liśćmi, kruczęta wskakiwały na brzeg gniazda, które im zrobiłem na jabłoni rosnącej obok mojej chaty. Teraz już nieustannie „zagadywały” mnie chrapliwymi, gardłowymi głosami.
Tydzień później nadal nie potrafiły latać, ale często trzepotały energicznie skrzydłami. Miały aksamitne czarne pióra konturowe na głowie i reszcie ciała, a także lśniące lotki na skrzydłach i sterówki na ogonach. Utraciły już kępki pisklęcego puchu wieńczące końcówki niektórych piór na głowie, z wyjątkiem jednego z samczyków, któremu na czubku łebka zostały dwie takie kępki, wobec czego nazwałem go Puszkiem.
17 maja wyjąłem kruczęta z gniazda i posadziłem je na ziemi. Wyraźnie podekscytowane z zadowoleniem komentowały nową sytuację, skrzecząc cicho: „grr”. Podskakiwały ochoczo, bijąc skrzydłami, i skubały liście, patyki oraz trawę. W ogóle nie bały się dużego białego husky, którego przywiózł znajomy. Jednak kiedy jeden z dzikich kruków gniazdujących koło Hills Pond przeleciał nad nimi, kracząc ku nim ostrzegawczo: „kek, kek, kek”, zamarły, zamilkły, skuliły się i zaczęły żałośnie drżeć ze strachu, jak gdyby dygotały z zimna, chociaż świeciło słońce. „Spokojnie, wszystko w porządku” – odezwałem się do nich tak kojąco, jak tylko potrafiłem, a one, o dziwo, od razu nabrały otuchy. Znowu się napuszyły, przestały drżeć i zaczęły domagać się pożywienia.
Kruczęta były urocze, ale nie wydawały się specjalnie bystre. Na przykład chowały skrawki mięsa, wciskając je w różne szpary, ale nie próbowały ich maskować. Często już po chwili wyciągały mięso, po czym powtarzały tę operację kilka razy.
Po zaledwie kilku dniach poza gniazdem umiały całkiem dobrze latać, ale robiły to bardzo niechętnie. Nadal domagały się, żebym je karmił, nawet gdy przysiadły wysoko na drzewie, gdzie w żaden sposób nie mogłem ich dosięgnąć. Wołały naprawdę rozpaczliwie. W końcu, zebrawszy się na odwagę, podrywały się z gałęzi, po czym siadały jeszcze wyżej na innym drzewie. Przeskakując na najbliższą gałąź w zasięgu wzroku, właziły coraz wyżej, oddalając się w ten sposób od jedzenia.
Odkąd ptaki opuściły gniazdo, wyraźnie dominowały samce, Goliat i Puszek, a samice, Lewuska i Houdi, przejawiały znacznie mniejszą pewność siebie. W odróżnieniu od większości hierarchii dominacyjnych ta nie była sztywna. Przez następne kilka miesięcy walka o władzę toczyła się głównie na dwóch frontach, a mianowicie między Goliatem a Puszkiem i między Lewuską a Houdi. Początkowo przez dłuższy czas na szczycie hierarchii stał Goliat. Nagle, ni stąd, ni zowąd, 27 sierpnia pozycję dominującą zajął Puszek. Odtąd to on zwykle podchodził pierwszy do żeru i strofował pozostałe kruki. W obliczu obfitości żeru lub budzącej obawy padliny Puszek puszczał podwładnych przodem i dopiero po chwili ich przeganiał. Wkrótce po zmianie statusu Goliata zapisałem w dzienniku, że „jego oczy wyglądają dość żałośnie. Dolne powieki nieco opadły, wskutek czego ukazały się białka i oczy wydają się wyłupiaste. Goliat przestał siadać mi na ramieniu, co wcześniej robił jako jedyny z całej czwórki. Wydaje się wręcz załamany, a jego głos w odróżnieniu od głosów reszty krucząt zrobił się wyższy. Ponadto nie chce już jeść mi z ręki. Z dnia na dzień z najbardziej oswojonego stał się najbardziej płochliwym ptakiem z całej czwórki”.
Goliat wyróżniał się pod jeszcze jednym względem. Wkrótce po 17 maja, gdy wyjąłem kruczęta z gniazda, zaczął pokornie przede mną przykucać, opuszczając przy tym skrzydła i kręcąc ogonem. Zachowywał się tak ponad rok, podczas gdy żaden z pozostałych ptaków nie uczynił tego ani razu. Po opierzeniu się krucząt właśnie z Goliatem czułem się najbardziej związany. Odnosiłem nawet wrażenie, że odruchowo stara się nawiązywać ze mną kontakt wzrokowy. Chyba i ja postępowałem tak samo.
9 września oczy Goliata znowu przestały być wyłupiaste. Odzyskał status przywódcy, ale jego zachowanie w stosunku do mnie już się nie zmieniło. W tym czasie o jego dominacji świadczyły liczba zwycięstw w potyczkach z pozostałymi krukami (według jednego z rachunków dwadzieścia siedem do dziewięciu na jego korzyść w konfrontacjach z Puszkiem) oraz miejsce, jakie zajmował przy padlinie. Przed zmianą statusu siedemnaście razy zajmował pozycję dominującą przy padlinie, podczas gdy Puszek osiągnął to piętnaście razy, Lewuska cztery razy, a Houdi raz. Gdy znowu stanął na szczycie hierarchii, dominował przy padlinie trzydzieści cztery razy, podczas gdy Puszek tylko trzy, Lewuska ani razu, a Houdi raz.
Goliat najwyraźniej utrzymał pozycję dominującą przez całą zimę, kiedy regularnie stawiał pióra „uszne” i stroszył „spodnie” na nogach, co u kruków jest oznaką wysokiego statusu. Puszek pysznił się w ten sposób rzadko, a samiczki nigdy. Większość walk i gonitw rozgrywała się teraz właśnie między samiczkami, które toczyły długą wojnę o dominację. Zdecydowaną większość tych konfrontacji (dwadzieścia jeden do trzech) na swoją korzyść rozstrzygnęła Lewuska.
Pod koniec lutego Goliat coraz wyraźniej demonstrował władzę. Ilekroć przynosiłem kąsek, na który miał wielką ochotę, natychmiast pokazywał uszy, stroszył „workowate spodnie”, po czym dostojnie podchodził do przysmaku i go zjadał. Pozostałe kruki trzymały się na dystans z wygładzonymi piórami na głowach, a gdy zbliżały się do Goliata, kuliły się i stroszyły pióra na głowie. Dominacja Goliata nie budziła już wątpliwości. Była namacalna, niekwestionowana i niezagrożona. Gdy przynosiłem jedzenie, Puszek w odróżnieniu od Goliata prosił mnie o nie niczym pisklę.
W wieku dwóch lat Puszek nadal trzepotał skrzydłami jak młode kruczę i piskliwie prosił o jedzenie, kiedy tylko znalazłem się w pobliżu, podczas gdy pozostałe kruki przestały się tak zachowywać już w listopadzie w pierwszym roku życia. Jako troskliwy ojciec zacząłem dostrzegać charaktery moich podopiecznych, a już wkrótce miałem obserwować rzeczy, jakich nigdy nie zobaczyłbym w terenie. Jeden z moich kruków miał się w końcu związać z dzikim krukiem i założyć gniazdo w lesie koło mojej chaty.
Przez długie lata zastanawiałem się, czy kruki w warunkach naturalnych dzielą się żerem, a więc czy gdy znajdą pożywienie, intencjonalnie zwołują bądź też „kooptują” współbiesiadników.
W ramach eksperymentów w terenie można tworzyć wymyślone, ale prawdopodobne sytuacje w celu zbadania reakcji dzikich zwierząt. Wiążą się z tym pewne trudności, z których główna polega na tym, że badane zwierzęta bynajmniej nie chcą uczestniczyć w naszych eksperymentach i zwykle w ogóle nie pojawiają się tam, gdzie na nie czekamy. A jeżeli się pojawią, działają w sposób, na który nie mamy żadnego wpływu. W latach osiemdziesiątych mój rutynowy eksperyment terenowy polegał po prostu na wyłożeniu padliny w lesie i obserwowaniu z ukrycia, czy wydarzy się coś interesującego. Na podstawie tysięcy godzin obserwacji prowadzonych w ciągu czterech lat ustaliłem, że w okolicy mojej chaty gniazduje kilka par dorosłych kruków, a osobniki młodociane prowadzą najwyraźniej żywot wędrowny, włócząc się po rozległym obszarze, jako że pojawiały się i znikały. Dorosłe ptaki zazwyczaj broniły wyłożonej przeze mnie padliny, odganiając młodocianych włóczęgów. Ale przynajmniej pod koniec zimy młode kruki wędrowne nocowały stadnie i niekiedy zwoływały towarzyszy do wyłożonej przeze mnie przynęty, przybywając z noclegowni hałaśliwą gromadą na długo przed świtem. Przystępowały do żerowania i odganiały dorosłe kruki, które uważały się za „właścicieli” padliny.
W 1988 roku John Marzluff, który niedługo przedtem zrobił doktorat na Uniwersytecie Północnej Arizony w Flagstaff, dołączył do mnie, aby pomóc mi rozwiązać następne zagadnienie, a mianowicie kwestię tego, w jaki sposób kruki kooptują towarzyszy. Czy na przykład tańczą niczym pszczoły? Czy wypracowały specjalne sygnały oznaczające: „leć za mną”? Czy najlepiej poinformowane ptaki opuszczają grzędę pierwsze i dają znak, że ich towarzysze mają podążać za nimi? Czy chętnych do wyprawy werbują osobniki dominujące, czy osobniki niższe rangą? Które ptaki odnoszą z tego korzyść i na czym ona polega? Jakie są koszty dzielenia się żerem?
W eksperymencie terenowym, który John i ja zamierzaliśmy przeprowadzić w połowie grudnia 1990 roku, chcieliśmy sprawdzić, jaki wpływ na przebieg kooptacji ma status wędrownego kruka, a wszystkie inne czynniki utrzymywać w miarę możności na stałym poziomie. Pomysł polegał na tym, żeby naprowadzać na padlinę ptaki o znanym statusie, a potem obserwować, które z nich, odkrywszy przynętę, przyprowadzą towarzyszy i w jakiej liczbie.
Wcześniej przeprowadziliśmy podobne eksperymenty. W ramach jednego z nich w pobliżu noclegowni gromady kruków wypuściliśmy ptaki, które przedtem trzymaliśmy długo w niewoli, tak że nie mogły nic wiedzieć o obfitych żerowiskach w okolicy. Ptaki te bez wahania przyłączyły się do gromady na wspólnej grzędzie. Następnego ranka pojawiły się na żerowisku, gdzie posilała się gromada, do której się przyłączyły. Wypuszczone tego samego wieczoru z dala od noclegowni ptaki kontrolne nie pojawiły się na żerowisku, co dowodziło, że wspólna grzęda służy jako centrum informacyjne.
Tamtego roku zamierzaliśmy przeprowadzić eksperyment odwrotny, polegający nie na wypuszczeniu potencjalnych „współbiesiadników” w pobliżu kolonii, lecz na wypuszczeniu potencjalnych „werbowników” przy żerowisku. Spodziewaliśmy się niemałych komplikacji związanych z tym, że ptaki z kolonii, które żerowały już na innej padlinie, mogą nie być zainteresowane zmianą żerowiska. Zamierzaliśmy ograniczyć liczbę konkurencyjnych żerowisk, usuwając te, o których będziemy wiedzieć.
Aby przeprowadzić ten nowy eksperyment, złowiliśmy dwadzieścia dzikich kruków, które potem przez kilka miesięcy trzymaliśmy w naszym dużym awiarium w lasach Maine. John obserwował je codziennie, notując, który ptak ustępuje któremu przy pożywieniu. Odkrył, że wszystkie kruki tworzyły jedną hierarchię dominacji, poczynając od osobnika, który rzucał wyzwanie wszystkim, nie ustępował żadnemu i któremu ustępowały wszystkie pozostałe. Znając tę hierarchię, mogliśmy sprawdzać w terenie zdolność werbunkową w zależności od rangi społecznej werbownika. Na potrzeby tego eksperymentu dysponowaliśmy dwudziestoma nadajnikami radiowymi, które zamierzaliśmy wykorzystać do śledzenia ptaków.
Kiedy wypuściliśmy pierwszego kruka przy zaimprowizowanym żerowisku nad jeziorem Webb, przyniosło to spektakularne rezultaty! Uwolniona o zmierzchu samica, której założyliśmy nadajnik radiowy, nie zaczęła żerować, chociaż nie jadła od dwóch dni. W odróżnieniu od większości innych uwalnianych kruków nie odleciała czym prędzej w las. Gdy wypuściliśmy ją z klatki, spokojnie podeszła do kałuży w pobliżu wyłożonej padliny i się napiła. Potem poderwała się, usiadła na gałęzi pobliskiego drzewa i przez pół godziny gorliwie czyściła pióra. Następnie głośno kracząc, poleciała na północ w kierunku grzęd kolonii kruków. W nocy kolonie są hałaśliwe i zapewne usłyszała dochodzący stamtąd gwar. Wiedzieliśmy, że kruki z tej kolonii właśnie skończyły żerować na innej padlinie. Wszystkie warunki, na jakie nie ma się wpływu w terenie, jakimś cudownym zrządzeniem losu ułożyły się zgodnie z naszymi zamierzeniami. Co więcej, jak wynikało z sygnałów radiowych, nasza kruczyca dołączyła w nocy do innych w kolonii. O świcie naszym oczom ukazał się wspaniały widok. Z pierwszym brzaskiem ujrzeliśmy bowiem sznur przeszło trzydziestu kruków zmierzających z grzędy prosto na żerowisko, o którym mogły się dowiedzieć tylko od naszej kruczycy z nadajnikiem! W dodatku właśnie ona przewodziła stadu lub trzymała się blisko czoła! Właśnie takie rezultaty utwierdzały nas w przekonaniu, że kruki rzeczywiście dzielą się żerem z towarzyszami z grzędy.
Na potrzeby eksperymentu, który teraz opiszę, John wybrał samicę o niskim statusie. Nasze badania wykazały już, że fakt, iż jedynie młodociane kruki wędrowne werbują towarzyszy do wspólnego pożytkowania obfitego żeru, wynika z tego, że tylko dzięki działaniu w grupie są w stanie przeciwstawić się dorosłym pobratymcom, na których terytorium znajduje się ów żer, chociaż w grę mogą wchodzić także inne powody, takie jak chęć posiadania towarzystwa podczas uczty. Spodziewaliśmy się, że niższe rangą osobniki młodociane, takie jak wybrany wówczas ptak, będą kooptowały więcej towarzyszy niż dominujące młode kruki, ponieważ osobniki niższe rangą mają więcej powodów do obawy przed dorosłymi krukami. Równocześnie w gromadzie osobników młodocianych te o niskim statusie doświadczają na żerowisku mniej agresji, ponieważ osobniki dominujące są zajęte walką między sobą i odpieraniem ataków dorosłych kruków broniących swojego terytorium. W tej sytuacji ptaki o niższym statusie mogą wykorzystać zaabsorbowanie osobników dominujących i dobrać się do żeru.
John przymocował nadajnik radiowy do ogona kruczycy, a do obu skrzydeł przyczepił jej duże czerwone plastikowe znaczniki opatrzone dobrze widocznym numerem. Dzięki temu mogliśmy identyfikować ją nie tylko na podstawie sygnału radiowego, lecz również wzrokowo. Następnie John zamknął kruczycę w klatce do przewożenia zwierząt domowych i nie karmił jej przez dwa dni, aby tym chętniej odwiedziła obfite żerowisko, jakie mieliśmy przygotować. Ja tymczasem przejechałem przeszło trzysta kilometrów z Vermont – nawiasem mówiąc, w śnieżycy – żeby pomóc Johnowi w przeprowadzeniu eksperymentu. Moje zadanie polegało na wypuszczeniu ptaka przy żerowisku, a mianowicie przy siedemdziesięciu kilogramach skrawków mięsnych, które miałem wyłożyć w lesie. Chcieliśmy wypuścić ptaka blisko tej przynęty, aby mieć pewność, że odkryje żer. Czy znajdzie potem kolonię i przyprowadzi inne kruki?
Był to trzeci wypuszczony osobnik. Jeszcze siedemnaście i będziemy mądrzejsi. A przynajmniej na to liczyliśmy. Nie mogłem się doczekać, kiedy zaczniemy. Postanowiliśmy wypuścić ptaka na zachodnim brzegu jeziora Webb, około dwudziestu kilometrów od mojej chaty. Stanowisko to znajdowało się jakieś pięć kilometrów od zagajnika sosny wejmutki, gdzie nocowała wówczas gromada młodocianych kruków. Mieliśmy nadzieję, że nasz ptak naje się, a potem odnajdzie kolonię. Kruki są bardzo płochliwe, więc spodziewaliśmy się komplikacji przy samym wypuszczeniu ptaka na wolność. Trzeba to przeprowadzać bardzo umiejętnie, bo jeżeli kruk będzie wystraszony, to poleci na oślep byle dalej stamtąd, a wtedy nie zwróci uwagi na żer i najprawdopodobniej nie odnajdzie kolonii.
Uznałem, że muszę zbudować porządną kryjówkę z gałęzi świerkowych i jodłowych, z której mógłbym obserwować sytuację i w odpowiednim momencie wypuścić kruczycę z klatki. O ósmej rano pojechałem na miejsce eksperymentu. W lesie leżało ze trzydzieści centymetrów śniegu, a na gałęziach świerków czerwonych i jodeł balsamicznych wisiały wielkie, zbrylone poduchy. Na skraju niewielkiej polany, jakieś sto pięćdziesiąt metrów od drogi, rósł gąszcz jodeł, w którym mogłem zbudować kryjówkę. Każde uderzenie siekiery sprawiało, że na głowę i za kołnierz spadała mi orzeźwiająca kaskada śniegu.
Budowa kryjówki zajęła mi dwie i pół godziny. Od tyłu osłoniłem ją tak sumiennie, że światło wpadało tylko przez kilka maleńkich dziurek, natomiast od strony polany mogłem swobodnie obserwować sytuację przez koronkowe szparki pomiędzy jodłowymi gałązkami. Zaiste luksusowa kryjówka, tak wysoka, że mogłem w niej stać. Wróciłem do samochodu, kolejno zaciągnąłem po śniegu na polanę trzy worki na śmieci pełne mięsa i poczułem się odprężony i rozgrzany. Lód i śnieg wpadające mi za kołnierz niosły rozkoszną ochłodę.
Miałem dość czasu, żeby wrócić do chaty. Pobiegałem, zjadłem lunch. Potem poszedłem do Johna po kruczycę. Przez szpary między listwami klatki widziałem jej wielki dziób i oczy. Wydawała się spokojna, o wiele bardziej spokojna, niż można by oczekiwać od uwięzionego dzikiego kruka. Jeżeli jednak kruka traktuje się delikatnie, nigdy nie wpada on w panikę. Należycie traktowane kruki są równie spokojne jak dziecko błogo śpiące w naszych ramionach. Sprawdziłem sygnał na odbiorniku, na częstotliwości 837 megaherców, jej częstotliwości. Usłyszałem głośne i czyste „bip, bip, bip”. Dzięki temu mogliśmy śledzić ruchy ptaka nawet w ciemności i ustalić, gdzie nocował. Mieliśmy nadzieję, że dołączy do najbliższej kolonii.
Kiedy wróciłem do lasu nad jeziorem, niebo było ciemnoniebieskie. Wiatr ustał. Ściągnąłem z mięsa plandekę, którą przedtem je nakryłem, i upewniłem się, że kruczyca w klatce dobrze widzi przynętę. Otworzyłem zameczek w drzwiczkach klatki i nie uchylając samych drzwiczek, poczekałem kwadrans, żeby wyczuła przynętę i dobrze się jej przyjrzała.
Wycofawszy się do kryjówki, usiadłem na jelenim futrze, które tam zaniosłem wraz z lornetką, odbiornikiem radiowym i notatnikiem, i przystąpiłem do obserwacji, patrząc przez ażurowe gałązki jodły.
Po kilku minutach ptak zaczął uderzać dziobem w drzwiczki klatki. Przywiązałem do nich pięćdziesięciometrowy sznurek, żeby móc je otworzyć, ale po trzech minutach kruczyca zrobiła to sama. Bez głosu i nawet nie spojrzawszy na boki, podeszła prosto do przynęty i zaczęła wyjadać łój. Odrywała kawałek po kawałku i połykała. Następnie obeszła przynętę, delikatnie skubiąc tu i tam, jak gdyby ustalała jakieś szczegóły. Wybrała kawałek łoju i pomaszerowała w moją stronę. Zatrzymała się tuż przed kryjówką, wepchnęła łój w śnieg i kilkoma ruchami dzioba w przód i w tył przysypała kęs większą ilością śniegu. Potem zrobiła następną skrytkę, po niej kolejną i tak dalej. W sumie założyła piętnaście skrytek, każdą w innym miejscu, ale w odległości, jaką kruk ma zwyczaj pokonywać piechotą. Najwyraźniej nie miała ochoty latać ani wydawać głosu, co uważałem za typowe krucze odruchy na żerowisku. Gdy na padlinie żeruje gromada kruków, zachowują się całkiem inaczej. Nie robią skrytek blisko żeru, lecz odlatują na znaczną odległość. No i przy samej padlinie strasznie hałasują.
Nie wiem, ile jeszcze skrytek ptak by założył, gdyby jego cichej i skrzętnej pracy nie przerwało pojawienie się intruza. Nasza kruczyca skamieniała w pół kroku. Usłyszałem „szu, szu, szu” mocnych uderzeń skrzydłami, a zaraz potem przeraźliwie ochrypłe krakanie przybysza, który tym hałaśliwym zachowaniem najwyraźniej demonstrował pewność siebie i siłę. Kilka razy okrążył polanę, a potem przysiadł na gałęzi klonu. Poczułem rozczarowanie. Fakt, że przynętę odkrył inny ptak, zmieniał warunki naszego eksperymentu. Ale i tak byłem ciekaw, co się stanie.
Nowo przybyły kruk postawił „uszy”, nastroszył lśniące lancetowate pióra na gardle i głośno zakłapał dziobem, demonstrując samczą moc. Następnie wydał kilka wysokich krzyków, przypominających dźwięk fletu. W trakcie tego pokazu samczej dominacji ptaka, który najprawdopodobniej był dorosłym mieszkańcem miejscowego lasu, nasza samica stała jak skamieniała, trzymając w dziobie kawałek łoju. Gdy w końcu po kilku minutach samiec odleciał, natychmiast wróciła do żerowania i chowania jedzenia.
Mniej więcej po dwudziestu minutach nadleciały dwa kruki, kierując się prosto na przynętę i okrążając ją. Przypuszczam, że był to ów macho z małżonką, którą przyprowadził na inspekcję. Tymczasem nasza samica objadła się, zrobiła jeszcze kilka skrytek i zniknęła. Z sygnału radiowego wynikało, że nie odleciała daleko. Kiedy zaczęło się zmierzchać, przeleciała nad polanką w pobliżu przynęty, wydając ciąg krótkich ostrzegawczych krzyków, jakimi kruki reagują, gdy w pobliżu gniazda pojawi się drapieżnik. O ile mogłem ocenić, żadnego drapieżnika w pobliżu jednak nie było. Ostatecznie kruczyca odleciała kilkaset metrów dalej, na brzeg jeziora Webb, gdzie – jak wskazywał sygnał radiowy – spędziła noc.
W drodze powrotnej do chaty zatrzymałem się przy świerku, na który John wspinał się co wieczór, żeby obserwować zachowanie kruków wracających na noc na grzędę. Tamtego wieczoru John widział przeszło trzydzieści osobników, które przyleciały od strony góry Tumbledown. Znaczyło to, że kolonia żerowała w innym miejscu, gdzieś w lasach zamieszkiwanych przez łosie.
W poprzednim roku pięć ptaków o niskiej randze wypuszczonych przez nas w pobliżu przynęty bezzwłocznie odleciało, nawet nie tknąwszy mięsa leżącego przed nimi. Przyłączyły się do miejscowych kolonii i latały na żerowiska – truchła cielęcia i jelenia pożytkowane przez kruki z tych kolonii – ale nie wróciły do przynęty, którą im podsunęliśmy.
Tym razem nie oczekiwaliśmy, że ujrzymy gromadę ptaków już następnego dnia, ponieważ kruki nie porzucają wydajnego żerowiska, w tym wypadku prawdopodobnie truchła łosia, póki nie sprzątną żeru do czysta. Jeżeli jakimś sposobem numer 837 (nasza samica o niskim statusie) dołączyła do tej kolonii, to najpewniej poleci z nią na ucztę, a nie wróci samotnie do naszej przynęty.
Interesowały nas także inne zagadnienia. Wcześniej ustaliłem, że w wyniku kooptacji do żeru przybywa cała grupa, czyli trzydzieści, czterdzieści lub nawet pięćdziesiąt kruków, które w dzień lub dwa potrafią oczyścić do kości truchło jelenia. Dlaczego zatem para dorosłych kruków, na której terytorium leży żer, nie jest bardziej wyrozumiała w stosunku do kilku wędrownych osobników młodocianych, którym uda się znaleźć padlinę, skoro taka tolerancja zapobiegłaby zjawisku kooptacji? Dlaczego terytorialna para nie ustąpi odrobiny żeru kilku obcym krukom, lecz je przepędza, ryzykując w ten sposób, że przegnane ptaki przyprowadzą całą gromadę, która zje wszystko? (Później, dzięki Goliatowi i innym, przekonałem się, że dorosłe kruki czasami tolerują obcego ptaka lub dwa).
Do chaty wracałem w bezksiężycową, ale jasną noc. Niebo było bezchmurne i rozjarzone wstęgą Drogi Mlecznej oraz światłem konstelacji roziskrzonych na firmamencie niczym brylanty.
Nazajutrz rano, kiedy w ciemności szedłem na stanowisko obserwacyjne, po niebie płynęły ciężkie, posępne chmury. Obudziłem się tamtego dnia o piątej na dźwięk budzika, rozpaliłem ogień, ugotowałem owsiankę i zaparzyłem kubek kawy. Pośpiesznie zjadłem śniadanie, żałując, że nie mogę się nim porozkoszować. Posiedziałem tylko chwilkę przy ogniu, po czym ruszyłem w las. Doszedłem do samochodu, pojechałem na drugą stronę jeziora, a potem pomaszerowałem żwawo przez las, żeby dotrzeć do kryjówki przed świtem.
Wskutek porannego deszczu jodłowe gałęzie pokryła skorupa lodu. Gdy zasiadłem w kryjówce, aby kontynuować obserwację numeru 837, usłyszałem cichutkie granie oblodzonych gałązek podzwaniających na wietrze, który pojawił się przed świtem, przerywane stłumionym rytmicznym stukaniem dzięcioła kosmatego gdzieś w lesie za kryjówką.
Sygnał radiowy numeru 837 wciąż dochodził z sosnowego zagajnika nad jeziorem, gdzie kruczyca przysiadła na noc. Bardzo się ucieszyłem, kiedy usłyszałem mocny sygnał i szum skrzydeł o siódmej piętnaście rano! Przyleciała sama. Nie wydając głosu, przeskakując z gałęzi na gałąź, zleciała na stos mięsa i tak samo jak dnia poprzedniego od razu zaczęła się raczyć łojem. Przez następne cztery godziny robiła nowe skrytki. Tym razem częściej do nich latała, niż chodziła, ale sygnał radiowy wskazywał, że nie odlatuje daleko. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami gromada ptaków się nie pojawiła. Zacząłem tracić zapał. Strasznie marzły mi nogi.
Około jedenastej zaczęło się coś dziać. Nadleciała para kruków, prawdopodobnie ta sama co dnia poprzedniego. Pomyślałem, że skoro przyleciały tak późno, ich terytorium lub główne żerowisko znajduje się daleko stąd. Samiec wydał z siebie długi ciąg modulowanych kraknięć terytorialnych, a jego towarzyszka spokojne miarowe gdaknięcia, w seriach po trzy: „nok, nok, nok”, „nok, nok, nok”. Wtedy numer 837 zniknęła na trzy i pół godziny, ale sygnał radiowy wskazywał, że nadal przebywa w pobliskim lesie. Kilkakrotnie słyszałem jej skargi, które wskazywały, że została zaatakowana przez innego kruka.
O wpół do trzeciej po południu zaczęło mocniej padać. Gęste jodłowe gałęzie kryjówki zatrzymywały światło, ale nie mogły zatrzymać wody. Odetchnąłem z ulgą, gdy wkrótce zaczęło się ściemniać i nadszedł czas powrotu do domu. Dorosłe kruki już dawno odleciały, ale 837 wciąż nie opuściła pobliskiego lasu.
Znów odwiedziłem Johna, który siedział na wysokim świerku. Powiedział, że kruki jeszcze raz przegrupowały się nieopodal, powróciwszy z tych samych stron co wczoraj. Nasza kruczyca nocowała osobno, tam gdzie ostatnio. Myśleliśmy, że następnego dnia rozpocznie kooptację, jeśli tylko odnajdzie kolonię, ponieważ nie mogła żerować samotnie ze względu na obecność mieszkającej tam pary.
Gdy nazajutrz o świcie dotarłem do kryjówki, wyjąłem latarkę, nastawiłem antenę i dostroiłem odbiornik, po czym odebrałem pierwszy sygnał. Nasza samica była wciąż w miejscu, gdzie spędziła noc. To dobrze, pomyślałem, wstałem przed nią. Mniej więcej o siódmej rano gdzieś poleciała i straciłem z nią kontakt radiowy.
Czekałem około godziny, potem chyba jeszcze kolejną, ale nadal nic się nie działo. Nie miałem pojęcia, co się wydarzyło, ale niepewność przyjemnie mnie ekscytowała. Kruczyca mogła pojawić się lada chwila albo w ogóle. Istniała możliwość, że przyłączyła się do innej gromady i odleciała trzydzieści kilometrów w tym lub innym kierunku, żerowała na truchle łosia na stokach Tumbledown, buszowała na śmietniku w Dryden albo wyjadała wystawioną przez myśliwych przynętę na kojoty. Być może do naszego wabika przyleci para dorosłych kruków. Może odkryje go jakiś inny ptak. To już nie był eksperyment, ponieważ wkradło się zbyt wiele zmiennych, których nie byliśmy w stanie kontrolować.
W końcu się zjawiła, samotna i cicha. Od razu zaczęła żerować, łapczywie, jak gdyby nie jadła od trzech dni. Wybierała sam łój, chociaż mięsa nie brakowało. Między przekąszaniem zajmowała się chowaniem jedzenia. Trzy pierwsze skrytki zrobiła w odległości zaledwie trzech metrów od prawie nietkniętej góry mięsa.
Mniej więcej po godzinie kruczyca nagle przerwała ukrywanie jedzenia, gdyż wróciła para kruków osiadłych na tym terenie. Nie omieszkały oznajmić swojego przybycia! Przedtem na polanie panowała absolutna cisza. Teraz nieustannie rozbrzmiewały krucze głosy. Numer 837 zdołała kilka razy kraknąć pokornie, ale para natarła na nią gwałtownie, więc zamilkła. Włodarze nie przestawali wydawać agresywnych, głębokich, krótkich kraknięć, które mówiły: „Wynoś się stąd, do cholery”. Oba kruki wydawały również długie, modulowane kraknięcia terytorialne, oznaczające: „Jestem tutaj, uważaj”. Obydwa te komunikaty wysyłał nie tylko samiec, lecz również samica. Zobaczyłem, że numer 837 próbuje się ukryć. Wcisnęła się pomiędzy gęste gałęzie świerka oddalonego o jakieś sto metrów od mojej kryjówki, co zdołałem dostrzec tylko dzięki czerwonym znacznikom na jej skrzydłach. Ale na niewiele to się zdało. Broniące swojego rejonu ptaki wypatrzyły ją i wypłoszyły, a gdy rzuciła się do ucieczki, pognały za nią, kracząc przeraźliwie. Po chwili ich głosy rozpłynęły się w oddali. Na polanie znowu zaległa cisza, a przy stosie mięsa nic się nie działo. Nasza kruczyca została przegnana, ale nie na długo.
Wróciła po dwudziestu minutach, wciąż sama. Miała wygładzone pióra, ale była wyraźnie podenerwowana. Przysiadała na gałęziach i niespokojnie uderzała w nie dziobem, rozglądając się na wszystkie strony. Po dziesięciu minutach zleciała do mięsa i zabrała się do jedzenia, znowu wybierając sam łój i połykając go tak, jak gdyby nie jadła od kilku dni. Tym razem chyba po prostu się śpieszyła, bo wkrótce odleciała, unosząc tyle łoju, ile zdołała pomieścić w dziobie. O dziewiątej dwadzieścia osiem miejscowa para wróciła i została przez czterdzieści minut. Kruki nadal nie tykały mięsa, jedynie wydawały długie kraknięcia, mówiące: „Jestem tutaj”. Numer 837 się nie pokazywała, ale dzięki radiu wiedziałem, że jest niedaleko, najprawdopodobniej skulona w jakieś kryjówce. W każdym razie przez większość tego czasu. Raz zakrakała tak, jak kraczą ptaki kooptujące towarzyszy. Złe posunięcie, bo o ile się orientowałem, w najbliższej okolicy nie było kruków, które można by skooptować. Tylko owa władcza para. Nic więc dziwnego, że nasza kruczyca została natychmiast przez nią wyśledzona i znowu hałaśliwie przegoniona.
Po tej scysji przez dłuższy czas w pobliżu nie pojawiały się żadne ptaki, a ja znowu straciłem kontakt radiowy z kruczycą. Nagle usłyszałem donośne monotonne pokrzykiwania dochodzące gdzieś z niebios. Wiedząc, że w pobliżu nie ma ptaków, zaryzykowałem i wyszedłem z kryjówki, żeby zobaczyć, cóż to takiego. Wysoko nad ziemią ujrzałem dwa punkciki na tle ciemnych, dryfujących chmur. Najwyraźniej była to miejscowa para kruków. Ptaki zataczały kręgi, lecąc blisko siebie i niemal dotykając się końcami skrzydeł. Od czasu do czasu nurkowały jeden za drugim, po czym znowu wznosiły się, kołując. Szybowały coraz wyżej, na wysokości kilkuset metrów. Dopóki mogłem, przyglądałem się im przez lornetkę, aż w końcu, wciąż tańcząc jedno przy drugim, zniknęły pośród kłębiastych, poduszkowatych chmur. Taniec kruków porusza mnie bardziej niż taniec ludzi. Ptaki wykonują go od milionów lat i nie przestaną, póki będą istnieć.
O dwunastej dwadzieścia cztery para kruków wróciła. Najpierw wykrzyczała chrypiąco swoje: „Wynoś się!”, a potem niemal bez przerwy przez osiemnaście minut oznajmiała za pomocą długich modulowanych zawołań: „Jesteśmy tutaj!”. Głosy dochodziły z odległości kilkuset metrów na południe od przynęty, a potem z zachodu. Kiedy ucichły, pomyślałem, że kruki odleciały. Po ośmiu minutach pojawiła się 837 i skubnęła z przynęty. Najwyraźniej mogła na niej żerować, mimo że terenu strzegła miejscowa para dorosłych kruków. Nie mogła tylko jeść zawsze wtedy, kiedy miała na to ochotę. Sytuacja zapewne wyglądałaby inaczej, gdyby dorosłe kruki traktowały naszą przynętę jako główne źródło pożywienia. Tymczasem jednak w ogóle na niej nie żerowały. Byłem zaskoczony, że zadają sobie trud pilnowania żerowiska, z którego nie korzystają, ale przypuszczałem, że nadzorują je jako zapasowy pokarm, z którego być może zaczną korzystać w przyszłości.
Czy numer 837 w ogóle nie zacznie werbować współbiesiadników, skoro jest w stanie z powodzeniem żerować sama? To, że ptak nie kooptował, odbiegało od naszych oczekiwań. Nie tylko obserwowaliśmy kruki, lecz również poszukiwaliśmy hipotez. Zważywszy na to, co wiedzieliśmy o naszej kruczycy i jej sytuacji, fakt, że nie będzie kooptować, mógł się okazać bardzo interesujący.
Kolejne nieprzewidziane wydarzenie o pierwszej dwanaście po południu kazało nam przemyśleć pierwotne założenie. Nad polaną przeleciały dwa kruki i od razu wylądowały w pobliskim lesie. Jeden z nich głośno krakał, ale wywnioskowałem, że nie jest to miejscowa para, bo żaden z nich nie wydawał kraknięć terytorialnych. Zamiast tego przez następne dwadzieścia minut słuchałem całkiem nowej sekwencji odgłosów, swego rodzaju piosenki złożonej z przeciągłych chrapliwych kraknięć, przeplatanych modulowanym gardłowym gulgotaniem. Co pewien czas pojawiał się ciąg krótkich, szybko powtarzanych kraknięć podobnych do pukania, wieńczony kłapnięciem dziobem.
Przez większość czasu nowo przybyłe ptaki pozostawały w lesie, poza zasięgiem mojego wzroku. Raz udało mi się dojrzeć numer 837, która wyróżniała się z powodu czerwonych znaczników na skrzydłach, a ponadto wysyłała sygnał radiowy. Znajdowała się w towarzystwie innego kruka i razem wydawały przyjazne, gulgoczące odgłosy.
Jeden z dwóch nieoznaczonych ptaków przysiadł w końcu na drzewie przy naszej przynęcie i pochyliwszy się tak, że głowę miał dobrze poniżej łap, popatrzył w dół. Nerwowo pocierał i stukał dziobem w gałęzie. Jeszcze raz spojrzał na stertę mięsa i wydał z siebie długi ciąg chrapliwych kraknięć, brzmiących bardzo podobnie do tych, które wydawały oswojone kruki w naszym awiarium, gdy natknęły się na truchło nieznanego zwierzęcia. Ptak najwyraźniej obawiał się sterty mięsa.
Nowe kruki zachowywały się wyjątkowo czujnie, gotowe czmychnąć w każdej chwili. Wyczuwałem to, więc gdy zmieniałem pozycję, żeby lepiej widzieć, robiłem to bardzo ostrożnie. Materiał spodni jednak zaszeleścił, i to wystarczyło. Kruki natychmiast odleciały, mocno i szybko bijąc skrzydłami – „szu, szu, szu”. Wkrótce po tym zjawiły się sójki błękitne, które w odróżnieniu od kruków zachowywały się wręcz nonszalancko. Od razu przystąpiły do żerowania. Stertę mięsa potraktowały po prostu jak żarcie podane na tacy. Postanowiłem je sprawdzić i zagwizdałem głośno Oh, Suzanna, a potem poskakałem energicznie wewnątrz kryjówki. Nic ich to nie obeszło. Przestraszyłem je dopiero wtedy, kiedy wyszedłem na zewnątrz. Ale gdy tylko się schowałem, wróciły.
O drugiej pięć po południu znów zapanowała cisza. Odzyskałem kontakt radiowy z 837, która zanim wróciła do przynęty, przez niemal godzinę kryła się w pobliskim lesie. Wiatr zmienił się z zachodniego na północny i cały czas przybierał na sile. Las szumiał niczym wzburzone morze. Temperatura spadała i wkrótce trząsłem się jak osika.
Gdy zaczęło się zmierzchać, wyskoczyłem z kryjówki i w głębokim śniegu przebiegłem paręset metrów do samochodu, żeby się rozgrzać. To był długi dzień. Cieszyłem się, że nie zrobiło się minus dziesięć, co mogło się zdarzyć. Na odbiorniku sprawdziłem namiary naszej kruczycy. Była w sosnowym zagajniku nad jeziorem, gdzie spędziła dwie poprzednie noce. Znów nocowała samotnie.
Nagle usłyszałem krakanie nad głową. Spojrzałem w niebo i zobaczyłem wspaniały widok – stado około czterdziestu kruków. Ptaki dokazywały w powietrzu, leciały parami bądź w pojedynkę, nurkowały i ganiały się, ale zasadniczo zmierzały w kierunku kolonii, którą z wysokiego świerka obserwował John. Skąd leciała ta gromada? Dokąd zmierzała? Czy to przypadek, że tym razem przelatywała tak blisko naszej przynęty?
Pięć czy sześć kilometrów dalej, w miejscu, gdzie John zaparkował furgonetkę, dostrzegłem jego sylwetkę na tle szybko gasnącego zachodniego nieba. Gdy podbiegałem do świerka, zawołał do mnie:
– Ruszyły przynętę?
Najwyraźniej widział tę gromadę.
– Nie, przeleciały. Czy wróciły do kolonii?
– Niestety nie. Zatoczyły wielkie koło, parę ładnych kilometrów, a potem poleciały z powrotem w twoim kierunku.
Takie wieczorne kołowanie wysoko nad starym siedliskiem obserwowaliśmy już wiele razy. Zwykle inicjuje ono przeprowadzkę całej kolonii na nowe żerowisko. Przypuszczaliśmy, że dzieje się tak, gdy jeden lub kilka ptaków z gromady odkryją nowe źródło pożywienia. Widowiskowe kołowanie może służyć zebraniu wszystkich ptaków z okolicy.
Rosnąca gromada ptaków wiruje, wzbijając się na wysokość sześciuset lub nawet dziewięciuset metrów, podczas gdy następne kruki przybywają zewsząd, zwiększając liczebność stada. W końcu cała gromada odlatuje, najpewniej po to, aby założyć kolonię w pobliżu nowego obfitego żerowiska. Takie kołujące ptaki widywałem już wcześniej w pobliżu siedlisk, które nazajutrz okazywały się puste. Czułem, że to zjawisko jest formą tajemniczej i jeszcze niewyjaśnionej komunikacji społecznej.
Fascynowało mnie nie tyle samo kołowanie, ile elektryzująca atmosfera tego wydarzenia. Garrett Conover, przewodnik po lasach Maine, napisał kiedyś do mnie: „Pewnej nocy rozłożyliśmy się obozem w zaciszu urwiska góry Kineo (na cyplu wrzynającym się w jezioro Moosehead w Maine). O zmierzchu zaczęły się zlatywać kruki, sto, dwieście, i wirować w zaciszu urwiska. Gdy zapadł zmrok, wciąż latały, chociaż wiele z nich przysiadło na skałach. Położyliśmy się na plecach, żeby podziwiać warstwowy wir ptaków. […] Później wzeszedł pełny księżyc, a kruki przez całą noc gaworzyły i pokrakiwały. Ucichły dopiero tuż przed świtem, kiedy księżyc zaszedł. O brzasku zgasiliśmy piecyk i od razu wyszliśmy z nagrzanego namiotu, ciekawi, co robią. Wszystkie odleciały, przepadły bez głosu i śladu. To było jak cudny sen”.
Innym razem otrzymałem podobny list od Virginii Cotterman, która mieszka na pustyni Mojave w Kalifornii. Zaobserwowała tam grupę od tysiąca do tysiąca pięciuset kruków, które przez trzydzieści sześć kolejnych nocy grzędowały na pustyni w pobliżu jej domu. Pewnej nocy po raz pierwszy nie milkły na długo po zapadnięciu zmroku, niemal do północy. Dlaczego właśnie tej nocy? Odleciały przed świtem, jak zwykle, ale wieczorem już nie wróciły.
Zastanawiałem się, czy wtedy w Maine wspólnie z Johnem zaobserwowaliśmy jeden z takich skoordynowanych odlotów. John widział trzydzieści, czterdzieści kruków, które kołowały przez godzinę, zanim wyruszyły w kierunku naszej przynęty. Numer 837 nie przyłączyła się do wirującego stada. Kruczyca żerowała i spała samotnie. A przecież musiała zauważyć duże stado przelatujące jej nad głową. Czy nie chciała do nich dołączyć, bo miała niemal prywatne obfite żerowisko? Czy wędrowne kruki wyznają zasadę, że jeśli są głodne i nie mają nic, dołączają do gromady i lecą z nią, ale jeśli mają dość pewny dostęp do obfitego źródła pożywienia, działają samotnie?
Gdy nadszedł chłodny świt 20 grudnia, jak zwykle byłem już w terenie i truchtałem leśnym duktem pod jeszcze gwiaździstym niebem. Po piętnastu minutach jazdy zostawiłem samochód i pobiegłem przez pole do kryjówki. Od zachodu nadciągały szybko gęste, czarne chmury, ale tam i siam na spłachciach nieba świeciły jeszcze gwiazdy. Przed sobą na tle śniegu zauważyłem przemykającą ciemną postać. Zatrzymała się i obejrzała za siebie. Lis kończący obchód lasu. Ja również się zatrzymałem, po czym obaj ruszyliśmy dalej, on do nory, a ja do ciasnej kryjówki oplecionej jodłowymi gałęziami.
Tamtego ranka mogłem postać chwilę na zewnątrz, bo przybyłem wcześnie. Panował absolutny spokój. Żadnego wiatru. Miałem nadzieję, że usłyszę nadlatujące kruki. Z doświadczenia wiedziałem, że gdy z pierwszym brzaskiem kruki przybywają na nowe żerowisko, są rozgadane i wydają zdumiewająco bogate odgłosy. To zaiste niezapomniany spektakl, bo czereda ta wydaje się kipieć niepowstrzymaną radością życia. Ale nic nie zmąciło spokoju. Kiedy niebo pojaśniało, wszedłem do kryjówki.
Była szósta czterdzieści pięć, przewidywany czas magicznego przylotu. Nic. Szósta pięćdziesiąt… Szósta pięćdziesiąt pięć… Siódma. Nadal nic. Zrobiło się już całkiem jasno, więc nabrałem pewności, że gromada kruków nie pojawi się do końca dnia. Decyzję, gdzie polecieć, ptaki podjęły zapewne minionej nocy lub tuż przed świtem. Wprawdzie wyruszyły w kierunku naszej przynęty, ale cel ich wyprawy mógł być zupełnie inny i znajdować się nawet trzydzieści kilometrów dalej. Uzmysłowiłem to sobie, nim jeszcze wzeszło słońce. Miałem przed sobą cały dzień siedzenia w kryjówce.
W półmroku położyłem się na jeleniej skórze i zacząłem robić notatki na poskładanych kartkach papieru, które nosiłem w tylnej kieszeni z obawy, żeby nie zamokły. Pisałem, leżąc właściwie bez ruchu, i po dwudziestu minutach zacząłem marznąć. Kiedy człowiekowi jest zimno, nie myśli najlepiej. Nie spodziewałem się niczego podniecającego. Jak dotąd nie pojawiły się żadne ptaki i wcale nie byłem pewny, czy w ogóle przylecą. Nie miałem bladego pojęcia, kiedy wydarzy się coś ciekawego. Może dopiero za kilka dni, może za tydzień albo miesiąc.
Znowu się okazało, że osiadła para kruków zjawia się w nieprzewidywalnych porach. Tym razem przyleciała o siódmej dziesięć, po czym została w pobliżu o wiele dłużej niż poprzednio. Około dziewiątej usłyszałem ich utarczki z innymi krukami. Przypuszczałem, że atakują nie tylko numer 837, lecz również dwóch wczorajszych przybyszy. Numer 837 zaczęła żerować o wiele później niż zwykle. Dopiero o ósmej miała okazję dobrać się do mięsa. Dwa kruki, które dnia poprzedniego odkryły przynętę, podeszły do żeru dopiero wtedy, gdy numer 837 zaczęła jeść. Kruczyca nie zwracała na nie uwagi, co ponownie świadczyło o tym, że nie zamierza bronić odkrytego przez siebie obfitego żerowiska. Cała trójka potrzebowała siebie nawzajem do obrony przed dorosłymi, które mogły nadlecieć w każdej chwili.
O pierwszej dwadzieścia po południu z lasu dobiegły mnie dźwięki przypominające odgłos wbijania młotkiem w ziemię metalowego pręta. Ów metaliczny łoskot powtórzył się kilka razy, po czym z lasu wyfrunął kruk i przysiadł na gałęzi w pobliżu przynęty. Odezwał się inaczej – kilka razy z przerwami zawołał: „groul-pop-grr”, zachrypiał szybko: „raap, raap, raap”, a następnie parokrotnie cicho zakrakał. Po chwili odleciał. O co mu chodziło? Co sygnalizował? I komu? Czemu wydawał tak różne odgłosy jeden po drugim?
Trochę później usłyszałem znaną mi już sekwencję jakby perkusyjnych dźwięków zakończonych trzaskiem. Rozlegało się również normalne cykliczne krakanie. Cóż za osobliwe rzeczy obserwowałem! Poczułem miłe zadowolenie z tego, że znajduję się w kryjówce. W lesie zazwyczaj to zwierzęta pierwsze dostrzegają człowieka. Dzięki mojemu schronieniu sytuacja się odwróciła. Nawet się nie domyślały, że w niej jestem. Kruki nieraz lądowały tuż obok, ale nie mogły widzieć, co jest w środku. Natomiast ja doskonale widziałem, co dzieje się na zewnątrz.