Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczna, hipnotyzująca historia, która może się przydarzyć każdemu.
W dniu swoich trzydziestych trzecich urodzin popularna pisarka Senna Richards budzi się uwięziona w obcym domu. Została porwana, ale nie wie przez kogo ani dlaczego. Szybko staje się jasne, że jeśli chce odzyskać wolność, powinna dokładnie przyjrzeć się swojej przeszłości i odczytać pozostawione jej wskazówki. Jednak przeszłość skrywa mroczne tajemnice…
Kobieta uświadamia sobie, że to gra. Wyrafinowana i niebezpieczna. I że tylko prawda może przynieść wyzwolenie.
A jaka jest twoja ciemna strona?
Absolutnie infekująca! Boisz się, wściekasz, brzydzisz i .. nie odkładasz. Polecam na mroźne i czarne noce.
Katarzyna Bonda
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Lori, która ocaliła mnie, gdy tonęłam
Napisałam powieść. Napisałam powieść, która została opublikowana, a po jakimś czasie trafiła na listę bestsellerów „New York Timesa”. Napisałam ją, a potem oglądałam jej ekranizację, siedząc w kinie z wielkim pudłem tłustego popcornu na kolanach. Moja powieść. Napisana przeze mnie. Zrobiłam to sama, bo tak właśnie pisze się powieści. A jeśli reszta świata chce zapłacić za to, by móc zajrzeć do mojego zwichrowanego umysłu, to niech tak będzie. Życie jest za krótkie, żeby ukrywać swoje wady. Zamiast tego ukrywam się więc ja.
Dziś są moje trzydzieste trzecie urodziny. Budzę się zlana potem. Jest mi gorąco. Nie, zimno. Koc, którym owinięte mam nogi, wydaje się obcy w dotyku – jest zbyt gładki. Pociągam go, próbując się przykryć. W kontakcie z jedwabistym materiałem moje palce sprawiają wrażenie tłustych i niezgrabnych. Być może są spuchnięte. Nie potrafię tego stwierdzić, bo mój mózg jest ospały, oczy zalepione i znowu jest mi gorąco. A może zimno. Przestaję walczyć z kocem i odpływam… daleko… daleko…
Kiedy się budzę, w pokoju jest już jaśniej. Widzę to przez zamknięte powieki. Światło jest mdłe, nawet jak na deszczowy dzień w Seattle. W sypialni mam wielkie okna; obracam się w ich stronę i otwieram oczy, ale okazuje się, że przede mną jest ściana. Ściana z belek. W moim domu nie ma czegoś takiego. Wodzę wzrokiem wzdłuż ciężkich bali, spoglądam na sufit, i dopiero wtedy się podnoszę, w pełni rozbudzona.
Nie jestem w swojej sypialni. Zszokowana, rozglądam się po pomieszczeniu. Czyja to sypialnia? Wracam myślami do poprzedniej nocy. Czy ja… Na pewno nie. Nie spojrzałam na mężczyznę, od kiedy… Nie, na pewno nie poszłam z nikim do domu. Poza tym wczoraj wieczorem byłam na kolacji z moją redaktorką. Wypiłyśmy kilka lampek wina. Po chianti człowiekowi nie urywa się film. Oddycham płytko, próbując sobie przypomnieć, co wydarzyło się po tym, jak opuściłam restaurację.
Paliwo – zatrzymałam się na stacji benzynowej Red Sea Service na rogu Magnolia i Queen Anne, żeby zatankować. Co potem? Nie pamiętam.
Spoglądam na koc zaciśnięty w pobielałych palcach. Czerwony, miękki, obcy. Opuszczam nogi na podłogę, a cały pokój nagle chwieje się i deformuje. Czuję mdłości, jakbym miała potężnego kaca. Chwytam powietrze, próbując głęboko oddychać i zwalczyć nudności. Chianti nie wywołuje takich efektów.
– To sen – mówię do siebie.
Ale to nieprawda. Wiem o tym. Wstaję i przez dobre dziesięć sekund mam zawroty głowy, dopiero później wykonuję pierwszy krok. Pochylam się i wymiotuję… prosto na drewnianą podłogę. Mój żołądek jest pusty, ale to nic nie zmienia. Podnoszę rękę, żeby otrzeć usta, i całe ramię wydaje mi się zbyt ciężkie. To nie kac. Zostałam czymś odurzona. Pochylam się jeszcze przez kilka sekund, a potem podnoszę głowę. Czuję się jak na karuzeli. Chwiejnie ruszam przed siebie, rozglądając się dookoła. Pokój jest okrągły. Bardzo tu zimno. Widzę kominek – bez ognia – i łóżko z baldachimem. Nie ma drzwi. Gdzie są drzwi? Ogarnia mnie panika i niezdarnie biegam w kółko, aż w końcu muszę chwycić się łóżka, bo nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
– Gdzie są drzwi?
Widzę parę ulatującą mi z ust. Obserwuję, jak rzednie i znika. Skupienie wzroku zajmuje mi dużo czasu. Nie wiem, jak długo tak stoję, ale bolą mnie stopy. Spoglądam w dół, na palce. Prawie ich nie czuję. Muszę się ruszyć. Zrobić coś. Wyjść stąd. Na ścianie naprzeciw mnie jest okno. Podchodzę bliżej i gwałtownym ruchem rozsuwam zasłony. Pierwsza rzecz, na którą zwracam uwagę, to fakt, że znajduję się na drugim piętrze. Druga to… Ciarki przechodzą mi po całym ciele niczym ostrzeżenie wysłane przez mózg. Już po tobie, Senna. To koniec. Jesteś martwa. Porwano cię. Nabieram powietrza dopiero po chwili, a kiedy to robię, słyszę, jak mój wdech wypełnia ciszę dookoła. Do tego momentu tak naprawdę nie wierzyłam, że cokolwiek może człowiekowi zapierać dech w piersi. Nie wierzyłam w to do teraz, kiedy przestaję oddychać, serce mi się zatrzymuje, a w zasięgu mojego wzroku znajduje się tylko śnieg. Jak okiem sięgnąć, nieskazitelnie białe zaspy.
Słyszę, jak moje ciało uderza o deski, a potem opadam w czerń. Kiedy się budzę, leżę na podłodze w kałuży własnych wymiocin. Jęczę, a gdy próbuję się podnieść, mój nadgarstek przeszywa ostry ból. Krzyczę i natychmiast zasłaniam sobie ręką usta. Jeśli ktoś tu jest, nie chcę, żeby mnie słyszał. Choć w sumie to zabawne. Powinnam była się nad tym zastanowić, zanim przyszło mi do głowy zemdleć i rąbnąć łbem o podłogę.
Chwytam nadgarstek wolną dłonią i wstaję, opierając się o ścianę. Dopiero wtedy widzę, co mam na sobie. To nie moje ubrania. Lniana pidżama – kosztowna. Cienka. Nic dziwnego, że jest mi tak zimno.
O Boże.
Zamykam oczy. Kto mnie rozbierał? Kto mnie tutaj umieścił? Przesuwam po ciele sztywnymi dłońmi. Dotykam piersi, zsuwam spodnie od pidżamy. Żadnego krwawienia ani obolałych miejsc, jednak mam na sobie bawełniane majtki, w które ktoś mnie ubrał. Ktoś widział mnie nagą. Ktoś dotykał mojego ciała. Znów zamykam oczy i zaczynam drżeć. Nie panuję nad tym. Nie, proszę, nie…
– O Boże – słyszę swój głos. Muszę oddychać: głęboko i spokojnie.
Zamarzasz, Senna. I jesteś w szoku. Weź się w garść. Myśl.
Ktokolwiek mnie tutaj zamknął, miał bardziej złowrogie zamiary niż dopuszczenie do tego, żebym zamarzła na śmierć. Rozglądam się dookoła. W kominku jest drewno. Jeśli ten chory pojeb zostawił mi drewno, to być może zostawił też coś, czym mogłabym je podpalić. Łóżko, w którym się obudziłam, stoi na środku pokoju; ma cztery filary i jest ręcznie robione. Rozwieszono nad nim prostokątny kawałek szyfonu. Jest ładny i aż mnie mdli na jego widok. Omiatam wzrokiem resztę wyposażenia pokoju: ciężką drewnianą szafę, kredens, kominek i jedno z tych grubych zwierzęcych futer. Otwieram szafę i przetrząsam ubrania… zbyt wiele ubrań. Czy one są dla mnie? Powoli sięgam dłonią do metki. Uświadamiam sobie, że ubrania są w moim rozmiarze, i odczuwam jeszcze większe mdłości. Nie, one nie mogą być dla mnie, to wszystko pomyłka. Nie mogą być dla mnie, bo są w nie moich kolorach. Czerwienie, błękity, żółcie…
Mój mózg wie jednak, że to nie pomyłka. Mój mózg wypełnia się rozpaczą, tak samo jak moje ciało.
Dobra, Senna, bierz się do roboty.
Na górnej półce kredensu znajduję zdobione srebrne pudełko. Zdejmuję je i lekko nim potrząsam. Jest ciężkie. Egzotyczne. Mieści w sobie zestaw zapalniczek, klucz i mały srebrny nóż. Chciałabym uważniej przeanalizować zawartość pudełka, ale muszę działać szybko. Nożem odcinam od koszuli podłużny skrawek materiału, a następnie zębami i zdrową dłonią zawiązuję jego końce. Wsuwając nadgarstek w ten prowizoryczny temblak, krzywię się z bólu.
Wkładam nóż do kieszeni i sięgam po zapalniczkę. Moja dłoń zawisa nad pudełkiem. Osiem różowych zapalniczek Zippo. Gdyby już wcześniej nie przechodziły mnie dreszcze, teraz na pewno by zaczęły. Otrząsam się – bezskutecznie. Lecz nie mam wyjścia, bo zamarzam. Ręka trzęsie mi się, kiedy sięgam po zapalniczkę.
Przychodzi mi go głowy, że to zbieg okoliczności, i wybucham śmiechem. Czy cokolwiek, co wiąże się z porwaniem, może być zbiegiem okoliczności? Zastanowię się nad tym później. Teraz muszę się ogrzać. Zdrętwiały mi palce. Dopiero za szóstym razem udaje mi się obrócić krzesiwko. Na kciuku pozostają mi wyżłobienia. Drewno nie chce się zająć. Jest wilgotne… Czy przyniósł je tu niedawno? Rozglądam się za czymś, co łatwiej by się zapaliło, ale są tu tylko rzeczy, które mogą później mi się przydać. Przeraża mnie, że muszę myśleć o przetrwaniu. Podpałka. Czego mogę użyć jako podpałki? Omiatam wzrokiem przestrzeń wokół siebie i w rogu kredensu dostrzegam białe pudełko z czerwonym krzyżem na wierzchu. Apteczka. Podbiegam do niej i unoszę wieczko. Bandaże, aspiryna, igły… W końcu znajduję zestaw pojedynczych, nawilżonych alkoholem wacików. Zabieram kilka i biegnę z powrotem do kominka. Rozrywam jeden i przykładam płomień do jego brzegu. Wacik natychmiast zajmuje się ogniem. Wsuwam go pod jedną ze szczap i rozrywam kolejne opakowanie, powtarzając cały proces. Modlę się do boga, który sprawuje władzę nad ogniem, i dmucham ostrożnie. Drzewo zaczyna się tlić. Ściągam z łóżka gruby koc i otulam się nim, kucając naprzeciw drobnych płomieni. To za mało – jest mi tak zimno, że chciałabym zanurkować w ogień i pozwolić, żeby płomienie starły ze mnie ten chłód. Pozostaję w tej pozycji tak długo, aż przestaję się trząść.
A potem przechodzę do czynu.
Pod dywanikiem znajduje się klapa wyposażona w ciężki metalowy uchwyt. Jest zamknięta. Szarpię ją przez jakieś pięć minut zdrową ręką, aż w końcu bark zaczyna mnie palić i znowu prawie chwytają mnie torsje. Przyglądam się klapie jeszcze przez chwilę, po czym biegnę po klucz ze srebrnej skrzynki. Co to za chora gra? I dlaczego tak dużo czasu zajęło mi przypomnienie sobie o kluczu? Nie wiem, co robić. Chodzę boso wokół klapy w podłodze, uderzając kluczem o udo. Jest starodawny, brązowy i wyjątkowo duży. Otwór w klapie wydaje się do niego pasować. Przechodzi mnie kolejny dreszcz i tym razem wiem, że to nie tylko z powodu zimna. Zatrzymuję się, żeby lepiej przyjrzeć się kluczowi. Ma długość mojej dłoni, od nadgarstka po czubki palców. Pośrodku uchwytu znajduje się pytajnik, wokół którego wiją się metalowe zdobienia. Upuszczam klucz. Z głośnym brzdękiem uderza o podłogę niedaleko miejsca, w którym zwymiotowałam. Cofam się, aż moje łopatki dotykają ściany.
– Co to ma być?!
Oczywiście nie ma tu nikogo, kto mógłby mi odpowiedzieć, chyba że ktoś czeka pod klapą, żeby dokładnie mi wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Drżę, a moje palce odruchowo zaciskają się na nożu w kieszeni. Jest ostry. Bardzo mi się to podoba. Lubię ostre noże i dobrze wiem, jak ciąć nimi mięso. Skoro ja mam klucz, to mają go i oni. Mogę poczekać tu na nich albo zejść na dół. Wolę drugą opcję; pozwala mi się poczuć, jakbym miała odrobinę więcej kontroli.
Szybko omijam wymiociny i podnoszę klucz. Zanim zdążę się zastanowić, co robię, kucam nad klapą i wsuwam klucz w otwór.
Metal dzwoni o metal i zaraz rozlega się kliknięcie.
Unoszę klapę. Jest cholernie ciężka. Uważam, żeby nie narobić hałasu, kiedy opuszczam ją na podłogę. Zaglądam w ciemność i dostrzegam drabinę. Na dole znajdują się okrągły dywan i korytarz. Widzę zaledwie na odległość metra. Będę musiała zejść na dół. Wsuwam nóż między zęby i schodząc, liczę szczeble.
Raz… dwa… trzy… cztery… pięć… sześć. Dotykam stopami dywanu. Podłoga jest zimna, chłód wędruje w górę po moich nogach. Dlaczego nie pomyślałam, żeby poszukać butów? Trzymam przed sobą nóż, gotowa dźgnąć każdego, kto na mnie wyskoczy. Będę celować w oko, a jeśli się nie da, to w jaja. Tylko jeden cios, a kiedy napastnik zegnie się wpół, rzucę się do ucieczki. Opracowawszy ten plan, rozglądam się dookoła. Nad moją głową znajduje się świetlik – promienie słońca prześwitują przez niego i kładą się na drewnianej podłodze. Przestępuję przez nie, wypatrując ukrytego napastnika.
Znajduję się na końcu korytarza: drewniana podłoga, drewniane ściany i drewniany sufit. Jest tu troje drzwi: dwoje po lewej stronie i jedne po prawej. Wszystkie zamknięte. Za moimi plecami znajdują się ściana i drabina, po której zeszłam. Na drugim końcu korytarza widzę balustradę. Postanawiam, że to tam udam się w pierwszej kolejności. Jeśli ktoś wyskoczy na mnie zza którychś drzwi, będę już przed nim, w drodze do wyjścia. Mimo to coś mi mówi, że nie będzie to takie proste. Przechodzę obok drzwi na palcach i zatrzymuję się u szczytu schodów. Ściskam w dłoni nóż, choć w całej tej sytuacji wydaje się on dziwnie mały.
Jestem najwyraźniej w jakiejś chacie. U dołu schodów, po lewej, widzę dużą kuchnię. Po prawej znajduje się salon, którego podłoga wyłożona jest grubym kremowym dywanem. Jest upiornie cicho. Schodzę na dół, przyciśnięta plecami do ściany. Jeśli zdołam dotrzeć do drzwi wyjściowych, będę mogła wybiec. Znaleźć pomoc. Przypominam sobie bezkresne połacie śniegu, które widziałam przez okno, ale odsuwam od siebie tę myśl. W ogóle nie zastanawiam się nad tym, co robię. Będę musiała boso biec przez metrowej grubości śnieg. Drzwi wyjściowe znajdują się bezpośrednio pod schodami. Zerkam na piętro, żeby się upewnić, że nikt za mną nie idzie, a potem rzucam się przed siebie. Drzwi są zamknięte. Obok dostrzegam klawiaturę. Zamek jest elektroniczny – będę musiała znaleźć inną drogę na zewnątrz. Znowu się trzęsę. Gdyby w tym momencie ktoś mnie zaatakował, nie zdołałabym utrzymać przed sobą noża.
Mogłabym wybić okno. Naprzeciw mnie i po mojej lewej stronie znajduje się kuchnia. Próbuję najpierw tam. Pomieszczenie jest kwadratowe. Widzę lśniące wyposażenie ze stali nierdzewnej. Wszystko wygląda na nowe. Boże, gdzie ja jestem? Okno ciągnie się wzdłuż całej ściany, tylko w jednym miejscu zasłania je lodówka. W narożniku stoi masywny okrągły stół, a po obydwu jego stronach umieszczono ławy z oparciami. Podchodzę do szuflad i wysuwam je po kolei, aż znajduję tę z nożami. Wyjmuję największy z nich i ważę go w dłoni, a potem odkładam swój miniaturowy nożyk na blat. Po namyśle chowam go jednak z powrotem do kieszeni.
Teraz, kiedy mam broń – prawdziwą broń – kieruję się do salonu. Wzdłuż jednej ściany ciągnie się regał z książkami, przy przeciwległej stoi kominek. Obok stolika kawowego ustawiono kanapę i dwuosobową sofę. Nie ma żadnego wyjścia. Rozglądam się za czymś, czym mogłabym zbić okno. Stolik jest za ciężki, żebym zdołała go podnieść, zwłaszcza ze zwichniętym nadgarstkiem. Kiedy przyglądam mu się uważniej, widzę, że jest przyśrubowany do podłogi. Nie ma tu żadnych krzeseł. Wracam do kuchni i otwieram wszystkie szafki oraz szuflady, coraz bardziej zdenerwowana faktem, że z każdą sekundą mogę zostać nakryta. Nie znajduję nic odpowiednio dużego ani odpowiednio ciężkiego, by mogło posłużyć do wybicia okna. Z przerażeniem uświadamiam sobie, że będę musiała wrócić na górę. To może być pułapka – ktoś może się czaić za którymiś drzwiami. Ale w takim razie po co mieliby dawać mi klucz do pokoju? Czy to jakaś gra? Wchodząc po schodach, drżę na całym ciele. Od lat nie płakałam, ale czuję, że zaraz pęknę. Krok za krokiem, Senna, a jeśli ktoś na ciebie wyskoczy, przetnij go tym nożem na pół… Jestem pomiędzy drzwiami. Wybieram te po lewej, kładę rękę na gałce i ją przekręcam. Słyszę swój nierówny, zimny i przerażony oddech.
Drzwi się otwierają.
– O mój Boże.
Przykładam zwichniętą rękę do ust i mocniej ściskam nóż w dłoni. Nie opuszczam go, pozostając w pogotowiu. Wchodzę na dywan, a moje palce u stóp zaciskają się na włosiu, jakby musiały się czegoś chwycić. Przy ścianie naprzeciw mnie stoi łóżko z baldachimem. Wygląda, jakby przygotowano je dla dziecka, ale rozmiarem przypomina raczej podwójne, królewskie łoże. Funkcję dwóch filarów pełnią naturalnych rozmiarów konie z karuzeli, a podtrzymujące je rury znikają w drewnianych belkach stropu. Po mojej lewej znajduje się kominek, po prawej – okno. Z trudem łapię oddech. Najpierw zapalniczki, potem klucz, a teraz… to.
Jak najszybciej stamtąd wychodzę. Zamykam za sobą drzwi. Staję naprzeciw kolejnych. Wyglądają jeszcze bardziej złowieszczo. Czy to tylko moja wyobraźnia, czy rzeczywiście wygląda to jak ostatnie miejsce, w którym mógłby ukrywać się mój porywacz? Stoję tak bardzo długo, patrząc na ulatujące mi z ust obłoki pary i ściskając nóż zdrową dłonią. Tą nadwyrężoną sięgam do gałki i krzywię się, kiedy ramię przeszywa mi ból. Otwieram drzwi i czekam. W pokoju jest ciemno, ale na razie nikt na mnie nie wyskakuje. Wykonuję krok do przodu i sięgam do włącznika. Wtedy to słyszę: niski i gardłowy jęk jakiegoś mężczyzny. Wycofuję się, celując nożem w kierunku, z którego dobiega dźwięk. Chcę uciec, wejść po drabinie i zamknąć się w okrągłym pokoju. Nie robię tego. Jeśli nie odszukam tego, co mnie tu sprowadziło, to coś samo po mnie przyjdzie. Nie będę ofiarą. Nigdy więcej. Moje serce bije nierównomiernie. Jęk nagle się urywa, jakby mężczyzna zorientował się, że tu jestem. Słyszę jego oddech. Zastanawiam się, czy on słyszy mnie. Znowu wydaje z siebie dźwięk i tym razem sprawia wrażenie, jakby próbował mówić przez jakiś materiał. Wypowiada słowa, które brzmią jak… „POMOCY!”. To może być pułapka. Co mam robić? Wchodzę prosto w nią.
Nikt mnie nie atakuje, ale całe moje ciało jest napięte i gotowe do skoku. Stłumione wołanie: „O-ocy! O-ocy!” staje się coraz bardziej natarczywe. Szukam włącznika światła, co oznacza, że muszę przełożyć nóż do zwichniętej ręki. Nie ma to znaczenia – jeśli ktoś mnie zaatakuje, przełknę ból, byle tylko rozpłatać mu ciało. W końcu znajduję: szeroki, płaski przycisk, który muszę wcisnąć dwoma palcami. Kiedy żarówka się rozświetla, szybko przekładam nóż z powrotem do zdrowej dłoni. Pokój zalewa światło w kolorze uryny. Najpierw migocze, a potem gdy uruchamia się zasilanie, słychać charakterystyczne brzęczenie. Dźgam powietrze przed sobą, lecz nie ma przede mną żadnego napastnika – tylko łóżko. Na łóżku leży mężczyzna, którego ręce i nogi przywiązano jakimiś białymi chustami do filarów. Zakneblowano go i oczy zasłonięto mu tym samym materiałem. Zszokowana obserwuję, jak rzuca głową na boki. Mięśnie na ramionach ma tak naprężone, że widzę, w których miejscach są przyczepione do kości. Ruszam przed siebie, żeby mu pomóc, ale zaraz się zatrzymuję. Wciąż mogę się znajdować w niebezpieczeństwie – to wciąż może być pułapka. On może być pułapką.
Podchodzę do niego ostrożnie, omiatając wzrokiem kąty pomieszczenia, jakby ktoś mógł nagle wyłonić się z drewnianych ścian. Następnie odwracam się do wejścia, aby się upewnić, że nikt za mną nie stoi. Powtarzam to kilka razy, aż w końcu z łomoczącym sercem docieram do łóżka. Zataczam okrąg dłonią, w której trzymam nóż. Obok wezgłowia znajdują się drugie drzwi. Otwieram je kopniakiem, a mężczyzna nieruchomieje. Oddycha ciężko, zwrócony twarzą w moją stronę. Ma ciemne włosy i… kilkudniowy zarost. Łazienka jest pusta, a zasłona prysznicowa odsunięta na bok, tak jakby porywacz chciał, bym od razu miała pewność, że go tam nie ma. Mężczyzna na łóżku przestał się rzucać. Przysuwając się plecami do ściany, sięgam w jego stronę zdrową ręką, a potem zrywam mu z ust knebel i odsłaniam oczy. Kiedy na siebie spoglądamy, prawie się nad nim pochylam. Na jego twarzy maluje się przerażenie. Mruga gwałtownie, jakby chciał lepiej skupić wzrok. Upuszczam nóż.
– O mój Boże – mówię to już po raz kolejny. Nie chcę, żeby przerodziło się to w nawyk. Nie wierzę w Boga. – Boże – powtarzam mimo to.
Kucam powoli, przesuwając wzrokiem od mężczyzny do wyjścia i z powrotem, aż w końcu podnoszę swoją broń. Cofam się. Muszę zachować dystans. Przesuwam się w stronę drzwi, ale uzmysławiam sobie, że ktoś może zajść mnie od tyłu, więc się obracam. Wyciągam nóż przed siebie. Nikogo za mną nie ma. Odwracam się z powrotem i celuję nożem w mężczyznę na łóżku. To jakieś szaleństwo. Zachowuję się jak szalona. Opieram się o ścianę. Tylko w tej pozycji czuję się względnie bezpieczna – mogę obserwować pokój i nie muszę się obawiać, że ktoś skrada się z tyłu.
– Senna? – słyszę swoje imię. Spoglądam na twarz mężczyzny. Wyczekuję chwili, w której obudzę się z tego koszmaru. Będę leżała we własnym łóżku, pod własną białą kołdrą, we własnej pidżamie.
– Senna – mężczyzna się krztusi. – Uwolnij mnie… proszę…
Waham się.
– Senna – powtarza. – Nie zrobię ci krzywdy. To ja.
Kładzie głowę na poduszce i zamyka oczy, jakby nie mógł znieść bólu.
Mocno ściskając nóż, przecinam materiał, który unieruchamia mu ręce. Ledwie oddycham, nie mówiąc o skupianiu wzroku. Czubkiem noża kaleczę mu skórę. Krzywi się, ale nie wydaje żadnego dźwięku. Z fascynacją obserwuję, jak krew gromadzi się na jego skórze, a potem spływa mu po ramieniu.
– Przepraszam – mówię. – Ręce mi się trzęsą. Nie mogę…
– W porządku, Senna. Nie spiesz się.
Zabawne – uspokaja mnie, chociaż to on jest związany.
Gdy udaje mi się uwolnić jego drugą rękę, bierze ode mnie nóż, żeby przeciąć materiał pętający mu nogi. Nagle ogarnia mnie panika. Nie powinnam była oddawać mu noża. On może być… on może być jednym z…
To bez sensu.
Kiedy kończy, wstaje. Rozciera sobie nadgarstki. Odsuwam się od niego o krok, w stronę drzwi. Ma na sobie tylko cienkie spodnie od pidżamy. „Jego też ktoś w nie ubrał”, myślę.
A potem wypowiadam w głowie jego imię i nazwisko: Isaac Asterholder.
Spogląda na mnie, mrużąc oczy.
– Jest tu ktoś jeszcze? Widziałaś…
– Nie – przerywam mu. – Wydaje mi się, że nikogo więcej tu nie ma.
Natychmiast rusza do drzwi. Krzywię się, kiedy mnie mija. Chcę odzyskać mój nóż. Waham się, nie wiedząc, co robić. A potem ruszam za nim. Isaac przeszukuje pokoje, a ja poprawiam zwichniętą rękę na temblaku. Jeśli ktoś nas zaatakuje, to on będzie pierwszym celem. Potrzebuję czegoś ostrego w dłoni. Schodzimy po schodach i Isaac próbuje otworzyć drzwi – mocno szarpie za klamkę, a kiedy nie chcą się otworzyć, uderza w nie pięścią i przeklina. Widzę, że spogląda na klawiaturę, ale jej nie dotyka. Klawiatura wewnątrz domu – ktokolwiek nas tu zamknął, pozostawił nam szansę wydostania się na zewnątrz.
Przeszukawszy dokładnie obydwie kondygnacje, Isaak rozgląda się za czymś, czym mógłby wybić okno.
– Możemy wspólnie podnieść ławę – proponuję, wskazując ciężki drewniany mebel w kuchni.
Isaac pociera skronie.
– Okej – odpowiada.
Kiedy jednak mocujemy się z ławą, okazuje się, że jest przytwierdzona do podłogi gładkimi, brązowymi śrubami. Isaac sprawdza pozostałe meble. Wszędzie wygląda to tak samo. Każdy przedmiot wystarczająco ciężki, by dało się wybić nim okno, został przyśrubowany do podłogi.
– Musimy się stąd wydostać – mówię. – Może są tu jakieś narzędzia, którymi można odkręcić te śruby. Moglibyśmy znaleźć pomoc, zanim wróci ten, kto nas tu zamknął. W pobliżu na pewno coś jest, jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy się schronić…
Isaac odwraca się do mnie, nagle rozzłoszczony.
– Senna, czy ty naprawdę myślisz, że ktoś, porywając nas i zamykając tutaj, zadałby sobie tyle trudu tylko po to, żebyśmy łatwo mogli stąd uciec?
Otwieram usta i zaraz je zamykam. „Porywając”. Zostaliśmy porwani.
– Nie wiem – odpowiadam. – Ale musimy chociaż spróbować!
Isaac przeszukuje zawartość kolejnych szuflad. Otwiera lodówkę i blednie.
– Co? Co się stało?
Podchodzę bliżej, żeby zobaczyć, na co tak patrzy. To duża, przemysłowa lodówka. Wszystkie półki zapełnione są tak, że nie ma ani odrobiny wolnego miejsca. W zamrażarce to samo: mięso, warzywa, lody, puszki mrożonego soku. Przyglądam się temu, a myśli wirują mi w głowie. Jest tu wystarczająco dużo jedzenia, żeby przeżyć kilka miesięcy. Chwytam dużą puszkę pomidorów i z całej siły ciskam nią w okno. Uderza w szybę z przytłumionym grzmotnięciem i upada na blat, po czym stacza się na podłogę. Przez kilka minut patrzymy na jej wgiętą powierzchnię, aż w końcu Isaac pochyla się, żeby ją podnieść. Teraz próbuje on: wykonuje zamach niczym miotacz i wypuszcza puszkę z palców. Huk jest głośniejszy, ale rezultat taki sam. Biegnę z powrotem do drzwi wyjściowych i rzucam się na klamkę. Wrzeszczę i uderzam pięściami w drewno, ignorując rwący ból w zwichniętej dłoni. Potrzebuję tego bólu, chcę go. Walę i kopię w drzwi przez jakąś minutę, aż w końcu czuję dłonie Isaaca na swoich barkach.
– Senna! Senna! – Potrząsa mną. Patrzę na niego, szybko oddychając. Musiał dostrzec coś w moich oczach, bo mocno mnie obejmuje. Drżę, przyciśnięta do jego ciepłego ciała, aż w końcu odsuwa mnie od siebie.
– Pokaż ten nadgarstek – mówi spokojnie.
Wyciągam rękę w jego stronę i krzywię się, kiedy delikatnie dotyka mnie chłodnymi palcami. Widząc prowizoryczny temblak, kiwa głową z aprobatą.
– Zwichnięta – stwierdza. – Obudziłaś się już w takim stanie?
Kręcę głową.
– Przewróciłam się… na górze.
– A gdzie właściwie się ocknęłaś?
Opowiadam mu o pokoju, do którego prowadzi drabina, i o tym, jak znalazłam klucz.
– Myślę, że czymś mnie odurzyli.
Kiwa głową.
– Tak, mnie też. Chodźmy obejrzeć ten pokój. Poza tym jeśli jest tutaj prąd, to powinno być też ogrzewanie. Musimy znaleźć termostat.
Idziemy na górę.
Patrzę na Isaaca. Jego ciemne oczy są zamglone, jakby był na haju – tyle że on nie bierze narkotyków. Nigdy nie brał nawet tabletki na ból głowy. Wiem dużo o tym mężczyźnie. To właśnie najbardziej mnie szokuje. Dlaczego ja tu jestem? Dlaczego jestem tu z nim?
Obraca głowę, żeby na mnie spojrzeć. Wygląda, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Dostrzegam gwałtowne poruszenia jego klatki piersiowej, kiedy chwyta powietrze. Tak samo czułam się piętnaście minut temu.
Przesuwa wzrokiem po mojej twarzy i pyta:
– Co pamiętasz?
Potrząsam głową.
– Byłam na kolacji w Seattle. Wyszłam około dziesiątej. Po drodze do domu zatrzymałam się, żeby zatankować. To tyle. A ty?
Patrzy w podłogę, marszcząc brwi.
– Byłem w szpitalu i właśnie skończyłem zmianę. Dopiero świtało. Pamiętam, że się zatrzymałem, żeby popatrzeć na wschód słońca. A potem nic.
– To jest bez sensu. Po co ktoś miałby sprowadzać tutaj nas dwoje? – Myślę o zapalniczce, o kluczu i o pokoju z końmi jak z karuzeli, a potem wypycham to wszystko z głowy. To tylko przypadek. Na samą tę myśl chce mi się jednak śmiać.
– Nie wiem – odpowiada Isaac.
Chyba nigdy nie słyszałam, żeby to mówił. Przypominam sobie wszystkie te chwile w moim życiu, kiedy oczekiwałam – domagałam się – od niego odpowiedzi, a on zawsze je miał.
Ale to było kiedyś…
Isaac pociera dłonią szczecinę na twarzy, a ja dostrzegam fioletowe sińce na jego nadgarstkach, gdzie więzy wpijały mu się w skórę. Jak długo był tak związany? Jak długo ja byłam nieprzytomna?
– Musimy się ogrzać – mówi Isaac.
– Rozpaliłam w kominku… w pokoju na górze.
Szukamy termostatu i wkrótce znajdujemy go w pokoju karuzelowym, za drzwiami. Isaac, który przez cały ten czas zaciskał palce na rękojeści noża, włącza ogrzewanie.
– Jeśli jest tu prąd, musimy być blisko cywilizacji – zauważam z nadzieją.
– Niekoniecznie. Może tu być prądnica. I może nie wystarczyć na długo.
Przytakuję, ale mu nie wierzę.
Wspinamy się do okrągłego pokoju, żeby usiąść przy kominku i poczekać, aż dom się nagrzeje. Isaac pokazuje, że mam ruszyć przodem. Kiedy jestem na górze, po raz ostatni ogląda się za siebie i szybko do mnie dołącza. Zamykamy klapę i przekręcamy klucz w zamku. Próbujemy obciążyć ją jeszcze kredensem, ale ten też jest przymocowany do podłogi. Ogień, który rozpaliłam, dogasa. Są tu jeszcze trzy dodatkowe szczapy. Sięgam po jedną z nich i wsuwam ją w płomienie, podczas gdy Isaac się rozgląda.
– Jak myślisz, gdzie my jesteśmy? – pytam, kiedy siada w końcu obok mnie na podłodze. Kładzie pomiędzy nami nóż. Dzięki temu czuję się lepiej. Na razie nikomu nie ufam. Jeśli Isaac nie chowa przede mną broni, to dobrze.
– Tyle śniegu… Nie wiem. Możemy być wszędzie.
Jesteśmy nigdzie, myślę.
– Jak uwolniłaś się z więzów?
– Słucham? – nie rozumiem, o co mu chodzi, zaraz jednak sobie uświadamiam: jest przekonany, że oboje byliśmy unieruchomieni.
– Ja wcale nie byłam związana – odpowiadam.
Odwraca się, żeby na mnie spojrzeć. Znajdujemy się tak blisko siebie, że obłoki pary z naszych ust mieszają się w powietrzu. Twarz Isaaca pokrywa ciemny zarost. Mam ochotę przesunąć po nim dłonią, żeby poczuć coś szorstkiego i prawdziwego.
Oczy Isaaca, zawsze tak żywe, są teraz niczym dwie ciemne kałuże. Prawie nie mruga. Kiedy się poznaliśmy, denerwowało mnie to, ale po jakimś czasie zaczęło mi się to podobać. Jakby się bał cokolwiek przeoczyć. Ci z jego pacjentów, którzy też zwrócili na to uwagę, doceniali to, że nie mruga podczas operacji. W szpitalu krążyło nawet powiedzenie: „Wiadomo, że doktor Asterholder nigdy nie przetnie żadnej żyły”.
Dlaczego nie zostałam zakneblowana i przywiązana do łóżka?
– Żebyś mogła mnie uwolnić – mówi Isaac, czytając mi w myślach.
Po plecach przebiega mi dreszcz.
– Boję się, Isaac.
Przysuwa się bliżej i otacza mnie ramieniem.
– Ja też.
Mud Vein
Copyright © by Tarryn Fisher 2014
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2017
Copyright © for the translation by Jakub Małecki 2017
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Aneta Wieczorek
Projekt typograficzny i skład – Joanna Pelc
Projekt okładki – Maripili Graphic Studio
Grafika na okładce – Danny O’Conner
Adaptacja okładki – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie I, Kraków 2017
ISBN EPUB: 978-83-8129-030-2ISBN MOBI: 978-83-8129-031-9